Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maj nieodmiennie kojarzy się z miłością, swobodą, kwiatami i wolnością. Każdy choć przez moment chce poczuć się beztrosko jak motyle wyruszające w swoją magiczną, barwną, chociaż krótką podróż. W antologii „Kiedy budzą się motyle” popularne polskie autorki zabierają nas do świata pełnego kolorów, aromatów i wiosennych porywów serca. Cudowne historie opowiedziane na kartach tej książki sprawią, że serca zabiją nam szybciej, a motyle w brzuchu przypomną o fantastycznych uniesieniach. Bo przecież na miłość nigdy nie jest za późno, ona nie zna pojęcia wieku. „Kiedy budzą się motyle” przypomni, co to znaczy żyć, cieszyć się każdym dniem, zapachami wiosny, słońcem i barwami, które radują oczy.
Dajmy się porwać opowieściom, w których radość, optymizm, miłość pokazują, że to, co się w życiu liczy, jest często tuż obok nas, wystarczy tylko otworzyć szeroko oczy. I się przebudzić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zapraszamy do lektury naszej kolejnej wspólnej antologii literackiej, która narodziła się z zachwytu nad miłością i ciepłem wiosennego słońca. Opowiadania majówkowe to cudowny zestaw historii niepozbawionych dramatyzmu, ale i nadziei. Bo przecież miłość ma swoją niezniszczalną moc i o tym przekonują się bohaterowie naszych opowiadań. Wraz z moimi wspaniałymi koleżankami po piórze przekazuję na Wasze ręce antologię Kiedy budzą się motyle, żywiąc nadzieję, że te historie wprowadzą Was w romantyczny nastrój, pozwolą oderwać się od codzienności i sprawią, że na nowo poczujecie budzące się motyle zwiastujące coś cudownego.
Miłej lektury!
Agnieszka Lingas-Łoniewska
Była połowa maja. Biegłam z rozwianym włosem, w rozpiętym płaszczu i z rozwiązaną sznurówką w moich sportowych butach. Oczami wyobraźni widziałam zamykające się przed moim nosem drzwi autobusu, co doprowadziłoby do spóźnienia się na ostatnią rozmowę w sprawie wymarzonego etatu w eleganckim salonie kwiatowym, w którym zawsze chciałam pracować. Byłam florystką i z zamiłowania, i z zawodu, a „Flower in the Air” to jeden z najmodniejszych i najbardziej popularnych salonów kwiatowych we Wrocławiu. Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko cholernie droga kwiaciarnia, ale prawda była taka, że właścicielka, pani Hiacynta Król, stworzyła markę, o której mówiono w całym mieście. Ba! Nawet poza nim, bo przez to, że prężnie działała w social mediach, stała się znana praktycznie wszędzie. I turyści z zagranicy, którzy przyjeżdżali do Wrocławia, zawsze chcieli kupić jakieś cudo właśnie u niej. Posada florystki w jej salonie była dla mnie ogromną szansą. W przyszłości chciałam otworzyć własny salon kwiatowy, a praca pod okiem tak genialnej artystki i prężnej bizneswoman dałaby mi możliwość nauki, rozwoju i zapewniła dobry start w tej branży.
Na szczęście, kierowca w moim szalonym biegu dostrzegł desperację pomieszaną z determinacją, kiedy spoglądał w boczne lusterko. Litościwie zostawił otwarte ostatnie drzwi, przez które wleciałam do środka niczym pocisk i to w ostatnim momencie. Pomachałam w podzięce, zdyszana, ale szczęśliwa. Jechałam z Karłowic do Rynku i przez ten czas doprowadziłam się do normalności. Nie zamierzałam wpaść do eleganckiego hotelu Monopol zziajana jak pies i czerwona jak rak. Poprawiłam makijaż, poskromiłam niesforne brązowe włosy usilnie zawijające się na końcach i w myślach powtarzałam wszystko, co wiedziałam na temat florystyki. Dekoracje roślinne, materiały roślinne, rodzaje suszu, rodzaje stylizacji, usługi i marketing florystyczny. Nie miałam pojęcia, jak może wyglądać ostatni etap rekrutacji, ale byłam zdeterminowana i gotowa na wszystko. Niczym bohaterki mojego ulubionego serialu, o takim samym tytule.
Gdy weszłam do wyznaczonej na spotkanie sali w hotelu, okazało się, że oprócz mnie do ostatniego etapu zakwalifikowali się jeszcze dziewczyna, chyba w moim wieku, bo na pewno była przed trzydziestką, i naburmuszony facet, który, przysięgam, miał pomalowane usta. W sumie nie przeszkadzało mi to, może miał wysuszoną skórę i musiał ją nawilżać. Ale jak się tak nadął, to były jeszcze bardziej wyraziste. Spojrzałam na dziewczynę i uśmiechnęłam się. Odpowiedziała uśmiechem i szepnęła:
– Trochę się stresuję.
– Ja też. – Pokiwałam głową. Zerknęłam na zegarek. – Bałam się, że się spóźnię.
– Nie, przesunęli o pół godziny. Powinnaś dostać SMS-a. Oj, sorry. – Wyciągnęła rękę. – Miłka jestem. Miłosława. – Mrugnęła do mnie.
Czym prędzej uścisnęłam jej dłoń.
– Julia. – Zajrzałam do torebki, faktycznie na telefonie wyświetlała się wiadomość dotycząca przesunięcia godziny spotkania. – Kurczę, a leciałam na złamanie karku. – Przewróciłam oczami.
– Słaba organizacja czasu pracy. – Gość „Usteczka”, jak go nazwałam w myślach, prychnął.
Spojrzałam na Miłkę, a ta uniosła wzrok ku górze i lekko potrząsnęła głową.
– Chodź na kawę. Skoro mamy chwilę.
– Dobry pomysł.
Poszłyśmy do kawiarenki naprzeciwko Opery, gdzie kawa jest równie dobra, ale trochę tańsza niż w hotelu. Zamówiłyśmy na wynos. Miłka skoczyła jeszcze do łazienki. A ja, kiedy się odwracałam, wpadłam na mężczyznę, który stał tuż za mną, naruszając wyraźnie moją osobistą przestrzeń. Chciałam na niego warknąć, ale nieszczęśliwie zahaczyłam torebką o poręcz, która znajdowała się u dołu lady i... Wylałam na faceta całą zawartość mojego kubka. Kawa była mrożona, więc nie sparzyłam go, jedynie zmroziłam i... ubrudziłam jego elegancką marynarkę i błękitną koszulę.
– O Jezu! O kurczę! Przepraszam! – krzyknęłam i chwyciłam papierowe serwetki z lady. Nieporadnie zaczęłam wycierać jego elegancką (no, chyba już nie) marynarkę. – Ale co pan tak się do mnie przykleił?!
– Patrzyłem na menu. Nie wiedziałem, że będzie pani machać łapami.
– No wie pan! – oburzyłam się. – Przepraszam, że pana oblałam. Zrobiłam to niechcący. Jestem trochę podminowana od rana. Jeśli mogę zapłacić za pralnię... – dodałam ugodowo, ale facet uniósł rękę i pokręcił głową.
– Nie trzeba. Należy się nauczyć panować nad nerwami i poćwiczyć koordynację. Polecam specjalne treningi – powiedział chłodnym tonem, a jego oczy w kolorze karmelu zdawały się przewiercać mnie na wylot. Facet był bardzo przystojny, wysoki, elegancki, dobrze pachniał. Ale...
– Zapamiętam – burknęłam, mierząc go także wyniosłym spojrzeniem. Przynajmniej wydawało mi się, że takie jest, może nie było, bo nie umiałam być nieuprzejma. Wyznawałam zasadę, że lepiej być miłym dla siebie i innych, bo przecież i tak wszyscy umrzemy. Facet uniósł brew i pochylił się bliżej, a mnie owiał zapach jego perfum, bardzo ładny i bardzo męski. Wciągnęłam gwałtownie powietrze.
– Ma pani jakiś atak?
– Och... – Przewróciłam oczami. Wzięłam kubek z resztą kawy i ruszyłam do wyjścia.
Moja nowa koleżanka wyszła z toalety, zabrała swój napój i z zainteresowaniem obserwowała całą scenę.
– Idziemy! – burknęłam.
– Co to było? – Miłka z chichotem dreptała za mną, próbując nadążyć. Zmierzałyśmy z powrotem do Monopolu.
– Jakiś bogaty biały kołnierzyk. Oblałam go kawą – odpowiedziałam z westchnieniem.
– Ale ciasteczko niezłe.
– E tam. Nie lubię słodyczy – skłamałam. Byłam okropnym łasuchem. To znaczy, nie na takie słodkości. Chociaż... Nieważne!
Kiedy wróciłyśmy pod salę, wypiłyśmy kawy (znaczy ja jej resztkę) i niemal w tym samym momencie otworzyły się drzwi do sali. Wyszła elegancka kobieta i powiedziała do nas z biznesowym uśmiechem, który nie sięgał oczu:
– Pani Miłosława, pani Julia i pan Albert. Zapraszamy.
Nieco zdziwieni, bo sądziliśmy, że rozmowy nadal będą odbywały się indywidualnie, weszliśmy do pomieszczenia. W środku siedziała pani Hiacynta, jak zawsze uśmiechnięta i niezwykle elegancka rudowłosa dama. Ubrana w kostium w kolorze mięty, z fantazyjną chustką zawiązaną na szyi i w nieodłącznych glanach, które były jej znakiem rozpoznawczym. Często oglądałam ją na różnych galach, koncertach, była swego rodzaju celebrytką, ubrana zawsze ze smakiem, w piękne suknie od projektantów, na nogach miała jednak czarne buciska. Taki był jej styl. Podobało mi się to. Pokazywała swoją szaloną i nieco niegrzeczną duszę. Chyba nawet byłyśmy trochę podobne. Ja do wszystkiego nosiłam trampki.
– Witajcie, kochani. – Hiacynta wskazała nam krzesła po drugiej stronie dębowego stołu, na którym stały soki, woda, szklanki i patera ze smakowicie wyglądającymi ciasteczkami. – Jesteście naszą wybraną najlepszą trójką kandydatów. Dlatego postanowiliśmy wam dać równe szanse, gdyż każdy z was jest wyjątkowy i zasługuje na pokazanie się od swojej najlepszej strony.
Spojrzałyśmy po sobie z Miłką i uśmiechnęłyśmy się lekko. Albert, czyli „Usteczka”, wgapiał się w Hiacyntę i kiwał skwapliwie głową w odpowiedzi na niemal każde jej słowo.
– A szczegóły ostatniego etapu rekrutacji przedstawi wam mój spóźniający się syn. – Pani Król skrzywiła się lekko. W tym momencie otworzyły się drzwi i do środka wszedł... snob z kawiarni. Był ubrany w dżinsy, elegancki kremowy golf, miał brązowe skórzane sztyblety. Ogarnął nas spojrzeniem, jego wzrok na dłużej zatrzymał się na mnie.
– O cholera... – mruknęłam, garbiąc się nieco, jakbym chciała w tym momencie głowę schować pod pachę.
– Ale jaja! – Miłka parsknęła cicho.
– Och... – Albert westchnął.
– A oto i jest nasz spóźnialski! Mój syn, dyrektor marketingu i działu sprzedaży, Bruno Król. Który jest trochę na bakier z czasem.
– Dzień dobry państwu! Mamo! – Przystojniak ukłonił się dwornie i spojrzał na mnie. – Nie spóźniłbym się, gdybym nie napotkał na drodze kobiety z wiatrakiem zamiast rąk. Ale już przedstawiam państwu nasz dalszy etap rekrutacji. – Uśmiechnął się, jestem przekonana, że złośliwie, ale po chwili już patrzył na nas z uprzejmym zainteresowaniem.
– Nie mogę się doczekać! – Albert klasnął w dłonie. Parsknęłam pod nosem, co nie uszło uwadze pana „Snoba”. Znaczy pana Brunona.
Swoją drogą, ja to zawsze muszę się w coś władować!
Kiedyś poszłam na imprezę do kumpla z roku, a tam była jego siostra, której pogratulowałam ciąży. Jej wzrok prawie mnie zabił. Bo w żadnej ciąży nie była. A ja chciałam być po prostu miła. Innym razem, zaproszona na domówkę, zrozumiałam, że mamy przebrać się za hipiski z lat siedemdziesiątych. Jako jedyna bawiłam się w spodniach dzwonach, błyszczącej koszuli i doczepianych dredach. A chodziło w sumie o to, że na imprezie będzie muzyka z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, bo koleżanka pisała pracę o trendach muzycznych i była zakochana w początkach disco. W sumie bawiłam się świetnie i byłam główną atrakcją imprezy. No, w połączeniu z tym, że nie cierpię, gdy wszyscy się na mnie gapią, to... W każdym razie moje kłopoty wynikały z tego, że ciągle żyłam w swoim świecie, wymyślałam nowe kompozycje kwiatowe, wizualizowałam sobie swój własny salon kwiatowy albo pracę u Hiacynty Król. I teraz, kiedy byłam już tak blisko, musiałam oblać kawą mojego ewentualnego szefa. Julio Szczęsna, serio, twoje nazwisko to chyba jakaś farsa!
– A co pani sądzi na ten temat? – Nagle doszedł mnie głos mężczyzny, który chyba coś wcześniej wyjaśniał, a ja oczywiście go nie słuchałam. Jezu, niech mnie ktoś dobije!
– Hm... – odchrząknęłam. – A może pan powtórzyć pytanie? – Zamrugałam i uśmiechnęłam się.
Bruno Król wpatrywał się we mnie z uniesioną brwią. Widziałam w jego oczach kpinę. Ech, zrobię mu bukiet z ostropestu, przysięgam!
– Spytałem, co sądzi pani na ten temat?
Ale wredny! Wzięłam głęboki wdech. W tym momencie Miłka przez zęby wyszeptała.
– Dwa dni w Książu. Szkolenie z nim.
– Ach, szkolenie, to świetny pomysł. Szansa na nauczenie się wielu wspaniałych rzeczy i zdobycie doświadczenia – odparłam z uśmiechem.
– Zgadza się. Ale dodam, że jestem bardzo wymagający i żądam, tak, drodzy, żądam stuprocentowego skupienia. Czy dacie radę? – Objął nas spojrzeniem.
– Tak, tak! – Albert prawie podskoczył. Miłka pokiwała skwapliwie głową, a ja odparłam:
– Oczywiście.
Wydawało mi się, że brew Brunona znowu podskoczyła do góry. Miał jakiś tik czy co? Potem przedstawił nam zasady szkolenia. Zajęcia dwa razy w ciągu dnia, cała teoria, warsztaty praktyczne, a na koniec bukiety, które zostaną przedstawione na konkursie. Kto wygra, ten dostanie posadę w ich firmie.
– Zatem, moi drodzy, jutro spotykamy się na parkingu koło Sky Tower. Będzie czekał na was nasz firmowy bus. Poznacie go, bo ma logo naszej firmy. Po przyjeździe zostaniecie zakwaterowani, będzie czas na chwilę oddechu, potem obiad, a po południu pierwsze zajęcia. Gotowi na przygodę? – Bruno uśmiechnął się szeroko, a ja odetchnęłam nieco gwałtownie.
Serio, jak można tak wyglądać? Dlaczego nie jest kulawym quasimodem?
– Tak, gotowi! – Albert prawie podskoczył pod sufit.
– Gotowi! – obie z Miłką także odpowiedziałyśmy głosami pełnymi podekscytowania.
Bo to była prawda. Czułam się niesamowicie szczęśliwa, że udało mi się dojść tak daleko, i miałam nadzieję, że ten niespodziewany majówkowy wyjazd otworzy mi drzwi do realizacji moich kolejnych planów.
Kiedy wychodziliśmy z sali, czułam na sobie wzrok Brunona. Chciałam pójść i go przeprosić za zajście w kawiarni, ale uznałam, że mogłoby to zostać odebrane jako narzucanie się. Albo robienie z siebie ofiary, która teraz chce być dobrze postrzegana podczas ostatniego etapu rekrutacji. Lepiej będzie, jeśli przyłożę się do pracy i zrobię takie kompozycje kwiatowe, jakich pan Bruno „Snob” Król nie widział!
Pożegnałam się z Miłką, wcześniej wymieniwszy się z nią numerami telefonów. Jasne, startowałyśmy na to samo stanowisko, ale niemalże od pierwszego wejrzenia zapałałyśmy do siebie sympatią. Albert za to burknął do nas coś, co mogło być pożegnaniem i oddalił się w kierunku Opery.
Dotarłam do domu na Karłowicach. Mama, która mieszkała tuż obok, widziała, jak szłam ulicą Kasprowicza, i od razu do mnie zadzwoniła.
– I jak?
– Dobrze. Ale czeka mnie duże wyzwanie – opowiedziałam jej wszystko, po czym weszłam do swojego mieszkania, które odziedziczyłam po babci, a które mieściło się na parterze poniemieckiej willi. W sąsiedniej, takiej samej willi mieszkali moi rodzice. A mój brat zajmował piętro nade mną.
– No to pakuj się, kochanie, i przyjdź na kolację! Porozmawiamy.
– Dobrze, mamo.
Miałam cudownych rodziców, kochanego starszego brata i generalnie byłam szczęśliwym człowiekiem. Jeśli dostałabym jeszcze tę posadę, mogłabym powiedzieć, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą! Tak więc moje nazwisko wcale nie było chichotem losu. Przeważnie.
Wstałam o siódmej, mimo że spakowałam się dzień wcześniej. Tej nocy nie mogłam spać. Widziałam siebie stojącą na podium, wręczano mi nagrodę za najpiękniejszą kwiatową stylizację, a Bruno musiał pokonać niechęć i wręczyć mi umowę o pracę! O tak, to zdecydowanie była piękna wizualizacja. Podobno jeśli sami widzimy to, czego pragniemy, to na pewno się to zdarzy. To dlaczego zobaczyłam uciekający tył autobusu, skoro wyszłam o czasie? Może dlatego, że zmienił się rozkład jazdy? Stojąc na przystanku, z wielką walizką i torbą zawieszoną na ramieniu, szybko zamówiłam Ubera. Ale i tak pod Sky Tower dojechałam piętnaście minut po czasie. Oczywiście, bus już czekał, dostrzegłam także czarne wypasione audi, o które opierał się Bruno Król. Ubrany w eleganckie spodnie, białą koszulę, marynarkę w kratkę z czerwoną poszetką. Buty z czerwonymi podeszwami, które kosztowały pewnie miliony. Rozmawiał przez komórkę i wydawał się zirytowany. Kiedy wysiadałam z Ubera, Król obdarzył mnie taksującym spojrzeniem, a ja poczułam się trochę niepewnie, ale jednocześnie uniosłam wysoko głowę. Zawsze tak miałam, nawet w obliczu sromotnej klęski szłam dalej do przodu. Ale z drugiej strony: jaka klęska? Nie dopuszczałam do siebie takiej myśli.
– Jestem, przepraszam, autobus mi uciekł – wysapałam, podchodząc do busa.
– Hej, siadamy razem? – Miłka uściskała mnie.
– Zła organizacja. – Albert kiwnął głową wyniośle.
– Ugryź się – burknęłam, mając nadzieję, że nikt tego nie słyszał.
– Zatem możemy jechać. Miejmy nadzieję, że po drodze pani Julia nigdzie się nie zgubi. – Bruno spojrzał na mnie i zwrócił się do kierowcy. – Janek, możesz ruszać. Ja podjadę jeszcze do firmy, a na miejscu czekać będzie nasza asystentka.
– Jasne, szefie.
Wsiedliśmy do busika. Widziałam, jak Bruno rusza swoją audicą, mogłam podziwiać jego wysokie i smukłe ciało, gdy wsiadał do samochodu. Wcześniej zdjął marynarkę, zauważyłam, że jest całkiem nieźle zbudowany. Był w takim samym stopniu pociągający, co zarozumiały i złośliwy. Ale w sumie ciekawiło mnie, jak będą wyglądały te nasze szkolenia. Nic mnie tak nie napędzało, jak złość i współzawodnictwo.
Do Książa dojechaliśmy w nieco ponad godzinę. Była piękna majowa pogoda, wszystko kwitło i pachniało, a Zamek Książ robił oszałamiające wrażenie. Często tutaj bywałam jako dziecko, przyjeżdżałam na wycieczki z dziadkiem, który zawsze zabierał mnie na letnie wędrówki po ciekawych miejscach Dolnego Śląska. Ale teraz byłam tu niejako zawodowo, więc musiałam wspomnienia odsunąć i skupić się na czekającym mnie wyzwaniu.
Przywitała nas szczupła elegancka blondynka, która przedstawiła się jako Arleta Marczyk.
– Jestem asystentką pana Króla, a dzisiaj będę waszą opiekunką i przewodniczką. Zapraszam teraz do hotelu, tutaj po prawej. – Wskazała budynek tuż za bramą zamkową. Na dole mieściła się restauracja, a pokoje hotelowe były na górze. – Zaraz zakwaterujecie się, będziecie mogli chwilę odpocząć, a o trzynastej zapraszam na powitalny obiad. Potem przejdziemy do sali konferencyjnej i Bruno zacznie z wami zajęcia. Szykujcie się na intensywną pracę do godziny dziewiętnastej. Później kolacja, krótka integracja, a od rana zaczynamy. O ósmej śniadanie, a potem będziecie pracować nad swoimi bukietami.