Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Swoim głosem rozpalił serca tysięcy kobiet
Oksana potrafi śpiewać tak, że jej głos przenika ludzkie dusze, rozpala serca, a z oczu wyciska łzy. Ale jej największe marzenie wcale nie jest związane z muzyką. Straciła już matkę, a teraz może również stracić młodszego brata, Tomka, który zmaga się z ciężką chorobą. Targana sprzecznymi emocjami dziewczyna decyduje się wystartować w eliminacjach do popularnego programu muzycznego, a ewentualną wygraną przeznaczyć na leczenie brata. Ta decyzja okaże się przełomowa i sprawi, że w jej życiu pojawi się ktoś, kto pomoże jej uwierzyć w siebie i zawalczyć o szczęście…
Anna Dąbrowska – autorka bestsellerowych romansów – kolejny raz szturmem podbija serca spragnionych emocji czytelniczek. „Czas na ciszę” to poruszająca historia miłości, która zjawia się w życiu nieproszona, by dać siłę do zmagań z wszelkimi przeciwnościami losu.
Nie mogłem oderwać oczu od tej niewielkiej osóbki. Po prostu nie potrafiłem patrzeć w inny punkt. Moje serce poderwało się, gdy Oksana zaśpiewała pierwszą zwrotkę. Moje powieki same się przymknęły, gdy wybrzmiał refren. Delektowałem się każdym dźwiękiem, który wydobywał się z jej ust. Była niesamowita. Śpiewała bez muzyki i zrobiła to, czego od niej oczekiwałem – zamieniła słowa w dźwięk. Lepiła ze zdań rytm. Otworzyła swoje serce i wypuściła z wnętrza emocje. Znowu to zrobiła! Zahipnotyzowała mnie. Czarowała mnie słowami: „Kochanie, jeśli twoje skrzydła są złamane, pożycz moje skrzydła, aby twoje także się otworzyły”. Inspirowała mnie do napisania nowych tekstów.
Anna Dąbrowska – inowrocławianka. Mama i żona. Niepoprawna marzycielka i fanka zespołu Thirty Seconds To Mars. Uwielbia koty, pić duże ilości herbaty, czytać i tworzyć piękne zdania. W swoich książkach stawia na emocje. Wydała dziesięć powieści i dwie antologie. Każda z jej historii zostaje niezwykle ciepło przyjęta przez Czytelniczki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
(…) Ale nie mogę sobie pomóc Nie mogę się powstrzymać Jestem szalony I nie mogę się powstrzymać Nie panuję nad sobą
[…] im dłużej panuje cisza, tym trudniej ją przerwać.
Stephen King, Wielki Marsz
Dla Sylwii Leszczyńskiej, bo wiem, że są takie słowa, których nie trzeba wypowiadać na głos, by słyszeć, jak głośno dźwięczą w naszych uszach. Są ludzie, którzy pozostaną w naszych sercach na dłużej. Za wszystkie wyjątkowe chwile…
Wiele razy brakowało mi odpowiednich słów, bym mógł wyrazić wszystko to, co czułem. Wszystko to, co działo się w moim sercu, a może tylko na samym jego dnie. Próbowałem upchnąć przeszłość jak najgłębiej. Zakopać ją w głębinach serca i naiwnie myśleć, że skoro już nie było jej widać, przestawała istnieć.
Niestety.
Przeszłość się zamazywała. Jednego dnia oddalała się na tyle, że mogłem spać spokojnie, natomiast drugiego… Mogłem tylko zamknąć oczy i liczyć, że uwolniony ból szybko odejdzie. Mogłem leżeć w łóżku i wpatrywać się godzinami w biel sufitu, a przy pierwszym powitaniu z promieniami słońca zsunąć ciało z łóżka i udawać, że przespałem całą noc. Trawiła mnie bezsenność, trawiło wszystko to, z czym nie potrafiłem się pogodzić. Dlatego doceniałem ciszę i muzykę, bo choć oba pojęcia były skrajnie przeciwne, to łączyło je coś, co otaczało nas zewsząd – melodia. Melodia ciszy niosła ukojenie i niepewność. Była tak wewnętrznie sprzeczna, a zarazem tak cholernie intrygująca. Tak bardzo tajemnicza… Lubiłem być tajemniczy, bo ludzie, w których tkwiła niepewność, byli trzymani na dystans. Wydawali się poważani bardziej niż ci wygadani. Ciekawsi przez swój introwertyzm.
