Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kamienista droga to opowieść o miłości i śmierci, osadzona w realiach kaszubskiej wsi. Jej bohaterami są młodzi ludzie urodzeni tuż przed końcem okupacji. Czas wojny, którego nie pamiętają, wywarł wyraźne piętno na losach ich rodzin.
Mariola, młoda wiejska dziewczyna, zakochuje się w przesiedleńcu ze wschodu. Matka dziewczyny nie akceptuje wyboru córki, ponieważ upatrzyła sobie na zięcia kogoś miejscowego. Do tego jest osobą apodyktyczną i okrutną, nieznoszącą żadnego sprzeciwu. Córka zmusza rodzicielkę do zaaprobowania jej decyzji poprzez zajście w ciążę. Do wesela jednak nie dochodzi, a dalsze życie bohaterów zamienia się w nieprzewidziany dramat.
Z napięciem oczekiwała odpowiedzi na swój pierwszy w życiu list napisany z takim wysiłkiem. Zapomniała przy tym o grożącym jej niebezpieczeństwie ze strony matki. W jej to ręce wpadł kolejny od Andrzeja list i rozpętała się burza z piorunami, jakiej ich zagroda od czasu przymusowej kolektywizacji wsi nie widziała i nie słyszała. Nie warto tego przytaczać. Ostatecznie Mariola otrzymała kategoryczny zakaz myślenia o Andrzeju i oficjalny areszt domowy o nieokreślonym czasie trwania. Była to dla niej klęska tak wielka, że prawie odechciało jej się żyć. Nie razy i szykany matki były w tym najgorsze, ale strach przed utratą ukochanego. Wówczas pomoc niespodziewanie pojawiła się ze strony mało spodziewanej: od ojczyma.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
REDAKCJA: Zuzanna Gościcka-Miotk
PROJEKT OKŁADKI: Marcin Bondarowicz
PROJEKT TYPOGRAFICZNY I SKŁAD: Monika Burakiewicz
© Franciszek Szczęsny i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-7722-329-1
Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Franciszek Szczęsny urodził się w 1946 roku na Kaszubach. Tam też spędził dzieciństwo i młodość. Obecnie mieszka w Gdańsku. W swoim dorobku literackim ma powieści: Na przekór (nagroda wydawnictwa Iskry, 1986), W krainie Gryfa (1987), Gryficzny szaniec (nagrodzona w konkursie literackim Miasta Gdańska im. Bolesława Faca, 2004). Pisał również bajki dla dzieci. Bajka o siedmiu kolorach kaszubskiego haftu doczekała się dziesięciu wydań w podręczniku dla szkoły podstawowej.
Kamienista droga w 2007 roku została wyróżniona w konkursie im. Jana Drzeżdżona rozpisanym przez Muzeum Piśmiennictwa i Muzyki Kaszubskiej w Wejherowie nagrodą posła Jerzego Budnika.
Szli całą szerokością drogi, byli hałaśliwi i zadziorni, bo podpici. Za parę dni mieli pożegnać rodziny i odjechać do wojska. Świętowali ostatnie dni wolności.
– Mariola, jesteś aresztowana! – krzyknął jeden z nich i objął napotkaną dziewczynę.
– Puść mnie – zażądała, próbując się wyrwać, ale wywołała tym tylko wesołość jego kompanów.
– Na pożegnanie napijesz się z nami – Roman podsunął jej butelkę z winem.
– Nie, nie chcę. Idę do domu – broniła się, ale trzymający ją Andrzej był silniejszy. Mocno przygarnął ją do siebie.
Oparła dłonie na jego piersiach i z całej siły próbowała się wyzwolić. Broniąc się zdecydowanie, poczuła nagle, że to przytulenie sprawia jej przyjemność. Na moment zapomniała o potrzebie walki o dobre imię. Na tym tle była wyjątkowo wrażliwa. Jej rodzinę niezbyt szanowano we wsi. Może dlatego nie miała przyjaciółek, a w skierowanych do niej słowach zwykle doszukiwała się podtekstów. Toteż kiedy przyszło opamiętanie, spięła się jak kocica i wyrwała z silnych ramion prześladowcy.
– Łapać ją! – wrzasnęli i popędzili za nią ze śmiechem. Niebawem dopadli ją i przytrzymali za ręce. Dalej próbowała się wyrwać, ale byli silniejsi.
– To taka jesteś? – pytał Roman. – Wojskiem gardzisz?
– Pójdziesz z nami – zdecydował Andrzej.
– Nie, na pewno nie – stawiała się twardo.
– To może by ją tak w krzaki, chłopaki? – zaproponował Stefan, łapiąc ją za piersi kosmatymi łapskami.
Zimny prąd wstrząsnął jej młodym ciałem. A oni wesoło rechotali. Tylko Kazik nieśmiało zaproponował:
– Zostawcie ją.
– Na wyłączność ją chcesz! – zaatakował go pucułowaty Stefan.
– Co ty, ale co nam po takiej? – nadal bronił jej największy z nich, barczysty Kazik.
– Dobrze, puśćcie ją – zgodził się Andrzej.
– Co ty? – oponował Stefan. – Niech ma za swoje, zadzierała nosa, to i kieckę jej...
– Powiedziałem: puścić. Nic nam po takiej. Kazik ma rację – dodał ugodowo.
Puścili, chociaż niechętnie. Nie uciekała, stała jak potarmoszona kura, gdy przejedzie nad nią samochód. Poprawiła odzienie, powoli obróciła się i pognała w stronę domu. Mieszkała po drugiej stronie jeziora.
Już zapadał zmrok, potęgowany wstającą mgłą, kiedy wbiegła do domu.
– Co się stało? – dopadło ją pytanie matki. – Gdzie tak długo łaziłaś?
– Nie... nic... biegłam.
– Po co? Idź świnie nakarmić, nie słyszysz, jak kwiczą!
– Idę, mamo – odpowiedziała i natychmiast poszła do chlewa.
Poborowi pojechali niebawem każdy w swoją stronę i życie we wsi wróciło do szarej normy. Od tego zdarzenia, do którego natrętna pamięć Marioli nazbyt często wracała, minęło może pół roku. Właśnie jechała z Gdyni, gdzie kilku wybranym gospodyniom zawoziła wiejskie wiktuały. Wchodząc na szósty peron, zobaczyła na nim wojaka i nie wiadomo dlaczego serce zabiło jej mocniej. Podeszła bliżej. Tak, to był Andrzej. Serdecznie ucieszył się ze spotkania. Jechał do domu na pierwszą dobową przepustkę. Pomógł jej wsiąść do wagonu i całą drogę rozmawiali. Ściślej: on mówił, a ona słuchała. Był bardzo dumny ze swoich nowiutkich kapralskich belek. Opowiadał o wojsku, kolegach, dowódcach i swoich przygodach. Tylko raz dopuścił ją do głosu, kiedy zapytał, co zmieniło się we wsi podczas jego nieobecności. Niewiele miała mu do powiedzenia. Ot ktoś umarł, komuś urodziło się dziecko, ktoś inny się ożenił.
Niebawem za oknem wagonu pojawił się rodzinny krajobraz i wówczas Mariola ze strachem pomyślała: „Co będzie, kiedy wysiądziemy na swoim przystanku?”.
Pragnęła być z nim jak najdłużej, a jednocześnie nie chciała pokazywać się publicznie. Wiedziała, że przejście się z chłopakiem przez wieś to pewne wproszenie się na złośliwe babskie jęzory. Tymczasem on na przystanku powiedział: „No to cześć” i poszedł w swoją stronę. Przykro jej się zrobiło. Powoli powlokła się z tobołami do domu.
Mieszkali po przeciwległych stronach rozległej wsi. Ona na północnej stronie, na przesmyku między długim rynnowym jeziorem a lasem. On na skraju szerokiej doliny rozpościerającej się wzdłuż brzegów Raduni, przy poniemieckim pałacu.
Znali się od szkoły podstawowej. On był o jeden rocznik wyżej. Nie zwróciła wówczas na niego uwagi. Skrycie interesowała się innym chłopakiem.
Obecnie, od owego szarpania na drodze, jej myśli wciąż uciekały do Andrzeja. Spotkanie w pociągu jeszcze większy zamęt uczyniło w jej myślach, wzbudzało serce do niecierpliwego drżenia. Nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego. Pod byle pretekstem próbowała wyrwać się do wsi, mając nadzieję go zobaczyć. Matka, jakby przeczuwając, nie puszczała jej. Pogoniła do pracy w polu. Ziemniaki były już zebrane, ale pozostawała jeszcze brukiew do wyrwania i ogłowienia. Trzeba też było przygotować warzywa do zimowania. Musiała również odpracować u sąsiada za jego pracę z konnym zaprzęgiem. Pracowała trzy dni za jeden dzień jego roboty. Matka zajmowała się domem, a ojciec jeździł rowerem do pracy na kolei. Pracy się nie bała, od maleńkości do niej przywykła, chociaż szczupłą miała sylwetkę, silna była i zdrowa.
Andrzeja na owej przepustce drugi raz już nie spotkała. Mimo to widoczne zmiany zaszły w jej życiu. Zaczęła wyraźnie dbać o siebie, o swój wygląd i zachowanie. Zawsze była czysta, to prawda, ale teraz to nie wystarczało. Chciała być jeszcze piękna, ładnie uczesana i schludnie ubrana. Coraz częściej przeglądała się w lustrze Jeszcze nie wiedziała, dlaczego to robi. Podświadomie chciała być piękna. To było silniejsze od niej i wcale nie miała ochoty z tym walczyć. Coraz częściej chwytała się na tym, że jej myśli kręciły się wokół Andrzeja. Mówiła sobie wówczas: „Głupia jestem, przecież on o mnie wcale nie myśli” i ze złością ostrzej zabierała się do pracy. Niestety, na wiele to nie pomagało, natrętne myśli wciąż wracały i niebawem całkiem nią zawładnęły. Wówczas odważnie pytała siebie: „A cóż, to gorsza jestem od innych panien? Dlaczego i mnie nie miałoby spotkać szczęście? Jestem już pełnoletnia, mogę wyjść za mąż. Niektóre dziewczyny z mojego rocznika już to zrobiły, a dwie mają nawet dzieciaki. A ja co, ja nic. Nawet nikt ze mną nie chodził. Nikt się mną nawet nie interesował, no, chyba że Andrzej. Tylko w nim nadzieja” – rozmyślała.
Kolejny raz zobaczyła go w Boże Narodzenie. Stał w bocznej nawie kościoła razem z Kazikiem, który też przyjechał na urlop. Od razu poczuła, że mocniej zabiło jej serce i zapłonęły policzki. Dyskretnie spoglądała w jego stronę i zastanawiała się, co by tu zrobić, żeby zwrócił na nią uwagę. Po mszy ociągała się z wyjściem z kościoła. Postanowiła przejść obok grupki chłopaków, którzy tradycyjnie zatrzymywali się na pogaduszki i wypalenie papieroska. Pokazywali wszystkim, jacy to oni dorośli. Nie pomyliła się, stali tam, ale Andrzej, odwrócony plecami, wcale na nią nie spojrzał, akurat opowiadał kolegom coś śmiesznego. Za to Kazik położył na niej przydługie spojrzenie swoich dziecinnie niebieskich oczu.
„Głupi, czego on chce?” – pomyślała ze złością i powoli poczłapała wydeptaną w śniegu ścieżką.
W domu po obiedzie, kiedy już wszystko pomyła, uśmiechając się niepewnie, zwróciła się do matki:
– Mamo, my tak tylko w domu siedzimy, czy nie moglibyśmy gdzieś wyjść?
– Źle ci w domu, gdzie chcesz łazić?
– Dobrze mi – skłamała – ale czasami...
– Po budach chcesz łazić, proszę bardzo, ale więcej nie wracaj. Nigdy.
– Nie, mamo. Myślałam, że może do krewnych – znowu skłamała nieporadnie.
– No, jakbyśmy konia mieli, to moglibyśmy się przejechać. Ale nam tylko sanie i dzwonki zostały. Tak nas oni urządzili.
Matka Marioli złościła się na cały świat za to, że została panią na niespełna trzyhektarowym płachetku pola. Przed wojną była córką bogatych gburów na ponaddwunastohektarowym gospodarstwie niezłej ziemi. Zanim po wojnie zaczęto odbierać chłopom ziemię, by skolektywizować wieś, za bezcen sprzedała większość swojej, by nie dać jej za darmo. Myślała, że przechytrzyła wszystkich. Ale do czasu. Spółdzielnia rozpadła się, a dawni właściciele odzyskali swoją własność, tylko nie ona. Nawet procesować się nie mogła. Za to skwapliwie utrudniała życie nabywcom owej ziemi. Był wśród nich również jej jedyny brat, który wrócił z sowieckiej niewoli.
Matka zabroniła Marioli jakichkolwiek kontaktów z wujem pod groźbą zbicia na kwaśne jabłko i wygnania z domu na poniewierkę wśród wyłącznie złych ludzi. Biedna bała się matki od maleńkości jak nikogo na świecie i dlatego słuchała jej zakazów, ale do czasu. Wuj wydawał jej się całkiem sympatycznym człowiekiem, wujenka też. Kiedyś, gdy dręczyło ją pytanie, kto właściwie jest jej ojcem, wywołane przez śmiejące się z niej koleżanki w szkole, zbliżyła się do wuja z pytaniem:
– Wujku, czy możesz mi powiedzieć, czyja ja właściwie jestem?
– O co ci chodzi, dziecko? Skąd takie pytanie? Jesteś dzieckiem swoich rodziców.
– To dlaczego dzieci się ze mnie śmieją? Mówią, że moja mama wygoniła tatę i teraz żyje z gachem na kocią łapę. Co to znaczy?
– Dziecko, nie przejmuj się głupim gadaniem. Przestaną – pocieszał ją.
– Mam już dwanaście lat i muszę się tego dowiedzieć. Co mam odpowiedzieć tym, którzy mi dokuczają?
– Widzisz, biedne dziecko, to jest ciężka sprawa – wyznał, gładząc jej główkę.
– Ale ja cię, wujku, proszę, bardzo proszę – błagała ze łzami w oczach.
– Twój prawdziwy ojciec nazywa się Jan Bieszke – powoli zdradzał jej wielką tajemnicę. -Twoja mama wygoniła go z domu, kiedy po wojnie wrócił z lagru. Ty miałaś wtedy chyba roczek. Ona wzięła sobie Marcina Wandtke, tego, którego ty teraz nazwisko nosisz. Wzięli ślub, ale tylko cywilny, bo kościelny to ona już miała z twoim prawdziwym ojcem. Ty niepotrzebnie się tym wszystkim zamartwisz. Nic sobie z tego nie rób, niech sobie gadają. Jeżeli pokażesz im, że cię to nie boli, to przestaną. A twój ojczym to chyba dobrze ci ojca zastępuje?
– A gdzie jest teraz mój prawdziwy tata? – zapytała pełna nadziei, że może szczęśliwie odnajdzie tego prawdziwego i zostanie z nim na zawsze.
– Biedne dziecko – wuj znowu pogłaskał ją po główce. Milczeli.
– Gdzie on jest? – nie ustępowała.
– Myślę, że daleko – skłamał.
– Tak bym chciała go odnaleźć.
– Nie, nie ty, tylko on może cię odnaleźć. Może kiedyś.
– Jak będzie mi tak naprawdę źle – ucieszyła się.
– Jak będzie ci tak naprawdę źle – zgodził się i na odchodne dał jej garść cukierków. I jeszcze przestrzegł ją: – Nie mów nikomu, a szczególnie mamie, że u nas byłaś i czego się dowiedziałaś, dobrze?
– Dobrze – zgodziła się i szybko wróciła do domu, by matka nie zorientowała się, że chodziła gdzieś po szkole. Na szczęście wszystko się wówczas udało.
Odtąd biedne dziecko w ciężkich chwilach uciekało myślami do swojego prawdziwego ojca, kochanego, najwspanialszego na świecie. Miał przyjechać po nią niespodziewanie pięknym autem i zabrać do wspaniałego domu gdzieś w wielkim mieście. I razem mieli tam mieszkać – na przekór wszystkim prześmiewcom i prześladowcom. Miały ją tam czekać same słoneczne i radosne dni. Te marzenia pomagały jej przeżyć najtrudniejsze chwile, bo dawały nadzieję na lepszą przyszłość.
Matce ani ojczymowi nie zdradziła tajemnicy. Żyła ze swoimi nadziejami na swój sposób szczęśliwa. Dopiero kiedy otrzymała widokówkę od Andrzeja i matka natarła na nią za to z niebywałą furią, zdradziła, że zna rodzinną tajemnicę, którą tak skrzętnie przed nią ukrywano.
– Zabraniam ci wszelkich kontaktów z tym przybłędą! – krzyczała. – Jeszcze nas ludzie na języki wezmą.
– Już wzięli – Mariola odważyła się odezwać.
– Co to znaczy? – matka przebiła ją wzrokiem.
– Nie wezmą, jeżeli się z nim ożenię, a nie tak jak wy... – nie miała odwagi dokończyć.
– Jak co? – matka podeszła bliżej, przybijając ją wzrokiem.
– Jak wy... – nie dokończyła, bo głowa jej odskoczyła w bok od siarczystego policzka wymierzonego silną prawicą matki.
– Jeszcze jedno słowo – syczała – a wywalę cię z chałupy na zbity pysk. Nic nie dostaniesz. Możesz sobie iść z gołym tyłkiem do tego przybłędy zza Buga albo szukać swojego głupiego tatka.
Mariola nie miała już odwagi się odzywać. Cicho płakała. Jej ojczym nie odezwał się nawet półsłówkiem. Zawzięcie wiosłował w misce z kluskami. Dopiero na drugi dzień skrycie podszedł do niej i szepnął:
– Nie martw się. To trzeba wytrzymać
– Ale jak? – westchnęła.
– Musimy sobie pomagać – zaproponował, kładąc dłoń na jej dłoni.
– No to powiedz, gdzie jest mój prawdziwy ojciec?
– To ty... o tym... tego wiesz? – wydał jej się speszony.
– Nie jestem już dzieckiem i mogę wiedzieć, gdzie jest mój prawdziwy ojciec i dlaczego mama go wygoniła.
– Skąd ty o tym wiesz?
– Wiem i wiem więcej, ale chciałabym o tym usłyszeć od was.
– Wybacz, obiecałem twojej matce, że nic ci nie powiem.
– Skoro wiem, to możesz mi chyba powiedzieć, jaki był kiedyś i gdzie jest teraz – błagała.
– Był jednym z najprzystojniejszych kawalerów we wsi. Przed wojną uczył się w gimnazjum, ale matury nie uzyskał, bo zabrakło na czesne i musiał przerwać naukę. A w partyzantce był moim dowódcą. Jemu się wtedy szczęściło... – zamyślił się.
– A teraz może jest jakimś ministrem? – zapytała.
– Nie, dziecko. Później szczęście się od niego odwróciło. Było z nim coraz gorzej. Teraz pewnie byś się do niego nie przyznała.
– Do ojca – zawsze – gorąco zapewniła.
– To się tak mówi, ale kiedy... – przerwał, nasłuchując, bo w pobliżu pojawiła się żona.
– A wy tu co robicie? – ofuknęła ich.
– Właśnie namawiałem Mariolę, żeby poszła ze mną sieczki urżnąć.
– No to ruszcie się. I parnik trzeba nastawić, ziemniaki się kończą. Jaja zbierałaś dzisiaj?
– Zbierałam, mamo.
– Na szopę zaglądałaś? Jakąś kurę tam nosiło, pewnie gniazdo zakłada.
– Sprawdzę, mamo.
– No to jazda, do roboty. Nic tylko by się lenili, cały dom na mojej głowie – biadoliła.
Oboje bez słowa sprzeciwu poszli do wyznaczonej im pracy. Mariola żałowała, że nie udało jej się wydobyć od ojczyma więcej wiadomości. To, co usłyszała, i tak ogromne zamieszanie wprowadziło do jej marzeń. Już nie mogła liczyć na opiekę potężnego i wspaniałego ojca. Poczuła się obrabowana ze złudzeń. Teraz myślała o ojcu jak o biedaku, szlachetnym wanodze, nawet pustelniku. Już nie od niego oczekiwała pomocy i wsparcia, teraz tylko Andrzej jej pozostał. Wciąż przemyśliwała, jak matkę do niego przekonać. Mimo wysiłków nic sensownego nie wpadło jej do głowy. A czas nie stał w miejscu. Już i kwiecień, i święta Wielkanocy, już na palcach mogła policzyć dni do przyjazdu ukochanego. Dlatego dla matki była wyjątkowo uczynna, rzec można: prawie przymilna. Robiła wszystko, by tylko zdobyć jej przychylność, by zaakceptowała jej wybór, by nie spełniła swojej groźby i nie wypędziła jej z domu. Zastanawiała się, gdzie mogłaby się podziać. Najpierw pomyślała o domu Małkiewiczów, ale ten wariant odpadał. Andrzej miał czworo rodzeństwa, rodziców i dziadków. Zajmowali niezbyt obszerny dom, w którym dawniej mieszkała służba pracująca w pałacu Niemca.
Mniemała, że ci, przecież zupełnie obcy, ludzie mieliby prawo potraktować ją jak przybłędę i zwyczajnie przegnać. Odrzucenie było tym, czego najbardziej się bała. Przypomniała sobie dawno wypowiedziane o niej słowa babki Andrzeja: „Ta Niemra”. To bolało i nie dawało nadziei.
Ostatecznie zaplanowała sobie, że po ślubie zamieszkają w jej rodzinnym domu. Duży był. Miał trzy pokoje, dwie kuchnie, sień na parterze i jeszcze dwa pokoje na strychu. Mogli odseparować się od rodziców, ale też razem gospodarować, gdyby matka dała się do tego przekonać. Dokupiliby ziemi i byliby gospodarzami całą gębą. Wiedziała, że Andrzejowi niespieszno pod dach teściów. Jemu praca i mieszkanie samodzielne w Gdyni się marzyło. Był przekonany, że życie i praca w mieście są łatwiejsze niż w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Chciał pracować w porcie, gdzie mógłby zawsze coś atrakcyjnego podwędzić i w ten sposób podnieść swoje dochody.
Mariola nie pochwalała tych zapędów, ale też zbytnio się im nie przeciwstawiała. Gotowa była na daleko idące ustępstwa. Wciąż bała się, że powie jej „cześć” i pójdzie sobie, jak to było po owym spotkaniu w pociągu, albo wcale nie zauważy – jak na Boże Narodzenie.