Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Czternasty, nieco odmienny od innych, tom poznańskiego cyklu. Tym razem autorka zabiera nas w dość odległą przeszłość, by opowiedzieć historię jednej z najważniejszych postaci całej Jeżycjady. Kim była Mila, zanim została mamą Borejko? O czym marzyła? Czego pragnęła w młodości przypadającej na wyjątkowo trudne i burzliwe czasy? No i w jaki sposób zakochała się w Ignacym, którego stanowcza odmowa kontaktu z przyziemną rzeczywistością nie czyniła wszak wymarzonym materiałem na męża i ojca…
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Kalamburka
31 grudnia2000
1
Cała w nieskazitelnej czerni, z jasno upudrowaną twarzą w cieniu kapelusza, z ustami koloru bakłażana i rzęsami jak jedwabne wachlarzyki, słynna aktorka Aniela Żeromska, przez przyjaciół zwana Kłamczuchą, siedziała za kierownicą opla. Opel stał w korku. Korek puchł równiutko, rozszerzając się na całą okolicę.
Aniela zerknęła w lusterko. Cóż. Jak na ostatni dzień drugiego tysiąclecia naszej ery, wyglądała całkiem świeżo i tak właśnie, jak wyglądać zamierzała – ponadczasowo i intrygująco. Natomiast sam ów dzień znamienny przedstawiał się na razie zupełnie nieciekawie – ot, banalny sylwester we wczesnej fazie rozwoju. Była piąta po południu i już się ściemniło. Sypał śnieg. Kapitalistyczny Poznań ze swymi iluminowanymi biurowcami i mrocznymi pieczarami kamienic, pokrytych skorupą graffiti, wolnorynkowy Poznań pełen reklam, billboardów, zabieganych ludzi i towarów ze wszystkich stron świata, demokratyczny Poznań przestępczych melin i eleganckich sklepów, światowych banków i miejscowych przytułków, nowego bogactwa i starej biedy – szykował się dopiero do hucznych obchodów. Oto już z co poniektórych okien dobywał się charakterystyczny łomot basów w stereofonii, oto już wyległy na ulice pierwsze grupy ogolonych na zero młodzieńców o brzydkich czaszkach, którzy – jak zwykle ordynarni w mowie i w czynie – odpalali na jezdniach i w bramach swoje próbne petardy, spotykając się jak zwykle z całkowitą obojętnością policji. Oto i w supermarketach zrobiło się tłoczno i nawet ustawiły się nieduże kolejki, choć przecież nikt nie zamierzał kończyć handlowania przed północą i choć z całą pewnością nie groziły miastu jakiekolwiek niedobory w zaopatrzeniu. Oto i ruch uliczny zgęstniał zauważalnie i taka na przykład dzielnica Jeżyce, zaprojektowana na początku mijającego właśnie stulecia, stała się tego popołudnia jeszcze bardziej nieprzejezdna.
– Dlaczego się uparłaś odwozić te przeklęte torty do Borejków, zamiast je zwyczajnie przenieść z Mickiewicza na Roosevelta? – zapytała Aniela, patrząc prosto w oczy ponadczasowej damie, widocznej w zwierciadełku wstecznym. Korek, w którym tkwiła przed samym szpitalem Raszei, wyglądał wyjątkowo stabilnie. – Ach, moja droga, spóźnisz się na próbę! Ale rozumiem, że nie chciałaś brnąć z tortami przez śniegi; od rana drapało cię w gardle. I to jest powód. Aktorka nie powinna wystawiać się lekkomyślnie na zimne powiewy. – Aniela zatrzepotała rzęsami, po czym obejrzała sobie gardło w lusterku, a następnie z nudów przycisnęła dla draki klakson, parę razy. Może coś tu się wreszcie ruszy!
Pogrzebała w czarnej zamszowej torebce i wyjęła pastylkę neo-anginu bez cukru, którą zaraz wetknęła sobie w usta. Absolutnie nie miała prawa rozłożyć się teraz na grypę. Premierę w Teatrze Eksperyment wyznaczono na szóstego stycznia, w sam wieczór Trzech Króli, a data owa dlatego była niepodważalna, że nowa sztuka, w której Aniela grała oczywiście rolę główną, nosiła tytuł Czwarty Król.
Nic się nie ruszyło na zatłoczonej do ostatniego centymetra jezdni. Opel wciąż był zakleszczony pomiędzy furgonetką TVP a fordem Ka. W poprzek ulicy gramoliła się wielka śmieciarka. Klaksony, nerwy, ścisk. Pandemonium, jak mawia Ignacy Borejko.
Swoją drogą, ciekawe, jak też się uda ten wyjątkowy sylwester w przyciasnym, zapchanym książkami mieszkaniu Borejków. Gabrysia uparła się, że ma to być, jak dawniej, składkowe przyjęcie Grupy ESD. No, cóż. Właściwie Aniela zamierzała spędzić sylwestra jak co roku – w teatrze, przy małej lampce wina i sałatkach warzywnych, z mężem Bernardem u boku i kolegami aktorami w tle. Ale teraz się cieszyła z tego Gabrysinego uporu. Miło będzie popatrzeć na stare przyjacielskie gęby! Prawdę mówiąc, twarze kolegów z teatru ociupinkę jej ostatnio obrzydły, gdyż oglądała je po dwanaście godzin dziennie. Komedię Amburki CzwartyKról próbowano intensywnie od paru miesięcy, całym zespołem, do upadłego. Zazwyczaj sztuki tego modnego dramaturga były jednoaktówkami o zwodniczej prostocie; cechowały się mnóstwem zasadzek: ciętymi dialogami, absurdalnymi puentami, zawrotnym tempem. Dogranie tego wszystkiego wymagało piekielnej harówki. Czwarty Król – najnowsza i najlepsza sztuka Kala Amburki – składał się aż z trzech aktów takiej ekwilibrystyki. Nic dziwnego, że zespół był przepracowany i zmęczony, a także mocno rozdrażniony. W grudniu mieli próby codziennie, od rana do wieczora, i nawet dziś jeszcze umówili się na wpół do szóstej, żeby doszlifować najtrudniejszą scenę zespołową – czyli wielką kłótnię podczas poloneza. Jeśli więc ta przeklęta śmieciarka będzie dłużej się guzdrać, dwa delikatne torty upieczone przez Bernarda nie trafią teraz, niestety, do spokojnej kuchni u Borejków, lecz będą musiały tłuc się w bagażniku przez pół miasta – prosto na próbę w teatrze. Tam wywęszą je aktorzy i pożrą. A Bernard tego nie przeżyje.
– Lecz cóż widzę? – zakrzyknęła artystka, unosząc się w fotelu. Śmieciarka zakończyła swe niezdarne manewry i ciężko wjechała w ulicę Krasińskiego. – A! Oto okazja! Trwaj, chwilo! – Aniela splunęła pastylką w dal, dodała gwałtownie gazu, wyprzedziła furgonetkę jak prawdziwy pirat, i włączyła się w strumień pojazdów, sunących ulicą Poznańską.
Po dłuższym czasie zdołała skręcić w najbliższą przecznicę, czyli w Roosevelta, a po kolejnych minutach zaparkowała wreszcie samochód w niedozwolonym miejscu, na chodniku przed kamienicą numer pięć.
Zajrzała po raz ostatni w lusterko, wyszczerzyła białe zęby i wygięła jeszcze bardziej na ukos wielkie rondo czarnego kapelusza. Przypudrowała też nos, gdyż nigdy nic nie wiadomo.
Wydobyła ładunek z bagażnika. Drogi Bernard, troskliwy jak matka, umieścił swe wymuskane dzieła w pudłach, które następnie zapakował do plastikowych toreb. Aniela ujęła ich uchwyty, łokciem nacisnęła klamkę i weszła do bramy odrapanej kamienicy.
Co to jest, że tu zawsze pachnie jakimś ciastem?
Z sutereny, gdzie mieścił się wytworny apartament Idy i Marka, dobiegał aż tutaj potężny dziecięcy wrzask na jednej niskiej nucie. Tak drzeć się mogła tylko mała Łucja Pałysianka, co oczywiście nie musiało zaraz oznaczać tragedii; po prostu młodsze dziecko Idy odziedziczyło temperament po niej. A jednak ktoś nie zdzierżył i pobiegł na ratunek – na wysokim parterze drzwi mieszkania Borejków były uchylone. Aniela weszła więc do środka, nawet nie pukając, bo i czym miałaby pukać – zębami?
– Hej! – zawołała. – Dobry wieczór!
Cisza. Niosąc torty w obu rękach, ruszyła przez długi, ciemnawy korytarz, wciąż lawirując pomiędzy regałami pełnymi książek. Nikt jej nie odkrzyknął. W mieszkaniu panowała cisza i bezruch, więc skręciła w prawo – do oświetlonej kuchni. Lecz i tu, w tym centrum życia rodzinnego, nikogo nie zastała. Piekarnik rozprzestrzeniał zapach ciasta drożdżowego (przez szybkę widać było dwa pulchne makowce), zmywarka chodziła w najlepsze, a małe radio cicho grało Chopina. Na wielkim starym stole jaśniał ekran zgrabnego laptopa – a więc to pani Mila wybiegła, porzucając swoje zwykłe zajęcie, czyli korektę dla jakiegoś wydawnictwa. Mieszkanie jest bez opieki. Co za ludzie! Dosłownie każdy mógłby tu wejść prosto z ulicy i wynieść, co by chciał. Tylko że Borejkowie chyba nigdy nie uwierzyli do końca, że ktoś w ogóle miałby ochotę kraść.
Słynna artystka westchnęła lekko, z pobłażliwością, i postanowiła uwolnić się od tortów. Złożyła pudła na stole i zaraz do każdego zajrzała, żeby się przekonać, czy arcydzieła Bernarda nie doznały jakiegoś uszczerbku; gdyby doznały, emocjonalny małżonek bardzo by się sfrustrował. Całą swoją artystyczną duszę, cały swój talent i wyobraźnię włożył był w przyozdobienie tych tortów – marcepanowego i cytrynowego – kształtując z czekolady białej i czarnej róże, liście, kiście, winne grona, świat owadzi, a nawet ślimaki.
Wszystko, na szczęście, dojechało bez szwanku. Aniela uśmiechnęła się niewinnie i w swej chwilowej zadumie musnęła palcem czekoladowego motylka, siedzącego na krawędzi tortu. Odpadł. Podniosła go od niechcenia i zjadła jednym kłapnięciem. W tej samej dosłownie chwili w jej torebce dwukrotnie pisnął telefon komórkowy. Ha! – ten telepata przysłał jej SMS-a.
Spojrzała na wyświetlacz. – DOWIOZŁAŚ?
Aniela aż się spociła, przyłapana przez męża na gorącym uczynku.