Muzyka wypełniała każdą pustą przestrzeń w moim ciele. Każdy trudno dostępny zakamarek, każdą szczelinę. Melodią dostarczała mi tlenu potrzebnego do przeżycia. Niosła chwilową radość, której potrzebowałem, by się uwolnić od przeszłości. Tworząc melodię, pisząc słowa, żyłem tylko kompozycją. Czułem się niewolnikiem swojej weny. Kiedy tworzyłem, przebywałem w swoim małym świecie, którego nie zrozumiałby nikt. Do którego nikt nie posiadał biletu wstępu. To była kraina, w której moje serce zaczynało szybciej bić, puls przyspieszał, a usta otwierały się same, wydając dźwięk. To było miejsce, gdzie nie było żadnych praw, a moc posiadały tylko słowa.
Siedziałem w bujanym fotelu i brzdąkałem coś na akustycznej gitarze. Próbowałem stworzyć odpowiednią linię melodyczną pod refren, który napisałem kilkanaście minut wcześniej. Moje palce miarowo trącały struny, jednak wygrywany dźwięk wciąż wydawał się arytmiczny. Nie słyszałem w nim głębi. Nie słyszałem magii, która potrafiłaby poruszyć wszystkie struny duszy. A celem muzyki było wywołanie wielu emocji, a nawet łez. Przemyśleń i postanowień.
Niedbale uderzyłem dłonią o struny i usłyszałem zgrzytliwy dźwięk, który postawił włoski na moim ciele na baczność.
– To koniec na dzisiaj – powiedziałem i oparłem gitarę o stolik. Sięgnąłem po leżące na nim pudełko z papierosami. Wyciągnąłem jednego i zapaliłem; miałem ochotę poczuć zapach tytoniu. Od kilku lat paliłem, zarzekając się, że nie jestem uzależniony od papierosów. Robiłem to, by maksymalnie się wyciszyć, odprężyć, a czasami ukoić nerwy po stresującym dniu. Zapaliłem końcówkę białego rulonika i włożyłem ustnik między wargi.
– Co, do cholery! – warknąłem, słysząc dźwięk telefonu, którego unikałem od kilku dni. Miałem dosyć propozycji stworzenia nowego zespołu, zaśpiewania z kimś w duecie bądź wystąpienia w reality show. Dźwięk melodii wybrzmiewającej z telefonu napełniał mnie złością. Znajdowałem się na etapie życia, na którym łaknąłem spokoju. Rozpad zespołu wywołał burzę w całej Szwecji i sprawił, że nie mogłem wyjść samotnie na ulicę, pozostając nierozpoznanym. Gdzie nie spojrzałem, upierdliwi paparazzi robili mi setki zdjęć, które dwa dni później mogłem oglądać w serwisach plotkarskich i rozmaitych kolorowych gazetach. Czułem się zmęczony nagonką:
„Kosma ma dosyć swojego zespołu”; „Wokalista zespołu Lågor czuje się samotny w Szwecji”; „Kosma z Lågor ma dosyć. Rozwiązał zespół, kiedy ich piosenki zaczęły okupować szczyty list przebojów”; „Demoniczny, charakterny… Kim tak naprawdę jest Kosma z popularnego zespołu Lågor?”
Telefon wciąż dzwonił, więc zszedłem z fotela, odłożyłem papierosa w popielniczkę i podszedłem do komody. Zerknąłem na wyświetlacz.
– Pepe? – wymówiłem imię kumpla z lekkim zdziwieniem.
