Kadry niedogaszonych wspomnień - Remigiusz Mróz - ebook + audiobook + książka

Kadry niedogaszonych wspomnień ebook i audiobook

Remigiusz Mróz

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Pół roku po tym, jak Grayson Joyce znikł z jej życia, Aspen wciąż nie potrafi o nim zapomnieć. Odnaleziony przez nią polaroid jest namacalnym dowodem na to, że łączyła ich wspólna przeszłość – przeszłość, którą Grayson przed nią ukrywał.

Dlaczego to zrobił? Co takiego sprawiło, że nigdy nie wyjawił prawdy? I jak blisko siebie byli?

Aspen Wakefield nie zamierza dłużej żyć bez odpowiedzi. Korzystając z zimowej przerwy międzysemestralnej na Trinity College, wraca do Prescott w Arizonie, odszukuje miejsce, gdzie zrobiono zdjęcie, a potem zaczyna podążać tropami, które wiodą do jedynej osoby, która może udzielić jej odpowiedzi – swojej najlepszej przyjaciółki z poprzedniego życia.

Problem w tym, że dziewczyna zaginęła w tajemniczych okolicznościach ponad rok temu. A Grayson Joyce najwyraźniej miał z tym coś wspólnego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Lektor: Kasia SienkiewiczMaciej Musiał
Oceny
4,3 (899 ocen)
513
241
97
32
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adella60

Z braku laku…

Mało interesująca i mało wiarygodna historyjka o nastolatkach w USA
dominika19461

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem inna historia niż te, do których R. Mróz przyzwyczaił. Bardziej oparta na emocjach. Opowiada złożoną historię, od której ciężko się oderwać. Duży plus za dobór lektorów, początkowo obawiałam się jak Maciej Musiał poradzi sobie z tym zadaniem ale bardzo miło się zaskoczyłam.
32
Quellelle

Z braku laku…

Wada wymowy lektorki uniemożliwiła mi przesłuchanie książki.
10
Aleksandra061283

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna książka na której się nie zawiodłam
10
Selene79

Całkiem niezła

Chyba wyrosłam już z takich historii...
10



 

 

 

 

Copyright © Remigiusz Mróz, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Greta Sznycer

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Aleksandra Deskur, Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: © Tomasz Majewski

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci i zdarzeń są przypadkowe.

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68158-50-2

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Zuzanny. Bo jej się należy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bo kto wie, czy nie jedynie muzyka jest tym miejscem,

gdzie możemy się odnaleźć z kimś po jego śmierci.

Nie pamięć – muzyka. Być może, muzyka

to nawet wspólny świat żywych i umarłych.

– Wiesław Myśliwski, Ostatnie rozdanie

 

 

 

 

 

 

TERAZ

 

ASPEN

1

 

 

 

Jego głos wydobywał się z głębi smutku, który doskonale znałam. Przez pół roku zwlekałam z umieszczeniem kasety Pepecali w starym walkmanie, założeniem słuchawek na uszy i wciśnięciem wytartego przycisku play – właśnie z obawy przed tym, że odnajdę tam coś bliskiego, znanego, całkowicie nieobcego. Zrozumienie.

Byłam przekonana, że dźwięki samotności José Alcali i słowa otaczającej go ciszy zostawią w moim sercu niemożliwy do załatania uskok, w którym bezpowrotnie się zapadnę. Różniło mnie od Pepecali wszystko. Łączyło nas jednak coś, co sprawiało, że ludzie się do siebie zbliżali. W przeciwieństwie bowiem do szczęścia, które potrafiło dzielić, smutek jednoczył.

Pół roku bez Graysona Joyce’a.

Pół roku zastanawiania się, dlaczego odebrał sobie życie. Dlaczego nigdy nie wyjawił mi, że wcześniej się znaliśmy, że bywał u mnie w Prescott, że spędzaliśmy wieczory na dachu stacji benzynowej Texaco i że najprawdopodobniej byliśmy razem. Byliśmy parą.

Pół roku prób zrozumienia. I głowienia się nad tym, jak zachowałabym się na jego miejscu.

Oczywiście, siedziałabym przy jego łóżku, gdyby to on był pogrążony w śpiączce. Pewnie monologowałabym podobnie jak on wówczas, choć może o innych rzeczach. Ale kiedy tylko by się wybudził, powiedziałabym mu wszystko, co powinien wiedzieć.

On tymczasem zataił przede mną całą naszą wspólną historię. A co gorsza, nigdy bym się o niej nie dowiedziała, gdyby nie polaroid, który po jego śmierci znalazłam w mieszkaniu, przeglądając rzeczy porzucone przez Joyce’a wraz z jego życiem.

Co musiałoby się stać, żebym zachowała się tak jak on? Co, do kurwy nędzy, mogłoby spowodować, że okłamałabym go w najważniejszej ze spraw?

Pokręciłam głową, zamknęłam oczy i starałam się skupić na muzyce Pepecali, kiedy airbus A220 linii Breeze podchodził do lądowania na lotnisku Phoenix Sky Harbor w Arizonie. Miałam z niego jeszcze jakieś sto dwadzieścia kilometrów międzystanową 17 do Prescott, ale było to jedyne bezpośrednie połączenie bez międzylądowania w Denver czy w innym mieście, przez które podróż wydłużyłaby się o parę godzin.

Mnie zasadniczo by to nie przeszkadzało, Prodziekan jednak niespecjalnie lubił moment startu i siadania na płycie lotniska. Mimo to uparł się, by mi towarzyszyć, a wszystkie próby przekonania go, że tę podróż muszę odbyć sama, okazałyby się tak skuteczne, jak namówienie Pedro Pascala na spotkanie. Nawet więc nie próbowałam.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał, zaciskając pobielałe palce na podłokietnikach fotela.

Zsunęłam z uszu słuchawki, zapominając o tym, że są pozbawione wynalazku automatycznie zatrzymującego odtwarzanie. Wcisnęłam pauzę i posłałam dziadkowi uspokajający uśmiech.

– U mnie tak – zapewniłam. – A u ciebie?

– Wyśmienicie.

– Nie będziesz umierał?

– Słucham?

– Pytam tylko dlatego, że jesteś moim ostatnim prawnym opiekunem i bez ciebie…

– Zapewniam cię, Aspen, że nigdzie się nie wybieram.

Tak samo zapewnił mnie, że nie pozwoli, bym sama leciała do Prescott, więc należało uznać, że dotrzyma słowa. Całą tę eskapadę traktował jako przejaw mojego dziwactwa, pewnie nawet niedojrzałości, ale zachował te uwagi dla siebie. Mnie jednak wystarczył sam jego wzrok, żeby dopowiedzieć sobie resztę.

Nie spodziewał się, że w Arizonie znajdę jakiekolwiek odpowiedzi. Był przekonany, że badanie miejsca, w którym zostało zrobione moje jedyne zdjęcie z Joyce’em, jest pozbawione sensu, i twierdził, że powinnam dać temu spokój.

Nie miałam takiego zamiaru.

Sprawdzę wszystko, co będzie do sprawdzenia. Ruszę każdym tropem, który będzie się wiązał z Graysonem. Odkryję, co tutaj robił i dlaczego nigdy mi o nas nie powiedział. Nie wyjadę z Arizony bez odpowiedzi.

Upewniwszy się, że Prodziekan da sobie radę, z powrotem założyłam słuchawki i włączyłam walkmana.

Dobrze zrobiłam, że wcześniej nie słuchałam kawałków Pepecali. Wszystkie kojarzyły mi się tylko z tym, co przepadło, i dawały bilet w jedną stronę – ku przeszłości, z której nie potrafiłam się wyrwać.

Jeszcze gorzej było z tymi, które znajdowały się na playliście Joyce’a i mojej. Od niej jednak nie umiałam trzymać się z daleka.

Każdy akord Stolen Love zabijał mnie na nowo, każdy dźwięk Such Great Heights kładł mnie do grobu. Wszystko, co znajdowało się pomiędzy nimi, unicestwiało mnie, ale jedno­cześnie nie pozwalało przestać istnieć.

Nieraz zastanawiałam się, co musiał czuć Grayson, kiedy słuchaliśmy tych piosenek razem. Pamiętałam, jak szkliły mu się oczy – i teraz rozumiałam dlaczego. Wracały do niego nasze przeżycia, które dla mnie były niedostępne.

Siedział w tej pieprzonej Hermionie tuż obok mnie – całkowicie zagubionej i nierozumiejącej, co się dzieje. Mógł wyciągnąć rękę, mógł o wszystkim mi powiedzieć. Mógł wyznać, że to on był chłopakiem, z którym siedziałam na dachu texaco. Z którym przytulałam się tam, tańczyłam. Mógł wyznać, że to on był tym jedynym powidokiem dawnego życia, który do mnie wrócił.

Starałam się o tym nie myśleć, Pepecalá jednak mi tego nie ułatwiał. Przy delikatnych dźwiękach gitary akustycznej śpiewał właśnie o kobiecie, która nosiła rany w kształcie słów swojego mężczyzny.

