Zakazana miłość - Franciszek Szczęsny - ebook

Zakazana miłość ebook

Franciszek Szczęsny

4,5

Opis

Gdy cały świat odmawia ci prawa do miłości, bądź gotów zawalczyć o nią ze zdwojoną siłą

Berlin, rok 1920. Xaver Koss postanawia wraz z żoną i nastoletnią córką Martą wrócić na Pomorze, skąd pochodzą jego przodkowie. Liczy na to, że w Wolnym Mieście Gdańsku będzie mógł zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. Niestety, wkrótce w życiu Kossów znów zapanuje zamęt, a to za sprawą młodego Żyda o imieniu Maks, który zakochuje się w Marcie. Z wzajemnością… Xaver zrobi wszystko, by wybić córce z głowy to fatalne zauroczenie. Nie podejrzewa jednak, że siła uczucia dwojga młodych ludzi jest większa niż obowiązujące konwenanse i zakazy... Czy związek żyda i chrześcijanki ma szansę przetrwać wojenną zawieruchę? Do czego zdolny jest człowiek w imię miłości? Jak wiele potrafi znieść w swoim życiu, aby tylko ocalić to uczucie?

Marta miała już prawie osiemnaście lat. Dziewczęta w jej wieku były dawno wydane za mąż i zajmowały się potomstwem. Ona jakoś szczęścia do kawalerów nie miała. Co się jakiś pojawił, to szybko zmieniał port. To nie jej męska uroda ich odstraszała, choć nawet strzygła się na chłopaka, bo jej tak odpowiadało. To mocny charakter. Szybko orientowali się, że ona na pewno nie jest materiałem na potulną żonę. Również ochotnik na pantoflarza się jej nie trafił. A gdyby się taki znalazł, to przecież nie poważałaby go. Natomiast z litości jeszcze za mąż nie musiała wychodzić.

Nie znam drugiego przypadku skutecznego ukrywania się osoby narodowości żydowskiej przed nazistowskimi oprawcami na Kaszubach od początku do końca okupacji powiatu kartuskiego przez Trzecią Rzeszę. Maksymilian Strom przeżył tylko dzięki dzielnej postawie Marty Koss. Tekst dobrze się czyta i czeka w napięciu na finał.
dr hab. prof. UG Grzegorz Berendt

Fabuła dotycząca głównych bohaterów jest bardzo interesująca i wzruszająca zarazem, zapewne poruszy serce niejednej pani. Natomiast warstwa historyczna, obejmująca okres od przedwojnia do wyzwolenia, z pewnością zainteresuje panów. Polecam tę pełną wzruszeń i historycznych zdarzeń powieść.
Ewa Formella, pisarka

„Zakazana miłość” odkrywa przed czytelnikiem nieznaną dotąd nawet historykom specyficzną, wręcz bohaterską, formę cywilnego oporu i poświęcenia w życiu codziennym.
Książka ta to m.in. wspaniałe uzupełnienie i wzbogacenie obrazu losów Żydów w Gdańsku i na Kaszubach, znanego nam m.in. z wspomnień Elsy Pintus i Franka Meislera. To pomnik słowa dla codziennego bohaterstwa kobiety i miłości pokonującej wszelkie przeciwieństwa.
prof. Józef Borzyszkowski

Franciszek Szczęsny
Autor powieści W krainie gryfa, Na przekór, Gryfowy szaniec, Kamienista droga i Za mną same zgliszcza. Trzy z nich wyróżnione zostały w konkursach literackich. Pisał również bajki dla dzieci, także w języku kaszubskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna i niewiarygodna historia, a co najważniejsze prawdziwa i wciąż przekazywana ustami mieszkańców Kiełpina i Kartuz.
00
ZabaWberecie

Dobrze spędzony czas

świetna historia zycia i milosci chociaż mnóstwo faktów dot. ogólnych działań wojennych na terenie Polski musiałam przewinąć całymi stronami bo mnie to nie interesuje.
00

Popularność




I

Jantarowy naszyjnik

Marta Koss urodziła się w Berlinie pięć lat przed wojną nazwaną światową, jako szóste dziecko Praksedy i Xavera Kossów. Jej ojciec z zawodu był Schuhmachermeistrem, czyli szewcem, co nie pasowało do niego zupełnie. Jednak z czegoś musiał żyć. Wcześniej, służąc w pruskiej armii jako poborowy, zdobył drugi fach i został muzykantem. Wyszkolono go do gry na waltorni (niem. Waldhorn), gdyż miał odpowiednio pojemne płuca. Kto wie, może to, że służył w orkiestrze, sprawiło, że kiedy powołano go na wojnę światową, wrócił cały z francuskiej niewoli. Niestety, pięciu jego synów, mimo iż nie było ich na wojnie, nie miało tyle szczęścia. I tak Marta została jedynaczką.

Okrutne były te wojenne lata, w których matka dziewczyny musiała ciężko pracować u bogatych mieszczan jako sprzątaczka i praczka. Do tego czuła się obco w tym wielkim mieście. Pochodziła z poznańskiej dzielnicy. Imię miała takie jak córka rzymskiego senatora, którego osobiście nawrócił święty Piotr. Oznacza ono czyn, pewnie dlatego była kobietą rozważną, cichą i pracowitą. Wobec męża czuła strach i respekt. Dała też sobie wmówić, że ponosi winę za śmierć synów, bo ich nie dopilnowała. Dlatego okazywała gotowość zapracować się na śmierć, oby tylko Martusia, jedyny ocalały owoc ich miłości i oczko w głowie męża, była nakarmiona i w miarę przyzwoicie ubrana.

Dziewczynka wyraźnie wdała się w ojca. Jeszcze zanim poszła do szkoły, udowodniła nie tylko rówieśniczkom, ale również braciom i chłopakom z podwórka, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Nieraz wracała z podwórka do domu z siniakami i porwaną sukienką, ale nigdy z płaczem i skargą. Potrafiła zrobić użytek z pięści, a nawet nogi, gdy zaszła taka potrzeba. Żeby ją nieco ucywilizować, rodzice uradzili, że należy ją wysłać za niewielką opłatą na naukę muzyki do znajomego Żyda. Szybko okazało się, że miała dryg do muzyki, tylko trochę mało cierpliwości. Nic dziwnego, skoro według celtyckiego horoskopu, jej drzewem przyjacielem, kształtującym też charakter, był jesion. On decydował, że była osobą żywiołową, ambitną, utalentowaną, jak również godną zaufania.

Xavery po powrocie z wojny próbował utrzymać się z szewstwa, ale było ciężko. Klientów miał niewielu. Nie zabiegał też o nich. Często nie dotrzymywał obiecanych terminów, bo w kieliszku topił żal po stracie synów.

Próbował zatrudnić się jako muzyk w Deutsches Opernhaus przy Bismarckstrasse w Charlottenburgu, ale go nie przyjęto. Miał za niskie wyszkolenie muzyczne. W dodatku powiedziano mu, że powiadomią go, gdy potrzebny będzie woźny. Poczuł się upokorzony. Zrezygnowany usiadł na ławce, łokcie oparł o kolana, głowę objął rękoma i zamyślił się. Co robić dalej?

– Wszystko w porządku, kamerade? – usłyszał.

Podniósł głowę. Przed nim stał młodszy od niego mężczyzna z sumiastym wąsem i przyglądał mu się z troską.

– Stało się coś? – zapytał ponownie z polskim akcentem.

– Dno, samo dno – odparł Xavery.

– Dno powiadasz, to dobrze, z dna można się odbić, gorzej gdyby to był muł – powiedział nieznajomy i się przysiadł.

– Mówisz, jakbyś był na dnie.

– Byłem i to niejeden raz. Za pierwszym razem, kiedy zmarła mi matka, a ja byłem w takim wieku, kiedy dzieci matczynej spódnicy się trzymają. Ojciec ożenił się powtórnie. Dla niego była żoną, dla nas miała być matką, a była prawdziwą macochą. Niedługo potem zmarł też i ojciec. Ta hetera ponownie wyszła z mąż. Wówczas z dwoma braćmi zostaliśmy wydziedziczeni i wygnani z chałupy. Mieliśmy jak bezpańskie psy zdechnąć gdzieś pod płotem.

– Ale przeżyliście.

– No właśnie. Przeżyliśmy, bo łaskawie przyjęła nas siostra mojej mamy. Miała niewielkie gospodarstwo w Zapceniu.

– Gdzie to jest?

– W Polsce, koło Lipnicy. Parę lat u niej byliśmy. Nie wypadało wciąż jej objadać i jak już byliśmy kawalerami, wynajęliśmy zapuszczone gospodarstwo. Postawiliśmy je na nogi i musieliśmy oddać. Apolinary pojechał za robotą do Berlina. Jak się tu jako tako urządził, to i mnie ściągnął. A Alojzy znalazł sobie żonę w Borowym Młynie i prowadził tam zakład masarski.

– A żonę tu sobie znalazłeś?

– Tu, ale nie Niemkę i nie tu braliśmy ślub. Pojechaliśmy do Polski, to znaczy tam, gdzie dawniej była Polska, zanim możnowładcy z biskupami zaborcom jej nie sprzedali. Moja Stefcia pochodzi z Czarniża koło Brus.

– Jak ją tam wynalazłeś?

– Jej bracia Werochowscy, którzy tu są i ze mną się kolegują, przedstawili mi ją i tak się zaczęło. Mamy prawie rocznego synka. Daliśmy mu na imię Bernard[1]. Tu daliśmy go ochrzcić w kościele Serca Jezusowego. Widzisz, jak można się odbić od dna.

– Tu jest teraz beznadzieja.

– Wiem i dlatego wracamy do Polski.

– Do Polski? Czy tam może być lepiej? Dopiero powstała. Dzieckiem byłem, gdy stamtąd wyjechaliśmy. To było gdzieś na Kaszubach. Nie musiały to być miłe wspomnienia, skoro rodzice nie mówili o stronach swojego pochodzenia. Zdaje się, że ojciec o Sulęczynie wspominał. Jest taka parafia?

– Może musieli uciekać, to też się zdarzało. A parafia jest w powiecie kartuskim.

– Jedziesz tak w ciemno?

– Nie, sprzedaliśmy tu swój dom, ale możemy jeszcze mieszkać, aż otrzymamy papiery. To jest ten biały z wąskimi oknami po prawej stronie od drzwi wejściowych.

– A tam w Polsce co cię czeka?

– Mam uzgodnienie z jedną Niemką z Chojnic, że kupię dom, który ona chce opuścić. On jest na ulicy Staroszkolnej.

– I z czego będziecie żyli?

– Ja jestem listonoszem z papierami. Tam teraz takich potrzebują.

– Wiesz co, nie pomyślałem o tym, żeby tam się przenieść. Dobrze mi się z tobą gadało, ale już pójdę.

– Pamiętaj, nadzieja umiera ostatnia. A jeżeli wrócisz na Kaszuby, to odwiedź mnie na poczcie w Chojnicach. Augustyn mam na imię.

Rozmowa z nieznajomym Polakiem wlała nieco otuchy w serce Xaverego. Powoli zaczął rozważać możliwość opuszczenia Berlina, w którym razem z przyległościami mieszkało wówczas około osiemdziesięciu tysięcy Polaków[2].

Niemcy wykosztowane wojną i obłożone reperacjami w wysokości dwustu miliardów marek były bardzo biedne. Do tego robotnicy, pozbawieni pracy i weterani bez środków do życia, buntowali się. Rozruchy groziły wybuchem rewolucji i co za tym idzie, rozlewem krwi, podobnie jak w Rosji. W dodatku w Niemczech przebywało jeszcze około dwóch milionów jeńców rosyjskich stwarzających trudności aprowizacyjne i gotowych do buntu. Chcieli wracać do kraju, ale nie mogli – Polska nie zgadzała się na ich przejazd przez swoje terytorium[3]. Polacy wcześniej byli w Niemczech mile widziani. Ich język nikogo nie drażnił, ludzi traktowano jak współplemieńców, tylko trochę innych, podobnie jak w pozostałych landach Wielkich Zjednoczonych Niemiec. Kiedy powstało państwo polskie, sytuacja się pogorszyła. Jeszcze bardziej zaogniła się, gdy Polacy po odzyskaniu swojego państwa zaczęli wzniecać powstania mające na celu odzyskanie ziem, które Niemcy traktowali jak swoje. Plebiscyty również napsuły wiele krwi. Niemcy zaczęli postrzegać Polaków jako zdrajców i tak już skrzywdzonej w Wersalu ojczyzny. Wybitny niemiecki feldmarszałek, późniejszy prezydent Paul Hindenburg, oświadczył: Nie byłoby dla nas niebezpieczeństwa cięższego niż istnienie Polski, gdyby ona istotnie miała się utrzymać jako państwo niepodległe[4]. Podobnie twierdził przywódca socjaldemokratów Philipp Scheideman, który na wiecu krzyczał: Polakom nie należy oddać ani pędzi ziemi, przeciwnie – powinniśmy przygotować się do zbrojnej obrony Poznańskiego, Śląska i Prus Wschodnich[5].

W Berlinie Xavery zobaczył po raz pierwszy swoją przyszła żonę Praksedę. Poznał ją na przepustce, gdy spacerował po Berlinie ze swoim blond przyjacielem z kompanii honorowej przy cesarzu, Johanem Drewą. Johan, podobnie jak on, pochodził z pomorskiej dzielnicy, którą właśnie na mocy traktatu wersalskiego przekazano Polsce. Nie utrzymywał z nim kontaktów, od kiedy się rozstali. Oczywiście poszło o to, że dziewczyna wybrała Xaverego a nie Johana. Właściwie nie pokłócili się, tylko w Johanie pozostał wielki żal, że został odsunięty. A przecież nie był gorszy niż brunet Xavery, który zdobył dziewczynę w nieuczciwy sposób, o czym jego konkurent nie wiedział.

Szukając wyjścia z patowej sytuacji, Xavery pomyślał o dawnym koledze. Znalazł adres do niego w swoich szpargałach. Mieszkał i pracował u właściciela ogromnego majątku ziemskiego Georga Höhnego we wsi Bortsch, jako koniuszy. Po namyśle wysłał mu kartkę ze świątecznymi życzeniami i jednym pytaniem: Jak tam u was teraz jest? Liczył, że podając adres zwrotny, może otrzyma odpowiedź. Czekał dość długo. Odpowiedź była lakoniczna: Przyjedź, to się przekonasz. Analizował odpowiedź na różne sposoby. Ostatecznie uznał, że należy wracać, ale zrobić to ostrożnie, by nie spalić za sobą mostów. Zatem sprzedał, co miał do sprzedania, za niewysoką cenę, zabrał żonę i córkę. Obładowany tobołkami oraz instrumentami wyruszył na wschód, ale nie do Polski, tylko do Wolnego Miasta Gdańska. Wiele opinii słyszał o tym rodzącym się w bólach eksperymentalnym organizmie Ligi Narodów. Gdyby miały się spełnić założenia, leżące u podstaw konstruowania tego tworu, których celem jest zapewnić Polsce swobodny dostęp do morza, a jednocześnie stanowić pomost gospodarczo-kulturalny między Wschodem a Zachodem, to można było robić tam interesy. Żywił taką nadzieję.

Na miejscu okazało się, że nie do końca miał rację. Z wynajęciem mieszkania wówczas nie było kłopotów. Wielu Niemców postanowiło wrócić do kraju. O własnym warsztacie na razie mógł tylko pomarzyć. W warunkach bezrobocia udało mu się otrzymać zatrudnienie jako czeladnik w szewskim warsztacie u Żyda. Postanowił też sobie dorabiać, grając w restauracjach i piwnych ogródkach, których w Gdańsku było bardzo dużo. Córka mu w tym dzielnie pomagała. On grał najczęściej na akordeonie, a ona na skrzypcach. Jednak największą sensację i aplauz wzbudzała, kiedy grała na waltorni. Tak jak nordycka bogini Freja[6] wzywała starych wojaków do powstania, chwycenia za broń i zdobywania, jak za starych dobrych czasów.

Nowe życie w Gdańsku nie dawało jego rodzinie satysfakcji. Xavery postanowił szukać czegoś lepszego. Pomyślał, że może w Polsce znajdzie warunki do efektywniejszego rozwoju, dlatego wybrał się w odwiedziny do dawnego przyjaciela, do wsi, która obecnie nazywała się Borczem. W majątku Niemca nie zastał Johana. Chętnie pokazano mu jednak, gdzie obecnie mieszka. Poszedł tam. Zastał go w całkiem nowym gospodarstwie, jakich przy tej drodze było kilka bardzo do siebie podobnych. Po przywitaniu zapytał zdziwiony:

– U kogo teraz pracujesz?

– U siebie, to wszystko jest moje, no prawie moje.

– Jak to?

– Polski rząd obciął Höhnemu część jego posiadłości i pobudował te zagrody, które widziałeś. Będziemy je spłacać przez czterdzieści lat.

– Rolę też?

– Tak, jest tego jeden łan, jak dawniej mierzono, czyli osiemnaście hektarów dobrej ziemi. Ustawa pozwala tworzyć nowe gospodarstwa w wielkości nieprzekraczającej dwudziestu hektarów.

– A Niemca usunęli?

– Nie, ale miał tej ziemi aż tysiąc osiemset trzydzieści dwa hektary. Jego przodek tyle zgromadził po rugach chłopskich, za pruskiego panowania. Nie był w stanie w jeden dzień obejść całości. Otrzymał zapłatę w wysokości połowy ceny rynkowej. Ale co tak będziemy stali na podwórku. Wejdźmy do środka. Żonę poznasz. Poczęstunek też się jakiś znajdzie.

– Nie chcę wam przeszkadzać. Pewnie macie dużo roboty.

– Gość w dom, Bóg w dom. Dla ważnego gościa z wielkiego Berlina zawsze musi być czas.

Przez werandę weszli do kuchni. Przy blacie stała gospodyni tego domu i po zapachu poznać można było, że gotuje obiad. Miała gładko zaczesane do tyłu włosy, splecione z tyłu w warkocz zawinięty w rodzaj szneka, co sprawiało wrażenie, że ma bardzo wąską głowę. Zdziwiona spojrzała na obu mężczyzn i w fartuch wytarła spracowane ręce.

– Pozwól, żono, że przedstawię ci mojego kolegę z wojska, Xaverego Kossa, który nas tu nawiedził z wielkiego Berlina.

– Nie z Berlina, tylko z Gdańska.

– Ludzie z wielkiego świata rzadko nas odwiedzają – odparła jakby z ulgą, ale zaraz zatroskała się, czy aby obiadu wystarczy dla gościa, a przede wszystkim dla całej licznej rodziny.

– Moja żona Antonina jest z domu Kowalewska. – Podkreślił to szlacheckie nazwisko. Nie dodał, że jej ojciec był aż tak zubożały, iż nie miał nawet własnego domu. Urodziła się w Poliański, jej matka, z domu Brzeska, wywodzi się z Chmielna.

– Kiedy braliście ślub?

– Jedenastego listopada tysiąc dziewięćset piątego roku, to już dwadzieścia jeden lat minęło – odpowiedziała.

– Dzieciaków sporo tu widzę. Piątka?

– Nie doceniłeś nas. Mamy cztery córki i pięciu synów, w tym jednego przysposobionego.

– Przysposobionego?

– Tak, nasze pierworodne zmarło. Dwóch najstarszych synów jest już w wojsku. W polskim, nie tak jak my. A teraz pozwól, że cię po gospodarstwie oprowadzę.

– Skoro masz się czym chwalić, to prowadź.

Dawny Johan, jak zapisał pruski urzędnik, a obecnie Jan, jak dano mu na chrzcie, pokazał gościowi całe obejście. Dom połączony ze stajnią oddzielała spiżarnia. Znajdowały się w nim dwie duże izby, równie obszerna kuchnia i jeszcze jeden pokój na poddaszu. Stodoła była pojemna i stała oddzielnie, bo tak bezpieczniej przeciwpożarowo. Wszystko ogrodzone solidnym, drewnianym płotem. Za stodołą rozciągało się pastwisko, też ogrodzone. Jan pochwalił się również planami, które zamierzał zrealizować w najbliższym czasie. Wszystko wskazywało na to, że mu się powiodło.

– Co u ciebie? Jak się ma Prakseda?

– U nas wszystko w porządku.

– Dzieciaków ilu się dorobiliście?

– Was nie przegoniliśmy i już nie przegonimy. Naszych pięciu synów zmarło. Zaraza. Prakseda nie dopilnowała, jak byłem na wojnie. Jedną córkę tylko mamy. Daliśmy jej na imię Marta, bo na Marię nie zgodził się ksiądz. Powiedział, że to imię, które po aramejsku brzmi Miriam i znaczy oblubienica, zarezerwowane jest tylko dla Matki Boskiej. Doskonale wyuczyłem ją w grze na różnych instrumentach. Możemy zagrać na weselu, gdybyś którąś z córek za mąż wydawał.

– Pomyślimy, kiedy zajdzie taka potrzeba. Na te dwie najmłodsze trzeba będzie długo poczekać. Tereska ma dopiero sześć lat, a Gertruda dwa.

– Powiedz ty mi, czy ja też mógłbym takie gospodarstwo arendować, bo tak to się chyba nazywa?

– Niestety, to budowano, jak w Polsce socjaliści byli u władzy. Teraz to się skończyło. A poza tym, czy ty na uprawie roli znasz się choć trochę?

– Nie bardzo.

– No widzisz, trzeba było udowodnić, że się na tym zna.

– Nam w Gdańsku nie za bardzo się podoba. Myśleliśmy, żeby jednak do Polski wrócić. Może jest tu możliwość zakupu jakiegoś niewielkiego domu, w którym mógłbym założyć warsztat szewski? Wiesz coś o tym?

– Tu w Borczu jest już jeden szewc i chyba dość cienko przędzie. Może by spróbować w Kartuzach albo Kiełpinie?

– Tam nie ma szewców?

– Są, ale tam więcej ludzi mieszka.

– Rozejrzysz się? Może kupiłbym działkę i wybudował mieszkalny dom z warsztatem.

– Dobrze, rozejrzę się. Zostaw mi swój nowy adres.

– Mężu, poproś gościa na skromny obiad. Gdybym wiedziała, że taki gość nas odwiedzi, to bym coś lepszego przygotowała.

– Nie tłumacz się, kobieto, gość pewnie zgłodniał, to wszystko zje. – Jan uspokoił żonę.

– Nie chciałbym wam sprawiać kłopotów, ale rzeczywiście zgłodniałem.

Dla męża i gościa obiad podała w izbie. Sama z dziećmi zjadła go tradycyjnie w kuchni. Podała eintop, czyli zupę warzywną z ziemniakami i niewielką ilością zapiekanego, drobno pokrojonego boczku.

Xavery posiliwszy się, chciał ruszać w drogę powrotną, by do zmroku dotrzeć do Gdańska, ale Jan go powstrzymał.

– Tak się przecież nie rozejdziemy po tylu latach niewidzenia. Wysłałem syna do gorzelni we dworze, zaraz powinien wrócić – oznajmił.

– Po jednym na drogę, czemu nie. Nie chciałbym ci jednak sprawiać kłopotów.

– Nic się nie martw. A następnym razem rodzinę przywieź. Tylko się zapowiedz.

Wypili po jednym i po drugim na drugą nogę. Pożegnali się. Tym razem Jan był w dużo lepszym humorze niż jego kolega. Pokazał, że nie jest gorszy od niego, mimo iż przegrał w konkurach do Praksedy. Obecnie stał wyżej. Zarówno rodzinnie, jak i majątkowo. A przecież tam w Berlinie byli takimi samymi golcami, z identycznymi marzeniami wobec ślicznej, czarnookiej dziewczyny.

– Ciekawe, jak ona teraz wygląda? – zastanawiał się Jan, gdy Xavery wracał do Gdańska.

Mając nadzieję, że Jan coś dla niego znajdzie, Xavery rzucił się w wir roboty i zarabiania. Żonie na razie nie wspomniał o swoich ustaleniach. Musiał pokazać, że to on decyduje o wszystkich sprawach. Uważał, że jest za głupia, by się jej radzić. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że i ona czekała na to od dłuższego czasu. Letni okres sprzyjał ucztowaniu pod gołym niebem na przedprożach gdańskich kamienic i w licznych ogródkach piwnych.

Marta dzielnie dotrzymywała ojcu towarzystwa. Niestety, do kapelusza trafiały prawie wyłącznie brązowe fenigi. Aż pewnego dnia trafił się wśród słuchaczy przystojny gość, który przyłączył się ze śpiewem i tak rozbujał towarzystwo, że wszyscy mu wtórowali. Na koniec zawołał:

– Za takie granie należy się koga!

Sam wrzucił srebrnego guldena[7], po czym obszedł z kapeluszem wszystkie stoliki i stojących na zewnątrz. Z zachęcającym uśmiechem namawiał do hojnego nagrodzenia muzycznego duetu. Następnie ukląkł przed Martą na jedno kolano i wręczył jej cały dochód, duży jak nigdy.

Marta wówczas poczuła się niesamowicie wyróżniona. Już go widywała wcześniej, ale nigdy na pierwszym planie. Robił dobre wrażenie. Nienagannie ubrany, wszystko na nim było idealnie dobrane i dopasowane. Krawat poprawnie zawiązany, kolorowa poszetka w kieszonce i filcowy kapelusz lekko przechylony w prawą stronę. Starannie ogolony i ostrzyżony. Zupełnie jak ojciec – pomyślała. Sylwetkę miał taką w sam raz, ani za gruby, ani za chudy. Chociaż wygląd sugerował, iż może być gryzipiórkiem, to sylwetka raczej wskazywała, że mógł pracować fizycznie. Podziękowała i przy tym lekko się zaczerwieniła, co nie uszło uwadze ojca.

Marta miała już prawie osiemnaście lat. Dziewczęta w jej wieku były dawno wydane za mąż i zajmowały się potomstwem. Ona jakoś szczęścia do kawalerów nie miała. Co się jakiś pojawił, to szybko zmieniał port. To nie jej męska uroda ich odstraszała, choć nawet strzygła się na chłopaka, bo jej tak odpowiadało. To mocny charakter. Szybko orientowali się, że ona na pewno nie jest materiałem na potulną żonę. Również ochotnik na pantoflarza się jej nie trafił. A gdyby się taki znalazł, to przecież nie poważałaby go. Natomiast z litości jeszcze za mąż nie musiała wychodzić. W jej marzeniach żaden przystojny paniczyk dotąd się nie pojawił. Jej kobiecość pozostawała jakby w uśpieniu, przez co nie zdawała sobie sprawy z tego, że może być dawczynią życia.

W kolejnym tygodniu ten sam gość znalazł ich, gdy grali na Długim Pobrzeżu. Przyniósł ze sobą bębenek. Najpierw z boku lekko odbijał melodię, a potem jakby ośmielony podszedł do pary grajków i zapytał:

– Mogę z wami?

Zgodzili się. Niebawem okazało się, że te ad hoc utworzone trio gra jak stary, zgrany zespół. W przerwie młodzieniec się przedstawił:

– Maksymilian jestem, mówią na mnie Maks.