Pepe mieszkał w Polsce i wiedział o wszystkim, co działo się na rynku artystycznym, zwłaszcza muzycznym. Westchnąłem z niepewnością, po czym odebrałem.
– No w końcu! – buchnął mi do słuchawki dźwięczny głos kolegi. – Zapewne siedzisz schowany gdzieś w mysiej norze, bo te hieny biegające z aparatami nie dają ci wyjść na zewnątrz?
Zacząłem odpowiedź od teatralnego westchnięcia, lecz Pepe nie dał mi dojść do słowa.
– Musisz mi pomóc, stary, i jeszcze raz wystawić na pożarcie swoją piękną buźkę.
– W jaki sposób mam ci pomóc? – zapytałem z dobrze wyczuwalną niechęcią.
– Kosma, nie będę owijał w bawełnę. Mam wolne jurorskie krzesło w nowym programie werbującym śpiewające skowroneczki i na gwałt, powtarzam, na gwałt potrzebuję jeszcze jednej osoby. Musimy mieć mężczyznę, który jest charyzmatyczny i trochę popaprany jak ty.
– Dzięki za szczerość – odpowiedziałem, nie chcąc nawet brać pod uwagę tego pomysłu.
– Za tydzień widzę cię w Warszawie. Liczę na to, że połowa produkcji cię pokocha, a reszta znienawidzi.
– Brałeś coś, Pepe? – zapytałem, nie dowierzając, że mój rozmówca może być tak szczerym dupkiem.
– Siada mi kręgosłup, więc połknąłem trzy tabletki przeciwbólowe. Nie odmawiaj, Kosma. To twoja życiowa szansa.
– Już to kiedyś słyszałem, Pepe – wyznałem, przypominając sobie telefon od człowieka, który przekazał mi informację, że dostałem się do zespołu.
– Zatem masz zamiar zniknąć i zmarnować swój talent, tak? A może boisz się powrotu do Polski i konfrontacji z…
Nie pozwoliłem mu dokończyć i szybko rozłączyłem rozmowę.
– Pierdol się – wyszeptałem, wiedząc, że Pepe nie mógł mnie usłyszeć. Chciałem położyć telefon z powrotem na komodzie, gdy ponownie rozległ się znienawidzony przeze mnie sygnał połączenia.
Odebrałem.
– Pepe, nie wkurwiaj mnie, okej?
– Nie mam takiego zamiaru, ale chcę zauważyć, że masz u mnie pewien dług i zastanawiam się, czy przypomnieć ci, komu jeździłem i osobiście kupowałem bukiety najpiękniejszych róż.
Przymknąłem oczy i zacisnąłem wargi, czując się nagle tak, jakby z mojego ciała odpłynęła krew.
– Daj mi dzień do namysłu – poprosiłem nieco łagodniejszym tonem.
– Chciałbym, żebyś się zgodził, bo wiele dobrego zdążyłem już opowiedzieć o tobie komu trzeba.
– Ach… Co dobrego mogłeś powiedzieć o kimś tak popapranym? – zapytałem z uszczypliwością.
– Przekonasz się już wkrótce, a teraz wybacz, stary, muszę się położyć. Starość nie radość.
– Jasne – bąknąłem i rozłączyłem rozmowę. – Cholera! – wrzasnąłem wściekle, wiedząc, że Pepe trzymał mnie w garści. W Polsce miałem tylko jego. Nie było nikogo bliskiego oprócz śmiesznego, łysego faceta, którego wypięty brzuch rozrywał guziki koszuli. Nie rozważałem powrotu do ojczystego kraju, chociaż wiedziałem, że kumple z zespołu wyjechali już ze Szwecji.
– Zrobisz wszystko, by nie przypaść do gustu produkcji, a wtedy Pepe dostanie za swoje – wymyśliłem i złapałem się na tym, że mówiłem na głos. Wsunąłem palce w czarne włosy, które sięgały już za moje uszy.