Nawet w najbardziej smętnych, wypełnionych cierpieniem piosenkach zawsze odnajdywał w miłości coś, co pozwalało mu sądzić, że właśnie w niej zawiera się sens życia. Ja jednak wiedziałam, że nie jest ona żadnymi promieniami słońca, żadną kwitnącą różą na polu pełnym kwiatów, żadnym uśmiechem przeznaczenia. Stanowiła dokładne przeciwieństwo tych rzeczy. Ulewę w upierdliwie pochmurny dzień, usychające badyle na rachitycznym pustkowiu i w końcu odchody losu, którymi ten obsrywa człowieka wzdłuż i wszerz.

Wraz z odejściem Graysona przestałam się oszukiwać, że jest inaczej. Życie każdej rozsądnej osoby powinno polegać na unikaniu miłości, a nie jej poszukiwaniu. Chyba że ktoś lubi sadomasochizm.

W tym pogodnym nastroju opuściłam z Prodziekanem pokład airbusa, po czym ustawiliśmy się karnie przy taśmie, obserwując pełznące po niej bagaże. I mimo że nadawaliśmy je razem, dziadek szybko dostał walizkę, a ja wciąż nie mogłam dostrzec swojej.

Była dość charakterystyczna, bo kupiłam ją w przypływie skrajnej głupoty parę miesięcy temu. Właściwie nawet tego nie planowałam, bo wówczas nie nosiłam się z zamiarem żadnej podróży – pech jednak chciał, że podczas buszowania po sklepie z używanymi rzeczami przy Prospect Avenue w West Hartford natrafiłam na starą czerwoną walizkę podróżną z zacinającą się rączką.

Pomyślałam, że może trzeba by się na nią wykosztować, bo gdybym kiedykolwiek się gdzieś wybrała, taki kolor łatwo będzie namierzyć podczas czekania w strefie odbioru bagaży. A przynajmniej tak kazała mi myśleć racjonalna część mnie. Dla tej emocjonalnej liczyło się tylko to, że walizka miała nieco wytarte logo z napisem „Porsche design”.

Powinnam dawno ją zobaczyć, tymczasem pojawiały się już drugi raz te same, a po mojej wciąż nie było śladu. Im mniej znajdowało się ich na taśmie, tym wyraźniejszy stawał się irytujący głos z tyłu głowy próbujący mnie przekonać, że mój bagaż gdzieś się zapodział. Ale nie, powtarzałam sobie, to niemożliwe, skoro dziadek dostał swój. Nie mogło przecież być tak, że jeden z dwóch nadawanych razem poleciałby w zupełnie inne miejsce.

A jednak tak się ewidentnie stało. Wszystkie walizki zostały zabrane, taśmowa karuzela się zatrzymała, a ja zostałam bez swoich rzeczy.

Opadłam bezsilnie na jedno z krzeseł, a potem zwiesiłam głowę. Idealny początek mojej podróży w poszukiwaniu odpowiedzi.

Szczęśliwie Prodziekan wszystkim się zajął. Zgłosił sprawę w punkcie zagubionego bagażu na lotnisku, potem zadzwonił do linii lotniczej i dowiedział się, jakich formalności trzeba dopełnić.

Ja w tym czasie obróciłam kasetę Pepecali na drugą stronę i zanurzyłam się w ostatnich dźwiękach tej EP-ki. Wydawało mi się, jakbym znała je z jakiegoś poprzedniego wcielenia, które z tym obecnym nie miało już wiele wspólnego.

Kiedy dziadek wrócił, podziękowałam mu pełnym zmęczenia uśmiechem, a potem wyszliśmy z terminala. Czułam się zmęczona podróżą, pokonana przez okoliczności i pecha.

Wodziłam zrezygnowanym wzrokiem, szukając granatowego forda taurusa z 2001 roku, który miał na nas czekać, ale najwyraźniej podzielił los mojej walizki.

Carlos Gómez wysłał mi parę dni temu zdjęcie swojego auta i dodał, że rozpoznam je bez problemu po gigantycznym przetarciu nad prawym nadkolem i dźwięku przypominającym mechaniczne konanie w męczarniach. Gomie zapewnił mnie też, że podjedzie pod wyjście, jak tylko zobaczy, że nasz samolot wylądował.

– Czy jesteś pewna, że nie zapomniał? – odezwał się Prodziekan.

– Tak, dziadku, jestem.

– Może pomyliły mu się dni albo…

– Gadaliśmy rano. Gdzieś tu musi czekać.

– Ale czy mimo wszystko…

Dalsza część zdania znikła, kiedy naciągnęłam słuchawki na uszy i ponownie usłyszałam muzykę i głos Pepecali. Pewnie potem będę tego żałowała, teraz jednak wszystko działało mi na nerwy, także pytania dziadka.

Rozglądałam się raptownie, dając się pokonać myśli, że wszystko zaczyna układać się zupełnie nie tak, jak powinno. Nagle jednak zastygłam w całkowitym bezruchu.

Patrzyłam na swoją walizkę.

Stała tuż przy jednej z taksówek kawałek dalej. Ktokolwiek ją tam postawił, właśnie wsiadł do auta, a kierowca chwilę siłował się z zacinającym się uchwytem, zanim ją podniósł. Kiedy wkładał ją do otwartego bagażnika, byłam kompletnie zbita z tropu.

Może to nie moja?

Ale przecież była identyczna, a starych czerwonych walizek z logo Porsche nie było na lotniskach znowu tak wiele.

Poza tym rączka wyraźnie się zacinała, tak jak w mojej.

Zamrugałam nerwowo, będąc w stanie myśleć tylko o tym, że ktoś zwinął ją z taśmy. Nie pomylił się, nie zabrał jej przez przypadek. Żadnej innej podobnej walizki nie było przecież na karuzeli.

Natychmiast ruszyłam w kierunku kierowcy taksówki, który właśnie zatrzaskiwał klapę bagażnika.

– Hej! – krzyknęłam.

Nic.

W dodatku cisza w słuchawkach, która w jakiś sposób spotęgowała napięcie.

Przegapiłam moment, w którym kaseta się skończyła.

– Hej, ty tam! – powtórzyłam.

Nie mogłam liczyć, że odwróci się akurat ten, do którego adresowałam swoje apele. Zrobił to jednak razem z innymi facetami, którzy stali obok.

Już otwierałam usta, żeby w niewybrednych słowach oznajmić, że ma moją własność, kiedy rozległ się głos.

Ten głos.

Płynący z głębi nieistnienia, nieprzypominający niczego, co kiedykolwiek słyszałam.

„Przepraszam, Wakefield” – rozległo się w słuchawkach.

Zatrzymałam się jak rażona piorunem, całkowicie nieświadoma tego, że kilku mężczyzn odczekało sekundę lub dwie, po czym uznało, że to nie do nich krzyczałam. Taksówkarz także.

Nie widziałam, jak upewnia się, że dobrze zamknął bagażnik, obchodzi auto i siada za kierownicą. Wybito mnie z rzeczywistości, przeniesiono do innego świata, kompletnie odseparowano od tego, w którym przed momentem się znajdowałam.

Natychmiast zatrzymałam kasetę.

Cofnęłam.

Rozległ się cichy dźwięk przyspieszonych słów, biegnących wstecz. Natychmiast nacisnęłam play.

„Przepraszam, Wakefield” – powiedział Grayson Joyce.

Boże, to się nie dzieje.

To niemożliwe.

Nagrał mi wiadomość na kasecie Pepecali. Tam, gdzie muzyka się kończyła, zaczynał się on.

„Domyślam się, że jesteś na pół wściekła, na pół rozbita. I rozumiem. Mam jednak nadzieję, że ty zrozumiesz, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem”.

Nadal nie wierzyłam, że słyszę głos Graysona.

To absolutnie, kurwa, nierealne.

Nagle znokautowała mnie świadomość tego, że się nie mylę. Naprawdę coś dla mnie nagrał przed śmiercią. Naprawdę go teraz słyszałam.

I mogłam to robić już pół roku temu, gdybym tylko włączyła EP-kę Pepecali.

„A przynajmniej, że spróbujesz, kiedy wyjaśnię ci kilka rzeczy i opowiem o swoim życiu” – dodał Joyce.

Nie, nie on. Jego duch, ledwie jakiś nieuchwytny, rozpływający się w powietrzu powidok jego istnienia.

„Nic, czego się do tej pory dowiedziałaś, nie ma wiele wspólnego z prawdą” – kontynuował głos martwego Graysona. „Ale zanim ci wszystko wyłożę, musimy ustalić pewne zasady”.

O czym mówił?

Co to w ogóle miało być?

Obróciłam się w kierunku Prodziekana, jakby ten mógł w jakiś magiczny sposób nie tylko usłyszeć to, co ja w słuchawkach, ale także przedstawić mi jakieś racjonalne wyjaśnienie.

Dziadek jednak patrzył na mnie zdezorientowany, jakby spodziewał się, że moje nagłe ruszenie przed siebie oznacza, że wyłowiłam z tłumu Carlosa.

Taksówka. Cholera, moja walizka.

Obejrzałam się natychmiast w stronę postoju, samochodu jednak już nie było.

„Właściwie to jest tylko jedna zasada” – dorzucił Joyce, na powrót wyszarpując mnie z rzeczywistości. „Domyślam się, że znalazłaś lub znajdziesz polaroida. Zostawiam ci go, bo nie wyobrażam sobie, żebyś…”.

Rozległ się jakiś trzask, który odebrał mi kolejne słowa Joyce’a.

Czego sobie nie wyobraża? Żebym co?

Nerwowo sięgnęłam do walkmana, ale głos z innego świata wrócił.

„…myślam się też, że skojarzysz kadr z dachem texaco przy East Sheldon Street. Spędziliśmy tam sporo czasu, a ja nigdy nie myślałem, że dach stacji benzynowej moż…”.

Znów hałas zamiast dalszego ciągu wiadomości.

Boże, nie. Nie teraz, kiedy Grayson sam zjawił się z odpowiedziami.

„…warunek mam tylko jeden” – kontynuował. „I nie wiem wprawdzie, jak mógłbym go wyegzekwować, ale liczę, że nie będę musiał, b…”.

Znów przerwa.

Bolesna, rozrywająca moje serce bardziej niż głos, który słyszałam.

„…śli cokolwiek dla ciebie znaczyłem, jeśli cokolwiek czułaś przy słuchaniu tamtych piosenek, obiecaj mi, że nigdy nie wrócisz do Prescott. Że nie będziesz grzebać w przeszłości, nie zbliżysz się do sprawy Lily. To dla ciebie śmiertelnie niebezpieczne, Aspen. Jeśli jesteś w stanie w cokolwiek mi uwierzyć, to uwierz właśnie w to. Rzeczy, które tam się wydarzyły, ni…”.

Głos Joyce’a znów zanikł.

Tym razem jednak to nie kaseta zawiniła.

Wpadł na mnie z impetem jakiś mężczyzna, powodując, że kabel od słuchawek wypiął się z walkmana. Ten zaś nagle wyleciał mi z rąk.

Zanim zorientowałam się, co się dzieje, było już za późno.

Stary soniak uderzył o chodnik, a klapka odpadła kawałek dalej. Natychmiast rzuciłam się, by go podnieść, jakby w jakiś cudowny sposób mogło to sprawić, że czas cofnie się o kilkadziesiąt sekund.

Nie zdążyłam jednak nawet sięgnąć po sprzęt.

Mężczyzna, który na mnie wpadł, nie zrobił tego przypadkiem. Odepchnął mnie z całej siły, a potem chwycił walkmana, jakby tylko na nim mu zależało.

Ledwo nabrałam tchu, znikł w tłumie.

Razem z kasetą, na której były ostatnie słowa Joyce’a.

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

Siedziałam na łóżku w dwugwiazdkowym Heritage House Motel w Prescott, patrząc na odłamaną klapkę od walkmana, i nie wierzyłam, że to ostatnie, co pozostało mi po Graysonie.

Wciąż nie mogłam dojść do siebie, mimo że Prodziekan i Gomie – który w końcu się odnalazł – zrobili wszystko, co powinni. Nie tylko mnie uspokajali, ale też zawieźli na najbliższy posterunek policji w Phoenix, gdzie mogłam zgłosić kradzież.

Problem polegał na tym, że dyżurna funkcjonariuszka nie była przesadnie zainteresowana starym soniakiem, którego rabunek jej zdaniem „nie wypełniał znamion społecznej szkodliwości czynu”. Nieco bardziej serio potraktowała fakt, że mężczyzna, który się tego dopuścił, popchnął mnie na ścianę – nadal jednak trudno było uznać, by się tym przejęła.

Miałam wrażenie, że nie zamierza wpisać do swojej notatki nawet tego, że naruszono moją nietykalność cielesną, uznawszy, że ktoś pod ruchliwym terminalem po prostu się spieszył i niefortunnie mnie potrącił.

Jedynym, co potraktowała w miarę poważnie, był bagaż – choć kiedy dowiedziała się, że wcześniej zgłosiliśmy zgubę na lotnisku i infolinii Breeze, chyba automatycznie założyła, że coś kręcę. Ostatecznie byłam jedynym świadkiem całego zajścia, Prodziekan bowiem nie widział mojej czerwonej walizki znikającej w bagażniku taksówki.

Nie mając wielkiego pola manewru, pojechaliśmy więc do Prescott – a konkretnie do motelu, w którym mieliśmy z dziadkiem wynajęte dwa pokoje. Nie był to zbyt okazały przybytek, ale w miarę czysty i niedrogi – a przede wszystkim znajdował się w miejscu, które od kluczowej dla mnie stacji benzynowej dzielił raptem kilkuminutowy spacer.

Dwie gwiazdki nie obiecywały komfortu, przed budynkiem stały klasyczne dla przydrożnych moteli białe plastikowe krzesła, tuż obok znajdował się pub sportowy, a po nierównej cztero­pasmówce właściwie cały czas przetaczały się auta. Nie zwracałam jednak uwagi na żadną z tych rzeczy.

Zamknęłam się w pokoju na piętrze z Carlosem, a potem wpadłam w uporczywy wir myśli, który kazał mi się kręcić wokół tego, co wydarzyło się na lotnisku. Powtarzałam wciąż to samo, relacjonowałam na nowo, czasem innymi słowami, zupełnie jakby mogły jakoś pomóc.

Na próżno.

Ugryźliśmy z Gómezem temat od każdej strony. Podeszliśmy do niego od góry, od spodu, z jednego boku, z drugiego – wszystko na nic.

Wstałam z łóżka, jeszcze raz zerknęłam na smętną klapkę od soniaka, a potem oparłam się plecami o ścianę przy oknie. Przesunęłam dłońmi po włosach z naiwną nadzieją, że dzięki temu jakoś uda mi się zebrać myśli.

To oczywiście też nic nie pomogło. Ruszyłam więc na obchód pokoju, kręcąc się to w jedną, to w drugą stronę.

– To nie było przypadkowe – powiedziałam.

Carlos milczał.

– Słyszysz, Gomie?

– Słyszę – odparł cicho. – Tak samo dobrze, jak za ostatnimi piętnastoma razami.

– Ktoś zwinął moją walizkę – ciągnęłam, jakbym go nie słyszała. – I ktoś ukradł kasetę. Bo o nią chodziło, prawda?

– Aspen…

– Nikt nie połakomił się przecież na starego walkmana, to byłoby bez sensu.

Mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi.

– Czyli co? – rzuciłam, znów zatrzymując się przy oknie. – Ktoś czekał na mnie przy wyjściu z lotniska w Phoenix? Dlaczego? Jakim cudem? I kto w ogóle miałby to być? Dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na kasecie Pepecali?

Znów ruszyłam, by przemierzyć niewielki pokój wzdłuż i wszerz.

– Jest teraz bezwartościowa – ciągnęłam. – Wszystkie wskazówki, które kiedyś były na wagę złota, rozpracowaliśmy. Dotarliśmy do miejsca, które wskazywał José Alcalá. Nieopatrznie ujawniliśmy je tym gangsterom, którzy zwinęli całą swoją kasę. Na tej kasecie nie ma już nic. Nic poza wiadomością od Joyce’a.

Zwolniłam, a potem posłałam Gómezowi krótkie spojrzenie.

– Więc logika podpowiada, że chodziło właśnie o nią – dodałam.

Wciąż nie dowierzałam, że ktoś czekał na mnie przy lotnisku, bo skąd w ogóle miałby wiedzieć, że przylatuję? Jedyną osobą, którą poinformowałam, był Carlos, a jemu w pełni ufałam. Przez ostatnie pół roku mocno się do siebie zbliżyliśmy, choć na odległość. Krótko po śmierci Graysona Gomie musiał wracać do Arizony – obiecał, że przyleci w przerwie międzysemestralnej, ale wyszło, jak wyszło. Mieliśmy za to codzienny kontakt, jeśli nie przez FaceTime’a, to telefoniczny. A jak nie tele­foniczny, to przez zostawianie sobie głosówek lub wiadomości na Messengerze. Byliśmy na bieżąco ze swoim życiem na tyle, że bardziej się nie dało.

Jednocześnie oboje stawialiśmy sprawę jasno – w dającej się przewidzieć przyszłości pozostajemy na stopie koleżeńskiej. Zupełnie jakby dało się w ogóle przewidzieć jakąkolwiek przyszłość.

Koniec końców to nie mógł być on.

Ale może komuś powiedział?

Może Prodziekan odezwał się do kogoś, kogo tu znał? Albo do kogoś z otoczenia June, by poinformować, że jej córka przez jakiś czas będzie w Prescott?

Nieważne.

To znaczy ważne, ale nie w tej chwili, uznałam. Będę miała jeszcze czas, by prześledzić cały obieg informacji. W tej chwili interesowało mnie coś innego.

– Powiedz mi, Gomie – rzuciłam. – Dlaczego ktoś miałby zadać sobie tyle trudu, żeby zdobyć tę wiadomość?

– Nie wiem.

– Nie było w niej nic takiego, co mogłoby okazać się istotne dla kogokolwiek poza mną. Chyba że na końcu, do którego nie dobrnęłam. Ale na kasecie nie zostało już wiele czasu, więc…

– Może nie o to chodziło.

– A o co?

Carlos siedział przy niewielkim biurku, które pełniło tutaj funkcję miejsca do pracy, do jedzenia, do czytania i do oglądania telewizji. Przesunął dłonią po blacie, przyjrzał jej się, a potem otrzepał o nogawkę spodni.

– O twój bagaż – odparł. – Może to on był prawdziwym celem, a tego walkmana zabrano, żeby zbić cię z tropu.

– No nie wiem…

– Sama mówiłaś, że ruszyłaś już w kierunku taksy.

– Niby tak.

– Więc może gdybyś trzymała w ręku iPhone’a zamiast walkmana, to właśnie jego byś straciła. Bo chodziło raczej o przeszkodzenie ci niż o zdobycie kasety.

Nie mogłam tego wykluczyć, bo brzmiało to dość racjonalnie. Zamilkłam, po raz piętnasty próbując ułożyć to wszystko w głowie i wyciągnąć z tego jakiś sensowny obrazek. Gómez tymczasem zerknął na kartkę, która leżała na biurku – i na której zapisałam wszystko to, co udało mi się zapamiętać ze słów Joyce’a.

Podeszłam do niego w milczeniu i spojrzałam na moje notatki z góry. Było ich niewiele, bo wszystko działo się zbyt szybko.

Podkreśliłam jednak dwie najistotniejsze rzeczy.

 

Nie wracaj do Prescott, bo to dla ciebie śmiertelnie niebezpieczne.

 

Druga wydawała się jeszcze bardziej kluczowa.

 

LILY?

 

Carlos też przez moment przyglądał się skąpym zapiskom, po czym obrócił głowę w moją stronę.

– I nie masz pojęcia, o czym mówił? – spytał.

– A skąd mam mieć?

– Myślałem, że może coś ci się…

– Przez ostatnie pół roku najwięcej o swoim dawnym życiu dowiedziałam się z konta na Insta, które mi pokazałeś.

Na Fejsie byłam praktycznie nieaktywna, co specjalnie mnie nie dziwiło. Mój Instagram dogorywał i jeszcze zanim wyjechałam do Hartford, doświadczał przedagonalnych spazmów, więc na niewiele mi się zdało buszowanie po nim.

Rzeczy istotne kryły się w wiadomościach prywatnych, do których nie miałam dostępu. Carlos pokazał mi jakieś esemesy, ale niewiele z nich wynikało – ludzie, którzy kontaktują się codziennie, potrafią rozmawiać o naprawdę trywialnych sprawach. Ci, którzy rzadziej się odzywają, robią to po coś. A przynajmniej takie wrażenie odniosłam, przeglądając całe naręcze memów, śmiesznych filmików i bulwersujących doniesień ze świata celebrytów, którymi się dzieliliśmy. To, co istotne, omawialiśmy albo na żywo, albo przez telefon.

– Nie mam pojęcia, o kogo chodzi – dodałam, rozkładając ręce. – Joyce nigdy nie wspomniał o żadnej Lily. No ale nie wspomniał też o tym, że byliśmy razem tutaj, w Prescott.

Moje słowa nabrały dodatkowego ciężaru, kiedy znów uświadomiłam sobie, że motel w linii prostej dzieli od stacji benzynowej Texaco raptem pięćset metrów.

Tak niewiele do miejsca, gdzie spędzałam czas wspólnie z Graysonem.

Nie wiedziałam, ile nam go dano – ze strzępków wspomnień jednak wynikało, że całkiem sporo. Każda piosenka z naszej playlisty niosła ładunek emocjonalny, każda wiązała się z innymi strzępkami wspomnień. Nie mogły powstać na przestrzeni dni, musiały minąć tygodnie.

Znów krążyłam po pokoju jak sęp, licząc na to, że od tego chodzenia cudownie rozjaśni mi się w głowie.

– Może ty kogoś takiego kojarzysz? – dodałam pod nosem.

Dopiero kiedy zadałam to pytanie, zorientowałam się, że Carlos od pewnego czasu milczy, wlepiając nieruchome spojrzenie w kartkę.

– Gomie?

– Mhm?

– Znasz jakąś Lily?

Zamiast odpowiedzi zaoferował mi jedynie milczenie. Zanim jednak zdążyłam go za to zrugać, powoli obrócił się w moim kierunku, przełożył rękę przez oparcie krzesła i głęboko westchnął.

– Znałem – odparł. – I ty też.

– To znaczy?

– Lily Gallimore.

Rozłożyłam lekko ręce, bo mówiło mi to tyle, ile nazwa gatunku chrzęstnoszkieletowych ryb morskich zamieszkujących tropikalne głębiny.

– Myślę, że może o nią chodzić, ale…

– Zaraz – ucięłam. – O kim konkretnie mowa?

– O twojej najlepszej przyjaciółce.

Boże, takie uwagi ze strony Gómeza zawsze sprawiały, że czułam się, jakbym uciekła z domu wariatów. Po raz pierwszy poczułam się tak, kiedy Prodziekan oznajmił, że Carlos to mój chłopak – i działo się podobnie, ilekroć Gomie mówił o jakimś fakcie z mojego życia osobistego, który zupełnie do mnie nie pasował.

W pewnym momencie poprosiłam go, by po prostu tego nie robił. Jeśli miałam sobie cokolwiek przypomnieć, niech stanie się to samoczynnie. Nie za sprawą ludzi próbujących mi powiedzieć, kim jestem.

– Lily Gallimore? – zapytałam, jakby powtórzenie imienia i nazwiska mogło urealnić tę osobę w moim umyśle.

Gómez cicho westchnął.

– Zwana też Gal – dodał. – Co kojarzyło się z Wonder Woman, więc…

– Konkrety, Gomie.

– Okej – odparł szybko. – Więc przyjaźniłyście się od najmłodszych lat. Zawsze robiła mi na tym polu solidną konkurencję i… cóż, to chyba nie wpływało najlepiej na moje relacje z nią.

Przez ostatnie sześć miesięcy poznałam go na tyle dobrze, by bez trudu wykrywać momenty, w których sili się na lekki ton. Ten należał właśnie do nich.

– W sensie? – rzuciłam. – Nie było między wami chemii?

– Ani fizyki.

– Jezu – jęknęłam. – Podaj mi wody do tego suchara, bo umrę.

Zamiast niej Carlos poczęstował mnie cokolwiek zakłopotanym uśmiechem.

– Nie dogadywaliśmy się – odparł.

– Jak bardzo?

– Dość.

– To znaczy? – spytałam, starając się trzymać nerwy na wodzy.

Nie było to łatwe, kiedy Gómez zwlekał z dawaniem mi odpowiedzi. Walczył jednak z ewidentną konfuzją i właśnie z niej wynikało całe to wahanie.

– Gomie!

– No dobra, dobra – mruknął. – Kłóciliśmy się właściwie bez przerwy, zawsze staliśmy na przeciwnych stanowiskach. Gdybym ja z jakiegoś powodu zechciał iść na Barbie, ona chciałaby na Oppenheimera, rozumiesz. Gdyby ona zamówiła colę, ja wziąłbym pepsi. Gdybym zawsze kupował w Walmarcie, ona chodziłaby do Targetu. Gdyby ona używała tylko sprzętów Apple’a, ja…

– Okej, łapię – ucięłam. – Czasem tak bywa.

Choć właściwie nie byłam tego taka pewna. Wydawało mi się, że jeśli trójka jakichś dzieciaków dorasta razem, a w naszym wypadku najwyraźniej tak było, to panuje wśród całej grupy przynajmniej pewna sympatia.

W tym wypadku tymczasem coś ewidentnie poszło nie tak.

– Nawet nie chodziło o to, że rywalizowaliśmy o ciebie – dodał pod nosem Carlos. – Po prostu… nie wiem, to się samo napędzało latami i zrobiło tak naturalne, że chyba żadne z nas się nad tym nie zastanawiało.

– A jednak ty chyba miałeś okazję.

Znów odpowiedział ciężkim westchnieniem, a ja opadłam na stojące naprzeciwko biurka łóżko.

– Wiesz, jak to jest – odparł.

– Niespecjalnie.

– Po tym, jak zaginęła, wracałem myślami praktycznie do wszystkiego, co się wtedy wydarzyło. Analizowałem każdą wymianę zdań i…

– Zaginęła?

Gomie obrócił się do mnie i bezsilnie oparł brodę o krzesło.

– Albo uciekła – powiedział. – Sam już nie wiem, co o tym myśleć, to była dość zagmatwana sprawa.

– W jakim sensie?

– Takim, że Lily znikła z dnia na dzień, zupełnie bez powodu – powiedział. – W piątek była normalnie w szkole, nic wielkiego się nie działo, po południu pojechaliśmy większą paczką nad Lynx i tam…

– Gdzie?

– Nad Lynx Lake – odparł przepraszająco Carlos, jakby czymś mnie uraził. – Jedno z najfajniejszych jezior w Arizonie, idealne nie tylko do biwakowania, kajaków czy innych takich, ale też spacerów i przede wszystkim pływania. Mieliśmy tam swoje miejsce, niedaleko zamkniętego pola kempingowego, schowane za szuwarami na niewielkim cyplu.

– Znaczy często tam bywaliśmy.

Na twarzy Gómeza pojawił się delikatny, acz znaczący uśmiech.

– Kiedy tylko mogliśmy – powiedział. – Z centrum to parę­naście minut drogi, a od kiedy starsza siostra Allison zrobiła prawko…

– Kogo?

– Jedna z twoich koleżanek. Naszych właściwie.

– Okej.

Gomie na moment się zawiesił, a coś w jego oczach przywodziło na myśl starszych ludzi wspominających dawnych siebie, z których pozostały już tylko jakieś nieznajome elementy.

– W każdym razie jeździliśmy tam pływać, pić, obściskiwać się, imprezować… Tego typu miejsce, rozumiesz.

– Rozumiem – odparłam dla porządku. – Ale jaki to ma związek ze zniknięciem Lily?

– A, no tak. Więc pojechała z nami nad Lynx, rozłożyliśmy na cyplu koce, wypiliśmy parę piw, posłuchaliśmy muzyki, trochę się kąpaliśmy, taki typowy początek weekendu. W pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, że Gal z nami nie ma. Zaczęliśmy jej szukać, oczywiście najpierw w wodzie, bojąc się, że coś jej się stało.

Gómez spojrzał na mnie, a ja mruknęłam cicho, jakby ten dość naturalny i logiczny odruch wymagał mojej aprobaty.

– Nigdzie jednak nie było po niej śladu, nikt też nie słyszał, by wołała o pomoc – podjął. – Szukaliśmy dalej, bo zostawiła wszystkie swoje rzeczy, razem z komórką, jakby rzeczywiście poszła pływać. Zgłosiliśmy to też od razu na policję, całkowicie przerażeni, bo wydawało się, że… no, że doszło do tragedii.

– Ale nie doszło?

– Nie, chociaż wtedy o tym nie wiedzieliśmy – odparł Gomie i ciężko westchnął. – Dopiero po dwóch dniach zgłosił się jakiś kierowca z hrabstwa Coconino, który tamtego dnia jechał drogą okalającą jezioro. Twierdził, że widział samotną dziewczynę idącą na południe, wpatrzoną pustymi oczami przed siebie, jak w jakimś transie. Jej opis pasował do Lily Gallimore.

Z jakiegoś powodu po plecach przemknęły mi nieprzy­jemne ciarki.

– Policja szukała jej przez kilka miesięcy, ale wszyscy mieliśmy wrażenie, że niezbyt się do tego przykładała – kontynuował Carlos. – Wyszli z założenia, że Gal po prostu uciekła z domu i prędzej czy później do niego wróci, najpewniej kiedy skończą jej się pieniądze.

– Ale nic takiego się nie stało.

Gomie cicho potwierdził.

– Po jakimś czasie odpuścili – dodał. – Wprawdzie nadal jej szukają, ale nikt w policji nie stara się zbierać nowych dowodów, nikt nie bada, co konkretnie się wydarzyło. Moim zdaniem włożyli tę sprawę do teczki niewyjaśnione i ją zamknęli.

Odchyliłam się lekko i pozwoliłam ciału samowolnie opaść na twarde motelowe łóżko. Potem wbiłam wzrok w sufit, który z pewnością już jakieś pięć lat temu kwalifikował się do odmalowania.

– Przesłuchali nas? – spytałam.

– No pewnie.

– I?

– I nic – odparł pod nosem Carlos. – Niewiele mogliśmy pomóc, bo żadne z nas nic nie wiedziało.

– Na pewno?

– Aspen…

– Nastolatki potrafią skrywać więcej tajemnic niż Watykan – zauważyłam.

Odpowiedź przez moment nie nadchodziła.

– Wiem, że tego nie pamiętasz, ale wszyscy dobrze się znaliśmy – rzucił w końcu Gómez. – I ufaliśmy sobie.

– Czas przeszły.

– Bo nasze drogi po szkole się rozeszły, ale gdybyś dziś zadzwoniła do Allison albo kogokolwiek z…

– Żebyś wiedział, że mam taki zamiar – ucięłam.

Nawet bez patrzenia na niego byłam pewna, że wlepia we mnie wzrok. Krytyczny, podający w wątpliwość moje plany. Owszem, z jego punktu widzenia ta paczka znajomych czy przyjaciół z pewnością wydawała się godna zaufania. Ja jednak nie znałam tych ludzi.

A zniknięcie Lily Gallimore miało związek z Graysonem. Inaczej by o tym nie wspominał.

– Kiedy to się stało? – zapytałam.

– Jakiś rok temu.

– Czyli sześć miesięcy przed tym, jak się stąd wyniosłam.

– No.

– Joyce tu wtedy był?

Z ust Carlosa wyrwało się mimowolne westchnięcie. Klasyk ostatnimi czasy, bo właśnie w ten sposób reagował na każdą wzmiankę na temat Graysona.

– Nie wiem – odparł. – Mówiłem ci już tysiąc razy, że nie miałem pojęcia, że on w ogóle tu przyjechał.

– Tak po prostu to przegapiłeś?

– Nie – mruknął. – Tak po prostu to przede mną ukryłaś.

W dodatku musiałam się postarać, dodałam w duchu. Trzymaliśmy się z Gomiem blisko, bardzo blisko. Na tyle, że trzy miesiące przed moim wyjazdem byliśmy już parą, do cholery.

Mimo to w tym samym czasie kręciłam z Joyce’em – a przynajmniej tak wynikało z daty, która widniała na polaroidzie z jego mieszkania.

„Kręciłam”. Dobre sobie. Raczej przesiadywałam z nim na dachu stacji benzynowej, słuchałam z nim romantycznych kawał­ków. Przytulałam się, tańczyłam. Zatracałam się w Graysonie.

Nie musiałam pamiętać szczegółów, by wiedzieć, że właśnie tak było.

Jak mogłam?

Jaką dziewczyną wtedy byłam?

Wydawało mi się niemożliwe, żebym dopuszczała się podobnych rzeczy. A jednak wszystko wskazywało na to, że grałam na dwa fronty.

Nie powiedziałam o tym Carlosowi, nie miałam serca. Wiedziałam, jak ważna dla niego jest nasza wspólna przeszłość, szczególnie ta, która rozpoczęła się przed moim wyjazdem. Przedstawiłam mu tylko oględnie, co udało mi się wydedukować z polaroida zostawionego mi przez Joyce’a.

Czułam się winna, mimo że nie pamiętałam swoich błędów. Może to uczucie by się zmniejszyło, gdybym wiedziała, dlaczego je popełniłam. Gdybym spróbowała zrozumieć.

Tylko czy w ogóle mógł istnieć jakikolwiek powód usprawiedliwiający zdradę? Czy w imię prawdziwej miłości mogłam odpuścić sobie ten grzech?

– Aspen?

– Sorry, wyłączyłam się.

– Mówiłem, że musiałaś nieźle się starać, żeby ukryć przede mną fakt, że Joyce tu jest.

– Widocznie miałam powód.

– Widocznie – przyznał niechętnie Carlos.

Uniosłam się lekko na rękach i spojrzałam na niego.

– Może wiedziałam o pieniądzach Pepecali – podjęłam. – I nie chciałam cię w to wciągać.

– A może chodziło o coś zupełnie innego.

– To znaczy?

– Sama musisz sobie na to odpowiedzieć.

Właściwie nie byłam do końca pewna, co sugeruje. Tę grę na dwa fronty, o której sama myślałam? Czy może insynuuje, że Grayson był tutaj akurat wtedy, kiedy doszło do zaginięcia?

To ostatnie wydawało się niemożliwe. I nigdy nikomu nie przyszłoby do głowy, gdyby nie to, że Joyce wspomniał o zniknięciu Lily na kasecie. I przestrzegł mnie, żebym tego nie badała.

Musiał coś wiedzieć na ten temat. Może ze względu na to, że w tym uczestniczył.

– To co? – dodał Gomie. – Masz jakiś plan?

– Zawsze.

– Mam na myśli jakiś dobry.

– A – odparłam. – To niekoniecznie.

Uwaga w jakiś sposób sprawiła, że Carlos lekko się rozchmurzył.

– Muszę prześledzić wszystko, co się tu działo – dorzuciłam po chwili. – Sprawdzić miejsce, które jest na polaroidzie, wypytać właściciela stacji, jak często tam bywałam, czy zna Joyce’a i tak dalej. Muszę też pogadać z tymi znajomymi, z którymi jeździliśmy nad Lynx, a potem…

– To nie jest najlepszy pomysł.

– Dlaczego nie? – spytałam, podnosząc się. – Mówiłeś, że byliśmy blisko.

W nieświadomym, zupełnie bezwarunkowym odruchu Gómez uciekł wzrokiem w stronę okna.

– Gomie?

– Byliśmy – potwierdził. – Ale zasadniczo wypadłaś z tej paczki.

– Czemu?

– Cóż, właściwie to…

– No?

– Nie do końca wypadłaś. Raczej zostałaś z niej wyrzucona.

Wróciłam do pozycji siedzącej.

– Że co?

Carlos wyraźnie nie chciał ciągnąć tego wątku, co tylko potwierdzało, że coś istotnego jest na rzeczy. Chciałam go ponaglić, wyszłam jednak z założenia, że cisza podziała na niego jak najlepszy motywator.

Nie była naszym spoiwem. W przeciwieństwie do mojej relacji z Joyce’em, w której stanowiła coś, czym potrafiliśmy wspólnie się otulić, w kontaktach z Gómezem zawsze okazywała się niewygodną barierą.

– Dziewczyny twierdziły, że przed zniknięciem Gal mocno się zmieniłaś – podjął w końcu. – To znaczy właściwie zaczęło się to dużo wcześniej, kiedy…

– O czym ty mówisz? Jak niby miałabym się zmienić?

Z trudem przełknął ślinę.

– Po tym, jak Lily zaginęła, sprawa się pogorszyła i po prostu…

– Jaka sprawa, Gomie? – przerwałam mu. – O co chodzi?

Uniósł wzrok, jakby gdzieś z góry miała spłynąć mądrość pozwalająca mu ująć to, co zamierzał powiedzieć, w możliwe do zaakceptowania słowa. Kiedy opuścił głowę, zobaczyłam, że zrezygnował z tych prób.

– Jakiś czas wcześniej zaczęłaś się alienować – zaczął. – Sporo piłaś i…

– To chyba nie jakiś wielki grzech w ostatniej klasie liceum. W takich miejscach jak Prescott to raczej wpasowywanie się w przyszłą rolę społeczną.

Nie docenił tego nawet wątłym uśmiechem.

– Nie chodziło tylko o picie.

– A o co?

– Zaczęłaś ćpać, Aspen – powiedział.

– Słucham?

– I mocno imprezować – dodał ciężko. – Dziewczyny… No wiesz…

Chciałam odpowiedzieć, że właśnie nie wiem, ale słowa powoli grzęzły mi gdzieś w gardle.

Opowieści na czyj niby temat właśnie słuchałam?

Co tu się działo? Dlaczego wcześniej nikt mi nic nie powiedział?

– Mówiły o tym wprost, to znaczy… na swój sposób… – wydusił Gomie. – Cóż, określały to tak, że…

– No? – zdołałam rzucić.

– Chodziło o… Cóż, no, twierdziły po prostu, że na imprezach puszczałaś się z kim popadnie.

– Że co?

Nic więcej nie zdołałam wydusić.

Boże, kim ja byłam?

 

 

 

 

 

 

3

 

 

 

Obudziłam się jak nowo umarła. Sześć miesięcy temu wydawało mi się, że bardziej martwym już się nie da być, tymczasem pierwszy poranek w Prescott uświadomił mi, że się myliłam.

Otworzyłam oczy stanowczo za wcześnie, szczególnie biorąc pod uwagę to, jak późno udało mi się zasnąć. Na zegarze wybiła piąta rano, ale właściwie specjalnie mnie to nie dziwiło, bo działałam jeszcze w szkolnym trybie z Hartford – mój organizm nie rozumiał, że trwa przerwa międzysemestralna, a ja znajduję się w miejscu, gdzie są dwie godziny do tyłu.

O dalszym spaniu nie mogło być mowy, wzięłam więc prysznic w niewielkiej niezamykanej klitce, a potem sprawdziłam, o której otwierają interesującą mnie stację benzynową.

Szósta rano, idealnie.

No, może nie do końca, bo byłam umówiona z Carlosem na dziewiątą. Mieliśmy pójść gdzieś na śniadanie, a potem razem spróbować się czegoś dowiedzieć.

Nie zamierzałam jednak czekać.

Doprowadziłam się do stanu względnej używalności, co nie było łatwe bez moich kosmetyków, ubrań, cóż, właściwie wszystkiego, co było mi potrzebne. Szczęśliwie przed wylotem z Hartford naczytałam się wszystkiego, czego mogłam o podróżach lotniczych, i nie zignorowałam pierwszej rady, jakiej udzielano praktycznie wszędzie: „spakuj do bagażu podręcznego parę majtek i skarpetek na wszelki wypadek, zajmują mało miejsca, a w razie czego okażą się na wagę złota”. I rzeczywiście się okazały.

Szłam przez puste ulice Prescott – miasta, w którym się urodziłam i które było mi kompletnie obce. Wsłuchiwałam się w szum przejeżdżających w oddali samochodów, ten jednak okazał się zbyt cichy, zbyt łagodny, by zagłuszyć moje myśli. I słowa, które wraz z nimi odbijały się echem w mojej głowie.

„Dziewczyny twierdziły, że na imprezach puszczałaś się, z kim popadnie”.

„Nazywały cię nimfomanką, Aspen”.

Mówiły też gorzej.

„Dziwka”, „szmata”, „kurwa”, „dupodajka”.

Mogłam zostawić ten temat, zakwalifikować wszystkie rewelacje Carlosa jako zwykłe licealne plotki, które nie potrzebują powodu, by się pojawić i rozejść z prędkością światła. Ale przyparłam go do muru, wyciągnęłam z niego wszystko to, czego nie chciał mi powiedzieć.

Udało mi się ułożyć z tego pokraczną oś czasu, która niestety nie dawała odpowiedzi na większość moich pytań.

Teraz chyba rozumiałam, skąd moja niechęć do mediów społecznościowych w poprzednim życiu. Dlaczego konto na Face­booku okazało się praktycznie puste. Dlaczego na Insta­gramie byłam praktycznie nieaktywna, nie miałam TikToka ani profilu na Twitterze czy X, jak zwał, tak zwał. Wszystkie te miejsca były idealne dla tamtych dziewczyn, by się nade mną pastwić. I z pewnością one korzystały z tego, jak tylko mogły.

Tam nie musiały patrzeć mi w oczy, nie musiały nawet pamiętać, że jestem prawdziwą osobą. Jak każdy inny, byłam w tamtym świecie tylko tarczą, w której stronę puszczało się rzutki, starając się trafić jak najbliżej środka.

Ale dlaczego? I czy w tych plotkach kryło się jakieś ziarno prawdy?

Nie teraz, upomniałam się w duchu.

Najpierw dowiem się wszystkiego o Graysonie, potem o sobie.

Muszę poznać powód, dla którego w ogóle tutaj przyjechał. Owszem, kombinowali razem z moją matką, ale po co Joyce pojawił się w Prescott? Wszystkie wskazówki Pepecali miały związek wyłącznie z Hartford w stanie Connecticut. Podróż do Arizony wydawała się absurdalna.

Wydawało mi się, że jeśli rozwiążę tę tajemnicę, wszystkie kolejne także uda mi się rozwikłać.

Od czegoś jednak musiałam zacząć.

Powolnym krokiem człowieka pokonanego przez życie minęłam korty tenisowe i boisko piłkarskie, potem muzeum rdzennych mieszkańców tych terenów, których nazwy wciąż pojawiały się w okolicy.

Hrabstwo Yavapai. Pomnik Tuzigoot. Ulica Sinagua w Prescott, w końcu sam rezerwat Yavapai-Prescott, znajdujący się na obrzeżach miasta. W jego granicach zlokalizowane były aż dwa kasyna, co bynajmniej mnie nie dziwiło, bo przepisy prawa były tam znacznie bardziej liberalne.

Zresearchowałam to miasto, zanim postawiłam w nim pierwszy krok – przynajmniej w tym życiu – nic nie przygotowało mnie jednak na to, jak to miejsce wyglądało w rzeczywistości.

Różniło się od Hartford właściwie pod każdym względem, ale łączyła je jedna rzecz – namacalny brak pieniędzy. Wiele ulic było spękanych i zaniedbanych, czynszówki miały niezbyt okazałe, nadające się do remontu elewacje, a samochody wyglądały, jakby jedynym miejscem, gdzie nabywali je mieszkańcy, były podupadające komisy.

Do tego sporo piachu, trochę wypłowiałej zieleni i niskich, schowanych za drzewami domów. Jedynym, co urzekało mnie w tym miejscu, okazała się temperatura.

Podczas gdy w Hartford było teraz parę stopni, tutaj słupki dochodziły do kilkunastu. W prognozie widać było nawet dwadzieścia.

Większy ruch na ulicach pojawił się dopiero, gdy wyszłam z North Arizona Avenue prosto na East Sheldon Street. Ledwo to zrobiłam, zobaczyłam po prawej duży budynek z logo, które wprawiało mnie w dygot.

Czerwony okrąg, w nim biała gwiazda z wpisaną literą „T”, jak Texaco.

Przy dystrybutorze stał jeden samochód, jakiś pickup, a tuż obok niego facet w jasnym kapeluszu, leniwie patrzący na kolejne litry, które wlewały się do jego paliwożernego auta.

Przez chwilę stałam w osłupieniu, patrząc na dach, na który pozornie nie dało się wejść. Nie przylegał do stacji, stał w odległości mniej więcej dziesięciu metrów, na kilku kolumnach. Obok znajdował się jakiś budynek, ale do niego również dach nie dochodził.

Jakim cudem tam wleźliśmy?

Wdrapywaliśmy się po kolumnach? Przywoziliśmy ze sobą jakąś drabinę? Dach znajdował się na wysokości pięciu, sześciu metrów, może więcej, musiałaby więc być dość duża.

Będzie czas, żeby się nad tym zastanowić, uznałam w duchu. Na razie musiałam pogadać z właścicielem lub kimś z obsługi, kto mógłby udzielić mi paru informacji.

I zjeść śniadanie. Szczególnie że byłam nieco głodna, a szyld obok wejścia obiecywał:

„Gas & Grill

BREAKFAST – LUNCH – Great food FAST!”.

Przetestowałam tę deklarowaną prędkość serwowania na przykładzie kanapki House Cubano – i rzeczywiście wypadła nieźle. Samo jedzenie też okazało się zaskakująco dobre, poza tym jeśli ktoś chciał, mógł usiąść sobie na zewnątrz. Ja nie chciałam.

Stację prowadziło sympatyczne małżeństwo Gardnerów, które dbało o nią tak, jakby znajdowała się na tyłach ich domu. Właściwie wcale niewykluczone, że tak było, bo chyba mieszkali w tym przylegającym budynku.

Co jednak ważniejsze, poznali mnie. Od razu zidentyfikowali córkę June Wakefield, która dość często u nich bywała. A przynajmniej tak wynikało z serdeczności, jaką już na samym wstępie mnie obdarzyli.

– Sama? – zapytałam.

Kobieta i mężczyzna wymienili krótkie spojrzenia.

– Słucham? – odparła ona.

– Przychodziłam tu sama?

Znów zerknęli na siebie w identyczny, charakterystyczny sposób, którym posługiwali się jedynie ludzie żyjący ze sobą od kilkudziesięciu lat i polegający na sobie wzajemnie w interpretacji świata.

– Ale… – zaczęła kobieta.

– Zdaję sobie sprawę, że to pytanie może wydawać się dziwne. Ale rzecz w tym, że straciłam pamięć.

– Co takiego? Jak to, drogie dziecko?

Chwilę zajęło mi wytłumaczenie, co się wydarzyło. Kiedy usłyszeli o śmierci June, byli wyraźnie wstrząśnięci, a w oczach kobiety zamigotały łzy. Widząc je, poczułam się w obowiązku, by powiedzieć im nieco więcej.

W końcu zrewanżowali się tym samym. Ona nazywała się Ruth, on Richard Gardner. Prowadzili stację od wielu lat i nie pomyliłam się, sądząc, że mieszkają na zapleczu. Nie mieli dzieci, choć bardzo chcieli, i odczuwali z powodu ich braku wyraźny smutek. Smutek, który, jak sądziłam, sprawiał, że traktowali swoich pracowników, a także stałych klientów z wprost rodzinnym afektem.

Chwilę zajęło im pełne zrozumienie tego, co mi się przydarzyło. Oboje usiedli po drugiej stronie niewielkiego stolika, jakby zupełnie zapomnieli o obsługiwaniu tych, którzy ustawiali się przed kasą.

– Boże, Aspen… tak mi przykro – wydusiła w końcu Ruth. – To musi być okropne.

– Nie do końca.

– Dziecko drogie…

– Nie pamiętam, co straciłam, więc trudno mi za tym tęsknić – ucięłam i lekko wzruszyłam ramionami z nadzieją, że ten gest pozwoli im sądzić, że mówię prawdę.

Tak naprawdę czułam ziejącą otchłań w samym środku duszy. Powstała jednak za sprawą braku Joyce’a. Nie braku dawnej Aspen.

– Mimo wszystko, całe twoje dotychczasowe życie…

– Właśnie dlatego tu jestem.

Richard zmarszczył czoło z troską, która kojarzyła mi się z Prodziekanem.

– To znaczy? – spytał.

Rozejrzałam się po stacji, jakby objęcie jej wzrokiem miało wszystko tłumaczyć. Oczywiście nie tłumaczyło. Zamiast jednak sięgać po słowa, uznałam, że obraz będzie wystarczający.

Wyjęłam z torby polaroida zostawionego mi przez Joyce’a i przesunęłam go po stole w kierunku Gardnerów.

Czułam niepokój, ilekroć go komukolwiek dawałam, nawet na moment. Wydawało mi się, że zaraz go stracę. Że ktoś go zabierze, zaleje czymś, pogniecie czy porwie przez przypadek.

A wraz z nim przepadnie ostatnia rzecz, jaką miałam po Graysonie.

– To dach tej stacji, więc…

– Oczywiście – wpadła mi w słowo Ruth. – Przesiadywaliście tam od czasu do czasu.

Nagle się ożywiłam.

– Wiedziała pani o tym? – spytałam nerwowo, po czym przeniosłam wzrok na Richarda. – Wiedzieli państwo?

– Naturalnie – potwierdził Richard.

– I pozwalali nam państwo na to?

– A dlaczego by nie?

– Byliście naprawdę wyjątkową parą – uzupełniła Ruth.

– To prawda. Rzadko widuje się młodych ludzi, którzy patrzą na siebie tak, jakby odnajdywali w sobie nawzajem sens i powód do życia.

A więc znali nie tylko mnie, ale i Joyce’a.

– Widać to było już od pierwszych chwil, kiedy się poznaliście – dodał cicho Richard.

Zaraz potem Gardnerowie smętnie się do siebie uśmiechnęli, jakby wspominali coś, do czego już od dekad nie mają dostępu.

Boże, tak bardzo chciałam tego doświadczyć.

Tak bardzo chciałam wiedzieć, jak poznaliśmy się z Graysonem.

 

 

 

 

 

 

WCZEŚNIEJ

 

JOYCE

 

 

 

Nietrudno było namierzyć, gdzie pracuje June.

Pochwaliła się tym w sposób, który charakteryzował jej pokolenie – wpisując na Fejsie odpowiednią informację w rubryce z pracą. Gdyby nie to, dotarcie do texaco przy East Sheldon Street zajęłoby mi pewnie nieco więcej czasu.

A tak jestem tam już dzień po tym, jak wylądowałem w Prescott.

Podróż zżarła większość moich oszczędności, ale była to inwestycja, która mogła się opłacić. Powinna się opłacić. Jakieś ryzyko istniało, jak przy każdym przedsięwzięciu. Ale wszyscy je podejmujemy, decydując się, by w ogóle żyć.

Stoję przed stacją benzynową, która wygląda, jakby chciała stanowić zaprzeczenie samej siebie. Stare szyldy, trochę zaniedbany budynek, każdy skrawek czegoś w rodzaju ogródka raczej brudny niż czysty.

Ogólnie – umiarkowany burdel. W dodatku ludzie wychodzą z niego, niosąc wypakowane po brzegi brązowe torby, jakby właśnie odwiedzili jakiś supermarket.

Wchodzę do środka i przekonuję się, że to przynajmniej częściowo dobre skojarzenie. W tym miejscu można znaleźć żarcie, zrobić zakupy i zalać do baku. Regały jak w małym markecie, kasa jak na stacji, a tuż obok lada, przy której stoją dwa czarne stołki.

Na jednym z nich siedzi jakaś dziewczyna pochylona nad książką, drugi jest wolny. Taksuję ją przelotnym spojrzeniem, dostrzegając nieco wyzywające ubranie i zbyt mocny makijaż, które niekorzystnie kontrastują z jej delikatną urodą. Zupełnie nie w moim typie. Mimo to zbliżam się i zajmuję miejsce, po czym nogą odsuwam plastikowy biały kosz. No, przynajmniej kiedyś biały.

Dziewczyna mnie nie dostrzega, jest kompletnie pogrążona w lekturze. Lubię takich ludzi. Zazdroszczę im braku podzielności uwagi, który wydaje mi się błogosławieństwem.

Sam nigdy nie mogę skupić się tylko na jednej rzeczy. Nawet gdyby zamknięto mnie w jakiejś komorze deprywacji sensorycznej, gdzie nie byłoby żadnych bodźców, znalazłbym sobie przynajmniej kilka rzeczy, które konkurowałyby ze sobą o to, by się nimi zająć. Drganie jakiegoś mięśnia, oddech, ruch gałek ocznych, cokolwiek.

Żeby oglądać serial, muszę wyciszyć komórkę i odłożyć ją gdzieś, gdzie po nią nie sięgnę. Żeby słuchać muzyki, muszę mieć pewność, że nikt nie zapuka, nikt nie napisze maila, nikt nie zadzwoni. Żeby czytać książkę, muszę poczekać na nadejście nocy. Świat musi zasnąć, dać mi spokój, pozwolić zanurzyć się w słowach.

Ta dziewczyna robi to bez problemu w miejscu wypełnionym nieustannym szumem. Co rusz ktoś podchodzi, płaci za zakupy lub paliwo, bierze zawinięte w srebrną folię burrito, wychodzi na zewnątrz. Kucharz się krząta, para starszych ludzi wciąż jest czymś zaaferowana.

Ale tej dziewczyny tu nie ma. Przygryza lekko dolną wargę, a jej oczy przesuwają się gorączkowo po tekście, jakby właśnie przeżywała największą przygodę swojego życia.

Jak osiągnąć taki stan? Jak wyłączyć wszystko wokół? Dochodzę do wniosku, że z czymś takim pewnie trzeba się urodzić.

Jakkolwiek by było, dziewczyna jest w innym świecie, potrafi odgrodzić się od tego rzeczywistego.

Tym bardziej kusi mnie, by ją z niego wyciągnąć.

Patrzę na papierki po jakiejś kanapce i niedojedzoną bułeczkę cynamonową leżącą obok książki, o których dziewczyna wyraźnie zapomniała. Potem na grzbiet tego, co czyta.

Spodziewam się Colleen Hoover, Jennette McCurdy albo jakiegoś innego booktokowego fenomenu, które teraz pochłaniają na raz wszystkie dziewczyny w tym wieku. Dostrzegam jednak, że ta czyta coś innego.

Zielono-fioletowo-niebieski grzbiet raczej nie pasuje do YA, kolory zbytnio się ze sobą gryzą, poza tym odcienie są dość wyblakłe. Przechylam głowę i czytam napis. Haruki Murakami. Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa. Uch, nie najlepiej.

– Coś nie tak? – rozległa się głos.

Nagle się prostuję, uświadamiając sobie, że dziewczyna zorientowała się, co robię. Patrzę jej w oczy i widzę w nich jedynie pretensję o to, że jej przeszkodziłem. Najwyraźniej nie była na tyle odcięta, by na skraju pola widzenia nie dostrzec przechylonej głowy obcego gościa.

– Nie – odpowiadam.

– To skąd ten wzrok?

– Jaki?

– Pełen krytycyzmu.

Wzruszam ramionami z przekonaniem, że tyle wystarczy, żebym wyplątał się z tego, w co niefortunnie wdepnąłem.

Czasem jest tak, że ktoś poleca ci książkę, którą czyta. Innym razem to czytana przez kogoś książka poleca ci tę osobę. A bywa i tak, że stanowi przestrogę. Jak w tym wypadku.

– No więc? – dodaje dziewczyna.

Nie mam ochoty udzielać odpowiedzi. Nie potrzebuję wdawać się w jakiekolwiek dyskusje, przyszedłem tutaj w określonym celu i tylko na nim mi zależy.

Rozglądam się w poszukiwaniu June Wakefield, wciąż jednak nigdzie jej nie widzę. Może akurat dziś ma wolne. A może pracuje gdzieś w kuchni lub na zapleczu.

Poczekam jeszcze chwilę, potem się stąd zwinę. Wrócę wieczorem, a jeśli i wtedy jej nie zastanę, spróbuję jutro. W końcu na nią trafię.

– Masz coś do Murakamiego? – pyta dziewczyna.

Kurwa mać, po co w ogóle się interesowałem?

– Zupełnie nie.

– Widzę przecież, że tak.

Wzdycham, nadal patrząc w kierunku zaplecza. To powinno wysłać dość jasny sygnał, że nie mam zamiaru dłużej gadać.

– Całkiem słusznie – dodaje dziewczyna. – Ten facet nie umie pisać.

Mimowolnie obracam głowę w jej kierunku. W pierwszej chwili wydaje mi się, że żartuje, ale minę ma dość poważną. Dziwne. Zazwyczaj ci, którzy zaczytują się w powieściach Japończyka, uważają, że niesłusznie jest pomijany przy Nagrodzie Nobla, i co roku wieszczą jakiś przełom w tej sprawie.

– Po co w takim razie go czytasz? – pytam.

– Bo chcę się przekonać, co ludzie w nim widzą.

– I co widzą?

– Nie jestem pewna – odpowiada. – Może przyciąga ich melancholia, którą momentami tętnią te książki. A może te elementy oniryzmu, którymi przeplata rzeczywistość.

Dziewczyna lekko mruży oczy, jakby spodziewała się, że w moim ubogim słowniku „oniryzm” jest synonimem walenia konia. Czeka na reakcję. Ewidentnie liczy na to, że rozwikłam znaczenie trudnego słowa i przypiszę je do sennych marzeń, którymi w literaturze zastępuje się fragmenty rzeczywiste.

W końcu odpuszcza.

– A może przyciąga ich elegancja w prostocie – dodaje.

– To znaczy?

– Murakami jest trochę jak Joseph Conrad – tłumaczy. – Angielski nie jest jego natywnym językiem, zna go tylko dlatego, że sam się nauczył. Nie operuje nim tak dobrze jak japońskim, ale paradoksalnie uznaje to za atut, bo nie tworzy nadmiernie skomplikowanych, wielokrotnie złożonych zdań i tak dalej.

– Sensowne.

– A może chodzi im o te mechaniczne opisy seksu.

– To akurat jakoś nie brzmi zachęcająco.

– Ale w pewnym sensie może takie być. Wiesz, tak odwrotnie do ogólnego światowego trendu, w którym się chcąc nie chcąc zanurzamy, gdzie każda scena zbliżenia między ludźmi jest oblana hektolitrami erotyzmu i magii. To przecież jakaś fikcja, w prawdziwym życiu stosunki potrafią trwać raptem kilka­dziesiąt sekund. Średnia krajowa to pięć minut. Zazwyczaj chodzi po prostu o zaspokajanie się mężczyzny za pomocą ciała kobiety, bo o ile oni w statystykach prawie zawsze osiągają orgazm, one doświadczają tego jedynie w pięćdziesięciu procentach przypadków. I specjalnie to nie dziwi, bo skoro potrzebują do tego średnio czternastu minut, a zbliżenie trwa w porywach pięć, to sam sobie możesz wyciągnąć wnioski.

Milczę, niepewny, co powiedzieć. Przychodzi mi do głowy, że zrobiła niezły research, ale zachowuję tę myśl dla siebie, bo odebrałaby to pewnie jako przytyk z rodzaju tych, że jest specjalistką od teorii.

Zresztą w ogóle nie spieszy mi się do gadania o długości stosunków z dziewczyną, którą właśnie poznałem na stacji benzynowej. I zaczynam zastanawiać się, dlaczego ona odczuła potrzebę, by właśnie na te tory sprowadzić rozmowę.

– Murakami więc przynajmniej nie pudruje rzeczywistości – dodaje, chyba odczytując moje rozważania. – Jego opisy są może niezbyt wysmakowane literacko, ale wydaje mi się, że właśnie o to mu chodzi.

Przesuwam dłonią po brodzie, nieudolnie próbując przygładzić zbyt krótki jednodniowy zarost.

– Czyli chyba jednak coś ci się spodobało – zauważam.

– Nie mówię, że wszystko jest tragiczne – odpowiada dziewczyna. – Ale kilka rzeczy jest dla mnie nie do przełknięcia.

Nie pytam jakich, ale pewnie i tak się dowiem.

– Na przykład to, jak pisze kobiety. Czy raczej właściwie jak ich nie pisze, bo trudno to tak nazwać. Same kartonowe wydmuszki, wszystkie identyczne, egzystujące tylko po to, by zaspokajać potrzeby seksualne jego protagonistów. Czy raczej protagonisty, bo mam wrażenie, że w każdej z tych książek jest w kółko pisany ten sam.

Nie komentuję, bo nie mam nic do dodania.

– Poza tym w ich świecie wszystko zawsze kręci się wokół chuci – dorzuca dziewczyna.

– Hm?

– Całym sensem istnienia tych męskich bohaterów jest to, żeby przespać się z jakąś kobiecą postacią.

– Może nie tylko ich?

Patrzy na mnie, jakbym właśnie dotarł do jakiejś głębokiej autorefleksji, która sprawi, że od tej pory będę patrzył na siebie jak na zupełnie innego, świadomego człowieka.

– To był samokrytycyzm? – pyta.

Mimowolnie się uśmiecham, ale tylko w duchu. Rzadko zdarza się, by takie uczucie w środku wywołało jakąkolwiek reakcję na zewnątrz. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może po prostu nie każdy potrafi się uśmiechać.

A może czuję się wtedy głupio, jakbym tracił coś w oczach innych. Nie wykluczam też innej wersji – że ludzie uśmiechają się w mimowolnej reakcji na określony poziom radości, który jest mi nieznany. Może gdybym odczuwał większe szczęście, kąciki same by się unosiły.