Jutro będziemy szczęśliwi - Anna Dąbrowska - ebook + książka

Jutro będziemy szczęśliwi ebook

Anna Dąbrowska

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie pisze własne scenariusze

Trzy lata – już tyle czasu Zuza próbuje poskładać swoje życie od nowa, ale w tej skomplikowanej układance wciąż brakuje najważniejszego elementu – jej wielkiej miłości. Adam zniknął bez słowa pożegnania, zostawiając ją samą, ze złamanym sercem.

Kiedy Zuza postanawia zmienić swoje życie, zjawia się Adam. Czy dziewczyna będzie w stanie spojrzeć w oczy ukochanmu, który tak boleśnie ją zranił? Czy tajemnica, którą skrywa Adam, stanie się przeszkodą w drodze do miłości?

Jutro będziemy szczęśliwi to książka, która rozgrzeje cię jak ciepła herbata z miodem, cytryną… i gwiazdką anyżu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 307

Oceny
4,1 (69 ocen)
34
16
15
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
danag123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo słuszne słowa na końcu książki, świat się zmienia, ale czy to jest dobra zmiana? Myślę że nie bardzo, DZIĘKUJĘ za książkę
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

wzruszająca
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka
00

Popularność




Anna Dąbrowska Jutro będziemy szczęśliwi ISBN Copyright © by Anna Dąbrowska, 2017All rights reserved Redaktor Monika Simińska Projekt okładki i stron tytułowych Izabella Marcinowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Kochanej Babci, mojej najwierniejszej czytelniczce Dziękuję Ci za miłość, opiekę, nasze rozmowy, za każdą chwilę spędzoną razem. Dziękuję, że nieustannie trzymasz za mnie kciuki

30 listopada

Zuza

— Już biegnę! — zawołałam nieco zdenerwowana, poszukując nauszników, z którymi nie rozstawałam się w mroźne dni. Otuliłam szyję wełnianym szalikiem, jednym z wielu rękodzieł wykonanych przez babcię, która odeszła niecałe trzy lata temu.

No właśnie…

Minęły już trzy lata, odkąd w moim życiu zaszło wiele zmian. Nigdy nie przypuszczałam, że będę spacerowała po naszym miasteczku, trzymając się za ręce z Marcinem. Zawsze traktowałam go jak sąsiada z tej samej ulicy, mimo iż wiedziałam, że podkochiwał się we mnie od dziecka.

Mieszkaliśmy w małym miasteczku na zachodzie Polski.

Pozwólcie, że nie zdradzę jego nazwy, której nie lubię ani wymawiać, ani słuchać. Dziwne nazwy niektórych wsi, miasteczek i miast psują aurę takich miejsc. Chociażby Zgon na Mazurach. Tak, tak — Zgon. I nagle ktoś z innego miasta pyta cię o miejsce zamieszkania, a ty musisz wymówić to nieprzyjemnie brzmiące słowo. A przecież Zgon to taka piękna wieś położona w powiecie mrągowskim.

Moje miasto nazywam Urokliwe, gdyż mamy tu pałacyk, jezioro i las, który ciągnie się szerokim pasmem, aż pod granicę niemiecką. Jest przepiękne, malownicze i otulone magią. Zwłaszcza zimą, kiedy śnieg pokrywa gałęzie drzew w lesie i chrzęści pod butami. Tafla zamarzniętego jeziora przywodzi na myśl lodowisko, któremu brakuje pary tańczących łyżwiarzy rysujących srebrnymi płozami figury, przypominające splątane wzory mandali.

— Czy aby na pewno biegniesz, Zuza?! — zawołała mama, wychodząc z zaplecza sklepu.

— Już biegnę! — odparłam donośnie z lekkim westchnieniem niezadowolenia, że zgubiłam gdzieś nauszniki. Szybko naciągnęłam więc tylko na dłonie grube, wełniane rękawiczki ozdobione reniferami. Potem wybiegłam ze sklepiku, pędząc co sił, by zdążyć jeszcze pomóc tacie podczas inwentaryzacji.

Na początku mama miała prowadzić razem z tatą sklep spożywczy, który w ciągu kilku miesięcy przeistoczył się w wielobranżowy. Anita Majewska była niepoprawną romantyczką, która od zawsze chciała robić to, co kochała. Jej pasją była dekoracja wnętrz domów. Uwielbiała słodkie ozdóbki, które mogła sprzedawać w swoim sklepie. Doradzała też sąsiadkom, jak tanio odmienić wygląd domu.

Często jeździła do klientek, pomagając im przy wyborze koloru ścian czy zakupie nowego zestawu wypoczynkowego. Ojciec nie rozumiał tej pasji, bo dla niego były to „babskie pierdołki”, ale mimo swojego odmiennego zdania pomógł mamie otworzyć własny sklep, a to sprawiło, że poczuła się spełniona.

— Dobrze, że przyszłaś! — wykrzyknął radośnie tata, kiedy dźwięk sklepowego dzwoneczka oznajmił, że znalazłam się w środku.

Poprawiłam tabliczkę na drzwiach z OPEN na CLOSE i pospiesznie ściągnęłam z siebie kurtkę.

— Zostaw tę tabliczkę, i tak nikt nie zwraca na nią uwagi. Myślisz, że każdy zna angielski? Miejscowi wolą uczyć się niemieckiego.

— Tato, myślisz, że nikt z miejscowych nie potrafi powiedzieć choć kilku słów po angielsku?

— Eee tam! My tu mieszkamy w Polsce, więc i tabliczki powinny mieć tekst po polsku! To twoja matka je przyniosła i rozkazała mi ich używać — żalił się strapiony, przynosząc z magazynu dwa ciężkie kartony. — Lepiej sprawdź te pudła. — Wskazał palcem na około trzydzieści szarych kartonów stojących w rogu sklepu.

Podeszłam do nich i zaczęłam je otwierać, żeby zobaczyć zawartość.

— Zuza! — zawołał ojciec, a ja automatycznie odłożyłam karton i podeszłam do niego. Pomyślałam, że być może potrzebuje mojej pomocy, a on usiadł na drewnianym stołku, zatopił palce w ciemnych włosach, których baczki stawały się coraz bardziej srebrne, po czym ciężko westchnął. — Zuzanno, muszę z tobą szczerze porozmawiać.

Na chwilę wstrzymałam oddech, przeczuwając, że taki ton głosu ojca nie wróżył niczego dobrego.

— A o czym? — zapytałam z wyraźną obawą.

— O tobie, córciu. O tobie — powtórzył i zanotował coś w sklepowym zeszycie. — Powinnaś jechać na studia do Szczecina. Coś mi chodzi po głowie, że planowałaś dalej się uczyć. — Ojciec podrapał się po włosach z zamyśleniem. Zmarszczył srogo brwi, co uwydatniło jego trzy poziome zmarszczki na czole.

Mój tata, Jan Majewski, był człowiekiem pracowitym i bardzo rodzinnym. Kochał zwierzęta, choć ze względu na alergię mamy na sierść odmawiał sobie przyjemności posiadania psa lub kota, co nie znaczyło, że nie dokarmiał okolicznych czworonogów i ptaków. Dzielił się bułką ze śniadania, jeśli zauważył błąkające się wokół zwierzę w potrzebie. Miał tylko jedną ogromną wadę — był pamiętliwy.

— Miałam, ale to było dawno, a do przedawnionych planów się nie wraca — odpowiedziałam, układając na sklepowym regale pudełka z ryżem i kaszą. Kątem oka zerknęłam na tatę, który mocno nad czymś dumał.

„O nie! Niech on już przestanie!” — wołałam w myślach.

— Czy Marcin zabronił ci iść na uczelnię? — zapytał wprost, gładząc teraz boki włosów, których srebrne pasma dodawały elegancji mężczyźnie w kwiecie wieku.

— Nie! — wykrzyknęłam zaskoczona. — Dlaczego tak pomyślałeś?

— Sam nie wiem. Szukam powodów, które cię tutaj trzymają.

— Czyli sugerujesz, żebym się od was wyprowadziła, tak?

— Nie! Nawet tak nie pomyślałem! Tylko… Zuza, czy ty jesteś szczęśliwa? Tutaj każdy każdego zna. Mieszka nas tu ledwie parę setek, a i tak co roku nas mniej. Ludzie się starzeją i umierają. Młodzi nie chcą kupować domów na naszych ziemiach, bo nie widzą szans na znalezienie pracy. Każdy woli jechać do Niemiec. Nawet twoja przyjaciółka stąd wyjechała, bo miała dosyć małomiasteczkowego życia. Dla młodych lepsze są duże miasta, bo dają perspektywy rozwoju.

— Oj, tato! Jasne, że jestem szczęśliwa — mówiąc to, podeszłam do ojca i mocno go uścisnęłam. Przykleiłam policzek do jego policzka, jak za dawnych czasów, kiedy miałam pięć albo sześć lat. Siadałam wtedy na jego kolanach, obejmując go za szyję, i mocno się wtulałam, pragnąc, by choć jeden dzień nie poszedł do pracy, ale został ze mną, mamą i babcią w domu. Tata łaskotał mnie, a kiedy śmiałam się do łez, zsadzał mnie z kolan, narzucał na ramiona płaszcz i wychodził do pracy. O dziwo, kiedy zamykał za sobą drzwi, wcale nie było mi smutno. Nigdy nie byłam sama. Samotność przyszła do mnie stosunkowo niedawno, ale odgonił ją Marcin. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam. Sąsiad z ulicy, mój kolega od zawsze. — I nie potrzebuję zamieniać naszego domu na mieszkanie z antresolą w modnym i nowoczesnym drapaczu chmur — wymruczałam mu do ucha.

— Zakochałabyś się w takim mieszkaniu — powiedział poważnym tonem ojciec, po czym westchnął, jakby czuł się bezsilny. Wiedziałam, że chciałby, żeby wszystko dookoła było proste. By człowiek mógł pstryknąć palcami i otrzymać na srebrnej tacy wszystkie marzenia.

— Chciałbym, byś bardziej poznała życie, zobaczyła coś więcej, bo odnoszę wrażenie, że zapuściłaś tu korzenie po śmierci babci i… — Ojciec zawahał się przez chwilę. Jego błękitne oczy delikatnie zamigotały.

Doskonale wiedziałam, czyje imię teraz wypowie. Spięłam wszystkie mięśnie i zacisnęłam kurczowo palce w pięści.

— Obiecałem, że nie wypowiem więcej jego imienia. Nie spinaj się tak, córciu. To nie nasza wina, że on wyjechał, a tym bardziej nie twoja. Powinnaś o nim zapomnieć. Minęły już prawie trzy lata…

Adam — wyszeptałam jego imię w myślach i poczułam dokładnie taki sam rodzaj bólu, jaki czułam po jego nagłym zniknięciu. Wrócił rozszarpujący ból i pytanie — dlaczego?

Mój chłopak po prostu zniknął. Wyjechał z Urokliwego razem ze swoją rodziną przed świętami Bożego Narodzenia. Sprawił, że magia owych dni zaczęła kojarzyć się z pustką, samotnością i nostalgią. Potrzebowałam czasu, by otrząsnąć się ze straty, choć wiedziałam, że pustka po ukochanym wypaliła w moim sercu bliznę, która miała tam zostać już na zawsze. Nieważne, że stała się wypukła i pasowała fakturą do chropowatego mięśnia serca, ważne, że tkwiła we mnie. Na zawsze.

Wkrótce po zniknięciu Adama umarła babcia. Mój świat ponownie legł w gruzach. Jeszcze nie zdążyłam go odbudować, a on znowu się zawalił. Utraciłam dwie ważne osoby prawie w tym samym czasie. Wiedziałam, że nieszczęścia lubią chodzić parami, ale naiwnie wierzyłam, że zdarzają się tylko w filmach i na kartach książek.

Moim ciałem wstrząsnął lodowaty dreszcz na samo wspomnienie tamtych chwil. Teraz było już lepiej. Minione miesiące coraz bardziej zabliźniały bolesne rany, ale pustka wciąż wyglądała z każdego kąta. Jednak kiedy łzy przestały płynąć, a usta nauczyły się ponownie uśmiechać, coś sobie obiecałam. Przyrzekłam być szczęśliwa i do tego zmierzałam, choć nie było to łatwe.

— Zapomniałam o nim — odparłam na głos, odklejając się od policzka ojca.

Odwróciłam się plecami, by nie dostrzegł wyrazu mojej twarzy i nie widział tlącego się w moich oczach smutku.

„Zapominam o Adamie” — pomyślałam, widząc w myślach jego szeroki uśmiech i pełne, malinowe wargi.

Zamknęłam oczy i cicho westchnęłam, próbując skoncentrować myśli i zabrać się do pracy. Zresztą po to tutaj przyszłam, by pomagać tacie, a nie rozmawiać o minionej miłości. „Rozmowy o przeszłości powinny zostać zakazane, przynajmniej w naszej rodzinie” — pomyślałam, szybko otwierając powieki.

— Kogo ty próbujesz oszukać, Zuza? — zapytał miękkim głosem ojciec, trzeszcząc stołkiem, z którego właśnie schodził.

— Nikogo — rzekłam pewnie, odwracając się w jego stronę. Wiedziałam, że muszę brzmieć bardzo wiarygodnie, by tato uwierzył w moje zapewnienie, by przypadkiem nie miał zamiaru do mnie podejść i mnie przytulić. Nie chciałam pozwolić sobie na słabość. Nie chciałam więcej tęsknić za Adamem i wierzyć w to, że kiedyś wróci. To nie byłoby w porządku wobec Marcina, z którym próbowaliśmy lepić coś na kształt związku. Na razie udawało się nam trzymać za ręce i od czasu do czasu pójść na spacer. Nie była to jednak miłość. Na pewno nie. Była to forma stłumienia samotności — dwa bijące serca stojące obok siebie robiły więcej hałasu i zagłuszały te okropne dźwięki ciszy. Ta melodia brzmiała najżałośniej, choć czasami, przyznaję, działała jak lekarstwo.

— Nie będę ci prawił kazań, bo od tego masz matkę, ale uważam, że źle postępujesz, wciąż mieszkając z nami i spotykając się z tym Marcinem, który jest dla ciebie jak brat. Dwa dni temu, patrząc w okno i widząc was razem, poczułem się dziwnie. Jakby mój własny syn próbował stworzyć związek z moją własną córką. Przecież to kazirodztwo, pomyślałem, i długo zbierałem się na odwagę, by ci o tym powiedzieć. Zamiast robić małe kroczki do przodu, ty wykonujesz duży krok do tyłu. A życie nie polega na cofaniu się, tylko na zawracaniu i wybraniu odpowiedniej drogi, gdy ścieżki prowadzą donikąd.

Słowa taty nie bardzo mnie zszokowały. Słysząc „kazirodztwo”, chciałam wybuchnąć salwą śmiechu, ale tak naprawdę nie było z czego się śmiać. Miał rację. Z Marcinem byliśmy niemalże jak rodzeństwo. Ani on, ani ja nie mieliśmy rodzeństwa. Dwóch jedynaków spędzało ze sobą wolny czas, grając w piłkę, bawiąc się w berka. Towarzyszyła nam Alicja i kilkoro innych dzieci mieszkających w Urokliwem. Niestety wszyscy skończyli szkoły i wyjechali do dużych miast. Zostałam tylko ja i on.

Marcin pomagał swojemu ojcu prowadzić warsztat samochodowy. Często wyjeżdżali razem do Niemiec po części do samochodów, oleje i lakiery. Zakład odnosił pierwsze sukcesy, zjeżdżali się do nich ludzie z okolicznych miasteczek, a nawet dużych miast. Cieszyło mnie ich powodzenie i nie przeszkadzał fakt, że Marcina nie było przy mnie zbyt często. Nie lubiłam panującej między nami niezręczności. Nie lubiłam powracających momentów ciszy. Kiedyś, gdy byliśmy dziećmi, mieliśmy sobie wiele do opowiedzenia, ale teraz… Teraz wszystko się zmieniło. Mieliśmy o ileś lat więcej i własne marzenia, choć tych niewiele mi już zostało. Poddawałam swoje życie rytmowi dnia codziennego i to mi wystarczało.

„Kogo ja właściwie próbuję oszukać?” — pomyślałam, spoglądając na zasmuconą twarz ojca.

— Zuza, przepraszam — odrzekł tato, wpatrując się w moje oczy szkliste od łez. — Wiem, że powinienem ugryźć się w język i nic nie mówić, ale…

— Wiem, tato — powiedziałam ściszonym tonem, próbując powstrzymać piekące pod powiekami łzy. — Nie musisz przepraszać. Chcę, żebyś wiedział, że czuję się szczęśliwa, mieszkając tutaj. Kiedy dojeżdżałam do szkoły w mieście, nie lubiłam zgiełku i hałasu. Ta cała bezsensowna gonitwa nie pasowała do mnie. Lubię wam pomagać. Lubię mieszkać tutaj. Uwierz mi.

— A Marcin? — zapytał ojciec, przygryzając delikatnie wargę. — On daje ci szczęście?

— Zapewnia mi przyjaźń.

— Rozumiem, ale… — Tato chciał dokończyć, ale widok łez spływających po moich policzkach uniemożliwił mu skończenie zdania. — Chcesz chusteczkę? — zaproponował z wyraźnym przerażeniem malującym się w oczach.

Mężczyźni nie lubią kobiecych łez. Spływające po twarzy kropelki powodują w nich wyrzuty sumienia. Myślą: skoro ona płacze, to muszę zrobić coś, by przestała, i bezradnie próbują przyjąć rolę pocieszyciela.

Przytaknęłam i usiadłam na skrzypiącym stołku, który pod ciężarem mojego ciała wydał przeraźliwy dla uszu dźwięk.

— Koniec świata! — stwierdził ojciec z oburzeniem, podając mi opakowanie z chusteczkami. — Żeby pod ciałem takiej chudziny ten stołek tak głośno skrzypiał! Pora zmienić go na lepszy model!

— Na nowy model, tato — wychlipałam, śmiejąc się i jednocześnie ocierając łzy chusteczką.

— Muszę przyznać ci rację i poważnie pomyśleć nad remontem tego sklepu. Ma już tyle lat! Tynki zaczynają odchodzić od ścian, kolor wypłowiał od słońca, a i te regały — mówiąc, wskazał dłonią na metalowe półki powoli pokrywające się rdzą, którą wciąż zamalowywał białą farbą. — Zresztą sama widzisz, że nasz sklep odbiega od tych w dużym mieście.

— Też masz, tato, rację. Te metalowe półki są obrzydliwe. Nie dosyć, że nie można ich już domyć, to ta rdza zaczyna się powiększać. Zamówimy drewniane półki, a ten róg — wskazałam na sklepowy kąt, w którym stała wysoka, sztuczna palma — przeznaczę na lodówkę i będę w niej trzymała pyszności, które zacznę piec.

— Piec? — Tata nie krył ogromnego zaskoczenia.

— Tak. Postanowiłam znowu zająć się pieczeniem słodkości.

— Myślałem, że nie chcesz już tego robić.

— Wahałam się, odkąd państwo Janiccy wyjechali i ­zamk­n­ęli swoją cukiernię. Ale myślę, że jestem gotowa coś upiec, tylko najpierw muszę sobie przypomnieć, czy jeszcze potrafię to robić.

— Mogę zostać twoim testerem, córciu — odparł łagodnie ojciec.

Posłałam mu szeroki uśmiech i przez chwilę poczułam się dziwnie lekko.

Gdyby na dworze wiał porywisty wiatr, mogłabym tańczyć w jego podmuchach i dałabym się ponieść jego mroźnemu oddechowi.

Skoro mój ojciec planował wyremontować sklep, nadać mu zupełnie inny wygląd, ja musiałam pomyśleć nad swoimi wewnętrznymi porządkami.

Na pierwszej pozycji mojej listy zmian powinien znaleźć się Marcin.

Nie wiedziałam dokładnie, kim dla siebie byliśmy. Nie wiedziałam nawet, kim ja byłam dla niego i czego ode mnie oczekiwał. Ja chciałam tylko, by był — mieszkał kilka domów dalej, czasami chodził na wieczorne spacery i obdarowywał dowcipami, które usłyszał od klientów warsztatu. Ale to przecież tylko przyjaźń, bo miłość rządzi się swoimi prawami, zupełnie odmiennymi od dekretów przyjaźni.

Na drugiej pozycji znalazła się reaktywacja mojej pasji do wypieków.

„Nad punktem trzecim i czwartym pomyślę wieczorem w domu” — obiecałam sobie, układając na półce artykuły spożywcze.

Siedzieliśmy z tatą do wieczora i gdyby nie głód, który zaczął przypominać o sobie głośnym burczeniem w brzuchu, spędzilibyśmy w sklepiku jeszcze dobrą godzinę.

— To co, idziemy do domu? Na pyszną, gorącą kolację? — zapytał tata, nakładając na ramiona wełniany płaszcz.

— Nie dajesz mi wyboru — odrzekłam, pędząc do kantorka po kurtkę. Nałożyłam na głowę kaptur, a na dłonie rękawice z białymi reniferami.

Wyszłam w podskokach ze sklepu i zobaczyłam, że dzień okrył się barwą nocy, a na niebie pięknie połyskiwały srebrne gwiazdy. Jedna z nich zamigotała intensywniejszym światłem, po czym zgasła. Tak samo jak dawniej.

— Adam — wyszeptałam po cichu, wzdrygając się.

— Tak ci zimno? — zapytał ojciec, pokazując, bym chwyciła go pod ramię, na co ochoczo przystałam i szybszym krokiem poszliśmy do domu. To był ostatni listopadowy wieczór — andrzejki.

Moja ukochana babcia, kilka lat wcześniej, właśnie w ten dzień, poprosiła mnie o wykonanie pewnej wróżby. Mawiała, że kiedy poczuję się samotna w andrzejkowy wieczór, powinnam pójść na tył domu, obciąć gałązkę drzewa wiśni, włożyć ją do słoika wypełnionego wodą i w dzień Wigilii sprawdzić, czy zakwitła. Dopiero dzisiaj przypomniałam sobie o owej prośbie i uznałam, że powinnam ją spełnić.

„Może babcia teraz spogląda na mnie z nieba i wysyła mi jakiś znak? Może, jeśli gałązka zakwitnie, przyszły rok przyniesie mi miłą niespodziankę?” — pomyślałam, wtulając się mocniej w ramię ojca.

— To co? Kto pierwszy powie mamie o pomyśle remontu? Ty czy ja? — Ojciec swoim zapytaniem przerwał moje rozmyślania.

Już tylko kilka kroków dzieliło nas od drzwi domu.

— Ty, tato — odparłam bez namysłu, łapiąc za klamkę drzwi i jednocześnie wycierając buty o wycieraczkę.

— Wiedziałem, że tak będzie — mruknął cicho.

— To po co pytałeś? — Uśmiechnęłam się do niego, stojąc w progu. Ściągnęłam kurtkę i już miałam ją wieszać, gdy nagle z pokoju wyłoniła się mama.

— Zobacz, co znalazłam, Zuza! — wykrzyknęła radośnie, wkładając mi w dłoń moje ukochane nauszniki.

— Znalazły się! — zakrzyknęłam, po czym w porywie radości mocno uścisnęłam matkę. Bardzo przywiązywałam się do rzeczy i osób. Byłam bardzo sentymentalna.

Założyłam je na uszy i już miałam ściągać buty, gdy przypomniałam sobie o ścięciu wiśniowej gałązki.

— Mamuś, podaj mi nóż — poprosiłam, szeroko uśmiechając się do matki, która lekko zmarszczyła brwi, zastanawiając się zapewne, czy spełnić moją dziwaczną prośbę.

Wręczyła mi leżący w kuchni nóż i wciąż niepewnym wzrokiem wodziła po mojej twarzy. Nie pytając jednak o nic, podeszła do taty, by złożyć na jego policzku siarczystego buziaka.

Uwielbiałam moich rodziców za ich przesłodzony romantyzm. W dzisiejszych czasach rzadko spotykało się takie przejawy czułości u małżeństw z dwudziestopięcioletnim stażem, a tata z mamą byli dowodem na to, że jednak było to możliwe. Pielęgnowali związek, by trwał wciąż żywy i sprawny, bo jak czasami mawiali, niepielęgnowane małżeństwo jest niczym sukulent. Bez odpowiedniej dawki wody i tak umiera, mimo że został przystosowany do warunków suszy. Często urządzali romantyczne kolacje, chodzili razem na spacery, trzymając się za ręce, a ja rozczulałam się, widząc maślane oczy mamy, kiedy ojciec ją komplementował. Czułam szczęście, widząc uśmiech na twarzach innych. Cieszyła mnie ich radość i w pewnym sensie dawało mi to wiarę w istnienie dobra na tym świecie. Uśmiechem na twarzach innych ludzi próbowałam wypełnić pustkę w moim własnym sercu.

— Wychodzisz? A kurtka? Rozchorujesz się!

— Wracam za minutę, mamuś — odparłam, wychodząc z domu.

Było zimno. Wcześniej też było mi chłodno, ale miałam na sobie okrycie i ciepłe ramię ojca, a teraz wyszłam tylko w cienkim swetrze. Dużymi susami popędziłam na tył domu, rozcierając dłońmi zmarznięte ramiona. Stanęłam obok drzewka, chwyciłam jego gałąź i sprawnie ucięłam nożem jej kawałek.

Nim weszłam do domu, spojrzałam jeszcze w górę na piękny granat nieba, który został oprószony drobinkami gwiazd. W oddali odbijał się biały księżyc. Mroźne powietrze smagało moje policzki, a oddech wychodzący z ust natychmiast zamieniał się w gęstą, białą parę.

— Zuza! — krzyknęła z progu domu mama. — Dalej do domu, dziecko!

Opuściłam głowę, zwróciłam się twarzą w stronę matki, uśmiechnęłam i posłusznie weszłam do środka. Ściągnęłam buty, gdy w tym czasie mama odebrała ode mnie nóż, a w jego miejsce wsunęła gorącą herbatę ziołową, której zapach wprost uwielbiałam. Niestety jej aromat ginął pośród woni wydobywających się z piekarnika.

„A więc tato się nie pomylił” — pomyślałam, szukając w kuchennej szafce jak najmniejszego wazonika. W końcu zamiast niego zabrałam szklankę o bardzo grubych ściankach. Nalałam do niej zimnej wody i włożyłam gałązkę.

— A co ty będziesz uprawiała w tej szklance? Patyk? — zapytał tata nieco ironicznie.

— Chcę wykonać pewien eksperyment — wyjaśniłam, wychodząc pospiesznie z kuchni.

Na samym końcu korytarza znajdowały się drzwi mojego pokoju. Otworzyłam je i niemal bezszelestnie położyłam szklankę z gałązką na parapecie, gdy usłyszałam donośny głos mamy dobiegający zza drzwi:

— Kolacja!

— Już idę! — zawołałam i powiedziałam do gałązki: — Ja idę jeść, a ty masz tu spróbować zakwitnąć. Nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe, ale masz chociaż spróbować!

Wyszłam z pokoju, kierując się zapachem zapiekanki z serem. Tak bardzo ubóstwiałam jej smak i aromat.

Weszłam do kuchni i zobaczyłam uroczo gawędzących rodziców. Tata obejmował mamę w pasie i wtulał twarz w jej plecy, a ona chichotała niczym zakochana nastolatka.

— Nie przeszkadzajcie sobie — powiedziałam i szeroko się uśmiechnęłam.

Nałożyłam na talerz kawałek makaronowej zapiekanki z kiełbasą i serem, po czym usiadłam przy stole. W moje ślady poszli wciąż roześmiani rodzice.

— Mama już wie o naszym pomyśle — powiedział ojciec.

— O remoncie? — zapytałam, bacznie śledząc twarz mamy.

— Jestem bardzo zadowolona z tego powodu! — odparła z ekscytacją. — Już od jutra zacznę rozglądać się za odpowiednimi meblami i dekoracją.

— Kochanie, ale po co dekorować sklep? — zapytał tato, spoglądając z trwogą na mnie. — Przecież makarony, ketchupy i wszelkiego rodzaju puszki są takie kolorowe.

— Jesteś facetem i nie masz pojęcia o dobrym guście w wystroju wnętrz.

— To będzie tylko sklep, a nie galeria sztuki.

— Nieważne. Ma być ładnie. Zresztą muszę się wam czymś pochwalić — oznajmiła matka i nagle jej wiecznie poruszające się wargi jakby skamieniały.

— Słuchamy cię, skarbie — zaciekawił się tato, ale mama wydawała się jakaś zdystansowana. Jej drobną twarz pokryły rumieńce, a oczy zaszły tajemniczą mgłą.

Nieczęsto w tym domu zdarzało się takie zachowanie mamy. Zawsze trajkotała w nieskończoność, a nagle zamilkła.

— Powiem wam, jak wszystko będzie pewne — odparła dziwnie zachrypniętym głosem, który ledwo co wydostawał się z jej gardła.

— Zuza planuje zająć się wypiekami — powiedział nagle tata, próbując uratować z opresji mamę nagłą zmianą tematu.

— Ooo! — Mama aż klasnęła w obie dłonie z radości. — Tak się cieszę, córciu, że zaczynasz mieć ochotę robić coś dla siebie. Tak jak kiedyś. Czuję się winna, widząc, jak wciąż nam pomagasz, a sama nie robisz tego, co sprawiałoby ci radość.

— Ale mnie pomaganie wam sprawia radość. — Próbowałam brzmieć przekonująco.

Pomoc rodzicom to była radość, ale sprawiała także, że moje własne życie odeszło na bok. Nie miałam czasu, a nawet ochoty zrobić tego, co naprawdę kiedyś lubiłam. Byłam albo zbyt zmęczona, albo brakowało mi wiary, by spróbować wygospodarować więcej czasu dla siebie. A miałam pewność, że rodzice się ucieszą, kiedy powrócę do trybu życia, jaki prowadziłam jeszcze cztery lata temu.

Wtedy planowałam rozpocząć studia w Szczecinie. Chciałam się tam przeprowadzić, byłam nawet na etapie poszukiwań pokoju, ale nagle zjawił się w moim życiu on i sporo w nim namieszał. A później zniknął, pozostawiając po sobie wiele pytań, na które nikt nie znał odpowiedzi…

Adam

— Mamo, nie musisz składać moich ubrań. Potrafię to zrobić sam — powiedziałem, czując lekką złość na jej nadopiekuńczość.

— Chcę ci pomóc — odrzekła spokojnie, po czym usiadła na brzegu mojego łóżka, na którym leżały niedbale porozrzucane ubrania.

— Możesz zacząć pakować coś innego.

— Nie będę zabierać wszystkiego, Adam. — Matka przełknęła ciężko ślinę. — A jeśli będziesz chciał wrócić do Neubrandenburga?

— Nie będę — mruknąłem, wiedząc, że próbuję okłamać nie tylko matkę, ale i samego siebie.

— Nie masz gwarancji, że Zuza ponownie wpadnie w twoje ramiona.

Wziąłem głęboki haust powietrza i poruszyłem się niespokojnie na dźwięk jej imienia.

— To prawda. Nie mam żadnej gwarancji, ale czy rodząc się, otrzymujesz gwarancję na udane życie? — Zabijałem matkę złowrogim spojrzeniem. — Nie — dodałem bezdusznie, nie czekając, aż coś odpowie. — Mamo, ja chcę tylko spróbować żyć inaczej. Z nią lub bez niej. Chcę tylko być obok, by wiedziała, że istnieje ktoś w jej życiu, kto pragnie stać się jej zwyczajnym przyjacielem.

Szybko opuściłem głowę i utkwiłem wzrok w przetartych na kolanach dżinsach.

— Ty nie chcesz być tylko przyjacielem. Okłamujesz samego siebie, synu. — Matka powiedziała te słowa tak łagodnie, że spojrzałem jej prosto w twarz, by mogła zobaczyć moje zaszklone od łez oczy. — Będziesz cierpiał, Adamie.

— Ty także cierpisz bez ojca i wciąż żyjesz — burknąłem pod wpływem impulsu.

— Tak, żyję, bo mam dla kogo żyć. Żyję dla ciebie, zwłaszcza teraz…

— Wyjdź! — wrzasnąłem, czując, jak wewnątrz mojego ciała zapalił się płomień, który sprawiał ogromny ból. Miałem dosyć litości, którą okazywali mi inni. Traktowali mnie jak jakiegoś dzieciaka, który nie miał prawa do decydowania o własnym życiu. — Wyjdź, mamo — powtórzyłem i odwróciłem głowę, by nie patrzeć, jak wychodzi.

Było mi źle, a pod powiekami zbierały się łzy. Nie potrafiłem kontrolować nagłych ataków złości, które we mnie tkwiły. Czasami czułem, jak w moich żyłach płynie furia i nienawiść, do innych i do samego siebie.

Za wszystko.

Za cholerne wszystko, ale najbardziej za litość, którą odczytywałem pomiędzy wypowiadanymi słowami. Te specyficzne drgania między zdaniami wywoływały we mnie mdłości.

Czasami robiłem się wściekły, kiedy obraz wisiał krzywo na ścianie, a ja nie mogłem go samodzielnie poprawić. Matka przechodziła obok niego miliony razy i nigdy nie poprawiła wiszącej ramy, jakby mało ją obchodziło, w co się wpatrywałem. Zamykałem wtedy oczy i czułem, jak pulsują mi powieki. Jak przez mięśnie rąk przebiega silny impuls wywołujący skurcze, które po pewnym czasie przeradzały się w ból. Nie potrafiłem zrozumieć, jak można przechodzić obok bliskiej osoby i ani razu nie zainteresować się tym, co przyciągnęło tak pilną uwagę własnego dziecka. Rozumiałem, że w zatłoczonym mieście, wśród zgiełku i hałasu można nie dostrzec grymasu bólu na twarzy przechodzącego samotnie, cierpiącego człowieka. W tłumie każda osoba staje się niczym mrówka, chyba że ma włosy o oryginalnej barwie, które są widoczne nawet z daleka, ale we własnym domu nie zauważyć czyjegoś zamyślenia i nie zapytać o jego powód było dla mnie po prostu ignorancją.

Czułem, że moja matka starała się nie okazywać mi zmęczenia i bezsilności. Chciała swoim sztucznym uśmiechem polepszyć dzień, ale to na mnie nie działało. Nie miałem sześciu lat, lecz dwadzieścia sześć. Potrafiłem dostrzec udrękę malującą się na twarzy rodzica i wyczuć zapach waleriany, często pitej przez Bożenę Janicką w postaci nalewki. Matka nie radziła sobie z nerwami. Wciąż łykała jakieś tabletki, popijając je tym dziwnie pachnącym ziołem, którego zapachu nienawidziłem. Kojarzył mi się z bezradnością, którą wciąż próbowała przede mną ukrywać. Ale ja wiedziałem, że jej świat uległ diametralnej zmianie na gorsze. Życie mojej matki wypełniły zgliszcza po tamtym feralnym dniu.

— Adam — usłyszałem za plecami, jak matka próbuje wciąż do mnie mówić.

By przemówić mi do rozumu? Możliwe. By zgasić jedyny promyk nadziei, który miałem? Ten pomysł wydawał mi się prawdopodobniejszy. Tylko że ja już dusiłem się, mieszkając w Neubrandenburgu. Słuchanie bezustannych kłótni pomiędzy rodzicami nie pomagało ani mnie, ani im. Stały się powodem wniosku o separację. Nie uzdrawiało też poczucie, że jestem bezużytecznym kimś, kogo obdarzono płucami i pozwolono oddychać. Sercem, które biło rytmicznie z poczucia obowiązku. Chciałem chociaż spróbować żyć przez chwilę inaczej i tkać pozory na własnym krośnie, by może stworzyć coś, co będzie miało kształt nadany przeze mnie.

— Poradzę sobie — odparłem, biorąc w dłoń koszulkę, którą zacząłem składać, by ją spakować do walizki leżącej na brzegu łóżka.

— Jak chcesz — burknęła matka, wychodząc z pokoju, po czym delikatnie zamknęła za sobą drzwi, a ja wypuściłem całe nagromadzone w płucach powietrze i poczułem, że naprawdę boję się tego, co zastanę w tym małym miasteczku, do którego wciąż powracałem myślami, a w którym zostawiłem część swojego serca.

Cały rok rozważałem argumenty za i przeciw, jeśli chodzi o ten wyjazd. Nie mogłem wciąż tylko się łudzić i układać różne scenariusze w myślach, musiałem zaryzykować i na własnej skórze poczuć, co napisało dla mnie życie, nawet jeśli miałby to być najczarniejszy z możliwych scenariuszy. Nie mogłem wytrzymać, by nie zobaczyć Zuzy, która przychodziła do mnie we śnie i mocno wtulała się w moje ramiona. Te sny były niczym upragnione spotkanie, czułem, że znowu żyję. Czasami wydawało mi się, że czuję jej oddech na policzku, lecz po gwałtownym przebudzeniu uzmysławiałem sobie, że był to powiew wiatru, który wpadał przez otwarte okno nocą. Tylko w snach zaczynałem oddychać pełną piersią, a żal, smutek i samotność znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niestety, większość nocy nawiedzały mnie koszmary.

Często się budziłem, a kropelki potu pokrywały całe moje ciało. Kiedy w uszach wciąż słyszy się huk, trudno jest spać spokojnie. Ten głośny dźwięk wdzierał się do mojego mózgu, ciągle przywołując tragiczne wspomnienia. Uczucie strachu czułem nawet w ustach, kiedy ślina nagle zanikała, a ślinianki, które ją produkowały, nagle zatrzymywały się bez przyczyny. Wszystko we mnie ustawało prócz głośnego bicia serca. Za każdym razem przeżywałem wypadek od nowa, doświadczając bardzo realnych obrazów. Nikomu jednak nie próbowałem opowiadać o swoich koszmarach. Nie chciałem też przyjmować kolejnej partii lekarstw, bo i tak tabletki przeciwbólowe i nasenne, które łykałem, mogły wzmagać halucynacje i coraz bardziej mnie uzależniać.

Nie pragnąłem przechodzić przez piekło jeszcze za dnia. Nie miałem już na to sił. Czułem się wyczerpany moim odmiennym stylem życia, do którego wciąż nie potrafiłem się przyzwyczaić. Mój umysł żył przeszłością i wciąż wracał do tego, co było kiedyś. Ciało uczyło się wszystkiego od nowa. Przestałem patrzeć w lustro, by nie widzieć kogoś obcego. Kogoś, kim się stałem.

Składając kolejną bluzkę w idealny prostokąt, poczułem silny ból głowy. Cisnąłem trzymane ubranie przed siebie, dłońmi ująłem skronie i zasyczałem, przygryzając dolną wargę. Potężny huragan przechodził przez moją czaszkę, na szczęście nie był w stanie zmiażdżyć kości. Gniew potęgował uczucie bólu, tak samo jak stres. Poczułem w ustach ciepłą ciecz o metalicznym posmaku. Krwawiłem, ale wciąż gryzłem się w wargę, by spróbować zastąpić czymś trwający ból.

— Mam dosyć! — krzyknąłem, uderzając pięściami o kolana.

Wziąłem głęboki wdech, próbując się uspokoić. Głowa nie przestawała mnie boleć, a złości, którą nosiłem w sobie, nie potrafiłem wykrzyczeć tak głośno, jak bym chciał. Zresztą najgłośniejszy skowyt nie przyniósłby mi upragnionej ulgi.

Ukryłem twarz w dłoniach, wciąż starając się wciągać maksymalną dawkę powietrza nozdrzami i wypuszczać je ustami w równomiernym tempie.

„Kogo ja oszukuję?” — pomyślałem. „Nie wiem, co powinienem zrobić, by ją zobaczyć. Przecież nie wybiorę się tak od razu na spacer pod dom państwa Majewskich. A jeśli Zuza wyjechała do Szczecina na studia? A jeśli poznała mężczyznę, którego pokochała mocniej ode mnie?” Ta myśl nie gasiła bólu w mojej głowie, a wręcz go rozniecała.

Próbowałem sobie wmawiać, że nic do niej nie czuję, że czas ugasił miłość, ale to nieprawda. Zuzanna Majewska wciąż zajmowała honorowe miejsce w moim sercu. Tęsknota do niej pchała mnie do Polski. Byłem tak bardzo spragniony dźwięku jej głosu, uśmiechu, figlarnych iskierek tańczących w jej źrenicach.

Czasami wybierałem numer telefonu i wpatrywałem się w niego kilkanaście minut, ale bałem się zadzwonić. Co miałbym powiedzieć Zuzie? Oklepany tekst: „Cześć, co słychać?”. A może wcisnąć jej kiepską bajeczkę o tym, że dusiłem się w naszym związku i potrzebowałem trzech lat, by wszystko przemyśleć i zdać sobie sprawę, że jest dla mnie wszystkim? Żadne takie słowa nie były w moim stylu. Nie chciałem wchodzić z impetem do jej życia. Pragnąłem się dowiedzieć, co u niej słychać, co porabiała przez trzy lata naszej rozłąki, ale zrobić to z rozwagą i stosownie do zastanej sytuacji. Nie chciałem pojawić się w jej życiu tak szybko jak huragan i zniszczyć go z siłą tornada. Chciałem ją zaskoczyć i uświadomić w jak najdelikatniejszy sposób, że wciąż mi zależy na słowie „my”. Tylko czy „ja” byłem odpowiednim kandydatem na chłopaka, narzeczonego, męża?

Wypadek pokaleczył moją psychikę, która wciąż łaknęła samotności. Alienacja nie była moim lekarstwem, wręcz przeciwnie. Stanowiła drogę ucieczki przed zgiełkiem, hałasem i kontaktami ze światem. Nienawidziłem rozmawiać z ludźmi, którzy oceniali mnie przez pryzmat teraźniejszości, a nie przeszłości, którą wciąż żyłem. Ale Zuza jedyna oceniałaby przeszłość. Wiedziała, jakim byłem człowiekiem, znała wszystkie moje słabości.

Ciche i rytmiczne pukanie do drzwi wyrwało mnie ze stanu zamyślenia. Odwróciłem się i zobaczyłem zapłakaną twarz matki, która nie czekała, aż pozwolę jej wejść, tylko otworzyła drzwi, stając na progu.

— Czemu płaczesz? — zapytałem, czując się winny za jej spływające łzy.

Często rozładowywałem na niej własny gniew i było mi z tym źle. Próbowałem się zmienić, ale długo nie trwałem w swoim postanowieniu. Kiedy zaczynało mnie coś denerwować, stawałem się człowiekiem pozbawionym uczuć. Zimnym i wyrachowanym, jakby obecne życie mnie wynaturzyło, jakby nałożyło mi nagle kamienną maskę.

— Bo jest mi źle — wyszeptała matka, połykając łzy spływające po jej policzku. — Bo idą święta. Bo nie wiem, czy poradzimy sobie w cukierni. Bo wszystko w życiu okazuje się jednym wielkim znakiem zapytania.

— Zaraz, zaraz — wymruczałem, marszcząc brwi z niezrozumienia. — Zacznijmy od początku — poprosiłem, czując, że ból głowy zaczyna opuszczać moje skronie i tym samym daje mi możliwość racjonalnego pomyślenia nad utrapieniami mamy. — Jest ci źle, tak? To przeze mnie. Nie powinienem cię wyrzucać z pokoju, ale doskonale wiesz, jak reaguję, kiedy ktoś…

— Tak, wiem — wyszeptała.

Spojrzałem na zapłakaną twarz matki i poczułem, jak ścis­nęło mi się serce na samą myśl, że ona wyjeżdża stąd dla mnie. Zostawia spokojne życie dla wielkiej niewiadomej.

— A dlaczego płaczesz przez zbliżające się święta?

— Bo w święta nikt nie powinien być samotny. Ty za­mk­niesz się w pokoju, a ja usiądę w salonie i przepłaczę cały wieczór i noc. I może jeszcze następny dzień…

— Mamo… mamo… — Chciałem powiedzieć coś więcej, ale nie mogłem zagwarantować, że właśnie tak się nie zachowam. O jedno za dużo wypowiedziane słowo z naszego zakazanego słownika i byłbym gotowy spędzić Wigilię w czterech ścianach. Samotnie.

— Dobrze wiemy, jakim stałeś się cholerykiem.

Nie mogłem skłamać i zaprzeczyć, więc tylko się uśmiechnąłem.

— A o cukiernię nie musisz się martwić, mamo. Poradzisz sobie świetnie, zobaczysz! Zatrudnimy pracowników i zajmiesz się lepieniem figurek z plastycznego lukru. Pamiętasz jeszcze, jak robi się torty?

— Za kogo ty mnie, dziecko, uważasz?! — oburzyła się mama, po czym wydęła wargi, próbując zrobić złowrogą minę.

Bożena Janicka nie potrafiła się obrażać ani gniewać. Była nieco impulsywna, ale potrafiła równie szybko wybaczać urazy.

Uśmiechnąłem się do niej jeszcze szerzej, ukazując białe zęby w pełnej krasie.

— Mamo, musisz się przyzwyczaić, że życie płata nam ­figle. Nic nie jest w nim takie, jakie byśmy chcieli, żeby było. Jesteśmy tego najlepszymi przykładami. Nie poszłaś na studia artystyczne, bo zaszłaś w ciążę. Tata wywiózł cię do Niemiec, a kiedy twoja siostra zachorowała i przeprowadziła się do małego miasteczka, ty wszystko rzuciłaś, by spędzić ostatnie chwile przy niej. Wciąż robisz coś dla kogoś, a nie myślisz o sobie. Chciałbym, byś w Polsce zaczęła piec i dekorować torty. Pamiętam, jaka byłaś szczęśliwa, kiedy poświęcałaś się tej pasji. Ona cię uskrzydlała.

— A ja pamiętam, jaki ty byłeś szczęśliwy, kiedy Zuza pomagała mi w pracy i nie pojechała na studia. Miałeś ją wciąż blisko siebie. Myślisz, że ona wciąż o tobie pamięta?

— Nie wiem, mamo — odrzekłem szczerze. — I o to się boję.

— Wiem, Adam. Wiem — powiedziała miękko. — Wkrótce się przekonamy, co się dzieje z Zuzą i jak zareaguje na twój powrót…

— Oby w jakikolwiek sposób zareagowała — odparłem, wbijając wzrok w torbę leżącą na łóżku.

— Oby wciąż tam mieszkała i nie miała męża.

— Nie chcę o tym rozmawiać, mamo. Boli mnie głowa — skłamałem, bo ból na szczęście minął.

— To ty weź prysznic, a ja spakuję twoje rzeczy do torby, OK? — zaproponowała pogodnie, choć twarz nadal miała zaczerwienioną.

— Mogę sam się spakować.

— Możesz, ale chcę ci pomóc. Muszę się czymś zająć, by odpędzić od siebie czarne myśli.

Popatrzyłem w oczy matki, w te piękne ciemne oczy, które okalała gęsta firanka czarnych rzęs, i dostrzegłem w nich źrenice pozbawione życia. Miałem nadzieję, że przeprowadzka do polskiego miasteczka odmieni nasze życie na lepsze. Musiałem w coś wierzyć, by móc wstawać rano z łóżka i czuć, że przetrwanie kolejnego dnia niesie ze sobą jakiś sens. Bardzo chciałem poznać jego istotę.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 grudnia

Zuza

Pierwszy dzień grudnia powitał Urokliwe gęstą mgłą, która wydawała się bardziej zawiesista niż skwaśniałe mleko. W powietrzu wisiała jakaś tajemnica, przez którą trudno było się przedrzeć.

Przy jedzeniu bułki z jajecznicą zastanawiałam się nad słowami ojca, zarówno tymi dotyczącymi Marcina, jak i studiów, na które miałam kiedyś olbrzymią ochotę.

— Może powinnam spróbować studiować w trybie zaocznym? — bąknęłam do siebie, maczając kawałek pieczywa w żółtku.

Spojrzałam przez okno, niewiele mogąc zobaczyć. Westchnęłam niepocieszona i oparłam się plecami o krzesło.

Rodzice jakieś pół godziny wcześniej wyszli do pracy w dziwnym milczeniu. Powiedzieli, że mogę sobie zrobić wolne i poleniuchować. Mama od wczoraj zachowywała się nieco podejrzanie, a dzisiaj dołączył do niej tato. Niby wszystko było po staremu, ale ich spojrzenia uciekały przed moim wzrokiem. Czułam, że coś przede mną ukrywali.

Może ma to związek z remontem sklepu? Może tata nie chce udostępnić mi miejsca na własną cukiernię, żebym nie zapuściła korzeni w miasteczku? Rozum podsuwał mi różne pomysły.

Chwyciłam kubek z kawą zbożową z mlekiem, którą od małego dziecka uwielbiałam pić rano do śniadania. Inka przestała już parować, więc bez obawy upiłam łyk, wciąż zastanawiając się nad tym, czego właściwie pragnęłam od życia.

Kiedy państwo Janiccy prowadzili cukiernię, czułam się w niej jak w raju. Wiedziałam, że chcę piec ciasta i eksperymentować ze słodkościami. Byłam pod wielkim wrażeniem talentu pani Bożeny, mamy Adama. Ta kobieta potrafiła tworzyć tortowe dzieła sztuki. Z kolorowej masy cukrowej powstawały najrozmaitsze postacie i kształty. Wszystko musiało zostać wykonane perfekcyjnie, ze szwajcarską dokładnością. Ta praca mnie uskrzydlała, dodawała energii, podobnie jak miłość do Adama.

Niesamowite, że nie widziałam go trzy lata, a wciąż o nim myślałam. Poznałam go cztery lata temu, przed sklepikiem mamy.

— Pamiętaj, Zuza, że biała choinka z szyszek, która dzisiaj dotrze, ma trafić w ręce pani Michalskiej, a ta niebielona do Tokarskiej. Gdyby pani Tokarska przyszła wcześniej, nie pokazuj jej białej choinki. Wiesz, że szybko zmienia zdanie, a nie mogłam zamówić dodatkowej, bo już wszystkie wyprzedano.

— Mamo, jedźcie z babcią ostrożnie do Warszawy i o nic się nie martwcie. Poradzę sobie.

— Wiem, że poradzisz, bo już nie raz stałaś za sklepową ladą, ale nigdy nie odbierałaś zamówionego towaru. A… odbieraj telefon, bo na pewno zadzwoni pani Michalska, bo bardzo zależy jej na tej białej choince. Pokaż jej jeszcze stroiki oprószone śniegiem, z takimi małymi szyszkami. I… — Mama zamyśliła się przez chwilę, bo chciała przekazać mi jak najwięcej informacji w jak najkrótszym czasie.

— Mamo, poradzę sobie — wymówiłam to bardzo pewnie i powoli. — Mam język w ustach? — zapytałam, wysuwając go i mówiąc: — Aaaa. Widzisz? Mam język. Jakby co, będę dzwonić. Ty masz skupić się na bezpiecznej drodze. I jedź powoli, bo te boczne drogi mogą być nieodśnieżone.

— Będziemy ostrożne! — zawołała matka i obdarzyła mnie siarczystym całusem w policzek. — Powiedz tacie, że obiad…

— Tak, wiem. Szerokiej drogi! — krzyknęłam, narzucając na ramiona kurtkę. Stając w progu, pomachałam siedzącej już w samochodzie babci na pożegnanie. Odmachała mi, posyłając promienny uśmiech.

Stałam kilka minut, obserwując, jak mama wsiadła do samochodu i powoli, nieco niepewnie, zaczęła wyjeżdżać sprzed ganku naszego domu. W końcu samochód zniknął z zasięgu mojego wzroku, pozostawiając tylko docierający do moich nozdrzy zapach spalin.

Zerknęłam na wyświetlacz telefonu, by sprawdzić, czy przysłała mi esemesa pewna pani ze Szczecina, u której zamierzałam wynająć pokój, rozpoczynając studia w lutym.

„Pewnie to za wczesna pora na pisanie esemesów” — pocieszałam się. „Nie każdy jest rannym ptaszkiem”.

Zamknęłam drzwi od domu i zobaczyłam, jak Marcin wraz ze swoim tatą odholowują jakiś samochód.

— Może pójdę się przejść, po drodze wejdę do taty wypić z nim herbatę — mruknęłam sama do siebie, owijając szyję czerwonym, wełnianym szalem zrobionym przez babcię. Na uszy nasunęłam nauszniki i wyszłam, zamykając dom na klucz.

Pierwszy tydzień grudnia przyniósł srogi mróz i obficie sypnął śniegiem, który przepięknie pokrywał dachy domów, samochodów, pola. Był absolutnie wszędzie i skrzył się od padających na niego promieni słońca. Srebrne drobinki migotały na białym puchu, sprawiając, że spacer stawał się nie lada przyjemnością mimo panującej niskiej temperatury. Blask przypominał mi wnętrze sklepów jubilerskich, gdzie wszędzie lśniło złoto i diamenty.

— Zuzka! — Usłyszałam męski głos i odwracając się pospiesznie, zobaczyłam biegnącego w moim kierunku Marcina.

— Hej! Coś się stało? — zapytałam, próbując sobie przypomnieć, czy mama nie informowała mnie o czymś, co miało dotyczyć rodziny Marcina.

— Wybierasz się na poranny spacer? Nie za wcześnie na to? — mówiąc to, chłopak uniósł rękaw kurtki w górę, by spojrzeć na tarczę zegarka, który pokazywał kilka minut po godzinie ósmej.

— To najlepsza pora na spacer — odparłam i wskazałam Marcinowi przepięknie mieniący się śnieg.

— No tak. Zapomniałem, że wy, kobiety, uwielbiacie wszelkiego rodzaju błyskotki.

— A całkiem serio, to idę do pracy. Mama musiała zawieźć babcię do Warszawy na badania.

— Czyli nici ze spaceru, a tak chciałem ci towarzyszyć i być może zabrać cię do tej nowo otwartej cukierni na śniadanie.

Spojrzałam na Marcina zaskoczonym wzrokiem. Sądziłam, że kilka miesięcy temu wyraźnie dałam mu do zrozumienia, że między nami nic nie będzie. Nigdy. Próbował mnie pocałować, a ja jak dzikie zwierzątko odepchnęłam go i uciekłam. Oczywiście później starałam się go przeprosić i szczerze wyjaśnić, że jest dla mnie dobrym kolegą i ten status nigdy nie ulegnie zmianie.

— Nie lubię jeść pączków na śniadanie — przyznałam otwarcie, choć byłam ciekawa, jakie to słodkości sprzedają w tej ślicznej cukierni. To miejsce stanowiło przypływ świeżości w Urokliwem. Słyszałam, że w środku można było napić się kawy i gorącej czekolady, a także obejrzeć wiadomości na ogromnym telewizorze zawieszonym na jednej ze ścian.

— A eklerki? — Marcin nie dawał za wygraną, ale ja także potrafiłam być uparta.

— Spieszę się — powiedziałam i uśmiechnęłam się przepraszająco.

— Jasne — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Miłego dnia ci życzę. Jak będziesz miała ochotę porozmawiać, wpadnij do warsztatu.

— Dobrze — odparłam, odwróciłam się plecami i cicho westchnęłam.

Marcin był dobrym chłopakiem, ale… Jak zakochać się w kimś, kogo znało się przez całe życie? On był tym Marcinem mieszkającym obok mnie, z którym jako dziecko wspinałam się po drzewach, grałam w piłkę i ukrywałam przed rodzicami znalezionego kota. To był Marcin, którego późniejsze przewinienia irytowały, a nie bolały, a skoro nie czułam cierni wbijanych prosto w serce, to znaczyło, że nie zależało mi na nim. Bo kiedy kochana osoba kłamie, to całe ciało boli, jakby chorowało. Cierpi dusza i serce, które pęka na tysiące kawałków. Przy kłamstwach Marcina czułam tylko irytację i znużenie jego osobą. Jak mogłam spojrzeć na niego jak na mężczyznę godnego zainteresowania, skoro wiedziałam o jego wszystkich wadach? To było niemożliwe.

Kiedy dotarłam pod sklepik, przemarznięta, ale pełna energii do działania, dostrzegłam zniecierpliwionego kuriera, który z pięcioma ogromnymi pudłami czekał pod murem utworzonym z czerwonych cegiełek.

— Pan do mnie, prawda? — zapytałam i szybko dodałam: — Znaczy z towarem do sklepu?

Mężczyzna bąknął coś bardzo niewyraźnie pod nosem i kiedy otworzyłam drzwi, chwycił dwa pudła i położył je na posadzce. Następnie poszedł po kolejne dwa, a ja podążyłam za nim, niosąc ostatnie.

— Proszę tu podpisać — rzekł cierpko, wyciągając trzy egzemplarze faktur do podpisania.

Odłożyłam w korytarzu pudło i wzięłam w dłoń długopis. Nim zdążyłam podziękować, odjechał z piskiem opon swoim samochodem dostawczym.

Zamknęłam drzwi sklepu, odruchowo zerkając na swoją zmarzniętą twarz w lustrze. Wyglądałam jak matrioszka z namalowanymi rumieńcami. Ciemne włosy, splecione w ciasny warkocz, podkreślały pociągłą twarz. Duże, zielone oczy migotały niczym soczysta trawa pokryta poranną rosą, różowe wargi wydawały się lekko spierzchnięte i wołały o opatrunek w postaci nawilżającego balsamu do ust. Ubrana byłam w czerwony sweter w białe renifery i jego kolor łudząco przypominał moją zmarzniętą twarz.

„Gorąca herbata!” — pomyślałam, udając się na zaplecze, by wlać wodę do niewielkich rozmiarów czajnika elektrycznego i ją zagotować. — Miałam wstąpić do taty — mruknęłam do siebie, wkładając do porcelanowego kubka w kolorowe kropki saszetkę z herbatą. — Moja skleroza to wina Marcina!

Jego obecność wywoływała niepokój. Dobrze pamiętałam, jak kilkakrotnie próbował mnie pocałować po tym, jak go odepchnęłam i uciekłam, ale nigdy nie udało mu się dotknąć moich warg. Czyżby sądził, że pocałunek sprawi, że się w nim zakocham? Byłam gotowa na miłość, ale nie z nim. Chciałam, by uczucie przyszło do mnie nagle i wywróciło mój świat do góry nogami, bym nie mogła spać i jeść, bym czuła, jak latam, chociaż moje stopy stąpałyby twardo po ziemi. Nagle do drzwi sklepu rozległo się głośne pukanie. Zdążyłam wlać wodę do kubka i pomaszerowałam sprawdzić, kto to.

— Pani Tokarska! — zawołałam z radością.

— Cześć, Zuza! A gdzie się podziała twoja mama? Czyżby zachorowała?

— Mama czuje się znakomicie — odparłam.

— Uff! — westchnęła dociekliwa mieszkanka Urokliwego, łapiąc się za serce przez grube futro, w które była odziana. — To dobrze, bo Anitka to taka cudowna osoba!

— Może zechce pani wejść do środka? — zaproponowałam, chociaż doskonale znałam intencje pani Tokarskiej.

— Właściwie… — wymruczała pod nosem, jakby się wahając. — Właściwie to chciałam zapytać, czy kurier przywiózł już moją choinkę. Taką małą zrobioną z szyszek. Anita pokazywała mi ją w świątecznym katalogu.

— Właśnie zamierzałam otworzyć kartony i sprawdzić ich zawartość — mówiąc to, wskazałam dłonią na stojące na podłodze pięć kartonów.

— Czyli już jest moja choineczka?! — zapytała uradowana nieco piskliwym głosem.

— Najprawdopodobniej — powiedziałam i poszłam za ladę, gdzie leżały nożyczki. Zabrałam je i wróciłam w miejsce, gdzie leżały pudła. Zaczęłam otwierać jedno, a pani Tokarska zdecydowała się wejść do sklepu. Zamknęła za sobą drzwi i zdjęła futro, które powiesiła na oparciu krzesła stojącego tuż przy drzwiach.

Modliłam się w duchu, by nie otworzyć kartonu z pobielaną choinką. Spod grubej warstwy folii z bąbelkami wyłoniły się ośnieżone girlandy, na których osadzone zostały przyprószone srebrnym brokatem szyszki.

— Jakie cudowne! — zachwyciła się moja towarzyszka. Wzięła jedną do ręki i zaczęła uważnie obserwować. — Zabieram ją do domu — oznajmiła pewnie.

— Dobrze — bąknęłam, otwierając kolejne pudło, z którego wyłoniły się trzy choinki zrobione z szyszek. Na nieszczęście pani Tokarska pochwyciła w swoje dłonie biały egzemplarz.

„Nie!” — krzyknęłam w myślach, kiedy dostrzegłam w oczach klientki błysk pełen zachwytu.

— Ona jest moja! — zdecydowała, nie patrząc na pozostałe dwa egzemplarze.

— Mama mówiła, że zamówiła pani brązową… — Chciałam dokończyć, ale kobieta groźnie zmarszczyła brwi, wpatrując się we mnie swoimi błękitnymi oczami.

— Jestem stałą klientką Anity, a tacy klienci jak ja są na wagę złota, moje dziecko. Kupię białą choinkę i tę piękną girlandę.

— Ale…

— W takim razie zapłacę, kiedy twoja mama się pojawi — wybuchnęła nagle, odkładając ozdoby na podłogę, by móc okryć się futrem.

— Torba? — zaproponowałam, starając się być uprzejma, choć wiedziałam, że ten dzień nie okaże się dla mnie zbyt łaskawy.

— Poradzę sobie! — warknęła Tokarska, wsadzając pod pachę ozdoby. Otworzyła drzwi i wyszła. Tak zwyczajnie, bez do widzenia. Bez pytania nawet, ile co kosztowało.

A ja stałam w osłupieniu, wpatrując się, jak jej wąskie szpilki od kozaków grzęzną w zaspie śniegu, której nie zdążyłam odgarnąć spod sklepowych schodków.

— No to jestem ugotowana — powiedziałam do siebie, wracając do środka.

Weszłam na zaplecze i ujęłam ciepły kubek w obie dłonie. Gorące ścianki rozgrzewały przyjemnie zmarznięte palce. Upiłam łyk, zastanawiając się, co powiem pani Michalskiej i jak wytłumaczę się z zaistniałej sytuacji matce.

„Gdybym wiedziała, że ta Tokarska to takie zadzierające nos babsko, nie zapraszałabym jej do sklepu. Ale cóż zrobić. Co się stało, to się nie odstanie” — myślałam.

Ziewnęłam ospale i postanowiłam usiąść z kubkiem herbaty na poręczy przed sklepem, by mróz orzeźwił mój senny umysł i dobudził ciało. Musiałam coś wymyślić dla klientki, która przyjdzie odebrać zamówioną ozdobę.

Wyszłam przed sklep w samym swetrze, pozwalając, by zimny wiatr otulał moje ciało i smagał policzki swoim mroźnym oddechem. Obserwowałam, jak przy jego podmuchach z koron drzew opadają na ziemię płatki śniegu, tańcząc przez chwilę niczym śniegowe baletnice.

Wciągnęłam nozdrzami ostre, zimowe powietrze i przytuliłam do podbródka trzymany kubek, z którego przestała unosić się przyjemna, gorąca para.

Nagle usłyszałam pisk opon, a zza zakrętu wyłonił się czarny samochód na niemieckich tablicach rejestracyjnych. Nieco zwolnił, przejeżdżając nieopodal mnie, aż zaczął gwałtownie hamować, stając na samym środku drogi. Chłopak siedzący za kierownicą miał wielkie szczęście, że przez Urokliwe przejeżdżało niewiele aut i mógł sobie pozwolić na parkowanie w samym centrum głównej drogi. Otworzył drzwi, po czym wyszedł z samochodu, podbiegł pod drzwi sklepu i oparł się plecami o poręcz, tuż naprzeciwko mnie.

— Pożyczyć ci płaszcz? — zapytał.

Wtedy odważyłam się na niego spojrzeć. Pierwsze, co dostrzegłam, to oczy nieznajomego. Ciemne tęczówki, a w źrenicach błyszczące radosne iskierki. Oczy otulały gęste rzęsy, które sprawiły, że poczułam się zazdrosna. Ten ktoś został zbyt hojnie obdarzony ich długością przez matkę naturę. Nawet tusz nie był w stanie wydłużyć moich rzęs do tego stopnia, by prezentowały się tak znakomicie jak u tego chłopaka. Cała oprawa jego oczu hipnotyzowała, sprawiając, że zapomniałam, jak brzmiało pytanie, które mi przed chwilą zadał.

„Pewnie zdesperowany zapytał o papierosy, skoro stanął naprzeciwko mnie?” — pomyślałam.

— Nie palę, więc nie mam papierosów — rzuciłam niedbale, przypatrując się zadbanym dłoniom chłopaka, które spoczywały dumnie na jego szarym płaszczu. Rzadko widziałam tak wypielęgnowane dłonie u mężczyzny. W Urokliwem dłonie mężczyzn były poniszczone pracą — poranione, z odstającymi skórkami wzdłuż paznokci bądź z odciskami na opuszkach.

— Ja także — dodał z uśmiechem, po czym zaczął rozpinać guziki płaszcza.

Wstrzymałam na chwilę oddech, myśląc o najgorszym, ­czyli że chłopak okaże się jakimś zboczeńcem. Już szykowałam się do ucieczki za sklepowe drzwi, gdy on zwyczajnie ściągnął swój płaszcz, by mi go ofiarować.

— Jest zimno. Trzymaj. Okryj się nim — wyszeptał miękko, a nasze spojrzenia w tym momencie się spotkały.

Moje ciało obleciał dreszcz, od czubków palców u stóp aż do dłoni.

— Dzięku… — nie dokończyłam, przypominając sobie, że mam własne okrycie, które wisi na wieszaku tuż za tymi sklepowymi drzwiami.

— O! Zuza! — usłyszałam dobiegający zza moich pleców donośny głos kobiecy.

Nie wiedziałam, co zrobić. Czy spojrzeć na wołającą mnie kobietę, czy przyjąć płaszcz, czy odmówić jego ofiarodawcy… Nagle w mojej głowie zapanowała pustka, jakby ktoś wyczyścił wszystkie myśli. Nie wiedziałam już nawet, jak się nazywałam ani jaki mieliśmy dzień tygodnia. Widziałam tylko jego — wpatrujące się we mnie ciemne oczy, które na długo pozostaną w mojej pamięci.

— Zuza! — zawołała pani Michalska, podbiegając do mnie i szarpiąc za ramię. — Powiedz mi, moja droga, że za tymi drzwiami czeka twoja mama z moją choinką w dłoniach?

Pytanie to sprowadziło mnie na ziemię. Sprawiło, że pamięć nagle powróciła, a wraz z nią przypomniała się najgorsza myśl — „Nie mam białej choinki dla pani Michalskiej”.

— Mamy… mamy nie ma — zająknęłam się, nie wiedząc, co dalej powiedzieć.

Czy wyznać prawdę?

— Czyżby Anita się rozchorowała? Może zrobić dla niej rozgrzewającego rosołku?

Nieznajomy uśmiechnął się, okrywając moje ramiona swoim płaszczem. Poczułam zapach jego perfum. Cierpka nuta cytrusowa wymieszana z zapachem lasu. Ten chłopak był taki inny od tych, których znałam. Wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Czego chciał? Skąd się do licha wziął w tej mieścinie? Kim był?

— Mama jest zdrowa, tylko babcia od jakiegoś czasu narzekała na zawroty głowy, więc nasz lekarz wysłał ją do swojego znajomego do Warszawy na wykonanie kilku badań.

— To dzisiaj ty zajmujesz się sklepem?

— Tak — odpowiedziałam krótko, spoglądając na nieznajomego spod lekko przymrużonych powiek. Wiatr kierował swoje podmuchy prosto na moją twarz.

— A moja choinka? — dopytywała uparcie pani Michalska.

— Będzie po południu — odrzekłam, marząc tylko o tym, by schować się natychmiast w ciepłym wnętrzu sklepu.

— To podejdę do ciebie za parę godzin — powiadomiła kobieta, pilnie przyglądając się mojemu towarzyszowi. — A ciebie to ja już gdzieś widziałam!

— Możliwe — odpowiedział chłopak, uśmiechając się szelmowsko nie tyle do Michalskiej, ile do mnie. W jego policzku tworzył się maleńki dołeczek.

Widziałam, jak odruchowo zaczął pocierać dłońmi o swoje ramiona, co oznaczało, że zdążył zmarznąć.

Kiedy pani Michalska oddaliła się od sklepu, otwarłam drzwi i gestem wskazałam, by chłopak wszedł do środka.

— Coś cię trapi? — zapytał, stojąc przed drzwiami sklepu.

— Twój płaszcz — odparłam, ściągając okrycie z ramion i wkładając nieznajomemu do rąk. — Dziękuję. Muszę wracać do pracy — bąknęłam i ruszyłam do środka, rozkoszując się wszechobecnym ciepłem. Podeszłam do kartonu, wyciągnęłam z niego szyszkową choinkę i zapytałam:

— Czy masz pomysł na to, jak zrobić, żeby stała się biała? Najlepiej zaraz.

— Sądzę, że należy pomalować ją białą farbą.

— Odpada zwykła farba — poinformowałam go.

— A nie może zostać taka, jaka jest? — zapytał z nadzieją.

— Ta pani, która do nas podeszła, zamówiła białą, niestety kilkanaście minut wcześniej wpadła tu inna klientka i zabrała choinkę przeznaczoną dla pani Michalskiej.

— Czyli pani Michalska to ta, która do nas podeszła?

Skinęłam głową i poszłam zamknąć drzwi, które chłopak tylko domknął, a które przez silne podmuchy wiatru zdążyły się uchylić.

— Zuza, możesz mi dać jeden egzemplarz? Zwrócę ci go za kilka godzin.

„Zapamiętał moje imię!” — krzyczały moje myśli. „Ale ja go nie znam, więc nie mogę ufać komuś, kto wtargnął z impetem do mojego zapracowanego dnia, burząc jego har­monogram”.

— Nawet nie wiem, kim jesteś. Czego ode mnie chcesz i skąd się tutaj wziąłeś?

Chłopak uśmiechnął się, a jego ciemne oczy pojaśniały od tańczących iskierek w tęczówkach.

— Adam — odrzekł miękko, podając mi swą wypielęgnowaną, ciepłą dłoń na przywitanie.

Uścisnęłam ją, jak nakazywała kultura osobista, i poczułam iskry przepływające w miejscu, gdzie stykały się nasze palce.

— Zuzanna — przedstawiłam się, czując, jak na moje policzki wtargnął rumieniec.

— To już wiem.

Szybko wyrwałam dłoń z naszego uścisku, czując, jak fala gorąca rozchodzi się wewnątrz mojego ciała.

— Czego od ciebie chcę? — zapytał tajemniczo. — Właściwie niczego. Przejeżdżając samochodem, zobaczyłem istotę trzęsącą się z zimna i postanowiłem nakryć ją swym płaszczem.

— Pomyślałeś, że jestem bezdomna?

— Nic nie pomyślałem, bo nie zdążyłem. Zacząłem impulsywnie działać — mówiąc to, Adam na chwilę się zawahał. — A skąd się wziąłem? A stąd, że moi rodzice otworzyli tu niedawno cukiernię, a ja jako niesforny syn, który rzucił studia informatyczne, postanowiłem przyjechać razem z nimi do ich kraju urodzenia. Potrzebowałem odpocząć od zgiełku dużych miast. Teraz wiesz o mnie o wiele więcej, niż ja wiem o tobie — zauważył, spoglądając na mnie. Przypatrywał się bardzo uważnie mojej twarzy.

— Też wiesz już całkiem sporo. W takim razie witaj w Urokliwem.

— Urokliwem? — zapytał, marszcząc z rozbawieniem brwi. — A nie w…

— Nie wymawiaj tej nazwy przy mnie. Urokliwe to piękne miejsce, wprost baśniowe, zwłaszcza zimową porą z pałacykiem i jeziorem otulonym śniegową pierzynką.

— Przejeżdżałem niedaleko czegoś starego, co wyglądało na podniszczony zabytkowy dom szlachecki. Było ogrodzone siatką.

— To barokowy pałacyk. Jest piękny, mimo że mocno zniszczony. Prowadzą do niego dwie alejki, pierwsza lipowa, druga kasztanowa. Rosną nieopodal rozłożystego gazonu, który znajduje się przed głównym wejściem do pałacu. Uwielbiałam tam chodzić wczesną jesienią i zbierać kasztany. Całe to miejsce owiane jest magią. Teraz pałac wygląda jak dom Królowej Śniegu, a wiosną, gdy przyroda budzi się do życia, staje się romantyczny dzięki otaczającej go dzikiej roślinności. Musisz go obejrzeć z bliska.

— Znaczy, mam się do niego zakraść? — zapytał, delikatnie zaczesując bujne, ciemne włosy do tyłu.

— Nie powiedziałam tego.

— Oficjalnie może i nie, ale zasugerowałaś.

— Nieprawda! — powiedziałam, udając oburzenie, choć tak naprawdę rozważałam taką możliwość.

— Dopiero co się poznaliśmy, a już się kłócimy — stwierdził, podnosząc choinkę z pudełka.

— Proszę, schowaj ją do pudełka. Nie mogę na nią patrzeć. Moja mama będzie wściekła, że pani Tokarska zabrała do domu biały egzemplarz, a pani Michalska zostanie z niczym.

— Pożyczę ją tylko na kilka godzin, dobrze? — zapytał miękkim głosem, od którego przeszedł mnie dreszcz i pozostawił po sobie gęsią skórkę na rękach. Dopiero teraz usłyszałam, że niektóre słowa akcentuje w zupełnie inny sposób, lekko skracając ostatnią sylabę, co brzmiało uroczo.

Spojrzałam na wiszący na ścianie zegar i odparłam:

— Do czternastej masz czas. O piętnastej przyjdę do twojej cukierni i…

— Iiii? — Adam dopytywał z rozbawieniem.

— Sam zobaczysz, jak mi jej nie zwrócisz — dodałam ­hardo.

— Jestem śmiertelnie przerażony — mówiąc to, otworzył drzwi od sklepu, zabierając jedną z szyszkowych choinek. — Do zobaczenia, Zuza.

— Do zobaczenia — odpowiedziałam, a kiedy wyszedł, zamykając za sobą drzwi, dopowiedziałam jego imię i poczułam delikatny ścisk w okolicy żołądka.

Uśmiechnęłam się, wciąż nie wierząc w to, co się działo. Chłopak o imieniu Adam zjawił się tak nagle i zatarł ślady beznadziejności tego poranka. Zabrał ze sobą źródło problemu i byłam niezmiernie ciekawa, czy jeszcze wróci do tego sklepiku, czy zniknie tak szybko z Urokliwego, jak szybko jeździł samochodem.

Wewnętrzny głos intuicji podpowiadał mi, że wróci. A może to nie był podszept intuicji, tylko ogromna chęć zobaczenia go jeszcze raz?

I tak się stało.

Kilka godzin później trzymał w swoich dłoniach całkiem odmienioną świąteczną dekorację. Choinka została oprószona bielą przy łuskach szyszek, a pomiędzy nimi wystawał zielony łańcuch z powbijanymi szpilkami zakończonymi czerwonymi perełkami.

Zaniemówiłam z wrażenia. Ta choinka była najpiękniejszą ozdobą, jaką widziałam. Najbardziej pracochłonną i wyjątkową, dlatego postanowiłam zostawić ją dla siebie. Nie mogłabym sprzedać jej pani Michalskiej. Nikt jeszcze tak bezinteresownie nie chciał mi pomóc, a Adam zaangażował się w tę przemianę choinki.

W pewnym momencie chciałam do niego podejść i spontanicznie go uścisnąć. Oczywiście tego nie uczyniłam, bo pozostawał dla mnie obcą osobą, choć zafascynował mnie jak nikt inny dotychczas.

— Dziękuję — odrzekłam, szczypiąc się ukradkowo w dłoń, by uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Tak było. Adam wciąż stał przede mną i intensywnie nad czymś rozmyślał. Może wahał się, czy powinien wyjść ze sklepu, czy też zostać?

— Może napijesz się gorącej herbaty? — zaproponowałam nieśmiało.

— Z chęcią — powiedział z tajemniczym uśmiechem, więc na ułamek sekundy zniknęłam na zapleczu, by zagotować wodę w czajniku.

Kiedy wychyliłam głowę, jego już nie było. Zrobiło mi się przykro, że przystał na propozycję, a potem zniknął bez słowa.

— W takim razie wypiję herbatę sama — mruknęłam pod nosem, wracając na sklepowe zaplecze. Starałam się odgonić smutek, który wdzierał się do mojego wnętrza, mimo że go tam nie zapraszałam.

Włożyłam na dno kubka okrągłą torebkę herbaty, po czym zalałam ją wrzącą wodą. Wyszłam z zaplecza i od razu mój zmysł powonienia mile połechtał zapach piernika. Zaciągnęłam się głęboko rozchodzącą się wonią i dostrzegłam te ciemne oczy, które niemalże lśniły, śledząc uważnie moją twarz.

Dopiero teraz zobaczyłam, że Adam zdjął swój płaszcz i siedział w koszuli w kratę, która miękko opadała na jego miejscami przetarte dżinsy. A przed nim, na stoliku, znajdowała się srebrna patera wypełniona piernikami.

Chciałam coś powiedzieć, ale nie potrafiłam. Słowa ugrzęz­ły mi w gardle, a policzki pokryły się purpurą.

Postawiłam przed Adamem kubek z gorącą herbatą, do środka włożyłam gwiazdkę anyżu i pospiesznym krokiem zniknęłam za ścianą zaplecza. Oparłam się o nią plecami, głośno wypuszczając powietrze z ust.

Adam okazał się najbardziej nieprzewidywalną osobą, jaką miałam przyjemność poznać, a najgorsze w tym wszystkim było to, że podobała mi się każda niespodziewana rzecz, która się dzisiaj wydarzyła. Burzyła moją wewnętrzną równowagę, w zamian dając potężną dawkę radości.

— Hej? — zagadnął mnie męski głos, który wydawał się znajdować kilka kroków ode mnie. — Nie lubisz pierników? Czy może przeszkadza ci towarzystwo takiego piernika jak ja?

— Uwielbiam pierniki — odparłam spontanicznie i dopiero uzmysłowiłam sobie, że moją odpowiedź można by dwuznacznie zinterpretować.

— W takim razie bardzo cieszy mnie twoja odpowiedź — rzekł, stając blisko mnie. — Tak sobie pomyślałem… Może zakradniesz się jutro ze mną pod zimowy pałac?

— Wiesz, że nie wolno tego robić?

— Samemu może i nie…

Oderwałam się plecami od ściany, po czym wlałam do kubka gorącą wodę.

— Myślałaś, że wyszedłem tak bez pożegnania? — zapytał, a jego ciepły oddech owionął mój kark.

Zadrżałam.

— Tak — odpowiedziałam, pewnie wychodząc z zaplecza z kubkiem herbaty.

— Ja nigdy nie wychodzę bez pożegnania, Zuza. Nigdy.

Adam

Nie znosiłem siedzieć na miejscu pasażera, jadąc samochodem. Gdy patrzyłem na braki umiejętności matki w dociśnięciu do końca pedału gazu, dostawałem białej gorączki.

— Jak można się tak wlec? — pytałem ją wielokrotnie, ale za każdym razem słyszałem jednakową odpowiedź:

— Trzeba jeździć bezpiecznie, synu. Wolę jechać dłużej, niż pędzić, narażając nas na niebezpieczeństwo. Zresztą widzisz, jaka jest mgła.

Niebezpieczeństwo czyha na ludzi w każdym miejscu i o każdej porze. Nieważne, czy dociskasz pedał gazu do samiutkiego końca, jadąc autostradą, czy poruszasz się „przepisowo” po spokojnej drodze. Nieszczęście zawsze cię odnajdzie, jeśli jest ci pisane. Jeśli masz stać się przegranym człowiekiem, to się tak stanie. Nawet dodatkowy as w kieszeni nie jest w stanie zapobiec przypisanej ci tragedii. Ale matka tego nie rozumiała i wciąż jechała żółwim tempem. Nie znosiłem tego, tak samo jak jazdy po nierównościach na drodze. Wciąż rozmyślałem nad tym, jak to będzie. Co zastanę i ile będzie w stanie wytrzymać moje serce? Po upływie trzech lat nie można być niczego pewnym.

Czas leczył rany, uśmierzał ból, nadawał nowe prawa, choćby prawo do powtórnego szczęścia, ale tylko nieliczni z niego korzystali. Pozostali zapominali przyczynę smutków i żyli samotnie albo upijali się, by niczego nie pamiętać.

Westchnąłem głęboko, rozpoznając tak dobrze znane mi drzewa, domy, obok których przejeżdżałem setki razy. Poczułem, jak mój żołądek skurczył się nerwowo, i odniosłem wrażenie, jakby mój kilkudniowy koszmar nocny zajrzał mi nagle w oczy. Bałem się zmierzyć jeszcze raz w swym życiu z Urokliwem i właśnie nastąpił ten moment konfrontacji. Ta mieścina sprawiła, że kiedyś byłem szczęśliwy z Zuzanną, a teraz nie byłem pewny, czy powtórne szczęście było mi pisane. Czy znajdowałem się w tej grupie nielicznych farciarzy?

Dopiero teraz dostrzegłem śnieg, który delikatnie przykrywał nagie gałęzie drzew, a płatki migotały na wietrze przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Wszystko było jakby muśnięte skrzącym brokatem. Ten widok, tak bajkowy, odsuwał ode mnie czarne myśli. Zresztą jak by to wyglądało — czarne chmury w zimowej krainie, która skrzyła się milionami diamencików. Takie połączenie nie miało prawa zaistnieć.

— Jak tu pięknie! — zachwycała się matka, parkując samochód przed domem, który teraz ponownie miał należeć do nas.

— To prawda — odparłem, czując w sobie niepokój.

Nasz dom stał oddalony od innych. Wydawał się samotny, może nawet bardziej samotny ode mnie…

— Idę otworzyć dom i włączyć ogrzewanie — oznajmiła Bożena, po czym wyszła z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Mroźne powietrze i tak wdarło się do środka, owiewając moje ciało otulone granatowym, wełnianym swetrem, i sprawiło, że zadrżałem. Zacisnąłem kurczowo zęby i zacząłem pocierać dłońmi ramiona. Skinąłem głową, zastanawiając się, co będę tutaj robił.

W Neubrandenburgu intensywnie zajmowałem się tworzeniem grafiki, a tutaj zamierzałem się wyciszyć. Pomyśleć w spokoju przez kilka dni o życiu. Chciałem się zastanowić, co powinienem zrobić z samym sobą. Jaką ścieżką krętego życia powinienem pójść? Nie mogłem tak tkwić w stanie zobojętnienia. Musiałem spróbować pogodzić umysł z ciałem, by nie udusić się własną zgryzotą.

— Już jestem! — Matka oznajmiła mi swój powrót, którego nawet nie zauważyłem. Nie usłyszałem, jak otworzyła drzwi. Po prostu siedziałem, wpatrując się w zimowy krajobraz widoczny za szybą.

— Dasz radę wyjść z auta? — zapytała nieśmiało. — Podać ci kule? Czy przytrzymasz się mojej szyi?

Nienawidziłem obecnego życia z powodu takich właśnie momentów, kiedy stawałem się pieprzoną szmacianą laleczką.

Spojrzałem na drogę prowadzącą od samochodu do drzwi wejściowych, starając się oszacować jej długość. Ostatnio przebyłem o kulach tylko sto osiemdziesiąt metrów, a moja podkoszulka wyglądała tak, jakby dopiero co została wyciągnięta z pralki.

— Dam radę dojść o patykach. Możesz mi je podać, mamo.