Przydałaby mi się wizyta u fryzjera.
Może fotel jurorski rozruszałby mój coraz grubszy tyłek?
Tylko…
Nie wiem, czy mam w sobie tyle sił, by zmierzyć się ze spojrzeniami rodziców i brata.
Nie wiem.
Przymknąłem powieki i nabrałem powietrza do płuc. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się po hotelowym pokoju. Sterylna biel już kurewsko raziła mnie w oczy. Czułem się w tym pokoju jak w jebanym hospicjum, w którym czekało się na rychłą śmierć.
Śmierć.
Nienawidziłem tego słowa. Nie lubiłem myśleć o śmierci, a jeszcze bardziej nie znosiłem o niej mówić. Śmierć w większości przypadków była usprawiedliwiona z racji dożycia sędziwego wieku, ale niekiedy bywała niesprawiedliwa, bo przedwczesna. Zabierała tak młode osoby, nie pozwalając im odkryć piękna świata. Nie pozwalała spędzić pierwszych wakacji bez rodziców w namiocie, doświadczyć smaku pierwszego pocałunku i stanąć na rozstaju dróg.
Czułem, że ogarnęła mnie twórcza niemoc. Przerażał mnie stan, w którym się znalazłem. Musiałem zapalić papierosa, więc spojrzałem na popielniczkę; tlił się w niej mały niedopałek.
– Kurwa! – ryknąłem, poirytowany rozpadem zespołu, obwinianiem o wszystko mnie, brakiem swobody i propozycją Pepe!
Sukinsyn miał mnie w garści!
Musiałem się zgodzić. Wiedziałem, że mu nie odmówię, tylko czy byłem gotowy na konfrontację z życiem, przed którym dotychczas uciekałem?
Ucieczka nie pomagała żyć. Nie ułatwiała zasypiania, kiedy oczy wciąż pozostawały otwarte. Ucieczka była tylko próbą zapomnienia.
Podszedłem do komody i drżącą dłonią chwyciłem za telefon. Wybrałem numer i ucisnąłem dwoma palcami górne miejsce na nosie.
– Tak? – Głos kolegi spowodował, że zjeżyły się włoski na moim ciele.
– Podeślij na mojego maila umowę – wyszeptałem, czując, jak w piersi łomoce moje serce.
– Jesteś szybszy, niż myślałem! – zawołał uradowany Pepe. – Dobra decyzja, Kosma! Gratuluję czwartego fotela, stary!
– Nie dziękuj, bo wcale się nie cieszę – odparłem, czując, jak z nerwów skurczył się mój żołądek.
– Nie pierdol, tylko przestań już żreć, żebyś jakoś wyglądał w telewizji! – poradził i zrobił to w dobrej wierze. Kamera dodawała kilogramów.
– Jedynym guzikiem, który odpadł z mojego ubrania, był ten przy rozporku spodni, a to świadczy tylko o rozmiarze mojego fiuta!
– Wypucuj go, Kosma, bo Polki cię pokochają i będą same pchać się do twojego łóżka!
– Odstąpię ci kilka za drobną opłatą – zażartowałem, gdyż wiedziałem, że Pepe był szczęśliwym mężem i ojcem.
– Zbieraj siły, Kosma. To tyle rad ode mnie i czekaj na wiadomość.
– Dobra.
– Cieszę się, że się zgodziłeś. Rozjebiesz cały system!
– Oby nie…
– Oby właśnie tak… W tym programie wieje nudą, a ty masz szansę go uratować. Cokolwiek zrobisz bądź czegokolwiek nie zrobisz, wiedz, że będę stał za tobą murem.
– Dzięki – wymamrotałem i poczułem ciepło w okolicy serca.
Fajnie było wiedzieć, że ktoś chciał mnie wspierać w projekcie, o którym nie miałem zielonego pojęcia.
– Najwyżej wdepnę w gówno – powiedziałem.