Xavery życzliwie przyjął nowego członka zespołu. Wdzięczny był mu za zbiórkę pieniędzy na poprzednim graniu. Liczył na to, że ten wesoły i kontaktowy młody człowiek powtórzy zbieranie pieniędzy. Nie pomylił się. Pożegnali się, gdy zapłonęły latarnie gazowe. Oni poszli do wynajmowanego mieszkanka przy Breigasse[8], a on mostem Siennickim na wyspę Troyl[9]. Ta wyspa powstała pewnej tragicznej nocy z trzydziestego pierwszego stycznia na pierwszy dzień lutego tysiąc osiemset czterdziestego roku, kiedy spiętrzone krą wody Wisły przerwały mierzeję przez sam środek wioski zwanej Neufähr[10] i nowym, długim na dwa i pół kilometra korytem popłynęły prosto do Zatoki Gdańskiej. To sprawiło, że Gdańsk uniknął kolejnej tragicznej powodzi. Od tego czasu wyspę od północy oblewały wody Zatoki Gdańskiej, od południa Martwa Wisła, od zachodu Kaiserkanal[11], a od Wyspy Sobieszewskiej oddzielała ją właśnie Śmiała Wisła. Tak nowe koryto dwa lata później nazwał słynny polski geograf i podróżnik Wincenty Pol. Natomiast Niemcy mówili na nie Weichselduchbruch, czyli Przełom Wisły. Na tej właśnie wyspie w zespole budynków szeregowych Maks wynajmował przytulny pokój z widokiem na Motławę. Natomiast przy drodze flisackiej, w drewnianym baraku, miał kantor, w którym załatwiał sprawy handlowe i obsługiwał flisaków.

Gdańsk był wówczas tyglem różnych narodowości i wyznań. Najwięcej, bo prawie dwieście dwadzieścia trzy tysiące, stanowili ewangelicy, katolików było prawie sto czterdzieści jeden tysięcy. Trzecią najliczniejszą grupą byli wyznawcy wiary mojżeszowej, nieco ponad dziewięć tysięcy i ponad jedenaście tysięcy bliżej nieokreślonych. Razem Gdańsk z przyległościami liczył prawie czterysta tysięcy mieszkańców. Te przyległości nazywane powiatami to: Danziger Höhe (Gdańskie Wyżyny) Danziger Niederung (Gdańskie Niziny) Grosess Werder (Wielkie Żuławy) oraz powiat miejski Zopot (Sopot).

Jeżeli chodzi o narodowości, to najwięcej było Niemców, nawet gdańscy Żydzi uważali siebie za Niemców. Natomiast Polacy byli w znakomitej mniejszości. Póki co nacje te żyły ze sobą w miarę zgodnie. Największy problem miastu i żydowskiej gminie sprawiali biedni Żydzi ze wschodniej Polski i krajów bałtyckich, którzy przez Gdańsk usiłowali emigrować do Ameryki. Zwykle długo oczekiwali na certyfikaty wyjazdowe, stłoczeni na Przeróbce, gdzie miasto wyznaczyło dla nich miejsce oczekiwania. Ta biedota ubrana w tradycyjne chałaty i mówiąca językiem jidisz[12] była na utrzymaniu miejscowej gminy żydowskiej. Natomiast gdańscy Żydzi zwyczajnie się ich wstydzili. Do wybuchu wojny aż sześćdziesiąt tysięcy wypłynęło z tej wyspy szukać chleba za morzami.

Martę w Berlinie wziął pod swoje skrzydła żydowski nauczyciel muzyki. Kształcił kilkoro dzieci, zarówno żydowskich, jak i niemieckich, które zasadniczo nie różniły się od siebie. Wówczas, od czasu konstytucji Rzeszy z 1871 roku, Żydzi byli prawie równoprawnymi obywatelami tego państwa. Nie mogli tylko być oficerami oraz służyć w dyplomacji. Natomiast mogli swobodnie realizować się w innych dziedzinach, co sprawiło, że prężnie rozwinęło się życie kulturalne i religijne Niemców wyznania mojżeszowego. Doprowadziło to do powstania ludzi o niemieckiej tożsamości narodowej i państwowej, różniących się jedynie religią. A i tak w swoich synagogach modlili się najczęściej po niemiecku.

Żydzi w Gdańsku należeli głównie do tych zintegrowanych, nieróżniących się od Niemców. Oprócz nielicznej i nieciekawej biedoty, której pozwolono osiedlić się na obrzeżach miasta w Starych Szkotach, Chmielnikach, Winnicy i Chełmie, gdzie mieli swój kirkut[13]. Czasami można było podziwiać przyjezdnych, najczęściej z Galicji, prawdziwie bogatych Żydów w ich narodowych strojach. Na ogół byli to wysocy mężczyźni o czarnych, błyszczących oczach i prawdziwie wschodnich rysach. Z reguły nosili brody znacznych rozmiarów, doskonale utrzymane i opadające na piersi, czarne, a niekiedy śnieżnobiałe. Ubierali się w równie czarne, długie chałaty w malownicze fałdy i wysokie, ciemne, sobolowe czapki. Wyglądali jak prorocy ze starych malowideł. Niekiedy towarzyszyły im kobiety. Marta czasem przystawała na ulicy, by się im dokładnie przyjrzeć. Ich bajecznie kolorowy ubiór robił niesamowite wrażenie, spódnice najczęściej z ciężkiego brokatu, w duże, fantastyczne kwiaty, żupanik z podobnej tkaniny, sięgający kolan, u dołu obszyty sobolem. Na głowy kobiety wkładały złotolity czepiec, na czole nosiły szeroką przepaskę z kilku sznurów prawdziwych, dużych pereł (tak że włosy w ogóle nie były widoczne). Ale to nie wszystko. Prócz tego dźwigały na sobie prawdziwie królewski skarbiec, tyle miały złotych grubych łańcuchów, drogich kamieni i innych ozdób. A szczególnie zachwyt budziły młode Żydówki, o dużych, czarnych, błyszczących oczach. Marta trochę zazdrościła im takiej urody i bogactwa.

Z nastaniem jesiennej pluchy ustały biesiadowania w piwnych ogródkach. Pozostawały jeszcze piwiarnie pełne dymu papierosowego i odoru piwnych oddechów. To nie była atmosfera dla młodej panny. Zatem kończyli koncertowania. Z wyjątkiem wesel lub innych rodzinnych uroczystości.

Po ostatnim muzykowaniu Maks oznajmił Marcie, że wybiera się do swoich i czy nie mogłaby z tej okazji przyjąć gościńca, bo u nich taki zwyczaj. I podał jej pudełko.

– Co to jest? – zapytała.

– Jeżeli nie otworzysz, nie przekonasz się.

– Oooch – wyrwało się jej.

W pudełku pięknie lśniły różnorodne bryłki bursztynu uszeregowane w śliczny naszyjnik. Środkowa była największa i miała najciemniejszą brązową barwę. Odchodzące od niej w stronę zapinki miały zmniejszającą się wielkość i coraz jaśniejszą barwę miodu. Widziała coś tak wspaniałego w licznych zakładach bursztyniarskich i na straganach, ale nie spodziewała się tego, że taka wspaniałość może jej się dostać. Najpierw ogarnął ją zachwyt, następnie zwątpienie, czy to aby na pewno dla niej i może to przyjąć. Powoli zamknęła pudełko i wysunęła je w stronę ofiarodawcy.

– Nie mogę tego przyjąć – cicho oświadczyła.

– Możesz i powinnaś. Niech ci one o mnie przypominają, jak mnie nie będzie.

– Co z tobą?

– Na zimę jadę do swoich.

– Do swoich? Czyli dokąd?

– Do Małego Gdańska.

– Do Małego Gdańska? – powtórzyła podwójnie zaskoczona jego wyjazdem i nazwą, której dotąd nie słyszała, ale nie dopytywała się.

– Nie, nie mogę – powtórzyła.

– To umówmy się inaczej. Weźmiesz je na przechowanie. Przecież mógłbym je zgubić, albo ktoś by mnie je ukradł.

– No dobrze, to mogę zrobić – zgodziła się targana niespodziewanymi emocjami.

W domu gościniec córki wywołał konsternację.

– Za co on ci go dał? – mocno podejrzliwie zapytała matka.

– Powierzył mi je na przechowanie.

– Ale dlaczego tobie?

– Może ma do mnie zaufanie.

– Czyli masz mu to oddać?

– Tak jest, jak wróci.

– Kiedy wróci?

– Powiedział, że na wiosnę, jak tylko lody spłyną.

– A gdzie on pojechał?

– Powiedział, że do Małego Gdańska.

– Małego Gdańska? A gdzie to jest?

– Nie dopytywałam, nie wypadało, ale myślę, że gdzieś niedaleko, bo rowerem pojechał.

– Coś tu mocno kręcisz. Zapytam ojca, jak wróci.

Ojciec też był zaskoczony, ale tylko nazwą miasta, dotąd o niej nie słyszał. Natomiast z prezentu był zadowolony. Czekał na to, by ten kawaler w swoich zamiarach wobec córki zadeklarował się bardziej stanowczo. Skoro w nią zainwestował, to by znaczyło, że tak jest. Widział w nim dobry materiał nie wyłącznie na zięcia, ale również na członka zespołu muzycznego.

Marta tylko przez jeden dzień powierzony naszyjnik traktowała jako nietykalny depozyt. Kiedy matka poszła do pracy, wyjęła go z pudełka i założyła na szyję. Stanęła przed lustrem i przestraszyła się. Miała świadomość, że robi coś niewłaściwego, co świadczy o jej słabości. Zła na siebie zdjęła naszyjnik i cisnęła go do pudełka. Obiecała sobie, że już więcej go nie założy. I nie była pewna, czy danej sobie obietnicy dotrzyma.

Jeszcze tej jesieni do mieszkanka na Breigasse zapukał niespodziewany gość. Drzwi otworzyła mu Prakseda i stanęła jak zamurowana. Chwilę to trwało zanim otrząsnęła się z szoku.

– Witaj, Praksedo. Niech będzie pochwalony.

– Na wieki wieków – szepnęła z suchością w gardle.

– Przyjechałem do Gdańska z bulwami. Synowie rozładowują, a ja chciałem spotkać się z Xaverym. Jest w domu?

– Nie, jest w robocie.

– A gdzie to?

Podała mu adres zakładu szewskiego.

– A może zaczekasz na niego? Prawdziwej kawy się napijesz, ciasta trochę zostało. – Zachęcała bez przekonania i ze strachem.

– A on powie, że mu żonę nachodzę, kiedy go w domu nie ma. Dalej taki zazdrosny?

– Ależ…

– A mógłby. Widzę, że z tobą czas obszedł się łaskawie – skłamał.

– Głupstwa gadasz. Siwych włosów nie widzisz?

– Co tam włosy. Duch się liczy.

– Może jednak? – Zachęcała z grzeczności.

– Gdyby wasza córka mogła tu robić za przyzwoitkę, to może.

– Wysłałam ją na Targ Rybny po świeże flądry. Niedługo powinna wrócić.

– Zostań z Bogiem, muszę się śpieszyć, jeżeli mam z nim porozmawiać, bo synowie robotę skończą i gdzieś mi się zawieruszą w tym wielkim mieście.

– Z Bogiem. Z tobą też czas obszedł się łaskawie, tylko wąsy masz dłuższe.

Przy wyjściu spotkał dziewczynę o męskiej urodzie, z koszykiem, w którym widać było flądry. I bez tego elementu poznał, czyją była córką.

– Jakiegoś chłopa spotkałam przy wyjściu, tak jakoś natarczywie mi się przyglądał. Czy mama wie coś o nim?

– A ty jemu się przyglądałaś, zamiast, jak cię uczyłam, skromnie spuścić oczy?

– Oj, coś kręcisz, mamo. Widzę, że u nas był. Dawno nie widziałam cię tak zmieszanej.

– Tak, ojca szukał.

– W mieszkaniu, a nie w warsztacie? To nie był jego znajomy. Nigdy go nie widziałam. Mamo, kręcisz, a mnie przed tym przestrzegasz.

– Ja kręcę, ty kręcisz. Zapytaj ojca, jak wróci. – Poradziła i wróciła do wspomnień z dawnych lat, kiedy miała dwóch adoratorów, w obu była zakochana i nie wiedziała, którego wybrać.

Johan był delikatny, trochę nieśmiały, a Xavery wziął ją prawie siłą i to już na zawsze przypieczętowało ich związek. W tym przypadku, nawet gdyby chciała, nie mogła zostać żoną Johana. Uznała, że to byłoby nieuczciwe. Wiele razy wyobrażała sobie, że któregoś wieczora usłyszy mocne pukanie do drzwi, otworzy je i zobaczy w nich błękitne, roześmiane oczy Johana. Co wówczas zrobię? Jak miałabym się zachować? – zastanawiała się.

Jan szybko znalazł wskazany adres. Za kontuarem siedział właściciel tego lokalu. Na widok gościa wstał i kłaniając się uprzejmie, zapytał:

– Szanowny pan czego sobie życzy?

Jan rozejrzał się po niewielkim, ale gustownie urządzonym wnętrzu, jednak nieco przeładowanym. Prócz półki z butami do naprawy, był regał z nowym, lśniącym obuwiem i różnymi skórzanymi dodatkami, a ponadto miejsce ze wszystkim, co może się przydać do utrzymania obuwia w czystości i długowieczności.

– Nie zamierzam niczego kupować.

– To się jeszcze okaże.

– Podobno tu pracuje Xavery Koss. Chciałbym z nim porozmawiać.

– On jest teraz w pracy.

– Wiem.

– Praca to płaca, za gadanie się nie płaci. Może szanowny pan przejrzy nasz nowy towar. Mamy tu ekstra buciki dla małżonki szanownego pana. Całkiem niedrogie. Małżonka się ucieszy i kochać będzie jeszcze mocniej.

Propozycji było dużo więcej. Wszystko miało stanowić pierwszy sort i do tego bardzo tanie. Jan widząc, że nic nie załatwi i będzie musiał długo czekać, na odczepnego kupił puszkę szuwaksu. Dopiero po tej transakcji Xavery został wywołany z zaplecza.

– Żeby ci dniówki nie obciął, powiem krótko. Jest możliwość kupienia działki budowlanej za niewielkie pieniądze. To jest w Kiełpinie. Gospodarz Fryderyk Netzel sprzedaje działki budowlane przy drodze do Goręczyna. Brakuje mu pieniędzy, bo zadłużył się, budując nowy dom. Jest okazja kupić całkiem tanio, bo on jest w wielkiej potrzebie. Tam już stoją trzy zagrody. Pierwszym, który tam pobudował małą chatkę, był robotnik rolny Bernard Retzlaff i od jego imienia Bernardyną nazywają ten przysiółek[14]. Jego ze wsi wygonili za nieróbstwo.

– Kiedy miałbym tam przyjechać i gdzie go szukać?

– Trzeba się śpieszyć, żeby cię ktoś nie ubiegł. Przyjedź do mnie w przyszłym tygodniu, najlepiej w środę, ja cię tam zawiozę i pomogę w rozmowie.

– Dobrze. Dzięki, że mi tak pomagasz.

– Nie ma sprawy, czego się nie robi dla kolegów z wojska. I jeszcze jedno. Zmień pracodawcę. Toż on gotów krew z ciebie wyssać.

– Nie jest najgorszy. Tylko porządek u niego musi być jak w wojsku. Bo jak nie, to trzynaście tysięcy bezrobotnych czeka w Gdańsku na jakąkolwiek pracę.

Xavery przyjechał w wyznaczonym czasie. Pojechali do gospodarza, który mieszkał blisko miejscowej karczmy. Okazało się, że wyznaczoną do sprzedaży działkę zaklepał sobie Magulski i nawet wpłacił zadatek. Jan zaproponował, by nie rezygnować. Przewidywał, że będą kolejne działki do sprzedaży. Nie pomylił się. Póki co rozejrzeli się po okolicy, gdzie Xavery miałby się osiedlić. To miejsce znajdowało się na zachód od wsi, po północnej stronie prastarego traktu prowadzącego z Gdańska przez Żukowo, Kiełpino, Goręczyno do Bytowa. Tędy wielokrotnie przejeżdżali kupcy z Italii za złotem północy, czyli jantarem. Ciągnęły też różnorakie wojska, które zawsze przynosiły wyłącznie nieszczęścia. O tym Jan przybysza już nie poinformował. Miejsce oddalone było od wsi skupionej wokół stawu niespełna dwa kilometry. Pojechali tam.

– Jak ci się ta ziemia i to miejsce podoba?

– Ziemia jak ziemia, widać piaseczek. A ten duży łan po drugiej stronie do kogo należy? Może by tam spróbować, bo ziemia chyba lepsza?

– Tego nie kupisz. To należy do parafii. Tam jest sto siedemdziesiąt osiem morgów.

– Nie za dużo? Czytałem o konkordacie, który Polska podpisała z Watykanem. Jeżeli dobrze pamiętam, to probostwa mogą mieć do trzydziestu hektarów, biskupstwa do stu osiemdziesięciu, a zakony do trzystu. Tutejszy proboszcz na pewno nie zgłodnieje. Jego rodzina też nie, bo wiadomo, kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie.

– Nasz ksiądz Leon Gregorkiewicz objął probostwo jeszcze zanim Polska tu wróciła. Pochodzi z Wejherowa. Ostro zabrał się do roboty, bo za pruskich czasów parafii tu nie było. Dwa razy w miesiącu dojeżdżał tu ksiądz z Goręczyna odprawiać msze święte. Trzeba było zbudować pomieszczenia dla organisty i robotnika. Nie było gdzie wynająć. Wciąż zbiera pieniądze na rozbudowę kościoła. Obecny był za mały. Parafia liczy ponad tysiąc dusz. Obliczył, że potrzeba dwadzieścia trzy tysiące złotych. Wiele pism i projektów musiał wysłać do wojewody, prosząc o zgody na przebudowę i o wsparcie finansowe. Oczywiście sprzedaje cegiełki w postaci pocztówek z widokiem kościoła i zabiega o bogatych sponsorów. Prócz tej rozbudowy i nowego dachu kościół został zelektryfikowany. Prąd mamy z elektrowni wodnej w Rutkach. Kupił też nowy dzwon, odlany w stoczni Schichaua w Gdańsku nazwany Małgorzata, bo kościół jest pod wezwaniem świętego Michała Archanioła i świętej Małgorzaty Dziewicy i Męczennicy.

– Jeżeli państwo przyjęło na siebie opiekę nad kościołami i cmentarzami, a także wypłaca polskim kapłanom pensje, to chyba żyją jak pączki w maśle?

– Nie za bardzo. Władze cywilne decydują o osadzaniu diecezji, probostw i prefektur. Mają się kogo bać.

– A koszty cegieł jak się tu kształtują? – Przerwał Xavery.

– Ceny cegieł są wysokie i ustala je wojewoda. Teraz to jest czterdzieści złotych za tysiąc sztuk. Dwa lata temu mieliśmy tu pewne zamieszanie z cegłami. Proboszcz z Wygody, Anastazy Sadowski, obiecał nieodpłatne przekazanie dziesięciu tysięcy cegieł z cegielni w jego parafii. Okazało się, że to nie było bezpłatne przekazanie, tylko spłata osobistego długu, jaki ksiądz Sadowski miał do uregulowania z naszym proboszczem.

– Pieniądze, pieniądze...

– Masz rację, mnie też czasem się wydaje, że one są ważniejsze niż dusze. Bez pieniędzy do nieba się nie dostaniesz.

– A ten wysoki komin za wzgórzem to od czego?

– Tam Emil Lniski z Kartuz ma piaskowo-wapienną cegielnię.

– Rozumiem, że białą cegłę tam produkują. Jak się ją robi?

– Miejscowy piasek zmieszany na mokro z wapnem jest formowany w cegły, które na lorkach[15] wpycha się do tunelowych pieców i utwardza gorącą parą wodną pod ciśnieniem.

– No to może wracajmy – zaproponował Xavery.

– Dobrze. Jeżeli się decydujesz, to mogę trzymać rękę na pulsie i powiadomię cię, kiedy będzie znowu sprzedawał.

– Dobrze by było. Tylko to miejsce to takie trochę wygwizdowo.

Zbliżali się do wsi i wieża kościoła z czerwonej cegły stawała się jakby większa. Xaverego zainteresował piętrowy budynek stojący między drogą a ogrodzeniem kościoła.

– To jest hotel i karczma Pettkiego. – Usłyszał wyjaśnienie.

– A orkiestrę tam mają?

– Jakiegoś grajka co niemiłosiernie rzępoli. Na wesela i większe uroczystości ściągają orkiestrę kolejarską z Kartuz.

– Doskonale. Wejdźmy tam. Może piwo ci postawię.

Właściciela tego przybytku nie zastali, ale była jego żona Otylia i od niej Xavery dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował. Z muzykowaniem perspektywy były pomyślne, z mieszkaniem w hotelu niestety nie. Za drogo.

Jan przed pożegnaniem kolegi pokazał mu, gdzie za wsią zaczynała się budowa magistrali węglowej.

– W Gdańsku mocno psioczą na tę inwestycję, że to niby pogwałcenie umowy o tym, że transport polskich towarów miał przechodzić przez gdańskie porty.

– Budowana magistrala z Katowic do Gdyni ma mieć pięćset pięćdziesiąt dwa kilometry i będzie najkrótszą drogą z kopalni do budowanego własnego portu. Polska nie będzie musiała nikogo prosić. Warto zakręcić się przy tej budowie, może da się zrobić dobry interes. Podobno ten odcinek od Kościerzyny do Gdyni będzie najtrudniejszy, bo teren najbardziej pofałdowany i dużo tu jezior, które trzeba ominąć.

– Prawda to, że francusko-polskie konsorcjum ją buduje?

– A co myślałeś, że Rosjanie, jak tą na Hel?

– Rosjanie ją budowali?

– Tak, jeńcy bolszewiccy.

– Szkoda, że teraz ich nie ma.

– A może to dobrze, bo nasi zarobią.

Ostatecznie uzgodnili, że Jan będzie w kontakcie z Netzlem w sprawie działki i rozejrzy się za jakimś niezbyt drogim lokum, w którym Xavery mógłby zamieszkać z rodziną, a może i z przyszłym zięciem.

Kandydat na zięcia pojawił się w pierwszych dniach maja. Spotkali się przy Złotej Bramie. Marta cała w skowronkach, gdy go zobaczyła, natychmiast zapytała:

– Co się stało, wyglądasz jak trzy funty nieszczęścia?

– Trzy funty? Musimy poważnie porozmawiać.

– Mam się bać? – zapytała i w jednej chwili radość zamieniła się w nieprzyjemne uczucie strachu. Ton jego słów i postawa zapowiadały nieuniknione nieszczęście.

– Usiądźmy – zaproponował. – Może tam. Wskazał na park.

Milcząc, przeszli obok katowni i w parku znaleźli ustronną ławkę. Po prawej stronie mieli wielką budowlę z czerwonej cegły przeznaczoną na siedzibę Generalnej Komendantury. Obecnie zajmował ją Wysoki Przedstawiciel Ligi Narodów w Wolnym Mieście Gdańsk, którym akurat był holenderski dyplomata Joost Adriaan van Hamel. Przed sobą mieli kanał Raduni zbudowany jeszcze za czasów krzyżackiego panowania w tym mieście, którym pitna woda wciąż jeszcze dostarczana była do Gdańska i obracała osiemnastoma kołami wodnymi Wielkiego Młyna. Nad nimi ptaszki nawoływały się w koronach zieleniejących drzew, szukając miejsc dogodnych do założenia gniazd.

Maks zapatrzył się w wodę przepływającą jak czas. Czymś się mocno frapował. Marta, by mu pomóc, ujęła jego dłoń. Spojrzał jej w oczy na krótki moment. Przeraziła się. Nigdy tyle smutku w nich nie widziała.

– To się stało – szepnął.

Nie zapytała, co się stało. Czekała w napięciu.

– Ty, my. Wiem, że nie jestem ci obojętny. To się tak samo stało.

Lekko uścisnęła jego dłoń, by dodać mu otuchy.

– Ja cię kocham.

– I to jest nieszczęście? – Odetchnęła.

– Mnie przez to moja rodzina wyklęła.

– Przecież mnie nawet nie znają?

– Powiedziałem im, że zakochałem się w gojce, bo widzisz, ja jestem Żydem – wydusił to z siebie szeptem.

– I co z tego? Jesteś człowiekiem jak każdy inny. Jesteś jaki jesteś i takiego ja też pokochałam.

– Ale czy świat zaakceptuje naszą miłość? Czy jest na to gotowy?

– Nie wymyślaj problemów. Ja tobie małżeńską przysięgę złożę w kościele, a ty mnie w synagodze. Tak będzie sprawiedliwie. No chyba, że chcesz się wycofać? Powiedz mi to wprost.

– Nie, oczywiście, że nie. Tylko czy my zdajemy sobie sprawę z przeszkód, jakie pojawią się na drodze do naszego szczęścia?

– Razem je pokonamy. Tylko musimy mocno tego chcieć – zapewniła.

Wielkie napięcie minęło, pozostała niepewność. Chwilę jeszcze porozmawiali o tym, jak postąpią wobec jej rodziców i o tym, że nie muszą się do niczego śpieszyć. W tajemnicy zorientują się, jakie są warunki zawarcia mieszanego małżeństwa. A na pożegnanie po raz pierwszy mocno się objęli. I wówczas on na jej szyi, poniżej ucha, złożył gorący pocałunek. Martę wtenczas przeszył niesamowicie gorący i niezwykle przyjemny prąd. Wyszedł gdzieś z głowy, wtargnął do piersi i po brzuchu zsunął się do tego miejsca, którego matka kazała strzec przed chłopakami. I tam eksplodował. Zdawało się jej, że na moment straciła świadomość, a nogi stały się jak z waty. Nigdy czegoś podobnie elektryzującego nie doświadczyła. Jeszcze nie wiedziała, że w tym momencie obudziła się jej długo tłumiona kobiecość. Odtąd coraz częściej w myślach będzie wracała do tego rozkosznego doświadczenia. I pragnęła jego powtórzenia. Wbrew lękom i nadziejom będzie w przyśpieszonym trybie dorastać do miłości. Zajmować ją zaczną relacje między kobietą i mężczyzną – trudne, splątane, ale i piękne.

Z nastaniem wiosny Maks był bardzo zajęty, bo do Gdańska przypływały kolejne tratwy nazywane kolejami[16]. Przypływały do drogi flisackiej na wyspie Troyl, gdzie za pomocą lin były trelowane, czyli wyciągane na brzeg, a następnie segregowane, pryzmowane i przycinane w oczekiwaniu na kupców z krajów, które nie miały własnych lasów. To polskie drewno pochodziło z lasów janowskich i biłgorajskich, z Puszczy Solskiej i Sandomierskiej. Flisacki proceder rozwijał się już od siedemnastego wieku. Jego głównym ośrodkiem była osada Ulanów w widłach Sanu i Tanwi. Tam na niespotykaną skalę rozwinęło się szkutnictwo i flisactwo[17]. Budowano tam również: baty, baciki, komięgi, dubasy, szkuty, i galary[18]. Spławiano nimi nie tylko zboża, lecz także artykuły spożywcze i surowce pochodzenia naturalnego, takie jak: miód, wosk, skóry, len, konopie, płótno, liny oraz wyroby garncarskie, a także zwierzęta. Nic dziwnego, że osada się bogaciła, a flisacy przywozili gościńce, czyli upominki, towary jednoznacznie kojarzące się z Gdańskiem. Miejscowi Żydzi kazali sobie wybudować neoromańską bożnicę, udekorować ją i wymalować wewnątrz przez specjalnie sprowadzonych z Gdańska artystów. Podobnie postąpili miejscowi chrześcijanie i swój kościół pod wezwaniem świętej Barbary też dali sobie urządzić przez tych samych artystów. Nic dziwnego, że tą niewielką, bo liczącą wówczas nieco ponad cztery tysiące mieszkańców miejscowość, zaczęto nazywać Małym Gdańskiem.

Właśnie z tego Małego Gdańska z powiatu niskiego pochodził Maksymilian Strom. Jego ojciec Samuel też był flisakiem. Kiedy Maks ukończył cheder[19] oraz szkołę flisacką prowadzoną przez cech retmański, ojciec zabrał go na pierwszy spław, który niekiedy trwał nawet do dziesięciu tygodni. Oczywiście zaczynał od najniższego szczebla, czyli na początku został orylem, którego praca polegała na zmaganiu się ze śrykami[20]. Podczas całego sezonu, od spłynięcia lodów do późnej jesieni, wykonywali pięć do sześciu spławów. Wracali najczęściej koleją. Dawniej, gdy jej nie było, szli piechotą i trwało to średnio dwa tygodnie. Mieli do przejścia ponad pół tysiąca kilometrów. Niektórzy, by oszczędzić na kolejowych biletach, posługiwali się rowerami. Maks towarzyszył ojcu zaledwie trzy lata. Praca na tratwach bywała niebezpieczna. Mając szesnaście lat, stracił ojca. Zrozpaczona matka wymogła na retmanach odwołanie syna z niebezpiecznej pracy i przesunięcie do mniej płatnej, ale bezpiecznej. I tym sposobem Maks został zatrudniony do prowadzenie ksiąg cechu. W tej robocie też dobrze się sprawdził i dlatego, mimo młodego wieku, otworzyły się przed nim nowe perspektywy. W ten sposób trafił do Gdańska jako przedstawiciel handlowy cechu.

Marta stęskniła się za nim i postanowiła odszukać go na jego wyspie. W tym celu odważnie wsiadła do tramwaju firmy Bergmann, który właśnie zaczął kursować na nowo otwartej podwójnej linii do Stogów. Pojechała tam za samodzielnie zarobione pieniądze. Nie dojechała aż do Stogów, gdzie tramwaj miał pętlę. Wysiadła nieco wcześniej, w miejscu, w którym widziała bale ułożone w pryzmy. Przemierzyła prawie całą flisacką drogę. Przyglądała się robotnikom, którzy za pomocą lin wyciągali ciężkie bale z wody. Potem woły zaciągały je na miejsce pryzmowania. Ta droga była mocno zryta, dlatego dziewczyna pobrudziła sobie buciki. Bywało, że robotnicy gwizdali, gdy przechodziła obok. W końcu wypatrzyła coś na wzór szałasu, zbudowanego z desek odzyskanych z niepotrzebnych już flisackich łodzi, przy którym stała grupa mężczyzn. Pomyślała, że tam może się znajdować ów kantorek, o którym wspominał Maks. Nie pomyliła się. Maks rozliczał się z obsadą tratwy, która już swoją robotę zakończyła i szykowała się do drogi powrotnej. Mocno się zdziwił, kiedy zobaczył Martę. Przerwał rozmowę i podszedł do niej śpiesznym krokiem.

– Co się stało? – zapytał przestraszony.

– To się stało, że całe buty mam ubłocone.

– Ale naprawdę?

– Przyszłam cię odwiedzić. Co, nie cieszysz się?

– Cieszę się, oczywiście, ale tak mnie zaskoczyłaś, że…

– Że się aż przestraszyłeś.

– Pozwolisz, że z nimi skończę? To nie potrwa długo, a wtedy zajmę się tobą. Może tak być, czy ci się śpieszy?

– Może być.

Marta usiadła na ławeczce i kawałkiem kory zaczęła czyścić buciki. Flisacy niebawem zarzucili na plecy swoje worki z dobytkiem oraz jedzeniem i pod komendą retmana udali się w kierunku mostu Siennickiego. Teraz Maks mógł swój cenny czas poświęcić Marcie.

– Cieszę się, że zrobiłaś mi taką niespodziankę.

– Pomyślałam, że może pokażesz mi to twoje wyspiarskie królestwo. Nigdy tu nie byłam.

– Nic ciekawego. To jest ta gorsza część Gdańska.

– Wiem, przemysłowa.

– No to chodźmy, pokażę ci, co jest do pokazania.

– To jest ten kantorek, o którym wspominałeś? Spory.

– Tak, ale moim biurem jest mniejsza część tego szałasu. Tam od tyłu znajduje się większe pomieszczenie przeznaczone na hotel. Tak to nazywamy.

– A to ciekawe.

– Co, chcesz to zobaczyć?

– Czemu nie?

Rzeczywiście, pomieszczenie było ciasno zastawione piętrowymi pryczami, na których zwykle krótko nocowali flisacy, kiedy już dopłynęli do celu.

– Pewnie im tu duszno i nie widzą gwiazd nad sobą – skwitowała pomieszczenie szumnie zwane hotelem.

– Masz rację.

– A jak nie ma flisaków, to na jakich gościach zarabiasz?

– Kiedyś zgodziłem się przyjąć moich pobratymców, ale z tym były same kłopoty. Nie chcieli się wynieść, jak przybyli flisacy. Tyle skarg i wyzwisk się nasłuchałem od obu stron, że tylko uszy puchły. Odtąd nie zgadzam się na żadne zakwaterowanie. Chodź, pokażę ci moje biuro.

Pomieszczenie biura było urządzone praktycznie i gustownie. Całe wyposażenie wykonano z solidnych desek: stół, za nim krzesło stylizowane na fotel, solidna szafa zamykana na porządny zamek i ława dla interesantów po jednej stronie. Przy drugiej ścianie stał rower. W ścianie oddzielającej biuro od hotelu wmurowany był dość prymitywny piec, który ciepło mógł rozprowadzać na oba pomieszczenia. Pewnie zaskoczenie stanowiła podłoga. Nie zrobiono jej z desek, jak tej w hotelu, ale z wysokich klocków ustawionych na sztorc.

– Czy to nie jest marnotrawstwo materiału? – Zdziwiła się Marta.

– Normalnie tak.

– A nienormalnie?

– To dłuższa historia.

– Opowiedz mi. Lubię, jak opowiadasz.

– To zamówienie z Anglii. W telegramie było wyraźnie napisane, że kloce mają mieć cztery metry długości. I takie przygotowałem. Jak przypłynął po nie statek, okazało się, że się nie mieszczą w ładowni. Były o dwadzieścia pięć centymetrów za długie, a właściwie ładownię mieliśmy za krótką. Kapitan próbował wziąć mnie na huki, jak kapral poborowego. Ale nie ze mną te numery, przecież w wojsku byłem, to się z wrzaskiem oswoiłem. Zażądał pokazania telegramu. Gdybym mu go pokazał, pewnie by mi go wyrwał i podarł albo połknął. Powiedziałem, że mogę mu go pokazać, ale w dyrekcji portu, bo tam się znajduje.

– Skąd wiedziałeś, że tak trzeba postąpić?

– Przecież mam na co dzień kontakt z firmą Anker.

– To ta największa firma zbożowa?

– Tak, po śmierci ojca bracia Arthur, Leo, Paul i Heinrich opanowali cały handel zbożem na wschodzie. My im świadczymy usługi transportowe. Oni mnie uświadomili, jak postępować z nieuczciwymi kontrahentami. Dopiero w dyrekcji pokazałem telegram. Stanęło na moim. Towar był właściwie przygotowany. Został wysłany telegram do firmy zamawiającej. Zgodzili się zapłacić za taki materiał, jaki zamówili. Za jego skrócenie miał zapłacić kapitan. Do mnie należało pocięcie. Żebyś widziała, jaki on był wściekły, jak się wyżywał na dokerach i swoich bojkach, aż żal był patrzeć. Stracił potrójnie.

– Jak to potrójnie?

– Raz, że przywiózł nie taki towar jak powinien, po drugie zapłacił za dodatkowe cięcie, a po trzecie miał niepotrzebny przestój w porcie.

– A klocki ci zostawił za nic?

– Za nic.

– Drwale w wolnym czasie uformowali mi je w ośmiokąty i zrobiliśmy podłogę, od której ziąb nie ciągnie. Chciałbym, żebyś się dokładnie przyjrzała tym klockom.

– Klocki jak klocki, jeden podobny do drugiego jak krople wody.

– Ale tak dokładnie. Proszę cię.

– O co ci chodzi?

– O to, byś się im pilnie przyjrzała.

– Za głupią mnie masz? Chodźmy – powiedziała i wyszła na zewnątrz pomieszczenia.

Maks starannie zamknął drzwi biura.

– No chodź, pokażę ci wyspę.

Maks wskazał, gdzie mieści się stocznia Wojana i warsztaty kolejowe. Pokazał, gdzie znajdują się oba gospodarstwa rolne, nazywane Dużym i Małym Holendrem. Przy tym dużym widoczny był wiatrak, który w leniwym tempie obracał skrzydłami. Przeszli jeszcze kawałek i pokazał jej Twierdzę Wisłoujście i kierunek, gdzie na cyplu Westerplatte dla Polski, decyzją Ligi Narodów, wydzierżawiono niewielki teren przeznaczony na składnicę broni i amunicji.

– Psioczyli na to w gdańskich gazetach. O co tam właściwie chodzi? – zapytała.

– To się zaczęło wtedy, gdy Polska walczyła z bolszewikami. Miasto Gdańsk, Niemcy i Czesi blokowali import broni i amunicji. Żeby tego uniknąć w przyszłości, Polska załatwiła sobie ten kawałek terenu na własną składnicę. To jest wieczysta bezpłatna dzierżawa. Trochę to trwało. W styczniu ubiegłego roku trałowcem ORP Mewa przypłynęło tu pierwszych kilkunastu żołnierzy pod dowództwem porucznika. Zaczęli się ogradzać i urządzać przyjęcie pozostałych. Ustalono, że docelowo ma ich być osiemdziesięciu ośmiu. Mają się wymieniać co pół roku.