– JASNE! – wystukała w odpowiedzi. – JADĘ DALEJ. UŚPIJ BLIŹNIAKI. PRZYBĄDŹ W SMOKINGU O 9! – wysłała wiadomość, schowała telefon i spojrzała na zegarek. Już chciała lecieć, gdy niespodziewanie ogarnął ją, jak ramionami, znajomy nastrój tej przytulnej kuchni. Była ona jasna, ciepła i czysta, choć nikt zapewne nie mógłby się upierać, że panuje tu porządek. Wysokie okna ukazywały widok na migocące światłami śródmieście. Głośno tykał stary budzik, te same, co zawsze, błękitne kubki stały rzędem na półce i jak zawsze na ścianie poniżej widniała cała galeria fotografii, rysunków i śmiesznych hasełek. „Józinek jest jak zegar: chodzi i bije” – przeczytała najnowsze. A oto i nieznane jej dotąd zdjęcie ze ślubu Natalii: pan młody podtrzymuje nie oblubienicę, lecz teścia, który właśnie dramatycznie pada w tył, poślizgnąwszy się na oblodzonym stopniu kościoła; Natalia natomiast, wystawiwszy obie ręce w przestrzeń, barkiem podpiera oblubieńca. Jedyna w swoim rodzaju plątanina rąk, nóg i welonu. Cudowne. Tylko w tej rodzinie mogło tak się udać najzupełniej spontaniczne sformowanie grupy Laokoona.
Aniela roześmiała się i mimo woli siadła przy stole, opierając podbródek na dłoni, obleczonej w czarną rękawiczkę. Miło tu. Miło i swojsko. Jakby się wchodziło do własnego rodzinnego domu. Ileż to lat już minęło – dwadzieścia? dwadzieścia dwa!?… – odkąd po raz pierwszy znalazła się u Borejków, przyjaźnie usadzona za tym właśnie stołem…
Zaraz, momencik… co to takiego?!
Aniela pochyliła się gwałtownie i wpiła wzrok w ekran laptopa. O, nieba! Wzrok jej z pewnością nie mylił. Nie mógł jej mylić. Rozpoznałaby ten styl na końcu świata. To jest sztuka Kala Amburki! Tylko – jaka? Aniela, która znała na pamięć wszystkie dziesięć jednoaktówek tego następcy Mrożka oraz w dodatku jedenastą, nigdzie jeszcze niewystawianą sztukę Czwarty Król, wiedziała na pewno, że ten akurat tekst widzi po raz pierwszy. Bez namysłu pojechała kursorem w górę, aż do nagłówka – i okazało się, że intuicja jej nie myliła.
KAL AMBURKA – WIECZÓR PREZYDENCKI – 2000.
Tak jest! Nowa sztuka! Nigdzie dotąd niepublikowana i niewystawiana!
Słynna aktorka dostała wypieków pod pudrem i rozpięła aksamitny paltocik. Sensacja! A więc to ten tekst ma w korekcie pani Mila! Czy to dla „Dialogu”, czy dla jakiegoś wydawnictwa? Ciekawe, czyby się zgodziła pośredniczyć w rozmowach z autorem, skoro chce on pozostawać nieosiągalny? Podobno – tak mówiono w kręgach teatralnych – mimo stosunkowo młodego wieku Kal Amburka jest wyniosłym mizantropem. Podobno zaszył się gdzieś w dzikim zakątku Bieszczad i w ogóle się nie rusza ze swej drewnianej chaty nad potokiem, gdyż gardzi światem blichtru, pozorów oraz snobizmu. Faktem było, że Kal Amburka (rzecz oczywista, że to musi być pseudonim) nie pojawiał się z reguły na premierach swoich dzieł. Pisał i publikował od dziesięciu lat, co roku wypuszczając nową sztukę, która natychmiast stawała się przebojem ambitnych teatrów w kraju i za granicą. Ten tajemniczy dramaturg zdołał zmylić nawet najbardziej wścibskich dziennikarzy. Aniela aż się zaśmiała na myśl, że udało jej się trafić na taki skarb nie gdzie indziej, jak w skromnej kuchni Borejków, pomiędzy starym budzikiem a cukiernicą.
– Kłamczucha! – odezwał się za jej plecami miły, jasny głos i Aniela odwróciła się gwałtownie. Pani Mila stała w drzwiach kuchni – szczuplutka, przygarbiona i zupełnie siwa, opasana fartuchem w kratkę. Przyglądała się Anieli tym swoim błękitnym spojrzeniem, które jak zawsze było życzliwe, pełne żywej inteligencji i zbijające z tropu – tak jakby starsza pani wiedziała o rozmówcy dużo więcej niż on sam.
– Długo tu czekasz? – spytała, wchodząc do kuchni. Tuż obok jej nogi kroczył, twardo trzymany babciną ręką, rudowłosy, nadąsany sześciolatek: Józinek, syn Idy i Marka.
– Dopiero przyszłam – odparła Aniela, zrywając się ze stołka. – I właściwie muszę już pędzić dalej.
– Zbiegłam tylko na dół, bo Łusia się uderzyła. Strasznie ryczała, a Marek akurat zasnął po dyżurze – tłumaczyła się pani Mila.
– Babi, ja bym sam umiał ją pocieszyć! – rzekł z wyrzutem gniewny Józinek, wydymając czerwone policzki.
– Od twojego pocieszania ona dostaje spazmów – mruknęła babcia. – Siadaj. Będziesz mi pomagał.
– Nie będę – burknął Józinek, czegoś mocno urażony.
– Cóż to, nie lubisz pomagać własnej babci? – kpiąco spytała pani Mila.
– Nie lubię – odrzekł Józinek po uczciwym namyśle.
– Aha. Nie szkodzi. Zakasuj rękawy. Jest robota.
– Nie!!!
– Trzeba pokroić daktyle i figi.
– O?… – zainteresował się Józinek.
Pani Mila zbliżyła się do stołu, upinając niecierpliwie rozsypujące się, puszyste włosy. Tu nagle wydała okrzyk zachwytu, gdyż ujrzała oba torty w ich lśniącym pięknie i barokowej wspaniałości.
– Któż to…
– Bernard, oczywiście – wyjaśniła Aniela, przepełniona dumą.
– Arcydzieła! Nikt nie odważy się ich tknąć. Trzeba by je dać na wystawę rzeźby, a nie na pożarcie – zachwycała się pani Mila.
– Bernard jest artystą bezinteresownym – przypomniała jej Aniela.
– Ach, wiem. – Pani Mila wydzieliła wnukowi paczkę fig, torebkę daktyli oraz niezbyt ostry nóż i deseczkę. – Józinku, pokrój wszystko w kostkę. Co trzeciego daktyla możesz sobie włożyć do buzi.
– Lubię pomagać babci – zmienił poglądy Józinek. – A Łusią i tak tata się zajmie.
– Jakoś tam sobie poradzi bez ciebie – zgodziła się babcia i skierowała swą uwagę na makowce. Uchyliła drzwiczki piecyka, sprawdziła patyczkiem, czy ciasto dopieczone, zmniejszyła płomień gazowy.
Aniela postanowiła wypuścić próbną sondę.
– Zerknęłam na ten tekst w komputerze – powiedziała od niechcenia. – To dla „Dialogu”?
– A…nie, nie… – odparła nieuważnie pani Mila, podchodząc znów do stołu. Pochylając się nad tortami, zamknęła laptop. – Motyle z czekolady! Patrz, Józinku!
– Babi, na tym drugim są karaluchy.
– Skarabeusze. Skarabeusze.
Aniela już nie miała czasu na podchody.
– Czy pani ma kontakt z Kalem Amburką? – walnęła prosto z mostu.
– Ja? Z Amburką?
Aniela znów opadła na stołek.
– Boże, jak ja bym chciała go poznać! – wyznała gorąco. – Każda aktorka by chciała. Nikt nie pisze lepszych ról dla kobiet! Co za postacie! Bogate, wyraziste, mocne…
– Zapewne – zgodziła się z roztargnieniem pani Mila, dosypując Józinkowi jeszcze suszonych moreli. – To do piernika, więc krój drobno.
– Proszę pani…
– Anielko, ja się nie bardzo na tym znam. Kiedy tyle lat robi się korekty, człowiek zaczyna widzieć literaturę od całkiem innej strony – od – hm, od kuchni.
– Tak bym chciała zdobyć ten tekst jeszcze przed publikacją – błagalnie powiedziała Aniela. – W naszym teatrze byłaby prapremiera! Co za splendor dla nas i dla miasta! I mój sukces własny, jestem przekonana.
– O, na pewno, na pewno. Ty zawsze odnosisz sukcesy, a już zwłaszcza w jego sztukach. Ignacy i ja jesteśmy twoimi wiernymi fanami. Byliśmy na każdej premierze. Najlepsza byłaś w roli wariatki w sztuce…
– Czarna sukienka – podpowiedziała Aniela. – O, nieba, cóż to była za rola!
– O, nieba, widzę ślimaka – oznajmił Józinek, patrząc w tort. – Ma oczy na słupkach.
– Józinku, tylko nie dotykaj.
– Proszę mnie skontaktować z Amburką – przynagliła Aniela. – Nie rozumiem, swoją drogą, dlaczego on tak się ukrywa.
– Może nie lubi być na widoku? – podsunęła pani Mila.
– Ach, to nie może być takie proste.
– Dlaczego? Czy każdy musi lubić rozgłos? Może on pisze tylko dla pieniędzy.
– Tylko dla pieniędzy?! I porusza najważniejsze dla wszystkich sprawy? I zawsze jest najbardziej aktualny i… Proszę pani, ja muszę mieć tekst tej nowej sztuki. Może już dziś dałaby mi pani… – tu nagle odezwał się telefon Kłamczuchy, wygrywając melodyjkę z Wagnera. Dzwonili z teatru. Wszyscy, reżyser też, byli już na miejscu i chcieli wiedzieć, co Aniela sobie właściwie wyobraża – że jest jakąś gwiazdą?
Kłamczucha porwała torebkę i w popłochu ruszyła do drzwi.
– Chciałam ci jeszcze powiedzieć – zawołała w ślad za nią pani Mila – że masz prześliczny kapelusz…
– Ten ślimak odpadł – powiedział Józinek.
2
Przed godziną dziewiątą Mila coś jeszcze drukowała u Grzesiów. Ignacy dawno już się ubrał wizytowo (w przeciwieństwie do żony lubił wszystko robić z rozsądnym wyprzedzeniem). Przygładził nieliczne srebrne kędziorki, otaczające łysinę i przetarł wodą kolońską wygolony podbródek oraz pobrużdżone policzki. Miał jeszcze kłopot z krawatem, więc udał się do pokoju Strybów i znalazł tam nie tylko żonę, ale i starszego wnuka, siedmioletniego Ignacego Grzegorza. Pilnie i chętnie pomagał on babci w układaniu wydruków. Dziadek ogarnął czułym spojrzeniem mądrą, poważną twarz dziecka, jego zwinne, pracowite paluszki oraz wypukłe, obiecujące czoło pod jedwabistą grzywką. O tego wnuka mógł być najzupełniej spokojny.
– Wre praca, świeży miód pachnie tymiankiem1 – zażartował, zbliżając się do malca, na co Ignaś się uśmiechnął, rozpoznając cytat, i zapytał, czy to prawda, że starożytni bardzo lubili pszczoły.
1 Wergiliusz, Eneida.
– Ach! Rzecz jasna! – Dziadek z radością podjął ulubiony temat. – I to zarówno Grecy, jak Rzymianie. Byli wprost urzeczeni pszczołami, czego ślady znajdujemy w ich sztuce, a zwłaszcza w literaturze. Spójrz choćby na Georgiki – cała czwarta księga poświęcona jest pszczołom. Nic dziwnego: od Donatusa wiemy, że ojciec Wergiliusza zajmował się pszczelarstwem i nawet dorobił się na nim fortuny.