– Własnoręcznie je zeskrobię z twojego buta. Pamiętaj, że jakby coś, to obaj wylądujemy w łajnie!
– Wiem – odparłem i zakończyłem rozmowę.
Spojrzałem przez okno i pochyliłem głowę do przodu. Następnie zamachnąłem się i uderzyłem pięścią w komodę. Powtórzyłem cios jeszcze raz.
– Kurwa! – krzyknąłem, a następnie usiadłem na puszystym dywanie i podciągnąłem kolana pod brodę. Objąłem nogi rękami i zacząłem wsłuchiwać się w ciszę.
Czas konfrontacji z przeszłością właśnie nadszedł.
Czekałam zniecierpliwiona na chłopaków, którzy zaginęli na złomowisku dobre czterdzieści minut temu. Jedną z atrakcji naszego obozu postapokaliptycznego miało być budowanie sprzętu ze znalezionego złomu. Miałam nadzieję, że właściciel nie zażąda wysokiej zapłaty za rupiecie.
Zerknęłam na zegarek, którego wskazówki pokazywały pięć po pierwszej.
– No dalej, pospieszcie się – wycedziłam, wiedząc, że za chwilę muszę wrócić do domu, by pomóc ojcu przy Tomku. – Proszę… Wracajcie już…
Prośby miały to do siebie, że czasami dolatywały do uszu adresata, a innym razem zmieniały bieg swojego lotu, podążając za kierunkiem wiatru.
Widok dwóch sylwetek przyjaciół sprawił, że odetchnęłam z ulgą.
– Dzięki za wysłuchanie – wymamrotałam i podbiegłam do furtki. – Macie coś ciekawego? – zapytałam z nadzieją, że koledzy znaleźli prawdziwe perełki. Ich usta wydawały się kurczowo zaciśnięte, a z oczu nie można było wyczytać żadnych emocji. Frank spojrzał na Alberta, po czym przeniósł swoje niebieskie oczy na mnie i się roześmiał.
Stanęłam, a mój żołądek nerwowo się zacisnął. Przygryzłam dolną wargę, by nie pozwolić sobie na grymas zawodu.
– Mamy cię, Oksi! Znaleźliśmy prawdziwe perełki! – zawołał radośnie Frank. Franciszek nie znosił brzmienia swojego pełnego imienia i wolał, gdy mówiono do niego Frank, co brzmiało bardziej zagranicznie… Był wysokim chłopcem, chociaż mienił się mężczyzną. Ja uważałam go za chłopca, bo liczył tylko dziewiętnaście lat. Byłam od niego trzy lata starsza. Natomiast Albert to mój rówieśnik i miłośnik literatury grozy. Z największym apetytem pożerał książki Howarda Phillipsa Lovecrafta. O Wielkich Przedwiecznych Cthulhu wiedział absolutnie wszystko.
– Oksano… – Albert wymówił moje pełne imię w specjalny sposób, po czym teatralnie zakaszlał i zakomunikował: – Znaleźliśmy cały silnik motorówki, tylko nie wiadomo, czy jest wciąż sprawny. Łożysko od jakiejś maszyny, maski samochodowe, ale jedna jest naprawdę wyjątkowa – mówiąc to, otworzył drzwi swojego auta.
Kiedy wsiadłam, zamknął je i dopiero wtedy sam usiadł na miejscu kierowcy. Albert był całkiem fajnym chłopakiem, nieco roztargnionym, ale sympatycznym. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego fajni chłopcy nie mogli znaleźć sobie dziewczyn, a ci niefajni mieli ich na pęczki.
– Kierunek dom, Oksi? – zapytał, choć i tak wiedział, co odpowiem. Zdążył się nauczyć mojego rozkładu dnia, jak wszyscy należący do naszej paczki.
Byłam im wdzięczna, bo zawsze rozumieli, że nie mogłam być z nimi dłużej, choćbym nawet bardzo tego pragnęła. Nigdy nie pytali o stan zdrowia brata, jakby wiedzieli, że ten z każdym mijającym miesiącem się pogarszał. Gdy Tomek był malutki, nie miał problemów ze zdrowiem. Choroba wybudziła się z uśpienia i zaatakowała go, gdy poszedł do pierwszej klasy. Z roku na rok przybierała na sile i biedak musiał zrezygnować z chodzenia do szkoły. Po kolejnych dwóch latach zupełnie przerwał naukę, a mój tato zwolnił się z pracy. W międzyczasie straciłam mamę, ponieważ wolała umrzeć wcześniej niż jej syn, którego ukochała mocniej niż mnie. Nigdy nie miałam do niej o to pretensji. Rozumiałam, że mój brat był poważnie chory i to jemu należała się cała uwaga. Ja byłam tylko małym skrawkiem tła naszego obrazu. Tomek znajdował się na pierwszym planie. Miał bogatą duszę artysty. Rysował komiksy, których bohaterami były straszne istoty z wieloma głowami. Wszystkie historie pomimo otoczki grozy kończyły się przemianą i dobro zawsze zwyciężało. Kochałam mojego małego wojownika i bardzo go podziwiałam. Za chęć do życia, gdyż ja już dawno bym ją straciła, musząc poddawać się codziennym inhalacjom, drenażom ułożeniowym, połykając garść tabletek na śniadanie, obiad i kolację w towarzystwie odżywczych kroplówek. Kiedyś policzyłam, że Tomek połykał pięćset tabletek miesięcznie. Mój braciszek musiał być zamknięty w czterech ścianach, nie mógł wychodzić na dwór przez zły stan powietrza oraz całodobowe podłączenie do tlenu. Jego płuca były już w opłakanym stanie. Ich wydolność wynosiła raptem siedemnaście procent. By żyć, Tomek potrzebował nowych płuc. Każdego dnia czekaliśmy na telefon z informacją o dawcy, który odda mu swoje płuca do przeszczepu. Telefon jednak uparcie milczał, a ja z tatą musieliśmy zrobić wszystko, by Tomek przeżył kolejny dzień. Mukowiscydoza była cichą zabójczynią.
– Tak – odparłam, denerwując się, że pewnie tata już rozpoczął oklepywanie ciała brata.
– Słuchaj, Oksi… Jakbyś czegoś potrzebowała, to wal śmiało – zaproponował Frank, a ja odpowiedziałam mu uśmiechem.
Nigdy nie chciałam nikogo o nic prosić, wolałam dawać.
– Pomagacie mi dostatecznie dużo. Organizacja obozu jest bardzo pracochłonna.
– Mamy czas. Prawda, Albert? – zagadnął.
– Jasne – przyznał kierowca. – Dzisiaj odbiorę znalezione skarby, więc o nic się nie martw. Skup się tylko na tym wokalnym programie i obozie, Oksi.
– Chciałabym, ale nie mogę – powiedziałam i westchnęłam.
– Wygrasz ten program i zgarniesz dużo hajsu, pojedziesz z Tomkiem za granicę i go wyleczysz.
Uśmiechnęłam się, bo chciałabym, by tak się stało. Zgłosiłam się do kolejnej edycji popularnego programu typu talent show przeznaczonego dla wokalistów, przeszłam preselekcję i w następną sobotę miałam zaśpiewać dla jurorów. Taśmę z moim nagraniem wybrała pani zajmująca się lekcjami śpiewu. Ostatnio jednak otrzymałam dziwną wiadomość, że przez nagłą chorobę męża musiała zrezygnować z jurorskiego fotela. Nie interesowałam się, kim będzie mój nowy opiekun, bo liczyłam się z tym, że mnie nie wybierze. Spośród setek nagrań wyłoniono moją piosenkę i zaproszono do zaśpiewania przed kamerą. Będę jedną z dwudziestu pięciu osób na scenie. Następnie juror wybierze sobie szczęśliwą piątkę, którą będzie prowadził w programach na żywo. Co tydzień odpadnie jedna osoba. Skoro jurorów jest czterech, o zwycięstwo w finale zawalczą cztery osoby.
– Nie wiem, co ja robię w takim programie jak „Szczęśliwa czwórka”. Nie wiem, jakim cudem moja piosenka znalazła się wśród setki innych piosenek i dlaczego stanę na scenie już w najbliższą sobotę.
– Wiem, że wygrasz ten program, Oksi… Wszyscy będziemy trzymać za ciebie kciuki!
– Lepiej nie trzymajcie, nie chcę was zawieść… – powiedziałam i zobaczyłam swój dom.
Albert zatrzymał samochód i pomachał do mnie na do widzenia. Odmachałam i pobiegłam do drzwi.
Otworzyłam je i usłyszałam, jak tata oklepywał plecy Tomka.
Poszłam do łazienki i namydliłam ręce mydłem antybakteryjnym, po czym spłukałam wytworzoną pianę gorącą wodą. Musiałam pamiętać o wzmożonej higienie, by nie przyczyniać się do rozwoju infekcji u brata. Każde przeziębienie powodowało u niego powikłania, przez które mógł trafić do szpitala. Nie chciałam, by tam przebywał i bardziej odczuwał swoją chorobę. W szpitalu każda choroba wydawała się trudniejsza do pokonania, kiedy obserwowało się cierpienie innych ludzi. W domu dostawało się namiastkę normalności.
Narzuciłam na ubranie jednorazowy płaszcz.
– Hej! – przywitałam się, ale mój głos nikł wśród dźwięków wydobywających się z radiowego głośnika i turkotu koncentratora tlenu. Stanęłam obok kanapy, na której leżał mój prawie piętnastoletni brat, i powiedziałam do taty: – Może zastąpię cię w oklepywaniu?
– Idź coś zjeść – powiedział ojciec beznamiętnym głosem.
Skinęłam głową, chociaż wiedziałam, że nikt nie dostrzegł tego gestu. Nauczyłam się żyć, będąc niewidzialną.
Poszłam do kuchni i wlałam zupę do kubka. Nieważne, że była tylko letnia, a zupę jada się gorącą. Nie miałam ochoty jej podgrzewać tylko dla siebie. Tata zakończy oklepywanie Tomka za kilkanaście minut, więc wtedy ją zje. Usiadłam przy stole i dzielnie powstrzymywałam łzy, wiedząc, że za chwilę muszę zbierać się do pracy. Pracowałam na nocnej zmianie w piekarni. Nie była to praca moich marzeń, lecz konieczność, która pomagała nam utrzymać dom. Marzyłam o studiach muzycznych, ale życie szybko zweryfikowało moje plany. Ojciec postawił mnie do pionu stwierdzeniem, że muszę pomagać bratu. I pomagałam, jak tylko potrafiłam najlepiej, choć czasami brakowało mi już sił. Czułam się fizycznie i psychicznie przemęczona. Potrzebowałam solidnej dawki odpoczynku, lecz zagryzałam wargi i sprzątałam dom jak najdokładniej, starając się utrzymywać czystość na wysokim poziomie ze względu na chorobę Tomka. Po pracy kładłam się spać na kilka godzin, następnie spędzałam czas z bratem, niekiedy z przyjaciółmi, po czym ponownie szłam do pracy. Każdy mój dzień wyglądał identycznie. Jedynie latem częściej wychodziłam na zewnątrz. Żałowałam, że brat nie mógł mi towarzyszyć i cieszyć się promieniami letniego słońca. Od dwóch lat zajmowałam się organizowaniem obozów tematycznych dla nastolatków. Tematem tego lata był świat po apokalipsie. Pomysłodawcą był Albert.
– Oksana! Czy możesz przygotować Tomkowi tabletki i kroplówkę?
– Jasne! – krzyknęłam i przestałam pić zupę, a zajęłam się wyjmowaniem kolorowych tabletek o najrozmaitszych kształtach. Mój brat dożywiany był poprzez gastrostomię, czyli przez specjalny przewód prosto do żołądka. Podawaliśmy Tomkowi pokarm wysokoenergetyczny, który sprawiał, że jego ciało przybierało na wadze. Kiedy wyciągnęłam słoiczek z wcześniej przygotowanym jedzeniem, w kuchni pojawił się tata. Miał szare sińce pod oczami i mocno wystające policzki. Wyglądał, jakby nie spał od wielu dni.
– Już? – zapytałam nieco zaskoczona faktem, że oklepywanie pleców brata trwało dzisiaj tak krótko. Spojrzałam na zegar i upewniłam się, że moje przeczucie czasowe mnie nie zawiodło.
– On ma już dosyć. Mówi, że nie chce, by jego życie wyglądało codziennie tak samo. Nie chce spędzać tylu godzin na rehabilitacji. Nie wiem, co robić, Oksano…
– Nie możemy pozwolić mu odejść, tato – powiedziałam i usiadłam naprzeciwko ojca. Ujęłam jego zimną dłoń w swoje ręce i pogłaskałam.
– Nie pozwolimy, ale on traci nadzieję na przeszczep. Uważa, że przez niego nasze życie stało się udręką. Już nie umiem sobie z nim radzić… Ma prawie piętnaście lat, a duszę wypaloną z chęci do życia… Nie wiem… Naprawdę nie wiem… – załkał ojciec, a jego szczęka zadrżała. Męskie oczy zwilgotniały, podobnie jak moje.
– To tylko chwilowy kryzys, zresztą jeden z wielu. Tomek musi zobaczyć, że my się tak łatwo nie poddamy w walce o jego zdrowie.
Dłoń ojca wyswobodziła się z mojego uścisku, po czym otarła zaszklone oczy. Głowa wykonała gest zrozumienia.
– A jak twój konkurs śpiewania? – zapytał nagle.
– Już w najbliższą sobotę muszę być w Warszawie. Wzięłam sobie dzień wolnego z pracy. Przegram i wrócę do domu, więc się nie przejmuj. Nie zostawię was samych – zakomunikowałam i uśmiechnęłam się do niego.
Ojciec spojrzał w moje oczy, zbyt długo i zbyt intensywnie, co mi się nie spodobało. Rzadko na mnie patrzył, bo przypominałam mu mamę. Jej śmierć bardzo go poruszyła. Nagle został sam z dwójką dzieci, z których jedno było poważnie chore. Przez te kilka lat tata bardzo się postarzał. Jego ciemne włosy posiwiały, a oczy straciły cały blask. Usta przestały się uśmiechać.
– Powinnaś wygrać ten konkurs.
– Tato, to mało realne. Mój głos jest znośny, ale kiedy stanę na jednej scenie z innymi śpiewającymi osobami, w większości profesjonalistami, wypadnę blado w świetle reflektorów.
– Słyszałem, jak śpiewasz. Masz kawał głosu, Oksi. Obiecaj mi, że kiedy będziesz już w Warszawie, przestaniesz myśleć o domu, o naszych codziennych trudach i skupisz się wyłącznie na śpiewie. Chciałbym, abyś wygrała, to wniesie do mojego pustego życia radość. Oksi… Od tak dawna się nie cieszyłem… – Twarz taty nagle przybrała posągowy wygląd. Opuścił wzrok, wstał z krzesła, zabrał pojemnik z jedzeniem Tomka i wyszedł z kuchni.
Nie wiedziałam, czy to, co usłyszałam, czasami mi się nie przyśniło. Tato pragnął mojego zwycięstwa, którego nie mogłam mu obiecać. Dawałam sobie raptem dwa procent szans na dostanie się do programów kręconych na żywo.
Jednak perspektywa wprowadzenia do mojego domu radości okazała się niezwykle kusząca…
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Czas na ciszę
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-164-6
© Anna Dąbrowska i Wydawnictwo Novae Res 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Natalia Kaśków
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek