Ostatni szaman Pomorza - Franciszek Szczęsny - ebook + audiobook + książka

Ostatni szaman Pomorza ebook

Franciszek Szczęsny

3,3

Opis

Ofiara została przyjęta!

Obisław, najmłodszy syn sołtysa Drewki, jako dziecko przeznaczony został do nauki profesji szamana. Profesji potrzebnej i poważanej wśród mieszkańców pogańskiej Osady Siedmiu Jezior, która pewnego dnia została zrównana z ziemią przez niosących misję chrystianizacyjną braci Zakonu Krzyżackiego. Obisław musiał odnaleźć się w nieznanym sobie świecie, którego porządku nie rozumiał, i w nowej religii, którą mu narzucono. Jako człowiek o wielu talentach potrafił wypracować sobie drogę do względnie bezpiecznego i szczęśliwego życia. Jednak każdego dnia coś mówiło mu, że nie taki los jest mu pisany. Czy bohaterowi udało się wypełnić swoje przeznaczenie?

Opowieść o ostatnim szamanie Pomorza jest opowieścią o końcu pełnego legend rozdziału w historii tej krainy, o którym nie wolno nam zapomnieć.

Ekspedycja zwinęła się. Zabrała wozy z dobytkiem, woły, krowy, owce i barany oraz brańców, i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ruszyła w stronę Gdańska.
Była osada, byli mieszkańcy, zostały zgliszcza i pustka. Nawet nazwa miała być wymazana z ludzkiej pamięci i wszystkich dokumentów.
Ale czy rzeczywiście nikt tam nie pozostał? Myli się ten, kto tak myśli. Został szczupły jasnowłosy chłopak. Zaledwie dziesięć wiosen liczący. Sam i z ogromną traumą.


Franciszek Szczęsny jest autorem powieści „W krainie gryfa”, „Na przekór”, „Gryfowy szaniec”, „Kamienista droga” i „Za mną same zgliszcza”. Trzy z nich wyróżnione zostały w konkursach literackich. Pisał również bajki dla dzieci, także w języku kaszubskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamMajki

Oceń książkę

Szczególnie ciekawa dla mieszkańców Kaszub, ludzi interesujących się historią. Bardzo ciekawa fabuła
00



KRZYŻACKIE PORZĄDKI

– Kom zu mir! Schnela! Schnela! – usłyszał Drewko od młodego rycerza w białym płaszczu z czarnym krzyżem. Siedział na wysokim, dobrze odżywionym koniu.

Posłusznie podszedł i skłonił się nisko.

– Du ist soltys?

Znów skłonił się nisko, nie bardzo rozumiejąc, czego ten od niego chce.

– Zebrać wszystkich kmiotków. Tam – wskazał, wydając kolejny rozkaz w tonie nieznoszącym sprzeciwu.

Drewko kolejny raz nie zrozumiał, czego przybysz od niego chce. Rozłożył ręce i nisko się skłonił. Jeszcze się nie wyprostował, a już oberwał pejczem przez głowę i plecy. Zabolało jak przyłożenie rozpalonym żelazem. Rycerz jeszcze coś rozkazywał w niezrozumiałym języku, kiedy podjechał drugi przybysz. Ten nie wyglądał na rycerza. Nie był uzbrojony, pod białym płaszczem miał czarną sukienkę. Mimo iż był starszy, wyglądało, że podlegał temu młodszemu.

– Mamy go – zameldował, oczywiście po niemiecku.

– Powiedz mu, niech natychmiast wszystkich kmieci zbierze tam, na przesmyku.

– Tak jest – odparł i przetłumaczył to Drewce w prawie kaszubskim języku.

Drewko przerwał pracę osobom krzątającym się przy domu Warchuwa i wysłał ich do mieszkańców osady z wiadomością, by wszyscy natychmiast zebrali się na przesmyku. Sam do ręki wziął klukę, za nim szły Lubosza i Tetka z dwumiesięcznym dzieckiem na ręku. Ludzie nie wiedzieli, co ich czeka, z wyjątkiem tego, że żartów na pewno nie będzie. Posłusznie zebrali się na przesmyku, gdzie zwykle palono ogniska w noc Kupały. Niektórzy spostrzegli, że bramka do Świętego Gaju jest otwarta albo wcale jej nie ma.

– Skupić się i siadać! – rozkazał rycerz, gdy do nich podjechał, ale ludzie go nie zrozumieli.

Wobec tego objechał grupę, tłukąc ludzi pejczem. Skupili się wokół Drewki jak kurczęta wokół kwoki. Wówczas podjechał ten nieuzbrojony i zwrócił się swoim łamanym językiem do zebranych:

– Jesteście własnością Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Wasz były właściciel zginął, bo przeciwstawił się woli Zakonu. Jako poganie musicie byś ochrzczeni, kto będzie się opierał, zginie. Zginie, kto nie wyrzeknie się waszych bałwanów. Zaraz zaczniemy chrzest. Pierwsi pójdą chłopi, za nimi niewiasty, na końcu dzieci.

– Tato, uciekajmy – szepnął Warchuw.

– Szepnij ludziom, na mój znak niech się poderwą i biegną do Świętego Gaju. Tam będziemy bezpieczni.

– Dobrze, ja go powstrzymam.

– Kmioty, wstawać, za mną do chrztu.

– Biegiem! Do Gaju! – krzyknął Drewko.

Ludzie poderwali się i gromadą ruszyli do wejścia. Natomiast Warchuw rzucił się do końskiego łba i złapał za wędzidło.

Takiej reakcji Krzyżacy się nie spodziewali. Zaskoczyła ich. Po chwili osłupienia rycerz spiął konia ostrogami i ruszył ostro do przodu. Uwieszony u jego pyska Warchuw kopnięty kolanem upadł na ziemię. Rycerz próbował go stratować, ale on wywinął się, uciekł, kulejąc, i wskoczył do jeziora. Krzyżak do wody nie wjechał, skierował się w stronę tego brzegu, do którego podążał Warchuw. Drugi podjechał do gromady wieśniaków, która, stojąc za ogrodzeniem Gaju, czuła się bezpieczna. Przecież chroniło ich tabu. Tam nikt nikomu nic złego zrobić nie mógł. Krzyżak do Gaju nie wjechał.

Ale co to? Z głębi Gaju wyłoniła się sylwetka kolejnego rycerza. Gdy podjechał bliżej, zebrani z przerażeniem spostrzegli, że na linie przytroczonej do siodła prowadzi szamana. Starzec miał obwiązaną linę dookoła szyi. Poruszał się z trudem. Konsternacja była powszechna. Bogowie nie uchronili szamana. Jeżeli on został pojmany, to co dopiero oni?

– Widzicie, co czeka szamanów, którzy zmuszają ludzi do wiary w fałszywych bogów? – zapytał Krzyżak bez zbroi.

Jeździec z szamanem na linie podążył za tym, który jechał na wschodni brzeg jeziora. Tam, dokąd płynął Warchuw. Obserwujący zdali sobie sprawę, że chłopak utonie albo zostanie pochwycony. Trzeciego wyjścia nie było. Rycerz z szamanem na linie, przejeżdżając przez strumień, przyspieszył konia. Starzec nie był w stanie utrzymać tego tempa i upadł do wody. Już się nie podniósł. Leżącego rycerz włóczył po nierównościach gruntu, obdzierając mu odzienie i skórę. Wrócili, jeden tłukąc niemiłosiernie Warchuwa, a drugi ciągnąc szamana, który już nie żył.

– Wracać na miejsce – rozkazał Krzyżak bez broni.

Ludzie zrozumieli, że są bez szans. Powoli, w wielkim strachu wracali na poprzednie miejsce. Krzyżacy zebrali się razem.

– To jest wyraźny bunt. Oni muszą zostać poskromieni. Pamiętacie, co mówił komtur – wystarczy jeden buntownik, jedna buntownicza myśl, by powstało zarzewie chaosu i zniszczenia.

– Powieśmy tego młodego.

– Nie, komtur byłby niezadowolony. On mówi, że dobrego materiału ludzkiego marnować nie należy. Przyda się do roboty.

– To może tego sołtysa? On tu jest władzą. Oni go słuchają. On dał sygnał do ucieczki. Jak zostaną bez dowódcy, to staną się bezradni.

– Dobrze radzisz, tak zróbmy.

– Wieszamy go?

– Nie. Oni muszą widzieć, jak cierpi. Długo cierpi. Spalmy go.

– Dobry pomysł, tak zróbmy, w imię Boże.

– Na stos nadadzą się żerdzie, którymi ogrodzili ten swój gaj.

– Dobrze, tak zróbmy.

Z najbliższej zagrody kazali przynieść topór i łopatę. Wskazali drzewo, które należy ściąć, i miejsce pośrodku paleniska, gdzie pień tego drzewa należy wkopać. Gdy to było gotowe, jeden z Krzyżaków zeskoczył z konia i przywiązał Drewkę do tak przygotowanego słupa. Wszyscy myśleli, że teraz on będzie biczowany.

– Bracia, jest południe – oznajmił Krzyżak bez zbroi.

– Faktycznie.

Krzyżacy stanęli w szeregu, twarzami na wschód, i padli na kolana.

– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen – przeżegnali się. – Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum adveniat regnum tuum, fiat volantas tua sicut in caelo et in terra… – rozpoczęli modlitwę.

Na koniec ten młodszy, który wydawał się być dowódcą tej chrystianizacyjnej misji, złożył ślubowanie:

– „Przenajświętsza Matko Boska, ślubuję Ci, że to gniazdo bezbożnictwa wypalę do cna, by nigdy się nie odrodziło, a bunt tych wstrętnych pogan uśmierzę. Tak mi dopomóż Bóg i Jego święta męko”.

W czasie, gdy oni się modlili, Tetka przekazała niemowlę Luboszy, a sama podeszła do leżącego na piasku Warchuwa. Zamoczoną w wodzie chustą próbowała zmyć krew z jego twarzy. Słabo to szło. Krew i rany były dokładnie pomieszane. A czarne dotąd włosy stały się czerwoną masą.

– Ojcze Teofilu, rozkaż im, niech żerdzie z tego płotu przeniosą na stos. Są suche, dobrze się będą palić.

– Tak jest, bracie.

Mężczyzna nazwany ojcem przekazał polecenie wieśniakom. Skutku nie było żadnego. Nikt się z miejsca nie ruszył. Chociaż poruszenie na twarzach było wyraźne. Jakże oni mieli niszczyć to, co od wieków było dla nich tabu. Było powodem ugruntowanego w psychice strachu. Nie, nie mogli tego zrobić.

Poorana bliznami i zmarszczkami surowa twarz starszego rycerza pozostała niewzruszona. Za to na twarzy młodszego wyraźnie odmalowała się niepohamowana wściekłość. Podszedł do Luboszy i wyrwał z jej rąk niemowlę. Chwycił je za nóżki głową w dół i podszedł do jego rodziców. Dzieciak darł się wniebogłosy i krztusił się. Kopnął Tetkę trzymającą głowę męża. Upadła. Z pochwy wyjął mizerykordię i jej ostrze podłożył pod szyję Warchuwa.

– Wybieraj, suko.

Dziewczyna wstała z wielkim przerażeniem w oczach. Śmierć dziecka i męża albo naruszenie tabu. Wahała się, ale tylko chwilę. Powoli ruszyła w stronę Gaju. Szła jak na ścięcie. Na moment zatrzymała się przy płocie. Po chwili energicznie sięgnęła po żerdź i wyrwała ją z płotu. Wszyscy z przerażeniem patrzyli na nią, oczekując nie wiadomo czego. Nic się nie stało. Podeszła do teścia przy słupie i nie patrząc na niego, rzuciła drążek.

– Dalej – ponaglał ją Krzyżak w długiej czarnej sukience, nazywany ojcem Teofilem.

– Pomagaj – młody dowódca za pomocą mizerykordii wyłuskiwał kolejne osoby i wysyłał je po żerdzie.

Udało mu się. Strach przed nieuniknioną śmiercią przeważył strach przed gniewem bogów. Śmierć, tak jak śmierć szamana, była na odległość ostrza mizerykordii, a gniew bogów oddalony w czasie i możliwy do przebłagania, bo oni mieli czysto ludzkie cechy. Rozumowali, że z bogami negocjować można, z tymi ludźmi nie. Może jeszcze nie zdawali sobie sprawy z zamiaru spalenia sołtysa. Może myśleli, że sołtys ma być zbrukany tymi kawałkami drewna ze świętego miejsca. Że przybysze w ten sposób chcą gniew bogów skierować w jego stronę.

Jednak kiedy kazali przynieść kopki siana z pobliskiej łąki, zrozumieli, co się szykuje. Przybysze chcą złożyć całopalną ofiarę swojemu bogu z ich sołtysa. Tylko czekać, aż ten młodszy, wymachujący krótkim mieczem, poderżnie gardło sołtysowi, by spuścić z niego krew.

Najbardziej przerażona była Lubosza. Już zdała sobie sprawę, że strata ojca jest nieuchronna. Starszy brat nie wiadomo, czy przeżyje po tym biczowaniu. O młodszym nie miała żadnych wiadomości. Wiedziała jedynie, że był u szamana. Patrząc na przerażająco chude, brudne i obszarpane ciało tego starca, z którego nawet krwi wypłynęło niespodziewanie mało, próbowała wyobrazić sobie, co stało się z jej ukochanym braciszkiem. Wizje były przerażające. Nagle zdała sobie sprawę, że zostanie na tym okrutnym świecie zupełnie sama. A skończyła dopiero trzynaście lat.

– Patrzcie i zapamiętajcie, co czeka każdego, kto odważy się wystąpić przeciw Bogu. Zakon służy Bogu. Każdy, kto nie słucha rozkazów Zakonu, jest przeciw Bogu. Każdy, kto jest przeciw Bogu, musi zginąć. Zapamiętajcie to sobie raz na zawsze! – ostrzegł ojciec Teofil, po czym zatknął w stosie, przed Drewką, klukę – symbol władzy sołtysa.

– Bracie Zygfrydzie, czyń swoją powinność – rozkazał dowódca staremu rycerzowi.

Jakimś małym urządzeniem wskrzesił ogień i zapalił wiązkę siana. Podłożył ją pod większą garstkę siana, która natychmiast zajęła się ogniem. Drewko wytężył wszystkie siły, by uwolnić się od słupa. Ręce związane z tyłu nie miały oparcia na słupie. Ślizgały się po nim. Ogień rozpalał się coraz mocniej. Skazaniec zrozumiał, że nie zdoła się wyzwolić. Z przerażeniem i niemym pytaniem w oczach patrzył na swoich prześladowców.

– Za co?! I dlaczego tak okrutnie?!

Odpowiedzi nie było. W ich oczach widoczna była ogromna satysfakcja, że oto godnie przysłużyli się Bogu. Języki ognia zaczęły lizać odzienie Drewki. Jego twarz stała się jeszcze bardziej czerwona. I wówczas, z głębi jego jestestwa, wyrwał się potężny krzyk. Poleciał nad wodami jezior i wrócił równie potężnym echem. Zwiastował nową epokę w tysiącletnich dziejach tej ziemi. Jeszcze chwilę szamotał się tragicznie, aż głowa opadła mu na pierś i znieruchomiał. Na zawsze. Ogień radośnie pożerał kolejne wysuszone żerdzie. W zbitej gromadzie ludzi ktoś cicho zanucił pieśń, którą dawniej śpiewano przy paleniu zwłok. Do pieśni przyłączało się coraz więcej ludzi. Rozbrzmiewała coraz głośniej. Smutna była, monotonna, pogrzebowa.

– Tak nie może być – zdenerwował się młody dowódca. – Trzeba ich zgładzić, wszystkich.

– Bracie Winrichu, nie możemy. Pamiętasz, co powiedział komtur. Trzeba nam niewolników, dużo niewolników do pracy.

– Ale to jawny bunt!

– Tylko śpiew. Może tak żegnają umierających?

– Bracie Zygfrydzie, tobie powierzam tu dowództwo. Ja udam się do komtura. Wyjednam zgodę i poproszę o knechtów, by nam tu pomogli. Postaram się wrócić do nocy. Kobiety i dzieci możesz puścić do domów. Chłopów związać i niech czekają tu na mój powrót i decyzję komtura.

– Będzie, jak każesz, bracie Winrichu.

Młody rycerz pogalopował do komtura w Gdańsku. Stary usiadł i ze stoickim spokojem patrzył w ogień. Może przypominał sobie podobne palenia pogan, w jakich przyszło mu uczestniczyć w jego bogatym życiu, szczególnie przy poskromieniu pogańskich Prusów. Kiedy wydawało się, że są już nawróceni, oni pod przewodnictwem Herkusa Monte wzniecili bunt. Trzeba go było zgasić i dlatego wycięto ich w pień, wszystkich, do ostatniego niemowlęcia. A przywódcę powieszono. Kapłan w ogień nie patrzył. Nie mógł się przemóc. Nie całkiem widział szatana w spalonym człowieku. Jakiś ludzki pierwiastek pozostał. Wolał patrzeć na wieśniaków i rozmyślać nad tragedią, która ich spotkała, że tak długo byli pozbawieni wiary w prawdziwego Boga. Oszukiwani przez złych szamanów. Jak uratować ich dusze przed wieczystym potępieniem, skoro taki stawiają opór? Czuł, że jego życiową misją jest wyrwanie szatanowi jak największej rzeszy dusz tych nieszczęśników i podarowanie ich Bogu. Był mocno przekonany, że tym działaniem przypodoba się Bogu, za co spotka go nagroda w niebie. Dlatego nie popierał pomysłu młodego dowódcy, by zgładzić wszystkich niepokornych. Ale cóż on mógł, był tylko kapłanem. W ściśle zhierarchizowanej organizacji zakonu podlegał braciom rycerzom i pod surowymi karami zobowiązany był do bezwzględnego posłuszeństwa. Jego rolą było chrzczenie, odprawianie modłów i opowiadanie o Bogu. Od rządzenia byli bracia rycerze, im z wyższego pochodzili stanu, tym zajmowali wyższe stanowiska, bez względu na wiek.

Wraz z dogasaniem ognia słabła monotonna pieśń żałobna wieśniaków. Spalone ciało Drewki odpadło od słupa, do którego było przywiązane, i osunęło się w żar. Sypnęło iskrami i ciało znikło z oczu. Dopalały się końcówki żerdzi wystające poza ogniskiem. A wraz z nimi nadzieja tych ludzi na przeżycie.

– Ojcze, zapytaj, czy kuśnierza albo rymarza tu mają. Musimy ich czymś powiązać.

– Jam jest, panie – zgłosił się rymarz.

– Żonę masz?

– Mam, panie.

– Mów do mnie „ojcze”. Niech tu podejdzie.

Kobieta wstała mocno przestraszona. Czego chcą od niej?

– Macie rzemienie w domu?

– Mamy, panie.

– Mówiłem – ojcze.

– Tak, panie.

– Głupia babo, ojcem dla ciebie jestem!

– Tak, panie.

– Biegiem mi tu wszystkie przynieść!

– Tak… pp…

Rymarzowa pobiegła do domu i za chwilę wróciła, niosąc całe naręcze wszelkich rzemieni, nawet takich jeszcze niepociętych.

– Niewiasty z dziećmi przejść pod to drzewo. Słuchać mnie! Zwalniamy was do waszych domów. Mężowie tu zostaną. Macie czekać. Jak któraś ucieknie, ukarany będzie mąż. Wynocha!

Kobiety z dziećmi poszły niepewnie, oglądając się za siebie. Nie mogły zrozumieć, co się właściwie dzieje. O co chodzi? Rycerz z ojcem rzemieniami powiązali do tyłu ręce wieśniaków. Posadzili ich w jednym szeregu i zabronili ruszać się z miejsca. Po czym uklękli i zmówili kolejną modlitwę. Czekali na powrót swojego dowódcy z decyzją komtura. Wrócił, kiedy zmierzchało.

– Komtur zdecydował: tu nie ma pozostać kamień na kamieniu. Chłopów i wyrostków doprowadzić mamy do Gdańska, a niewiasty z dziećmi do naszego prokuratora w Mirachowie. Krowy i woły też mamy pognać do Gdańska, a drobne bydło przekazać sołtysowi z Kiełpina za pokwitowaniem. Najważniejszym jest, żeby śladu po tym bałwochwalczym miejscu nie zostało. Ten kamień ma być rozbity.

– Kiedy zaczynamy?

– Jak przyjdą knechci.

Przyszli nad ranem. Było ich kilkunastu. Mieli młoty, łopaty, siekiery i piły oraz dwa wozy na dobra, które mieli zabrać z osady, by się nie zmarnowały. Byli wyraźnie zmęczeni nocnym marszem. Najpierw wszyscy odmówili poranną modlitwę, po czym zjedli posiłek. Dla chłopów rycerz zarządził post ścisły. Tylko wodą z jeziora mogły ich napoić dwie kobiety. Następnie zarządził, by knechci, których większość posługiwała się kaszubskim językiem, wyprawili kobiety z dziećmi na graniczną drogę z Kiełpinem. Mogły zabrać ze sobą tyle jedzenia, ile były w stanie unieść. Tam miały czekać aż do chwili, gdy spalone zostaną ich chaty. Spalenie siedzib tych ludzi miało im dogłębnie uzmysłowić, że własnych domów już nie mają. Nie mają dokąd uciekać, całkowicie zdani są na łaskę zakonu. I że kara za nieposłuszeństwo jest okrutniejsza, niż można by się spodziewać po bogach.

Zanim zapłonęły domostwa, z Kiełpina przyjechał sołtys z kilkoma wieśniakami. Nowymi właścicielami tej wsi na prawie rycerskim z nadania zakonu byli bracia Fryderyk i Wysegand de Rutyten z Rutytegenu, którzy zdążyli zaprowadzić tam swoje porządki i na sołtysa przywieźli swojego człowieka, też Niemca. Ludzie ci z wielką ochotą zabierali z opuszczanych domostw wszystko, co tylko mogłoby im się przydać. Drobny żywy inwentarz, narzędzia, garnki, skóry i tak dalej.

Było już prawie południe, kiedy knechci ustawieni z pochodniami przy zagrodach na znak podany przez rycerza podłożyli ogień pod trzcinowe dachy domostw. Wszystkie zapaliły się bez żadnych problemów. Cała osada płonęła, a jej mieszkańcy musieli się temu przyglądać. Co czuli? O czym myśleli? Jakie uczucia nimi targały?

Rycerz nazywany Zygfrydem otrzymał zadanie zaprowadzenia kobiet z dziećmi do wyznaczonego miejsca. Odtąd miały podlegać prokuratorowi zakonnemu w Mirachowie i być zagospodarowane według jego uznania. One nie wiedziały, dokąd je poprowadzą i po co. Tetka z Luboszą bardzo zgodnie zaopatrzyły się na drogę. Jedzenie zapakowały do skórzanych worków. Tetka tyle, by dla męża starczyło, a Lubosza pomyślała o braciszku. O dwóch, na wszelki wypadek, gdyby je niespodziewanie rozdzielono. Obie przygotowały sobie nosidło do przenoszenia niemowlęcia. Miały nadzieję, że mężczyźni do nich dołączą i pójdą razem w nieznane. Największą niepewność sprawiał im los Obisława. Nie wiedziały, czy żyje i czy mogą pytać o niego. Mniemały, że gdyby żył, pewnie wróciłby do domu. Najbardziej prawdopodobne wydawało im się, że jego ciało leży gdzieś tam w Świętym Gaju podobnie jak ciało szamana na jeziornym piasku.

Dopalały się domostwa. Jeszcze jakieś resztki dorzucano, gdy żar pozwalał podejść. Teraz przyszła kolej na siedlisko szatana, czyli dom szamana i kam na Ostrej Górze. Żeby od wysokiego ognia nie zapalił się cały gaj (szkoda dobrego drewna), rycerz rozkazał najpierw zburzyć domek i tak go spalić, by ogień nie był zbyt wysoki. Tak też zrobiono. Zapach palonych ziół i innych specyfików był tak mocny, że ojciec Teofil żegnał się wiele razy, by odpędzić złe moce. Kto wie, może i zapach piekielnej smoły wyczuwał.

Największy problem sprawił głaz na górze. Potężne buki padły pod licznymi uderzeniami siekier. Z ogromnym łoskotem przewróciły się na młodsze drzewa, łamiąc wiele z nich. Bóg Śmierci ich nie pokonał przez dziesiątki lat, mimo że się bardzo starał. Ludziom się to udało. Za to z głazem im się nie udało. Uderzenia młotów żadnej krzywdy mu nie wyrządzały. Młoty odskakiwały w górę, jakby kamień niezwykłą siłą odrzucał je od siebie. Może gdyby wśród knechtów był prawdziwy kamieniarz potrafiący znaleźć miejsca słojów i tam umiejętnie uderzać, to kto wie. Ostatecznie oba żelazne młoty po prostu rozsypały się. To sprawiło, że w knechtów, którzy przecież byli ochrzczeni, wstąpił jakiś zabobonny strach. Zdawali sobie sprawę z tego, do czego zostali zmuszeni. Tymczasem pokazanie strachu z całą pewnością naraziłoby ich na surowe kary braci zakonnych. Mniemali, że w tej sytuacji rycerz odstąpi od zamiaru rozbicia tego głazu, a oni wreszcie odpoczną. Jednak ich nadzieja była płonna. Rycerz naradził się z ojcem i razem doszli do wniosku, że jeżeli nie można rozbić tego piekielnego głazu, to może dałoby się go strącić z tego wzgórza i utopić w jeziorze. W tym celu kazali podkopać głaz od strony jeziora. Liczyli na to, że jeżeli uda się go ruszyć, to on sam własnym ciężarem sturla się do wody i zadanie też będzie wykonane.

Kopanie szło dość opornie. Raz, że kopacze byli zmęczeni, a dwa, że ziemia stawiała wyraźny opór. Żwir był gruboziarnisty i mocno ubity pod podstawą kamienia. Zaczynało zmierzchać. Rycerz Winrich zastrzegł, że wcześniej z góry nie zejdą, aż wykonają swoją robotę.

Nawet nie zauważyli, jak od zachodu niespodziewanie szybko nadciągnęły burzowe chmury. Najpierw zimny wiatr ostro potargał koronami drzew i rzucił do góry zeschłe bukowe liście. W osadzie rozrzucił iskry z domowych pogorzelisk. Potem niebo zaczęły przecinać długie i oślepiające błyskawice. Od huku aż drżało powietrze. Teraz knechci nie kryli już strachu, ale z góry zejść się nie odważyli. A kiedy lunął jedną ścianą potężny deszcz, schowali się do podkopu. Niewiele to dało, bo woda lała się z kamienia i jego boków, napełniając wykop. Złudna to była ochrona. Pioruny biły nieustannie, deszcz lał, a oni trzęśli się ze strachu. Nie wiadomo, czy to amplituda drżenia knechtów przeniosła się na głaz, czy woda zmiękczyła grunt, ale nagle poczuli, że głaz się poruszył i spada w ich stronę.

– Uciekać!!! – ktoś krzyknął.

Zerwali się, jak mogli najszybciej. Niestety, dwóm się nie udało. Kamień przygniótł im nogi prawie do pośladków. Pozostali, uciekając w popłochu, pędzili w stronę jeziora, przewracając się po drodze i kalecząc o gałęzie. Tym razem strach przed pogańskim bogiem przemógł strach przed ludźmi. Niektórzy dopiero w jeziorze oprzytomnieli ze strachu. Długo trwało, prawie do świtu, zanim wszyscy zebrali się w miejscu, gdzie nadal siedzieli związani mieszkańcy osady i stały wozy.

Burza, jak nagle przyszła, tak nagle odeszła. Poranek wstawał mokry i mglisty. W miejscach, gdzie były domostwa, unosiły się smużki pary wodnej. Ziemię pokrywały połamane gałęzie. Słońce nadal kryło się za chmurami. Knechci mieli nadzieję, że rycerz w tej sytuacji odstąpi od swojego zamiaru i pozwoli im wrócić. Ich nadzieje okazały się płonne. Po porannej modlitwie, w której podziękowano Bogu za ocalenie, miało miejsce krótkie śniadanie i znowu wysłano ich na górę. Ci dwaj nieszczęśnicy, którym nogi przygniótł głaz, jeszcze żyli. Ochrypli od dramatycznego i długiego wołania, a dłonie mieli zdarte prawie do kości. Próbowali się sami wygrzebać spod kamienia. Wykopano ich. Okazało się, że ich nogi były rozgniecione. Już nigdy nie mieli szansy na nich stanąć. Wobec tego rycerz Winrich oszczędził im cierpienia. Cóż, byli bezużyteczni. Miał na głowie większy problem. Ten diabelski kamień wciąż tam tkwił. Podkop był za mały, dlatego nie zsunął się ze wzgórza. Nie wiadomo, czy kolejny będzie właściwy.

Wówczas powrócił z odtransportowania kobiet i dzieci brat Zygfryd i poddał nowy pomysł na strącenie głazu. Pomysł został zaakceptowany. Wobec tego brat Zygfryd udał się do sołtysa w Kiełpinie i nakazał mu wysłać wszystkich mężczyzn z łopatami pod wzgórze. Następnie kazał zabrać wszystkie woły w jarzmach i do tego spleść bardzo mocny powróz. Niestety, bloku takiego, jakiego używają żeglarze do wyładunku towarów i wyjmowania masztów, tam nie było. Mężczyźni z Kiełpina nie bez strachu zastąpili kompletnie wymęczonych knechtów. Kopanie rynny, którą miał się zsunąć głaz, poszło szybciej. Następnie należało cztery pary wołów tak ustawić, by za pomocą liny pociągnąć głaz w wybranym kierunku. I tu powstał problem. Jak ustawić taką liczbę zwierząt w gęstym lesie? Dodatkowo obok powalonych starych buków. Ten kierunek odpadał. Można było ciągnąć tylko w stronę zachodnią, tam gdzie zbierali się ludzie podczas obrzędów. Czyli w stronę przeciwną niż spadać miał głaz. Chciano obwinąć powróz wokół pni ściętych buków, ale okazał się za krótki.

Wówczas wpadli na pomysł, aby zastosować dźwignię. Z powalonych buków wycięto mocną kłodę, nieco dłuższą niż wysokość człowieka, i wkopano ją przy krawędzi głazu. Do niej przymocowano linę, której drugi koniec umocowano do jarzm wołów. Poganiacze popędzili woły. Lina naprężyła się i pękła. Ustawione na pochyłości woły poprzewracały się na siebie i na poganiaczy. Zrobił się duży bałagan. Ludzie z Kiełpina ze strachem zaczęli się oglądać za siebie. Co prawda byli jakiś czas temu ochrzczeni, ale strach przed starymi bogami pozostał. A tu wyraźnie widać było, że ci bogowie potrafią być mocni.

Zakonnicy nakazali naprawę i pogrubienie liny, i powtórkę ciągnięcia. Tym razem lina wytrzymała. Dźwignia zadziałała i głaz ruszył się. Przewrócił się na bok, pokazując, że nie cały był czarny. Jego brzuch był z jasnego, biało-różowego granitu. Po pierwszym obrocie głaz jakby trochę się zawahał i przystanął. Jednak powoli przewrócił się i, jakby popychany siłą woli Krzyżaków, obracał się coraz szybciej, łamiąc z łoskotem wszystkie napotkane po drodze drzewa. Na koniec rozległo się głośne „PLUM!!!” i zniknął w głębinie jeziora.

– Bogu niech będą dzięki! – krzyknął ojciec Teofil, podnosząc ręce do nieba.

– Niech nam ten uczynek zapisany zostanie w niebie – dodał rycerz Winrich.

Rycerz Zygfryd nic nie powiedział. Ot, kolejna wykonana robota, jakich było wiele i, jak Bóg pozwoli, będzie jeszcze więcej. Był przekonany, że uczynił kolejne dobro.

Kam, wpadając do jeziora, wywołał wysoką falę, która poszła w jego najdalsze zakątki, a przez strugi przeniosła się dalej i dalej, niosąc nowinę o czymś, co nieuchronnie miało nastąpić.

Ekspedycja zwinęła się. Zabrała wozy z dobytkiem, woły, krowy, owce i barany oraz brańców i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ruszyła w stronę Gdańska.

Była osada, byli mieszkańcy, zostały zgliszcza i pustka. Nawet nazwa miała być wymazana z ludzkiej pamięci i wszystkich dokumentów.

Ale czy rzeczywiście nikt tam nie pozostał? Myli się ten, kto tak myśli. Został szczupły jasnowłosy chłopak. Zaledwie dziesięć wiosen liczący. Sam i z ogromną traumą. Jak to się stało, że uniknął losu pozostałych mieszkańców osady?

„Weź wędkę i idź złowić dwie morynki[1] na obiad” – brzmiało ostatnie polecenie skierowane przez szamana do jego ucznia.

Obisław poszedł nad północne jezioro. Dlaczego tam? Pewnie los tak chciał.

Wędkę miał doskonałą. Na długim leszczynowym kiju była żyłka zrobiona z końskiego włosia zakończona metalowym haczykiem. Spławikiem była dudka z gęsiego pióra. Usiadł sobie wygodnie w słońcu i zmrużył oczy. Zapatrzony w spławik rozmarzył się. Myślał o tym, jak to będzie, kiedy zostanie szamanem. Nie, śmierci starego szamana nie wyczekiwał. Chciał jak najwięcej wiedzy od niego pozyskać. Mógłby się nim opiekować, kiedy będzie złożony niemocą. Nie, bezżennym nie zostanie. Zastanawiał się, dlaczego nigdy nie zapytał szamana, czy miał żonę i dzieci. Marzyło mu się, że jak już będzie pełnoprawnym szamanem, to będzie mógł sobie wybrać każdą dziewczynę, której zapragnie. Będzie miał wesele jak jego brat. Panna młoda w sukni z białych jagnięcych skórek. Z wiankiem na głowie. Będą ich obsypywać ziarnem złotych zbóż, by bogactwo im sprzyjało, wysuszonymi kwiatami jaśminu, by wspólne pożycie kwitło, i natrą dłonie miodem, by słodycz przeważała nad goryczą. Potem wszyscy do rana będą bawić się i tańczyć przy dźwiękach bębnów i piszczałek. Wybranki jeszcze nie miał, ale podobała mu się pewna dziewczynka, bo miała urocze dołeczki na policzkach, gdy się uśmiechała.

Ryby nie brały. Spławik ani drgnął. Wobec tego marzeń nic nie przerywało.

Nagle potężny krzyk przerwał miły tok jego myśli. Wrócił do rzeczywistości. Co to mogło być? Najpierw pomyślał o niedźwiedziu. Może jakiś książę zapolował, bo tylko on miał do tego prawo. Ale niedźwiedzi dawno tam nie widziano. Poza tym nie słyszał odgłosów polowania. Zwykle słyszał i widział polujących. Zatem co? Dalej łowić czy wracać? Uznał, że należy wracać.

Na przesmyku zobaczył dym w miejscu, gdzie zwykle palono ognisko w noc Kupały. Mocno go to zdziwiło. Nie ta pora i nic o tym nie wiedział. Szaman też o niczym nie wspominał. Poczuł w sercu ukłucie strachu. Coś musiało się wydarzyć.

Zaczął biec. Kiedy dobiegł do chatki szamana, zrozumiał, że przeczucie go nie myliło. Wiata z ziołami leżała przewrócona, a sprzęty porozrzucane w bezładzie. To mógł być niedźwiedź. Poszukał śladów na piasku. To nie były tropy niedźwiedzia. Chyba że był podkuty. Ale o takich dziwach w przyrodzie nie słyszał. Kryjąc się za drzewami, podszedł bliżej skraju gaju. Właśnie wtedy, gdy ciało jego ojca odpadło od słupa i wpadło w żar ogniska. Nie poznał ojca. Co to było? Ofiara z człowieka? Kto i dlaczego? Cała osada siedzi i śpiewa pogrzebową pieśń. To ci rycerze w białych płaszczach tam rządzą. Kim oni są i dlaczego tak potraktowali mieszkańców osady? Widział, jak jeden wskoczył na konia i odjechał.

W gromadzie ludzi wypatrywał rodziny. Tetkę zobaczył, jak nachylała się nad kimś leżącym. Nie poznał, że to brat. Domyślił się tego. Co mu się stało? Dlaczego leży? Za nimi dostrzegł Luboszę, trzymała niemowlę. Dalej szukał ojca. W gromadzie powinien być widoczny, bo był rosłym mężczyzną. Nie dostrzegł go i łzy napłynęły mu do oczu. Domyślał się najgorszego. Otarł łzy i wówczas zobaczył ciało człowieka leżącego na piasku. Czy to może być ojciec? Łzy zniekształcały kontury. Wytarł je i jeszcze raz przyjrzał się dokładniej. Nie, raczej nie. To ktoś chudy.

Jakiś ruch zrobił się w gromadzie. Kobiety z dziećmi oddzielone zostały od mężczyzn. Jeden z odzianych w biały płaszcz rozkazywał coś, czego on nie dosłyszał. Potem widział, jak mężczyźni są wiązani i zostają posadzeni w jednym szeregu. Kobiety z dziećmi zostały zwolnione do domów. Dopiero wtedy Obisław pomyślał o sobie. Co robić? Ujawnić się? A może okrężną drogą pójść do domu? Ale takich jak ja tam wiążą. Jak mnie złapią, będzie źle. Jak to uczył szaman? Jak niebezpieczeństwo, to ucz się zachowania od zająca. Uszy po sobie i przyczaić się w dołku. Tak, szaman. A gdzie szaman? Czy położył uszy po sobie i ukrył się? Na pewno, on taki mądry. Zwróci się do bogów o pomoc i związani wieśniacy zostaną uwolnieni, a napastnicy surowo ukarani. Trzeba pójść do jego chatki, pewnie tam wróci i będzie mnie potrzebował.

Przy chatce nic się nie zmieniło. Zatem szamana tam nie było. Zbliżał się zmierzch. Ostatecznie Obisław zdecydował, że na noc do domu nie wróci. Ukryje się w pobliżu chatki szamana. Znał takie miejsce. To mała ziemianka na produkty, które trzeba było chronić przed ciepłem. Miała zamknięcie, więc mógł tam czuć się bezpiecznie.

Długo nie mógł zasnąć. Spał krótko i obudził się zlany potem. Jakieś straszne rzeczy mu się śniły. Wyszedł obmyć twarz i spojrzał w stronę osady. Zauważył tam jakiś ruch budzący strach. Jakąś bieganinę kobiet i obco ubranych mężczyzn. Zaganianie bydła? Co to mogło być? Czyżby kolejna banda napadła na wieś i rabuje, jak to było z Brandenburczykami? Znowu zobaczył trzech rycerzy. Uznał, że to oni kierują całym tym zamieszaniem. I nagle przy wszystkich domostwach pojawił się dym, a po nim ogień. Płonęły dachy. Zrozumiał, że osada zostanie spalona. Dlaczego? Chwilę potem zobaczył pochód kobiet z dziećmi. Szły w stronę Garcza. Na końcu kolumny jechał rycerz na koniu.

Obisław opuścił punkt obserwacyjny na brzegu jeziora i pobiegł na Ostrą Górę. Schowany za głazem obserwował kolumnę. Dostrzegł siostrę ze skórzanym workiem na plecach i bratową. Też miała worek i dodatkowo dziecko uwiązane z przodu. Szły razem. Większość osób płakała. Patrzył za nimi jeszcze długo, zanim znikły w lesie.

Nagle usłyszał za sobą głosy. Obejrzał się. Serpentyną do góry szli ludzie. Uciekać! Jednak drogę powrotną miał odciętą. Na boki też. Tam również mogli go zauważyć i dopaść. Jedyna droga prowadziła po odkrytym spadzistym zboczu. Wyskoczył zza głazu i przewrócił się. Poturlał się aż do szpaleru kamieni. Oszołomiony otrząsnął się i pobiegł za kobietami do lasu. Na skraju złapał oddech, bo ten bieg był szalony. Wczołgał się pod krzak i obserwował wzgórze. Już był tam rycerz w białym płaszczu i kilkunastu ludzi, którym coś pokazywał. Niebawem ludzie ci ustawili się po dwóch przy każdym z świętych drzew i dwóch przy głazie i zaczęło się coś, o czym on nie był w stanie nawet pomyśleć. Zaczęło się coś, wobec czego spalenie człowieka na stosie, spalenie osady i wygnanie ich mieszkańców było niewinną igraszką. Siekiery miarowo uderzały w pnie świętych wiekowych drzew, a młoty waliły o kam. Szczególnie dźwięk, jaki wydawał obijany kamień, przejmował chłopaka strachem. Dla niego to, co się tam działo, to był prawdziwy koniec świata.

Ludzie przy siekierach zmieniali się. Przy młotach też, ale tylko raz. Coś stało się z jednym młotem, a chwilę później z drugim. W sercu chłopca pojawiła się nadzieja. Jednak bogowie obronili kam. Jednak są silni. Jednakże drzewa uległy. Najpierw jedno, a po nim drugie, padły, łamiąc te mniejsze rosnące poniżej. Od strony osady niebo wciąż pokryte było dymem.

Robotnicy przerwali pracę. Obisław miał nadzieję, że teraz odpuszczą i odejdą, bo zrozumieli, że z bogami nie wygrają. Mylił się. Przyniesiono łopaty i zaczęło się podkopywanie kamienia. Dość długo to trwało, aż niespodziewanie zjawiła się burza. Kolejna nadzieja pojawiła się w sercu chłopca. Teraz to na pewno Bóg Śmierci pozabija tych złoczyńców. Nawet ulewa mu nie przeszkadzała. W świetle błyskawic zauważył, że ludzi ze szczytu wymiotło. Gdy główna fala ulewy skończyła się i tylko drobne krople padały, Obisław wyszedł ze swojej kryjówki i poszedł w stronę wzgórza. Chciał podejść do chatki szamana, by poszukać czegoś do jedzenia, wszak cały dzień nic nie jadł. Gdy zbliżył się do wzgórza, usłyszał dziwne jęki. Co to mogło być? Wszedł miedzy gałęzie zwalonego drzewa i nasłuchiwał. Nie potrafił odgadnąć, kto z samego szczytu wzgórza wydaje takie dźwięki. Z całą pewnością były tak tragiczne, że aż strach przejmował. Może to Bóg Życia poprzez pnie ściętych świętych drzew tak zawodzi? Zastanawiał się, ale nie odważył się pójść tam. Poszedł szukać chatki szamana, ale jej nie odnalazł. Znikła. W zagłębieniu, gdzie stała, dostrzegł kupkę popiołu. Po wiacie z ziołami oraz ziemiance na produkty żaden ślad też nie pozostał. Stał tam długą chwilę bliski załamania. Co dalej? Gdzie mam się podziać? Nie, poddać się najeźdźcom nie zamierzał. Co radził robić szaman w sytuacji bez wyjścia? Co to było? Aha, nie popadać w rozpacz. Spokojnie. Spokojnie pomyśleć. Rozejrzeć się dookoła. Na pewno jakieś wyjście musi się znaleźć.

Nieprzespana noc, głód i mokre odzienie sprawiły, że poczuł się mocno zmęczony. Uznał, że nie może się tak całkiem wykończyć. Musi odpocząć, wysuszyć ubranie, bo inaczej zachoruje, a lekarstw żadnych nie sposób znaleźć. Wycofał się w rejon północnego jeziora, poszukał odpowiedniej polanki, nałamał gałęzi na podściółkę i przykrycie, położył się i zasnął kamiennym snem. Obudził go głośny plusk. Co to było? – zastanawiał się, przecierając zaspane oczy. Wstał i podszedł do jeziora. Nic, żadnych śladów. Gdy już chciał odejść, spostrzegł, że od strony strugi tworzą się fale takie, jakie wywołuje kamień rzucony do wody. A jednak nie myliłem się – pomyślał. Tylko co to mogło być? Na to odpowiedzi nie znajdował.

Żołądek domagał się jedzenia i by go oszukać, napił się wody, czerpiąc ją dłońmi z jeziora. Pomogło. Usiadł i zaczął analizować sytuację. Co dalej? Szukać szamana, bo on na pewno gdzieś przyczaił się jak zając? Czy może pójść w stronę Garcza i poszukać kobiet i dzieci? A co z mężczyznami, czy nadal siedzą związani, tam na przesmyku, przy placu palenia ognisk? Uznał, że trzeba to sprawdzić. Zatem poszedł skrycie na wschodni brzeg środkowego jeziora, by naocznie się o tym przekonać. Gdy już znalazł się we właściwym miejscu, ze zdziwieniem odkrył, że jest tam duży ruch. Trzech rycerzy na koniach, wozy, mnóstwo krów i wołów oraz ludzi też o wiele więcej, niż widział na górze. Rozpoznał wśród nich ludzi z Kiełpina. Najbardziej interesowała go kolumna brańców. Wysokiego szamana o białych długich włosach tam z całą pewnością nie było. Ojca również. W podtrzymywanym przez dwóch ludzi chłopaku rozpoznał brata. Chociaż całkiem pewien tego nie był. To oznacza, że ojciec i szaman muszą gdzieś być – skonstatował Obisław i odrobina nadziei poprawiła mu humor. Najpierw odeszli ludzie z Kiełpina. Potem uformowała się kolumna, na czele której jechał rycerz, za nim jego ludzie z wozami, wołami i stadem owiec, za nimi brańcy, a na końcu dwaj rycerze na koniach. Drogą przez spaloną osadę poszli w stronę Gdańska

Nad Osadą Siedmiu Jezior zaległa grobowa cisza pogłębiona smrodem spalenizny. Lata, a może wieki, przeminą, zanim tam znowu pojawi się życie. Jeżeli już, to jakie?

[1] Tak Kaszubi nazywają sielawę.

Ostatni szaman Pomorza

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-561-0

 

© Franciszek Szczęsny i Wydawnictwo Novae Res 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Magdalena Kowalewska

KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski

OKŁADKA: Krystian Żelazo

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.