– A znów w szóstej księdze Eneidy… – podsunął Ignaś, jakby słuchał ulubionej bajki, opowiadanej po raz setny, i dziadek zrozumiał, że tak chyba jest istotnie, lecz nie umiał się oprzeć i zacytował z lubością:
– …jak w jasnym dniu lata
pszczoły się roją, zlatując na łąkę,
Ku kwiatom różnej krasy i wirując
Dokoła lilii rozjarzonych bielą,
Aż całe pole w tym brzęku dygocze.
– Przekład Zygmunta Kubiaka – dorzucił Ignacy Grzegorz, jakby dopełniał znaną sobie bajkę zwrotem: „i żyli długo i szczęśliwie”.
Mila skończyła drukować i zebrała kartki do plastikowej koperty. Właściwie była już ubrana w tę wieczorową sukienkę, przy której jej śliczne włosy lśniły czystym srebrem, ale musiała jeszcze znaleźć czarne pantofelki, a dość dawno ich nie używała.
Tu przydatny okazał się Józinek, który zawsze wiedział, gdzie co leży, gdyż był niezwykle dobrym obserwatorem. (Nie można było tego powiedzieć o Ignasiu – on z kolei cechował się niespotykanym roztargnieniem i obojętnością dla spraw przyziemnych).
Ubrawszy się wreszcie, dziadkowie zostawili mieszkanie na pastwę byłej Grupy ESD i wychodząc, pomachali rękami w stronę córek – Idy i Gabrysi – które miotały się jeszcze w kuchni, lukrując na chybcika makowce i polewając czekoladą piernik.
Ignacy i Mila byli zaproszeni na kolację do Moniki Pałysowej, teściowej Idy. Jak co roku, Monika przybyła ze Stanów na Boże Narodzenie i, jak co roku, nie mogła się zdecydować na powrót. Ta najdawniejsza przyjaciółka Mili co roku o tej samej porze wyrażała zdumienie i wdzięczność dla Opatrzności, która w tak cudowny sposób połączyła na nowo drogi ich życia, co roku też przedstawiała w zawoalowany sposób nieokreślone zastrzeżenia wobec Idy i co roku tak samo narzekała na panujący w Polsce bałagan, korupcję i schamienie obyczajów.
– Ale dziś – powiedziała Mila, kiedy po kolacji wracali już z Ignacym przez mroźne ulice – Monika wzięła mnie na stronę, popłakała się i oznajmiła, że tym razem wróciła na dobre. Kupuje mieszkanie na Jeżycach – i wyobraź sobie tylko gdzie!
Ignacy uczynił pewien wysiłek, ale nie wyobraził sobie.
– Na Polnej! – zakrzyknęła Mila.
– Ha! – rzekł filozoficznie Ignacy.
– Zbudowano tam eleganckie bloki. Niedaleko miejsca, gdzie stała nasza oficynka.
– Przykro mi było, kiedy ją zburzono – powiedział w zadumie Ignacy i tym razem wyobraził sobie bez trudu, jak przykro musiało być Mili, która tam się wychowywała od urodzenia. A przecież nigdy ani słowem się nie użaliła. – Jesteś – dodał z uśmiechem, ściskając czule ramię żony – najbardziej tajemniczą kobietą, jaką spotkałem w życiu.
– Nie spotkałeś ich zbyt wielu – wytłumaczyła mu Mila.
– Która godzina? – spytał.
– Dopiero wpół do dwunastej.
– A my już wracamy do domu?
– Chwileczkę, a kto powiedział Monice, że jest za stary na nocne imprezy?
– Ja powiedziałem, ale to dlatego, że u Moniki zawsze jest nudno nie do opisania – wyjaśnił. – Pomyślałem sobie ponadto, że w tym mieszkaniu okna wychodzą tylko na ulicę Fredry…
– No to co?
– …i że nie zobaczymy fajerwerków, bo to jest ulica wąska i mocno zabudowana.
– Przecież nie cierpisz fajerwerków, Ignacy, uważasz je za prostackie.
– Tak, Milu, lecz dziś jest ostatnia noc tysiąclecia i w związku z tym spodziewam się absolutnie niewiarygodnej feerii. To trzeba zobaczyć. Będzie to widowisko jedyne w swoim rodzaju. Powinniśmy tylko pójść w miejsce, skąd jest najlepszy widok na całe miasto.
– Na wieżowcu Akademii Ekonomicznej – przypomniała sobie Mila – jest taras widokowy. Ale i restauracja. Na pewno tam się odbywa jakiś nuworyszowski bal.
– Nie mów nic – rzekł on. – Powierz się mej opiece, Milu.
Ożywieni, ruszyli szybciej przez mroźne ulice. Z mijanych restauracji i klubów dobiegały pokrzykiwania, muzyka, a częściej – łomot, pijane śpiewy i wybuchy śmiechu. Od czasu do czasu odzywała się w dali pojedyncza detonacja – to niecierpliwi miłośnicy sztucznych ogni już odpalali to i owo ze swych zapasów.
Bardzo szybko małżonkowie znaleźli się na ulicy Ogrodowej, w tym jej punkcie, który leży na wzgórzu, w ścisłym centrum miasta. Po jednej stronie tej ulicy rozciąga się rozległy park, po drugiej – stoją stare kamienice, luksusowa plomba z mieszkaniami na wynajem, a także wciśnięty pomiędzy to wszystko blok z lat sześćdziesiątych, zbudowany z wielkiej płyty, a wysoki na pięć pięter.
Ignacy ku niemu właśnie poprowadził żonę. Bez wahania wkroczył z nią do bramy, bez trudu trafił do windy, przywołał ją i pojechali, poskrzypując, na ostatnią kondygnację, gdzie mieściły się drzwi do strychów. Przed samym szybem windy błyszczało okno, wychodzące na park.
Ignacy otworzył je nie bez wysiłku.
– Popatrz! – zawołał uradowany.
Rzeczywiście, doskonale było stąd widać – ponad czubkami starych kasztanowców – rozległą panoramę miasta w kierunku południowym i wschodnim. Niebo nie było wcale ciemne, rozjaśniała je łuna miejskich świateł, setek tysięcy błyszczących punkcików o różnych kolorach. Dopiero wysoko-wysoko pogodne i gwiaździste niebo przechodziło w ciemny, czysty granat. Po wschodniej stronie ciągnęły się aż po horyzont ogromne skupiska nowych osiedli – bloków i wieżowców. Na wprost, za parkiem, zaczynała się już stara robotnicza Wilda. Widać też było nowoczesny budynek Multikina, do którego oboje bardzo lubili się wymykać w tajemnicy przed córkami (pokpiwały z ich nagłego upodobania do sztuki masowej; ale nie wiedziały, że oni czuli się w tym kinie znów młodzi i weseli, kiedy tak zasiadali w wielkich, wygodnych salach, z torebką popcornu albo wielkimi porcjami lodów). Przez cały czas, gdy Ignacy obserwował niebo, widział wzbijające się, to tu, to tam, świetliste żmijki pojedynczych rakiet.
– Widok wspaniały – przyznała Mila, opierając się o męża i patrząc tam, gdzie on.
Ignacy spojrzał czule na jej miły profil.
– Wszystko jeszcze przed nami – rzekł obiecująco i zatarł ręce, bo mroźne powietrze nocy wpadało przez okno coraz odważniej. – Włóż czapkę i rękawiczki, Milu, bardzo cię proszę.
– Która godzina?
– Za dziesięć dwunasta. No i popatrz: dożyliśmy końca millennium. Co by na to wszystko powiedział Horacy?
– Dlaczego mielibyśmy nie dożyć, Ignasiu. Czujemy się wcale nieźle, jeśli nie liczyć mojego reumatyzmu…
– I mojej choroby wieńcowej…
– Może chociaż w nowym millennium przestań sobie wmawiać choroby, mój drogi. Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy…
– I tu właśnie, Milu – rzekł uroczyście Ignacy – chciałbym cię zaskoczyć. Jak wiesz, nigdy nie pamiętam o ważnych datach naszego wspólnego życia. Dziś jednak – nie taję, że pod wpływem Gabrysi – postanowiłem o czymś pamiętać. O twoich urodzinach.
– Wiesz, a ja właśnie bardzo chętnie bym o nich nie pamiętała.
– Niesłusznie, bo to okrągła rocznica. Kończysz sześćdziesiąt pięć lat!
– Zapomniałabym tym chętniej.
– Cóż by to zmieniło? – zdziwił się Ignacy. – Milu, wszystkiego najlepszego. Jak wiesz, nigdy ci nie umiałem kupić naprawdę udanego prezentu…
– Laptop – przypomniała Mila skrótowo.
– Grzegorz – wyjaśnił równie skrótowo Ignacy. – Sam jednakże nie jestem biegły w obsypywaniu cię udanymi prezentami….
– Dlaczego po czterdziestu dwóch latach naszego pożycia zapragnąłeś mnie obsypywać udanymi prezentami? – zainteresowała się jego żona.
– Dla odmiany, Milu. Pomyślałem o tych wszystkich twoich urodzinach, których nie obeszliśmy… i o imieninach, bo jutro jest przecież (jak twierdzi Gabrysia) Melanii… i o wszystkich prezentach, jakich n i e dostałaś… i zdecydowałem się na coś takiego.
To mówiąc, Ignacy wyjął z kieszeni malutkie pudełeczko zawinięte w jedwabistą bibułkę, po czym wręczył je żonie.
Milę zamurowało.
– Nie wierzę własnym oczom! Biżuteria?! – zdumiała się po chwili, wydobywając z pudełeczka złoty łańcuszek. Na jego końcu migotało malutkie złote serduszko.
– O, nie martw się – pospieszył z uspokojeniem Ignacy. – Zdziwiłabyś się, jakie to było niedrogie.
Lecz Mila nie słyszała.
– Wiesz – powiedziała wzruszona – przez całe życie chciałam, żeby choć raz ktoś mnie potraktował nie na serio… Jak takie słodkie, niedobre, kapryśne i zepsute stworzenie, które nic, tylko przyjmuje od mężczyzn złoto i brylanty…
– Naprawdę? – zdumiał się Ignacy. – Ale dlaczego, Milu, chciałaś czegoś tak dziwacznego?
– Żeby się przekonać, jak to jest – wyjaśniła.
– No, wiesz? Jakbym zgadł! W tym serduszku jest brylancik. I jak się czujesz?
– Mniej więcej tak samo, jak przedtem – stwierdziła trzeźwo Mila. – Tylko że bardzo, bardzo, bardzo rozpieszczona.
– Pozwól – rzekł Ignacy z namaszczeniem – że założę ci ten klejnot na szyję. Zdejmij szalik, na moment… o, tak. I co?
– Wspaniale. Czuję się jak Dama Kameliowa.
– Milu, patrz!
Ogromny parasol z zielonych, migoczących gwiazd rozpostarł się z sykiem nad Ratajami.
– Zaczyna się! – zawołał podekscytowany Ignacy. – Za minutę północ!
– Żegnaj, wieku. Żegnaj, tysiąclecie – szepnęła Mila.
– Patrz! Patrz! – wykrzykiwał Ignacy, czując dławienie w gardle wynikające z pierwotnej, chłopięcej emocji i zachwytu.
Na niebie pojawiały się już dziesiątki, już setki, już tysiące i dziesiątki tysięcy świetlnych pocisków – małych, większych i olbrzymich, złotych i kolorowych. Jedne rozpryskiwały się w drobny pył gwiazdeczek, inne słały przez całe niebo długie, syczące, świetliste smugi – ogłuszająca kanonada trwała bez chwili przerwy, z ziemi wystrzeliwały wciąż nowe fajerwerki i nie było już wiadomo, gdzie najpierw patrzeć.
– Patrz! Multikino strzela! – zawył Ignacy, nie panując już nad emocjami, jakby nigdy w życiu nie słyszał o stoikach. – Jakie to piękne! Patrz!
– Nie powtarzaj co chwila „patrz”, bo ja patrzę – mitygowała go żona, lecz daremnie. Ignacy był jak w transie.
– Patrz! Patrz tam! Wilda eksploduje! – Ponad gęsto zaludnioną dzielnicą wznosiły się istne słupy ognia, nieustająca seria wybuchów zagłuszała wszelkie inne dźwięki.
– To szaleństwo – powtarzała Mila ze zgrozą. – To szaleństwo. Kiedy sobie wyobrazisz, ile pieniędzy idzie właśnie z dymem… to gorszące. Ale takie ładne, że aż sama mam ochotę coś odpalić.
Ignacy palnął się w czoło.
Pobiegł do kąta za szybem windy i z zakurzonych ciemności wydobył przyniesiony tu rano koszyk, nakryty serwetką. Zawierał on butelkę niedrogiego szampana oraz dwa kieliszki, a także podłużny plastikowy pakiet: zestaw tanich pocisków produkcji dalekowschodniej – od malutkich „pszczółek” po grube kiełbachy na patykach.
– Jak widzisz – zawołał, przekrzykując ciągły łomot i strzelaninę – spełniam twoje marzenie! – A po chwili dodał uczciwie: – Swoje też…
Otworzył całkiem wprawnie szampana, nalał do obu kieliszków. Wypili, pocałowali się pospiesznie.
– Do dzieła! – zakrzyknął niecierpliwie Ignacy i wydobywszy z kieszeni pudełko zapałek, podpalił lont pierwszej petardy, po czym z okrzykiem satysfakcji wyrzucił ją przez okno. Wybuchła jeszcze w powietrzu, co go niezmiernie ucieszyło.
We dwoje poradzili sobie z zapasem bardzo szybko, lecz na pocieszenie mieli jeszcze wspaniałe widowisko za oknem. Chyba każdy mieszkaniec Poznania odpalił tej nocy choćby najmniejszą petardkę. Kanonada trwała równą godzinę, aż wystrzelono wszystko i już tylko pojedyncze smużki ognia ulatywały anemicznie w zadymione niebo.
– To jednak było cudowne – stwierdziła Mila. – Najpiękniejsza noc naszego życia.
– No, nie wiem – sprzeciwił się Ignacy. – A pamiętasz tamtą..
Mila nie dała mu dokończyć.
– Tak! – zawołała. – Tamta była najpiękniejsza.
– A! Widzisz. Chodźmy do domu.
W domu jednakże trwała w najlepsze zabawa. Ignacy i Mila stanęli na chodniku, zasypanym tekturowymi i plastikowymi tutkami po rakietach i fajerwerkach, spojrzeli w okna zielonego pokoju. Przez firanki widać było, że Kłamczucha tańczy fandango, Ida z Markiem całują się przy choince, a Grześ i Gabrysia płyną w walcu przez cały pokój. Patrycja, stojąca tuż przy oknie, trzymała się za brzuch ze śmiechu, otoczona gromadką śmiejących się przyjaciół, a reszta dawnej Grupy ESD, z małżonkami i nawet dziećmi w różnym wieku, wypełniała pokój, tańcząc, żartując, dyskutując albo po prostu jedząc.
– Wychowało się tu u nas – rzekł Ignacy z zadowoleniem – całkiem miłe stadko.
– To prawda – zgodziła się Mila.
– Nie będziemy im chyba przeszkadzać? Bawią się tak świetnie.
– Nie przeszkadzalibyśmy. Ale zmarzłam i chce mi się spać. Marzę o łóżku.
– No, to wejdźmy po cichu i schowajmy się w naszym pokoju.
Ostrożnie otworzyli drzwi mieszkania, ale i tak nie było ich słychać w ogólnym gwarze. Bawiono się przy muzyce z płyt kompaktowych – niegłośno, ale intensywnie. Ignacy i Mila wślizgnęli się do swojego zacisza, zapalili nocną lampkę i zamknęli od wewnątrz drzwi.
Stare, miłe sprzęty powitały ich spokojnie, rzędy książek odbiły się w szybach czarnego okna. Wielki filodendron rozpościerał ciemnozielone łapy ponad wezgłowiami ich tapczanów, przewidująco pościelonych przed wyjściem.
Zdjęli płaszcze, buty i ubrania. Mila odwiesiła sukienkę do szafy. Odchyliła kołdrę rozpostartą na swoim tapczanie – i wydała lekki okrzyk. Pod kołdrą leżała bowiem mała Łusia, głęboko uśpiona, różowa i cieplutka, w piżamce oraz kapciach.
Śmiejąc się cicho, Mila ostrożnie położyła się obok wnuczki, przykrywając siebie i ją brzegiem kołdry. Ignacy też się uśmiechał, bo w swoim łóżku znalazł pod kołdrą Józinka, kompletnie ubranego, pogrążonego w mocnym, zdrowym śnie na wyboistym podłożu z komiksów oraz autek.
Z westchnieniem ulgi położył się obok wnuka, rozprostował stare kości i zamknął oczy, czując, jak z wolna rozgrzewają mu się stopy, bardzo jednak zmarznięte.
– Zgaś światło, Milu, i przeczekamy jakoś do końca balu – powiedział, ziewając. – Chciałbym umyć przynajmniej zęby.
– Ej, nie zrzędź – mruknęła Mila, pstrykając wyłącznikiem lampki.
Przez chwilę panowała cisza, aż Ignacy odezwał się w ciemnościach:
– Jak oni spokojnie oddychają, co?
– Uhm. Wiesz, o kim myślę w tej chwili? O Gizeli. Zawsze w urodziny myślę o Gizeli. Tęsknię za nią.
– A wiesz, że ja także – powiedział z zaskoczeniem Ignacy.
– No, śpijmy.
– Dobranoc, Milu.
– Ignaś…
– Hm?
– Było tak cudownie.
– Dziś?
– Zawsze – odpowiedziała Mila sennie.
1999
1
Sztuka fryzjerska w Polsce, niestety, wciąż jeszcze stała na bardzo niskim poziomie, choć Monika przyznawała sprawiedliwie, że w innych dziedzinach życia zmiany następowały szybko. Do dziedzin tych należała na przykład bankowość – ale co po tym kobiecie, która akurat chce ładnie wyglądać. Monika przyleciała ze Stanów, oczywiście, bardzo porządnie uczesana, lecz po świętach już potrzebowała fryzjera i miała pełne prawo się obawiać, że znów, po wizycie u jeżyckiej specjalistki, będzie przypominała poznaniankę. Na szczęście, na kolacji u Mili spotkała najmłodszą jej córkę, Patrycję. Gdyby nie ta miła, elegancka młoda kobieta, Monika nigdy nie dowiedziałaby się o nowym salonie piękności, gdyż pozostałe trzy córki Mili raczej nie chodziły do fryzjera, przystrzygając sobie wzajemnie gęste czupryny za pomocą tępych zapewne nożyczek. Salon polecany przez Patrycję prowadziła młoda i rzutka osoba po praktyce w Paryżu i ona osobiście uczesała Monikę tak, jak trzeba: siwa czuprynka została przycięta z fantazją i znawstwem, tu – puszyście, tam – gładko, z cieniowaną bombką z tyłu głowy.
Tak przygotowana, Monika mogła się zastanowić nad wyborem stroju na ślub Natalii. Wszystko bowiem zapowiadało się bardzo uroczyście. Nawiasem mówiąc, stara przyjaciółka Mila zdradzała objawy wielkiej tremy! Zapytana o przyczynę, wyjawiła, że nękają ją niesprecyzowane lęki co do ceremonii ślubnej.
– Rodzina nasza – powiedziała złowieszczym półgłosem – ma wyjątkowy dar do popełniania gaf oraz prowokowania dziwacznych incydentów, które innym ludziom w chwilach tak uroczystych po prostu się nie zdarzają.
Monika, świetnie pamiętająca ślub swego jedynaka Mareczka z Idą, mogła tylko z pełnym zrozumieniem pokiwać głową. Pomyślała, że trudno się dziwić niepokojom Mili: mało to się nakłopotała tą swoją postrzeloną, poetyczną, niezdecydowaną córką? Lecz na szczęście oto i Natalia wpływa – jako ostatnia z córek Borejków – do bezpiecznej przystani, choć oczywiście trudno powiedzieć, czy przystań ta będzie aby na pewno bezpieczna i czy nowo poślubiony małżonek nie okaże się w dalszym pożyciu katem lub łobuzem. Monika nie poznała jeszcze pana młodego i – szczerze mówiąc – była go bardzo ciekawa.
Zdecydowała, że ubierze się w perłowoszary kostiumik i białą jedwabną bluzkę. Na wierzch zarzuciła swoje karakuły i wreszcie skropiła się wodą Givenchy. Przyjemnie jest być kobietą elegancką i światową.
O właściwym czasie wyruszyła na piechotę od siostry, która mieszkała przy ulicy Fredry. Monika zwykle tu się zatrzymywała, bo nie była zwolenniczką pobytów u synowej – Józinek i Łusia, urocze dzieciaczki, były jednakże przez Idę bardzo rozpuszczone, a biedny Marek niewiele miał wpływu na liberalny i bez wątpienia dziwaczny system wychowania, stosowany we własnym domu wobec własnych dzieci! Zresztą biedaczysko był tak zagoniony i przepracowany, że od razu po powrocie do domu zapadał w sen.
Z ulicy Fredry było bardzo blisko do kościoła Dominikanów – Monika zdecydowała się tam właśnie stawić, żeby nie powiększać przedślubnego rozgardiaszu (mogła go sobie wyobrazić!) w i tak już przepełnionym mieszkaniu Borejków. Ostrożnie drobiąc po śliskim chodniku w swoich nowych pantofelkach na wysokim obcasie, Monika dziwiła się okropnemu zatłoczeniu poznańskich jezdni. Wyglądało to tak, jakby tu absolutnie każdy miał już samochód. Korki ciągnęły się od skrzyżowania do skrzyżowania, wskutek czego miasto było właściwie nieprzejezdne. Zauważyła ponadto, że bardzo wielu ludzi wędruje w tym samym, co ona, kierunku. Ponieważ wszyscy nieśli kwiaty, domyśliła się, że to przyjaciele i znajomi Borejków – starszych i młodszych – i szczerze mówiąc, poczuła zazdrość na widok tego wiernego tłumu. Kiedy się mieszka w obcym kraju, nigdy się nie zgromadzi pełnego kościoła przyjaciół i sąsiadów.
Przed samym kościołem też już było tłoczno od samochodów, zaparkowanych gdzie się tylko dało, a na chodniku, w tłumie, uwijał się fotograf z kamerą wideo, filmując to dziedziniec, to nadjeżdżających gości. Pogoda nie dopisała: wiał ostry wicher, wszystko było oblodzone albo pokryte zbitym w gładką skorupę brudnym śniegiem. Od czasu do czasu kropił marznący deszczyk. Kałuże tworzyły na chodnikach bardzo niebezpieczne ślizgawki. Monika przypomniała sobie, że ślub Idy i Marka także przecież odbywał się zimą, w okolicach Gwiazdki, tyle że wówczas sypał na odmianę bardzo gęsty śnieg. Ach! – oto i para młoda! Wiotka Natalia ślicznie wygląda w ciepłym kostiumiku o długiej spódnicy i w długim welonie, spływającym z futrzanego toczka. Pana młodego nie widać – oho! Na stopniach, wiodących na dziedziniec kościoła, powstało jakieś zamieszanie. No, oczywiście! – to Ignacy się poślizgnął, a cała grupka osób – włącznie z młodą parą – omal nie padła wraz z nim. Fotograf, na szczęście, właśnie filmował nadjeżdżający samochód i tylko Ida, z błyskiem w oku, rzuciła się uwieczniać incydent, zdradzając charakterystyczny dla siebie brak taktu. Niestety!
Monika pomyślała, że w zasadzie, jeśli idzie o gafy, a także nieszczęśliwe wypadki, limit dzisiejszy chyba uległ wyczerpaniu i biedna Mila może się odprężyć.
Była już za kwadrans piąta, więc wszyscy ruszyli przez ten piękny, kwadratowy dziedziniec z krużgankami, wprost do kościoła.
Monika odnalazła swoich – ucałowała czółka wnuków, cmoknęła synową w piegowaty policzek, a następnie gorącym macierzyńskim uściskiem otoczyła syna, przelewając w niego maksimum otuchy. Marek wyglądał przepięknie – wystrojony i roześmiany (właśnie wspominali z Idą swój ślub – oświadczył), Ida też prezentowała się wcale nieźle, choć umalowała się jak zwykle nieumiejętnie. Z jej szyi zwisał aparat fotograficzny, ustawiony do strzału, a w zielonych oczach malował się łowiecki głód. Błyskawicznie zrobiła kilka zdjęć Monice, dzieciom i Markowi, po czym rzuciła się naprzód jak tygrysica, by uwiecznić moment wkraczania państwa młodych do kościoła.
Nadeszła i Mila – spięta, lecz dzielna, ubrana, jak to ona, skromnie i bez pomysłu. Szary płaszczyk okrywał jej przygarbione plecy, a uczesana bez pomocy fryzjera, nieumalowana, wyglądała, zdaniem Moniki, na swoje lata! Mila uścisnęła przyjaciółkę, lecz zachowywała się jakoś nieuważnie.
– Nie widzę Ignasia – mamrotała, rozglądając się bez ustanku. – Okropnie się boję, że on mi się gdzieś zapodzieje, a przecież ma poprowadzić Natalię do ołtarza…
– Uspokój się. Ja go widzę – powiedziała Monika.
Ignacy stał, świecąc łysiną i bladością pociągłego oblicza, przy kolumnie obok głównego wejścia. Wspierał się o tę kolumnę plecami, a minę miał bardzo niewyraźną, ręce zaś skrzyżowane na piersiach gestem dramatycznym i pełnym dziwacznego patosu.
– Czy coś ci jest, Ignasiu? – spytała Mila, wiecznie o niego zatroskana (niektórzy mężczyźni zginęliby po prostu bez silnego kobiecego ramienia!). Ignacy uśmiechnął się heroicznie i odparł tonem, sugerującym utajone cierpienie, że nic mu nie jest, nic absolutnie, po czym wszedł wraz z Milą i Moniką do kościoła, gdzie w ciemnawym obszarze pod chórem czekała już Natalia, pan młody oraz sporo osób z rodziny (wśród nich Róża i Laura, dwie córki Gabrysi z pierwszego małżeństwa). Gabrysia, niezastąpiona jak zwykle w kwestiach organizacyjnych, właśnie kierowała ruchem, witając gości i wskazując im miejsca w ławkach. Organy grały cichutko, tłumek gęstniał, nastrój uroczystego oczekiwania wzmagał się z każdą chwilą, a Monika wciąż nie mogła dostrzec, jak wygląda pan młody. Ciekawość jej została wystawiona na nie lada próbę, gdyż w chwili, kiedy już się zdecydowała podejść bliżej i przynajmniej zerknąć na oblubieńca Natalii, młoda para została ze szczętem zasłonięta przez masywną postać w bieli – był to ojciec Krzysztof, jeden z zaprzyjaźnionych z Borejkami dominikanów. Porozmawiali sobie serdecznie, a tymczasem Marek zabrał Monikę do trzeciej ławki przed ołtarzem.
Wreszcie wszyscy znaleźli się na miejscach, organy zagrzmiały, Ignacy podszedł do córki – blady, lecz spokojny – i ofiarował jej prawe ramię. Oblubieniec zajął już swój samotny posterunek przy lewym klęczniku.
Monika nareszcie go widziała! – z profilu. Zdumienie odebrało jej mowę. On był rudy! Jakże ta Mila mogła dopuścić do czegoś podobnego! Jakby jeszcze nie dość było tego koloru w rodzinie! Ciekawe, co by na to powiedziała świętej pamięci Gizela. Oboje rudzi! Jakież więc będą ich dzieci? Kto wie, czy z takiej wybuchowej mieszanki nie zrodzą się po prostu albinosy!
Wśród grzmiących pasaży organowych Ignacy kroczył dumnie główną nawą, prowadząc pannę młodą. Odziany był w wytworny garnitur i wyglądał przystojnie, choć blado. Przygryzał mocno wargi – zapewne ze wzruszenia. Ojciec Krzysztof stanął naprzeciwko nich, ramię w ramię z brodatym ojcem Pawłem, a wszyscy patrzeli ku nadchodzącym. Monika zauważyła przy sposobności, że kostium Natalii stylizowany jest na staropolski kontusik, co było pomysłem wdzięcznym i oryginalnym. Lecz w momencie, gdy Monika rozpatrywała szczegóły tego stroju, wydarzyło się coś nietypowego: Natalia, wchodząc na podwyższenie, gdzie stały klęczniki, wsparła się mocniej na ramieniu ojca, ten zaś wydał krótki, bolesny okrzyk, który głośnym echem rozległ się we wnętrzu kościoła i przebił swą mocą nawet tutti organowe.
Zapanował niewielki popłoch i konsternacja, które jednakże Ignacy dość szybko zażegnał, schodząc po prostu z widoku. Natalia została bezpiecznie przekazana w ręce rudego oblubieńca, a Ignacy osunął się, jak spadający woal, na ławkę tuż przed Moniką.
Mila oczywiście troskliwie pochyliła ku niemu głowę, a zza niej wyzierała niespokojna Gabrysia, lecz Ignacy wykonał lekki skłon i uśmiechnął się, sygnalizując, że wszystko jest w porządku.
W toku uroczystego nabożeństwa Monika nie myślała już, rzecz jasna, o samopoczuciu Ignacego; skupiona była na przebiegu odwiecznej ceremonii, popadając w stosowne przy takiej okazji i jakże zrozumiałe, zważywszy na fakt jej wdowieństwa, wzruszenie. Kątem oka zarejestrowała raz tylko, że Ignacy skłonił głowę na ramię żony, ale że było to akurat w chwili przekazywania znaku pokoju, uznała, że wszystko jest w porządku, choć dziwne – jak to zwykle u Borejków.
Dopiero w połowie wesela, które odbywało się w pięknym dworze w Koszutach, Ignacy zemdlał. Ponieważ uczynił to dyskretnie i na uboczu, zdołał nikomu nie popsuć zabawy. To Monika odnalazła go przypadkiem i ocuciła (leżał dramatycznie w głębokim fotelu, wyciągnąwszy nogi na pół pokoju). Zaraz też z telefonu kustosza zawezwała taksówkę i zawiozła męża przyjaciółki do pobliskiej Środy, na nocny dyżur w szpitalu miejskim. Tam okazało się, że biedny Ignaś doznał podwójnego, skomplikowanego złamania ręki z przemieszczeniem! Zakuty w gips, blady, lecz już mniej cierpiący, bo nafaszerowany środkami przeciwbólowymi, powrócił z Moniką na wesele, wywołując uzasadnioną sensację – i dotrwał na nim już do końca, to znaczy do czwartej nad ranem.
Ale Mila! – szczerze mówiąc, Monika była zawiedziona i rozczarowana jej zachowaniem. Po wszystkim, co dla nich obojga zrobiła, mogła chyba spodziewać się jakiejś wdzięczności! Jakiegoś uznania!
Tymczasem Mila podziękowała jej, owszem, lecz jakoś sztywno; wyraźnie się czuło, że to ona sama chciałaby pojechać z Ignacym do szpitala i być z nim w chwili prześwietlenia oraz nakładania gipsu. Cóż – Mila bywała niekiedy zaborcza, a właściwie – zawsze despotyczna. Monika, jako jej najlepsza i najstarsza przyjaciółka, śmiało mogła to stwierdzić. Poza tym oboje z Ignacym coraz bardziej przypominali stare papużki-nierozłączki. Przesada nie jest dobra w żadnej dziedzinie, a czasem nawet przeradza się w groteskę!
2
Zawsze, kiedy przychodzi do jakiejś imprezy, okazuje się, że chłopców jest za mało. Laura już dawno zauważyła tę prawidłowość, toteż zawczasu zaczęła sugerować mamie konieczność zaproszenia braci Lelujków. Nie było to takie proste. Dworek w Koszutach pomieścić mógł przy weselnym stole najwyżej pięćdziesiąt osób, a że najwięcej do powiedzenia miał tu kustosz (dworek był obiektem muzealnym), trzeba było i tak dokonać radykalnych cięć na liście gości. Ciotka Nutria wraz z Robrojkiem strasznie się głowili i kłopotali, groziło im bowiem to, że połowa krewnych i znajomych po prostu się poobraża. Laura jednak wpadła na świetny pomysł, który szybko przekazała mamie: Lelujkowie mogliby się zobowiązać, że nie zasiądą do stołu! Zresztą, ani ona zasiadać nie musi, ani w ogóle żadne z dzieci. Mogliby sobie usiąść gdzieś na boczku i utworzyć lobby młodzieżowe, licząc ewentualnie tylko na kawałek trzypiętrowego weselnego tortu. Ciotka Natalia ucieszyła się nawet z tego pomysłu, gdyż dzięki usunięciu młodzieży od stołu zyskiwała kilka dodatkowych miejsc i mogła zaprosić na przykład Kreskę oraz Maćka Ogorzałków, nie tylko samego profesora Dmuchawca. Stryjostwo Józeczkowie także nie musieliby już się ograniczać i mogliby wziąć z sobą na wesele córkę Joannę wraz z mężem i synem.
Plan Laury powiódł się w stu procentach, gdyż Lelujkom powiedziała z kolei, że szykuje się pyszne żarcie, dzięki czemu skwapliwie się zgodzili na udział w weselu. Faktycznie, okazało się, że połączone stoły w Koszutach jakoś pomieściły wszystkich, a jedzenia było w bród i jeszcze dużo zostało. Kiedy zaś zaczęły się tańce, Laura ani chwili nie siedziała pod ścianą!
W półokrągłej sali balowej stryj Józeczek wybrzdąkał arytmicznie kilka utworów fortepianowych, na ogół walczyków, ale zaraz zastąpili go dwaj muzycy z Ukrainy – Taras i Bohdan. Na gitarze i na skrzypcach wygrywali oni prawdziwe cuda: śliczne ukraińskie dumki i kozaki, tanga i fokstroty, i znali cały repertuar Beatlesów! Tańczyli wszyscy, nawet profesor Dmuchawiec ruszył majestatycznie do walca z Bellą, córką Robrojka. Jedna tylko Pyza, zawiedziona po odmowie prymusa (ten frajer oświadczył jej, że nie może teraz nawet myśleć o zabawie, bo ma do napisania referat!), snuła się smętnie i, wzdychając, wyglądała przez okno. (W ogrodzie, na mglistym gazonie, tkwiły słomiane chochoły, okrywające drzewka róż). Wkrótce jednak wypatrzył Pyzę skrzypek Bohdan, stanął tuż obok niej i tak długo zaglądał jej w oczy, grając namiętnie Yesterday, że musiała się roześmiać. Wtedy ją wymanewrował spod tego okna i wpadła prosto na Adriana Lelujkę. Otoczona jego męskim ramieniem (wyglądał super w nowym garniturze!) musiała odtańczyć walca Wiedeńska krew, który w wykonaniu Bohdana po prostu iskrzył. I dobrze! Cały czas wesela poświęciła odtąd Pyza na pogłębianie znajomości z Adrianem. Znakomicie! Kolega prymus Fryderyk Schoppe już dawno powinien był, zdaniem Laury, poświęcić się wyłącznie swym ukochanym naukom ścisłym, a nie rozpraszać się na Pyzę, kobietę z krwi i kości.
Sama Laura porwała do tańca wymarzonego Wiktora Lelujkę, najstarszego z braci. Niestety, po krótkiej – jakże krótkiej! – chwili przerzucił się on na wycinanie hołubców z Ulką Kołodziej, tą agresywną kokietką. Laura musiała poprzestać na towarzystwie najmłodszego Lelujki. Ale bawiła się i tak wspaniale: Lucek nie wypuszczał jej z ramion ani na chwilę, a w dodatku gadał rzeczy tak zabawne, że oboje pękali ze śmiechu.
Dopiero około północy zgłodniał i oznajmił, że teraz będzie jeść, więc Laura, zgrzana i zziajana, postanowiła wyjść sobie trochę na świeże powietrze. Wygrzebała swój płaszczyk ze stosu okryć i wymknęła się na ganek – obszerny, zabudowany drewnianą kratką, po której pięły się gołe gałązki dzikiego wina. Za kratką stał w ciszy zamglony, mroczny park. Ktoś siedział na ganku – dwie osoby, niewidoczne niemal przy stole, na tle wyraźnego rysunku pnącza. Kłócili się! – rozpoznała przyciszony, pełen emocji głos babci i nadstawiła ucha. Babcia budziła w niej respekt i opór zarazem: opanowana, energiczna, ironiczna, była osobą intrygującą. Najbardziej w niej zaskakiwała ta pełna siły niezależność. Babi wyrażała swoje uczucia szorstko i wprost, a jednak czuło się, że nie okazuje ich wszystkich. Nie znosiła sentymentów i dramatyzowania – zupełnie przeciwnie niż Laura. Może to właśnie było w babci tak godne uwagi.
Oczy Laury przywykły do ciemności. Teraz mogła dostrzec, że jest tu i dziadzio. Miał rękę w białym opatrunku, a płaszcz narzucony na ramiona. Co mu się stało?
– I wtedy przed oczami rozsnuł mi się mrok. Straciłem przytomność! – wyjaśniał.
– Mogłeś mi powiedzieć! – gniewała się Babi.
– Że mdleję? Nie było cię przecież obok mnie.
– Bo sobie poszedłeś mdleć do drugiego pokoju! Żeby trafić akurat na Monikę.
– To ona trafiła na mnie, Milu. Jak już leżałem bez zmysłów.
– Zmysłów!!!
– Milu, nie pojmuję twojego wzburzenia. Co w tym złego, że Monika przyszła mi z pomocą. Powiedziałbym, że to bardzo szlachetnie z jej strony.
– Bez wątpienia – warknęła Babi. – Mnie chodzi o to, żeś tak bezsensownie milczał! Złamać rękę i nic nie powiedzieć żonie! A potem sobie zemdleć przy innej kobiecie! I z nią jechać sobie do rentgena! To prawie jak zdrada!
– Nie powiedziałem, bo nie chciałem robić zamieszania – tłumaczył się dziadek. – Sama mówiłaś, Milu, jak się boisz, że znów coś się stanie z okazji ślubu. No i stało się. Non nova, sed nove2. Mam tę satysfakcję, że do czasu poradziłem sobie z bólem, choć nie przeczę, Milu, że cierpiałem okrutnie, zwłaszcza gdy Nutria całym swym ciężarem…
2 Rzecz nie nowa, lecz podana w sposób nowy (łac.).
– Tak, wiem, wiem… – powiedziała Babi niecierpliwie.
– …zwaliła się na moje ramię, połamane w kawałki. Było to tak bolesne, że przeszył mnie jakby piorun…
– Ignacy, przestań być taki tragiczny, a raczej mnie pocałuj na zgodę.
Laura zamarła w cieniu, bo oto ujrzała na własne oczy, jak jej dziadkowie wymieniają długi pocałunek.
– Kocham cię, Milu.
– No, kto by się spodziewał, doprawdy.
Babcia nigdy nie traciła dystansu. W krótkim przebłysku kobiecej intuicji Laura zrozumiała, że to babcia właśnie kochała najmocniej. Jeżeli uczucie sięga aż do najgłębszych obszarów duszy, ma się ochotę jakoś je osłonić, ustawić przed nim tarczę.
Dziadkowie znów się pocałowali.
A Laura wycofała się na palcach i wślizgnęła z powrotem do ciepłej sieni. Pewnie, że to brzydko – podsłuchiwać.
Ale nie żałowała ani przez chwilę, że to zrobiła.
1998
1
Dwa czerwcowe tygodnie spędził Ignacy z żoną w sanatorium. Ona leczyła reumatyzm, a on usiłował leczyć serce, które – wbrew jego obawom – nie było jednak aż tak bardzo zniszczone; lekarz wyraził się nawet z pewną dezynwolturą, że pompka Ignacego popracuje jeszcze ze trzydzieści lat bez remontu – ale wiadomo, jacy są ci dzisiejsi lekarze. A potem bardzo się dziwią, że pacjent pada na ulicy bez życia!
Tak czy inaczej, czerwcowy wyjazd był udany, gdyż do sanatorium w Kołobrzegu przybyła na ten sam turnus Lonia, ich wspólna koleżanka z czasów studenckich. Właściwie najpierw przyjaźniła się z Milą, która bardzo Loni pomogła w pierwszych trudnych chwilach na studiach. Lonia, dotąd nieciekawa, jeśli idzie o warunki zewnętrzne, z tą swoją twarzą kościstą i haczykowatym nosem, obecnie, jako dojrzała i kwitnąca szefowa prywatnej firmy komputerowej, bardzo zyskała na urodzie. Ignacy miałby może zastrzeżenia co do nowego koloru jej włosów (jaskraworudych, podczas gdy ich naturalny kolor był bliski szaremu) i długości perłowych paznokci, ale zasadniczo potrafił w tej władczej postaci odnaleźć dawną, zacukaną Lonię. Ponieważ po raz pierwszy została ona babcią, miała mnóstwo spraw do omówienia nie z nim, lecz z Milą. Obie przyjaciółki oddawały się treściwym, długotrwałym rozmowom, zarówno w trakcie codziennych zabiegów, jak i podczas spacerów brzegiem morza. Korzystając z tej sprzyjającej okoliczności, Ignacy zasiadał z ciekawą książką w parku i naprawdę miło spędzał chwile odosobnienia, delektując się nowo przez siebie odkrytym sokiem gruszkowym w zgrabnych, poręcznych kartonikach oraz krówkami śmietankowymi. Popołudniami i wieczorami udawali się we troje na te obowiązkowe spacery zdrowotne po plaży. W razie niepogody grali w pokoju w anagramy mimiczne lub słuchali razem, z wielką przyjemnością, koncertów z radiowej Dwójki.
Dość często w trakcie tych wspólnych wieczorów i spacerów pojawiał się, ku rozbawieniu Ignacego – który, będąc w wieku lat sześćdziesięciu trzech, bynajmniej nie uważał się za starca – temat upływu czasu. Lonia, z dość irytującym uporem, lubiła wspominać przy tym dawne dzieje, twierdząc, że to ona właśnie dokonała połączenia dwojga kochających się serc i że bez jej udziału małżeństwo Mili i Ignacego przenigdy nie doszłoby do skutku. Zarówno Ignacy, jak Mila cierpliwie milczeli, zachowując dla siebie swoje opinie w tej kwestii. Któregoś wszakże wieczoru pogawędki te przyniosły jakiś skutek pozytywny: Lonia, mianowicie, uprzytomniła im, że za niedługi czas, w końcu czerwca, minie okrągła, czterdziesta rocznica ich ślubu. Ignacy pomyślał sobie, że skoro tak, nieźle byłoby o tym nie zapomnieć; zawsze było wokół nich tyle gwaru, ruchu, ludzi, spraw i książek, że nie pamiętał ani o rocznicy ślubu, ani o żadnej innej ważnej dacie.
– Czterdziesta? – powtórzyła Mila z zaskoczeniem. – No, no. Ładne rzeczy.
Ignacy uśmiechnął się tylko i leżał nadal, wyciągnięty wygodnie w poprzek sanatoryjnej wersalki, nie zmieniając swej ulubionej pozy (ciało płasko ułożone na plecach, głowa wsparta o ścianę, nogi pod kątem prostym, czubki stóp rozsunięte, ręce skrzyżowane na piersi) i oddając się rozmyślaniom na miły temat: jak uczcić to czterdziestolecie. Początkowo skłaniał się ku pierwszemu pomysłowi: miał zamiar nabyć dla Mili bibliofilskie, interesująco ilustrowane wydanie Eneidy (w pięknym przekładzie Zygmunta Kubiaka i z jego piękną przedmową), które ukazało się w Oficynie Literackiej. Książka była oprawna w wysuwane pudełko i nadawała się znakomicie na okazały prezent. Lecz gdy po powrocie do Poznania Ignacy zdradził swój pomysł Gabrysi, córka wyśmiała pomysłodawcę. Powiedziała, że jej zdaniem mamie przydałby się laptop, bo ostatnio tyle pracuje, że patrzeć na to spokojnie nie można, zwłaszcza że jest wierna swej odwiecznej metodzie: gryzmoleniu ołówkiem w szkolnych zeszytach, zapisanych częściowo przez córki i wnuczęta, co wobec coraz większej ilości tych ostatnich robi się zajęciem stresującym. Zeszyty często mylą się albo giną i mama okropnie się denerwuje. Ostatnio pisała coś ważnego na jakiś termin, a Józinek przemalował to czerwoną plakatówką.
Ignacy, wielce zainteresowany, natychmiast chciał wiedzieć, co to jest laptop, czy może rodzaj długopisu? Gabrysia prychnęła tylko i wyjaśniła, że chodzi o mały, płaski, walizkowy i przenośny komputer osobisty niedużej wagi, który można podłączyć w dowolnym miejscu domu lub nie podłączać go wcale, bo ma baterię. Przerażony Ignacy oświadczył z zakłopotaniem, że – o ile dobrze rozumie – na prezent taki z całą pewnością go nie stać, lecz Gabrysia znów prychnęła i kazała mu skonsultować się z Grzegorzem.
Zięć wyraził entuzjazm dla pomysłu i zaoferował swoje usługi, jeśli idzie o wybór odpowiedniego modelu i kupno w miarę okazyjne. Tak więc w przeddzień rocznicy udali się obaj do wskazanego przez Grzesia punktu sprzedaży, a natrafiwszy na promocję przyjemnego modelu, kupili go natychmiast, oszczędzając na tym korzystnym zakupie (jak obliczył Grześ) całe tysiąc złotych. Nie była to kwota bagatelna dla Ignacego, toteż jego radość nie miała granic. Nec nos ambitio, nec amor nos tangit habendi3. Lecz nie dotyczy to książek. Od razu poszedł do księgarni „Kapitałka” i nabył Eneidę oraz kilka świetnych pozycji Ossolineum, które szczęśliwym trafem akurat weszły mu same pod rękę. Zadowolony, pogrążył się w lekturze i o mały włos byłby zapomniał o świętowaniu i wręczaniu darów – ale Gabrysia ofuknęła go w porę i wszystko się udało.
3 Nie kieruje nami ani pragnienie zaszczytów, ani posiadania – Owidiusz (łac.).
Doprawdy, nie spodziewał się w najśmielszych marzeniach, że dar jego wywoła taki piorunujący efekt. Mila była po prostu uszczęśliwiona! Zabawne, że w przeciwieństwie do niego, zwolennika tradycji, Mila była otwarta na techniczne nowinki. W domu znajdował się już komputer Grzegorza, wiecznie oblężony. Na nim to Mila od czasu do czasu pisywała – zwykle przedpołudniami, gdy zostawała sama w domu. Ale takie okazje nie mogły stanowić normy; pracowała dużo, związała się z kilkoma wydawnictwami i wyrobiła sobie stałą klientelę. Bardzo ceniono jej fachowość – nic dziwnego, trudno o dobre korektorki, a jeszcze trudniej o korektorki znające się na filozofii, historii i ekonomii oraz biegle władające francuskim, rosyjskim i łaciną. Ignacy był dumny z żony. Bujny rozkwit wydawnictw prywatnych zapewnił jej stałe zatrudnienie i nie najgorsze dochody. Miała więc sporo zawodowej satysfakcji, a w dodatku wcale nie musiała opuszczać domu, żeby pracować.
Mila, z właściwą sobie szybką orientacją, błyskawicznie opanowała wszelkie sposoby pracy z laptopem, na co Ignacy patrzył z niekłamanym podziwem. Była uszczęśliwiona prezentem i twierdziła, że oszczędza on jej mnóstwa czasu. W dodatku nie musiała ograniczać się do jednego stanowiska pracy, lecz mogła z laptopem usiąść wszędzie, nawet w łóżku, co dla jej kręgosłupa było po prostu zbawienne. Tak więc teraz spędzali długie godziny: on siedział przy swoim biurku i pisał lub czytał, a ona kładła się wygodnie na swoim tapczanie, opierała plecy o poduszki, podciągała nogi i trzymając na kolanach ową płaską walizeczkę z ukośnie ustawionym ekranem, pracowała bez ustanku. Przed południem z kolei siadywała z laptopem w kuchni i doglądając obiadu, zajmowała się ciekawszą robotą. Miło było patrzeć, jak wielką ta praca daje jej satysfakcję; ale to już jest właściwość niektórych tylko umysłów – cieszyć się pracą jako taką. Ignacy nie wyobrażał sobie, jak jego mogłoby tak uszczęśliwiać wykonywanie korekt cudzych tekstów.
Mila nie rozstawała się ze swoim nowym narzędziem pracy i zabrała je nawet na wakacje. Tego roku pojechała na cały sierpień do Miłosławia, gdzie od pewnego czasu mieszkała Gizela. Staruszka chorowała i Mila postanowiła jej doglądać. Pobyt ten przedłużył się znacznie, gdyż nie chciała opuścić Gizeli, póki nie poprawi się stan jej zdrowia.
Doprowadziwszy do tego, Mila wróciła do domowych obowiązków w połowie września, lecz była dziwnie strapiona. I, niestety, późną jesienią stało się najgorsze – otrzymała wiadomość z Miłosławia. Płacząc, pokazała list Ignacemu:
Kochana Milu,
Moja kuzynka Gizela zmarła 16. listopada, w domu. W ostatniej chwili jeszcze wspominała Ciebie.
Pogrzeb odbędzie się w piątek 20. na cmentarzu w Miłosławiu, w samo południe.
Nabożeństwo żałobne w kościele o 11.00.
Irena Kalemba
Ignacego także zasmuciła ta wiadomość. Lubił i szanował Gizelę, choć były w jego życiu okresy, kiedy się po prostu bał tej surowej osoby o krytycznym spojrzeniu, które tak wyraźnie mówiło, że nikt nie jest dość dobry dla Mili. A przecież łączyła też ich dwoje jakaś szczególna sympatia, tego był pewien, zwłaszcza – ostatnimi laty. Poza wszystkim, zawsze mu się zdawało, że Gizela lubi nawet tych, których nie lubi. Dla tych zaś, których kochała, miała szczególnie wiele surowości i wymagała od nich najwięcej.
Pojechali na jej pogrzeb tylko we dwoje – Mila i on, bo reszta rodziny miała na ten dzień swoje zawodowe i szkolne plany. Poza tym, ostatnio Gizela mało bywała w Poznaniu, właściwie usunęła się z ich rodzinnego życia. Dzieci już jej prawie nie pamiętały. Ignacy pomyślał teraz, że usuwając się tak, Gizela dała kolejny dowód wielkiej delikatności uczuć.
Autobus dowiózł ich pod sam kościół o ładnym gotyckim portalu – trafili prosto na mszę żałobną. Po pogrzebie, który odbył się na zabytkowym cmentarzyku, pełnym starych rzeźb i tablic z historycznymi nazwiskami, kuzynka Gizeli zaprosiła wszystkich na stypę. Zadziwiająco duża grupa ludzi, przybyłych na pogrzeb i szczerze opłakujących zmarłą, udała się do małego domku przy szkole, do niedawna będącego własnością Gizeli.
Mila płakała przez cały czas. Ignacy jeszcze jej nie widział w stanie takiej żałości. Zwykle wielkie i głębokie wzruszenia powodowały, że Mila zamykała się w sobie, jakby się obawiała, że kiedy raz uchyli barierę chroniącą jej uczucia, nie będzie już umiała ich okiełznać. Coś takiego chyba właśnie się stało.
Kiedy stypa dobiegła końca i goście się rozeszli, Mila, wciąż płacząc, pomogła zebrać naczynia i wyręczyła w ich zmywaniu kuzynkę Gizeli – staruszka miała niedowład ręki. Ignacy także pospieszył z pomocą, a kiedy wszystko już uporządkowali, zasiedli we troje przy stole nakrytym koronkową serwetą, w czystym, jasnym pokoju pełnym kwiatów doniczkowych, naprzeciwko pustego łóżka ze złożonym parawanem. Nad łóżkiem wisiało ślubne zdjęcie Ignacego i Mili, zrobione przez Stefanię, a naokoło – małe fotografie wszystkich ich dzieci i wnuków.
– Gizela zostawiła coś dla ciebie – powiedziała kuzynka Irena i wręczyła Mili niedużą, zwykłą kopertę, z jej imieniem wypisanym na wierzchu. Potem wstała i przeszła do drugiego pokoju.
Ignacy pocałował żonę w czoło i zostawił ją sam na sam z listem. Wyszedł do ogrodu, gdzie przez najbliższe pół godziny przechadzał się pośród równych rabatek pełnych zrudziałych astrów. Pod płotem kwitły jeszcze ostatnie kwiaty – wybujałe, o małych żółtych główkach. Z wysokich drzew, zamykających zachodnią stronę ogrodu, spływały całe chmury liści, zasypując grządki i ścieżki, piętrząc się na małej ławeczce, zrobionej z deski i dwu upiłowanych klocków brzozowych. Niezebrane główki fioletowej i zielonej kapusty tworzyły kolorowy pas wzdłuż ogrodzenia. Na sękatej jabłoni czyjeś ręce zawiesiły domek lęgowy dla ptaków, zbity z kawałków desek.
Żona zawołała Ignacego, stając w uchylonym oknie. Już nie płakała. Ścisnęło mu się serce na widok jej smutnej twarzy na tle białych firanek.
Wszedł do domku i spotkał Milę na progu pokoju. Podała mu mały prostokącik: czarno-białą fotografię, odbitą na matowym papierze o brzegach wycinanych w staromodne ząbki. Było to nieudane, chyba niedoświetlone zdjęcie. Widniała na nim para młodych ludzi z noworodkiem. Dziecko leżało w ramionach matki – miłej blondynki, spoczywającej w łóżku. Rozpromieniony mężczyzna w okularach obejmował blondynkę oburącz i śmiał się do kogoś, kto trzymał aparat. Wnętrze pokoju wydało się Ignacemu znajome, podobnie jak kształt okna z zaokrąglonym górnym brzegiem i charakterystycznym lufcikiem. Było to mieszkanie na Polnej – odgadł. I już wszystko wiedział. Dotknął delikatnie palcem małej plamki pośród bieli poduszek.
– To ty? – upewnił się.
Mila skinęła głową.
– Ojciec i matka?
Podała mu bez słowa list Gizeli.
Kochana Milu!
To jest fotografia, którą zrobiłam 31 grudnia 1935 roku. Widzisz na niej siebie i swoich Rodziców – Zuzannę i Władysława Makowskich. Mój największy grzech to ten, że Ci jej nigdy nie dałam. To dlatego, że byłam zazdrosna.
Mila! Nie płacz. Ludzie odchodzą, ale miłość pozostaje.
Gizela Kalemba
1997
1
Cała pielgrzymka parafialna poszła na kawę i drugie śniadanie, ale bez Gizeli. Pożegnała ich, bo nie lubiła wędrować w gromadce jak kurczak za kwoką. Wyszła z dworca autobusowego, zaciągając na głowie czystą, białą chustkę płócienną. Bywała już na pielgrzymkach, więc wiedziała, jak trzeba się ubrać: tenisówki, przewiewna odzież, w torbie sweter i peleryna z cienkiej folii. I chustka. Chustka na głowie najważniejsza, osłania i od wiatru, i od piekącego słońca.
Ciekawa była, jak się dziś uda z pogodą. Na razie było ciepło, wiał lekki wiaterek, a cały Poznań tonął w słońcu. Kiedy Gizela tak szła przez park, zauważyła, że jest to teraz całkiem ładne miasto. W miejscu, gdzie po wojnie straszyły ruiny, a przez wiele lat potem rozciągał się nikomu niepotrzebny błotnisty placyk, teraz pobudowano nowoczesny, lśniący zielonkawym szkłem, gładki budynek, przytykający bokiem do Akademii Muzycznej. Na wprost furkotały biało-żółte flagi – cały plac Mickiewicza był wspaniale udekorowany. Papieski ołtarz stał pod pomnikiem Czerwca 1956.
Gizela podeszła najbliżej, jak się dało, i popatrzała na piękne kwiaty, zdobiące podstawę ołtarza. Surfinie! Co za kolor! Ostatnio pokazało się sporo pięknych odmian, ale takiej jeszcze nie widziała. Postała jeszcze trochę i spojrzała w zamyśleniu na ołtarz. Nie do wiary. W pięćdziesiątym szóstym stała właśnie tu, gdzie teraz stoi, i krzyczała razem z innymi: „Chleba! Wolności!”. Ten plac nosił wtedy imię Stalina. Kto by wtedy przypuszczał, jak to wszystko się skończy! Nie chciało jej się wprost wierzyć, że tego dnia dożyła.
Służby porządkowe rozstawiały się na placu wokół ołtarza. Było po dwunastej, do przyjazdu Papieża mnóstwo czasu. A oni już dyżurowali – młodzi na ogół ludzie, poubierani w biało-żółte kapelusiki.
– Babciu! Dalej nie wolno! – zatrzymał ją jeden z nich, młody brodacz.
– O! Gdzieś tu jest pana babcia? – zapytała Gizela, udając, że się ogląda.
– Mówiłem do pani – wyjaśnił.
– Ach, do pani! A ja myślałam, że do babci – zgasiła go Gizela i poszła sobie, niosąc w jednej ręce plastikową reklamówkę, a w drugiej – lekki składany stołeczek z aluminiowych prętów i płótna. Brodacz patrzał za nią z obawą. Smarkacz jeden. Dopiero teraz ma respekt. „Babciu”! – co za obyczaje, ruskie chyba. „Babciu”! – do obcej osoby.
Dawno tyle nie chodziła. Rozbolały ją plecy i kolana, więc postanowiła odpocząć. Pod wielkimi drzewami, u wylotu ulicy Dworcowej, siedziały już starsze kobiety, wyczekując na swoich stołeczkach i krzesełkach składanych.
– Można? – grzecznie spytała Gizela, sadowiąc się obok dwu kobiet w chustkach.
– Pewnie, kochana – odpowiedziała jedna z nich, a druga otarła sobie twarz. – Robi się gorąco – powiedziała.
– Będzie jeszcze cieplej – podjęła konwersację Gizela.
– Pani z daleka?
– Z Miłosławia.
– A my z Zielonej Góry.
– I tak od rana tutaj?
– Pewnie. Na sam plac się nie dostaniemy, nie mamy wejściówek.
– Ja mam, ale tylko jedną – powiedziała Gizela.
– A nam i tu dobrze. Będzie go widać, jak przyjedzie. A resztę się zobaczy na telebimie.
Gizela posiedziała kwadrans, potem sięgnęła do torby, wyjęła butelkę z herbatą niesłodzoną, popiła, zjadła też sobie pomalutku drugie śniadanie: drożdżową bułeczkę własnej roboty. Słońce przygrzewało coraz mocniej, lekki wiaterek poruszał taśmami, które oddzielały chodniki od jezdni. Od dworca kolejowego, prostą ulicą pomiędzy rzędami akacji, wędrowały coraz gęstsze tłumy i grupowały się na moście Uniwersyteckim. Gizela przypomniała sobie, jak sama stała w takim tłumie, na tym właśnie moście, w taką samą pogodę, w tym dawno minionym Czerwcu. Te dwa dni czerwcowe – ówczesny i dzisiejszy – były tak zdumiewająco różne, że aż zastygła, gdy zdała sobie z tego sprawę.
– Niech pani patrzy, harcerki. Ładne mają te kapelusiki.
Gizela skinęła głową i postanowiła, że nie będzie już dłużej odpoczywać. Robiło się tłoczno. A będzie gorzej. Trochę jej żal było opuszczać cienisty azyl – ale przecież chciała jeszcze odwiedzić Milę i dzieciaki.
Pożegnała kobiety i złożywszy stołeczek, ruszyła dalej, na Kaponierę. Ustawiano tu już pierwsze żelazne zapory, choć ruch tramwajowy jeszcze trwał. Gizela zeszła po schodach pod rondo Kopernika i wynurzyła się przed wielkim hotelem. Był pięknie udekorowany, podobnie jak budynek kina „Bałtyk” i stara drukarnia. Wszędzie biało-żółto i biało-czerwono. Poszła ulicą Roosevelta w prawo, wzdłuż gmachu hotelowego, i dotarła aż do mostu Teatralnego, mimochodem obserwując zmiany na trasie. Jak ona dawno nie była w Poznaniu! Wszystko się zmienia. Dom na Polnej zburzony, i nie ma już sklepiku koło szkoły: stary Rudzik umarł poprzedniej wiosny. Dobrze, że chociaż te stare kamienice w dolnej części Roosevelta stoją, jak stały. Niestety, nadal niszczeją, pogryzmolone, z połatanymi byle jak dachami. I tu też wszędzie pełno flag! Za szybami okien o różnorodnych kształtach – portrety i święte obrazy, kwiaty, lampki i świece. Balkon Borejków odznaczał się półkolistym rzędem papierowych chorągiewek, krzywo poutykanych w korytkach z podwiędłymi pelargoniami. No, tak.
Gizela postała jeszcze chwilę przed domem, w którym przemieszkała z Kaziem prawie dwadzieścia szczęśliwych lat. Dziwne! Kamienica niby się nie zmieniła, a przecież wygląda inaczej. Po dłuższej chwili odkryła, że wiele okien wymieniono na nowe, świeciły teraz czystymi, białymi ramami.
Ten sam, co zawsze, spokój panował we wnętrzu starej bramy. Gizela weszła po paru schodkach i zadzwoniła do swoich dawnych drzwi. I od razu wiedziała, że nikogo nie ma w domu. Przez te drzwi zwykle wszystko było słychać. Kiedy wracała z pracy, zawsze wiedziała, czy Kaziu już jest i czy majsterkuje, słuchając radia, czy ogląda telewizję. A tu – cisza.
Westchnęła, rozczarowana.
Nie ma w tym nic dziwnego – wytłumaczyła sobie. – Przecież na pewno wszyscy poszli na plac. A kto się chciał tam dostać, musiał wyjść wcześniej. Także przy trasie przejazdu Papieża ludzie już pozajmowali miejsca. Mogła dać Mili znać, że przyjedzie. Tylko że zdecydowała się właściwie w ostatniej chwili, kiedy proboszcz po mszy powiedział, że są jeszcze wolne wejściówki na poznańskie spotkanie młodzieży z Ojcem Świętym. Od razu się zgłosiła i wzięła bilet. Trzeba było chociaż dzisiaj rano zadzwonić do Mili! – a tak to się jeszcze nie zobaczą w tym zamieszaniu.
Gizela znów poczuła zmęczenie, więc najspokojniej usiadła sobie na drewnianych schodach przed drzwiami Borejków. Zdjęła tenisówki, postawiła na nich bose stopy, popiła herbaty z butelki i odpoczęła chwilę. Potem zjadła miętowego cukierka. Dobrze było tak siedzieć – w chłodzie, ciszy i półmroku. Chyba cały wielki dom opustoszał, bo nikt nie chodził po schodach, nie dobiegały też żadne dźwięki – ani ludzkie głosy, ani płacz dzieci czy szczekanie psów albo dudnienie telewizora.
Możliwe, że się zdrzemnęła przez parę minut – ostatnio często jej się to zdarzało. A dawniej, żeby nie wiem co, nie zasnęła w ciągu dnia – jakby się obawiała, że czegoś nie dopatrzy czy z czymś nie zdąży. Spojrzała na zegarek. No, trzeba iść. Wpół do trzeciej. Na pewno tam będzie straszny tłok.
Jaka ta starość męcząca! Wszystko się robi o tyle wolniej! Spakowała butelkę do reklamówki, wzięła stołeczek i ruszyła, trzymając się poręczy, na wszelki wypadek. Całe życie była silna, szybka i zdrowa, więc i teraz cieszyła się dobrą formą, jak na swoje lata. Praca w ogródku, na świeżym powietrzu, sprawiła, że Gizela wciąż jeszcze poruszała się żwawo. Ale dziś miała za sobą podróż starym autobusem i sporo chodzenia. A przede wszystkim – była przejęta. Wspomnienia. Nerwy. Oczekiwanie. Trzeba na siebie uważać. Przede wszystkim – spokój, przykazała sobie. Otworzyła ciężkie drzwi i wyszła, jak z piwnicy, na ciepłą ulicę. Ale ruch! Całe tłumy ludzi wędrują jezdnią i chodnikami w stronę Kaponiery. Gizela poszła za nimi, a po drodze wstąpiła do eleganckiej kawiarni, gdzie przewidująco odwiedziła toaletę i obmyła twarz chłodną wodą.
Na rogu Kaponiery ustawiono już wielki ekran, nazywany telebimem. Jeszcze nie działał. Potem pokażą na nim wszystko, co się będzie działo na placu Mickiewicza, odległym o długość mostu Uniwersyteckiego i spory odcinek ulicy Święty Marcin. Już tam było pełno ludzi, zawierucha śpiewów i okrzyków niosła się po wszystkich ulicach wokół, a pewnie i po całym mieście.
Gizela odstała swoje w kolejce do bramki, gdzie sprawdzano wchodzących. Musiała oddać szklaną butelkę – czy naprawdę nie widzieli, że ma w niej tylko herbatę? – i nawet składany stołeczek. I wreszcie dowiedziała się, że wejściówka, jaką ma, pozwala jej na obecność tuż za bramką, a więc w sektorze oddalonym od ołtarza najbardziej, jak to w ogóle było możliwe.
– Poproszę o moją butelkę i stołek – powiedziała surowo. – Tak samo dobrze będzie mi po tej stronie płotu.
Rozczarowana powędrowała pod prąd, mijając tych szczęśliwców, którzy mieli zagwarantowane lepsze miejsca. No, trudno.
Głośny, przeciągły grzmot okrzyków na placu dał się słyszeć aż na Kaponierze, gdzie w końcu zawędrowała i gdzie przysiadła na swoim stołeczku pośrodku spłachetka trawy, wśród innych zmęczonych ludzi, beznadziejnie daleko od ołtarza i od trasy przejazdu Papieża, i nawet – od tego całego telebimu.
Zaczęły śpiewać chóry. Z placu dobiegała nieustanna wrzawa, wiwaty i oklaski, a wszystko pomnożone przez wielkie megafony, poustawiane wzdłuż ulicy. Mnóstwo młodzieży przyszło na spotkanie z Papieżem i – jak to młodzi – robili dużo krzyku. Gizeli chciało się spać w tym silnym słońcu, w ogromnym tłumie ludzi – tak ogromnym, że nie do ogarnięcia wyobraźnią. Żeby się nieco otrzeźwić, zaczęła śpiewać razem ze wszystkimi Abba, ojcze – ale niespodziewanie coś odwróciło jej uwagę: w ścisku przed sobą zobaczyła dziewczynę, blondynkę, jej rozwiane włosy połyskiwały w słońcu. Już chciała krzyknąć: – Mila! – ale zdała sobie sprawę, że to obca. Mila przecież dawno już nie jest dziewczyną, a włosy ma zupełnie siwe. To od słońca oczy bolą i w głowie się kręci, stąd ta pomyłka.