– A ty skąd o tym wiesz? Czy to nie jest tajemnica wojskowa?

– To akurat nie. A wiem od polskich celników, z którymi mam kontakt na co dzień.

– Nie rozumiem, po co ta składnica jest potrzebna. Nie można tak zwyczajnie przeładowywać tej broni?

– To nie jest takie proste. W porcie rządzą Niemcy.

– Polska nie ma nic do gadania? A dlaczego Polska nie może przeładowywać tego w swoim porcie? Ma nawet port wojenny.

– Teraz pewnie by go już nie potrzebowała. Myślę, że tu chodzi tylko o prestiż. Polska chciałaby pewnie tu panować nad całym Wolnym Miastem. To się zaczęło od traktatu wersalskiego…

– Podpisanego w czerwcu tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku. – Marta pokazała, że też się trochę zna na polityce.

– Tak, wówczas ustalono, że w Gdańsku są trzy rodzaje własności: własność prywatna, miejska i niemiecka państwowa. Ta państwowa miała być podzielona między miasto i państwo polskie. Dzieleniem zajął się pierwszy Wysoki Przedstawiciel Ligi Narodów, Anglik Reginald Tower, który wyraźnie sprzyjał Niemcom[21].

– Dlaczego?

– Uważał, że Polacy nie są zdolni do czegoś tak skomplikowanego jak administrowanie portem. Polskę nazywał państwem sezonowym. Wcześniej Polaków nie widział na morzach, Niemców owszem. Oczywiście, głównie miał na uwadze własne korzyści. Anglicy, gdy tu przypływali, zawsze z Niemcami robili interesy. Chcieli, by tak pozostało i dlatego własność państwową w porcie przekazali głównie niemieckim gdańszczanom.

– Ty też uważasz, że Polacy by sobie nie poradzili w porcie?

– Polacy są najlepszymi w świecie ułanami.

– To prawda i prawdą jest to, że sami sobie zbudowali port w Gdyni. Czytałam, że otwarcie tymczasowego portu w Gdyni miało miejsce pod koniec kwietnia dwudziestego trzeciego roku.

– To prawda, a już po czterech miesiącach wpłynął tam pierwszy statek pełnomorski. Wiesz, jak się nazywał i pod czyją pływał banderą?

– Nie wiem.

– Ten francuski statek nazywał się Kentucky.

– Polacy tym portem maksymalnie wkurzają Niemców. Czytałam w „Gazecie Gdańskiej”, że Polska nadal będzie korzystała z portu gdańskiego i Niemcy na tym nie stracą. A Polska dlatego musi budować swój dalekomorski port, bo gdański jest za płytki, a jego portowe urządzenia są przestarzałe.

– Wszystko to prawda, ale częściowo. Właściwie poszło o handel. Dwa lata temu Niemcy wstrzymali import polskiego węgla ze Śląska.

– Dlaczego?

– Jak Polska w dwudziestym drugim roku przejęła Śląsk, to jakaś tam konwencja nakazywała Niemcom rocznie kupować po sześć milionów ton węgla bezcłowego. Ten termin minął i Niemcy w ostatnim roku kupili tylko osiemnaście tysięcy ton. Na Śląsku nastało ogromne bezrobocie. W odwecie obie strony obłożyły swoje towary ogromnymi cłami. Mówiło się na to wojna celna. Na wojnie handlowej, jak na każdej, tracą obie strony. Niemiecki dziennik „Frankfurter Zeitung” napisał, że Polska musi wyjść z wojny celnej śmiertelnie ranna[22]. Naszemu krajowi jak ślepej kurze ziarno trafił się strajk górników w Anglii. Wówczas Polska ze swoim węglem wcisnęła się tam, gdzie dotąd szedł węgiel brytyjski, czyli do Skandynawii i państw bałtyckich. W gdańskim porcie nie zdołano by tej masy węgla przeładować. Nie wiadomo, jak długo potrwa ta koniunktura.

– Ty tak dobrze się na tym znasz?

– Muszę. Wszyscy kupcy mówią mi, że nasze drewno jest drogie. To ja im mówię, że niebawem będzie jeszcze droższe, bo Skandynawowie z powodu strajków nie mają czym palić i będą nasze drewno kupować, bo u nich zimy są jeszcze sroższe niż u nas.

– Nie bujasz trochę?

– No wiesz, handel polega na tym, żeby tanio kupić i drogo sprzedać.

– A twoja koniunktura z drewnem jak się trzyma?

– Drewno zawsze będzie potrzebne, szczególnie w krajach, które swoje lasy już zużyły, takie jak Anglia, Dania i Holandia.

– Czyli zarobek zapewniony.

– Też tak myślę. Perspektywy są dobre.

– Płaciłeś tym ludziom?

– Tak, ale tylko flisakom z wolnego najmu. Oni po wykonaniu roboty są wolni. Rozliczenie z cechem odbywa się na innych zasadach.

– Ile ci wolni zarabiają?

– Oni otrzymują trzydzieści złotych za cały rejs. Poza tym, siedem groszy tygodniowo na chleb oraz kwartę kaszy i grochu dziennie.

– Zapłaciłeś im i poszli z zarobkiem do domów. Pewnie trochę po drodze wydadzą. Gościńce kupią?

– Bywa czasami tak, że jak porządnie zabalują, to nie tylko bez pieniędzy wracają, ale i bez gaci. Pewnie dlatego powstała taka przyśpiewka:

Flisaki, pijaki,

Płyniecie na haki,

Godzinę pływacie,

Tydzień wyciągacie.

– Wspomniałam o gościńcu. Kiedy odbierzesz twój depozyt? Czy mam ci go tu przynieść? Właściwie po to tu przyszłam, żeby się tego dowiedzieć.

– Mocno ci przeszkadza?

– Mocno.

– Nie podoba się?

– Głupstwa gadasz.

– Zanim mi go zwrócisz, chciałbym cię w nim zobaczyć. Mnie się wydaje, że tobie on pasuje jak ulał. Może wybierzemy się w przyszłym miesiącu do teatru albo do opery w Sopocie? Co wolisz? Na co mam kupić bilety?

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

[1] Bernard po latach został burmistrzem Wejherowa.

[2] Grzegorz Ziętkiewicz, Polacy w Berlinie. Historia i dzień dzisiejszy. Berlin 1988.

[3] Zbigniew Karpus, Jeńcy i internowani rosyjscy i ukraińscy na terenie Polski w latach 1918–1924, wyd. A Marszałek, Warszawa 1999.

[4] Anna Poniatowska, Polacy w Berlinie 1918–1945, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1986.

[5] Grzegorz Ziętkiewicz, Polacy w Berlinie. Historia i dzień dzisiejszy, Berlin 1988.

[6] Freja – nordycka bogini wegetacji, miłości, płodności, magii i wojny. Najważniejsza i najpiękniejsza z bogiń. U stołu wojowników Walhalli zajmowała miejsce równe Odynowi. Potrafiła zmieniać ludzi w dziki. Również dzik był jej wierzchowcem.

[7] Gulden gdański wprowadzony od 1923 roku. Moneta srebrna z wizerunkiem kogi bita w Holandii w Ultrechcie.

[8] Obecnie ulica Szeroka.

[9] Obecnie Przeróbka, w skład Gdańska włączona w 1907 roku.

[10] Obecnie Górki.

[11] Obecnie Kanał Kaszubski.

[12] Jidisz – wywodzi się z języka używanego w środkowych i południowych Niemczech.

[13] Kirkut – cmentarz żydowski.

[14] Obecnie ulica Długa.

[15] Lorka – mały towarowy wagonik przesuwany na szynach siłą mięśni koni lub ludzi.

[16] Kolej składała się kilku tratw, po kilkanaście tafli, w każdej dwa pasy po osiem lub dziesięć kloców połączonych cienkimi linami – razem czterysta do pięciuset metrów sześciennych drewna.

[17] Flisactwo – niem. Flöse – spław rzeczny.

[18] Wioletta Kałamucka, Woda w przestrzeni przyrodniczej i kulturowej, Prace komisji krajobrazu kulturowego t. II, Tradycyjne sposoby wykorzystania zasobów rzek na przykładzie flisactwa w Ulanowie, Oddział Katowicki PTG, Sosnowiec, 2003.

[19] Cheder – szkoła podstawowa dla dzieci od czterech lat do Bar Micwy, czyli pełnoletności; w wieku trzynastu lat uprawniała do sprawowania wspólnych obrzędów religijnych.

[20] Śryki – grabowe lub brzozowe żerdzie osadzone z lewej strony tratwy wraz urządzeniem hamującym.

[21]Gdańsk i Pomorze w XX wieku, pod red. Marka Andrzejewskiego, Uniwersytet Gdański, Gdańsk 1997.

[22]Dzieje Polski. Kalendarium, red. nauk. prof. dr. Andrzej Chwalba, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
I. Jantarowy naszyjnik
II. Na wygnaniu
III. Na swoim
IV. Zdrada
V. Ślub
VI. Czarne chmury
VII. Żadnego prawa nie złamałem
VIII. Razem
IX. Sen

Zakazana miłość

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-562-0

© Franciszek Szczęsny i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Anna Grabarczyk

Korekta: MAQ PROJECTS

Okładka: Wiola Pierzgalska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek