Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
133 osoby interesują się tą książką
Czy można dosłownie umrzeć z samotności? Czy istnieje połączenie między zdolnością wyrażania emocji a chorobą Alzheimera? Czy można zdefiniować „osobowość nowotworową”?
Opierając się na dogłębnych badaniach naukowych, doktor Gabor Maté udziela odpowiedzi na pytania dotyczące połączenia umysł–ciało. Przedstawia dowody naukowe na to, jaką rolę odgrywają stres i emocje w występowaniu szeregu powszechnych chorób takich jak zapalenie stawów, nowotwory, cukrzyca, choroby serca, zespół jelita drażliwego czy stwardnienie rozsiane.
Na podstawie dziesiątek studiów przypadków i historii takich osób jak Ronald Reagan (alzheimer) czy Lance Armstrong (rak jąder) Gabor Maté ujawnia Siedem zasad zdrowienia, czyli reguł pomagających uchronić się przed ukrytym stresem.
Kiedy ciało mówi nie to międzynarodowy bestseller przetłumaczony na piętnaście języków, propagujący uczenie się i leczenie poprzez dostarczanie transformującego wglądu w to, w jaki sposób choroba może być sposobem na odrzucenie przez organizm tego, czego umysł nie może lub nie chce uznać.
Ludzie zawsze intuicyjnie czuli, że ciało i umysł są niepodzielne. Współcześnie doszło jednak do niefortunnego rozłamu między tym, co podpowiada nam organizm, a tym, co umysł uważa za prawdę. Ku własnej zgubie, zwykle kierujemy się drugim z tych dwóch źródeł informacji.
Dlatego za przyjemność i przywilej uważam przedstawienie Czytelnikowi odkryć nowoczesnej nauki, potwierdzających intuicję odwiecznej mądrości. Stanowiło to mój nadrzędny cel podczas pisania tej książki. Innym było odsłonięcie zwierciadła, w którym przegląda się nasze napędzane stresem społeczeństwo – w odbiciu tym widzimy, jak na niezliczone mimowolne sposoby pomagamy powstawać nękającym nas chorobom.
Gabor Maté
Dr Gabor Maté jest emerytowanym lekarzem, który przez 20 lat najpierw pracował w przychodni rodzinnej, a potem na oddziale opieki paliatywnej. Następnie przez ponad dekadę zajmował się osobami uzależnionymi od narkotyków i chorymi psychicznie w dzielnicy Downtown Eastside w Vancouver. Napisał cztery książki wydane w 25 językach. Jest również popularnym mówcą cenionym ze względu na swoją wiedzę na temat uzależnień, traumy, rozwoju dzieci oraz powiązań między stresem a chorobami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 467
Ludzie zawsze intuicyjnie czuli, że ciało i umysł są niepodzielne. Współcześnie doszło jednak do niefortunnego rozłamu między tym, co podpowiada nam organizm, a tym, co umysł uważa za prawdę. Ku własnej zgubie zwykle kierujemy się drugim z tych dwóch źródeł informacji.
Dlatego za przyjemność i przywilej uważam przedstawienie Czytelnikowi odkryć nowoczesnej nauki, potwierdzających intuicję odwiecznej mądrości. Stanowiło to mój nadrzędny cel podczas pisania tej książki. Innym było odsłonięcie zwierciadła, w którym przegląda się nasze napędzane stresem społeczeństwo – w odbiciu tym widzimy, jak na niezliczone mimowolne sposoby pomagamy powstawać nękającym nas chorobom.
Nie jest to księga receptur, lecz mam nadzieję, że posłuży Czytelnikom za katalizator osobistych przemian. Recepty pochodzą z zewnątrz, przemiana zachodzi wewnątrz. Każdego roku ukazuje się wiele książek z prostymi zaleceniami dotyczącymi różnych aspektów naszej egzystencji – fizycznych, emocjonalnych czy też duchowych. Nie zamierzałem pisać kolejnej. Recepty wypisuje się z zamiarem wyleczenia konkretnej dolegliwości; wewnętrzna przemiana zaś jest drogą do zdrowienia – osiągnięcia harmonii i zdrowia – istniejącej całości. Nie przeczę, że porady i zalecenia mogą być przydatne, ale jeszcze cenniejszy jest wgląd w samego siebie, w działanie umysłu i ciała. Ów inspirowany poszukiwaniem prawdy wgląd może sprzyjać wewnętrznej przemianie. Ci, którzy szukają uzdrowienia, znajdą właściwy przekaz już na samym początku, w pierwszym studium przypadku. Jak sugerował wybitny fizjolog Walter Cannon, mądrość tkwi w naszych ciałach. Mam nadzieję, że Kiedy ciało mówi nie pomoże Czytelnikom wsłuchać się w mądrość, którą wszyscy posiadamy.
Niektóre z przedstawionych w tej książce przypadków pochodzą z opublikowanych biografii lub autobiografii znanych osób. Większość zaczerpnąłem jednak z własnej praktyki klinicznej bądź zarejestrowanych rozmów z osobami, które zgodziły się na udzielenie wywiadu i przytoczenie ich medycznej oraz osobistej historii. Ze względu na ochronę prywatności imiona (a w niektórych sytuacjach także inne okoliczności) zostały zmienione.
Aby uniknąć nazbyt akademickiego charakteru tej pracy, utrudniającego jej odbiór laikowi, ograniczyłem liczbę adnotacji. Przypisy do każdego rozdziału zostały zamieszczone na końcu książki.
Wyróżnienia w tekście, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą ode mnie.
Proszę o przesyłanie wszelkich uwag i komentarzy na adres [email protected], zapoznam się z nimi z przyjemnością.
Rozdział 1
Mary była filigranową kobietą o indiańskich korzeniach, tuż po czterdziestce. Ta łagodna osoba o pełnym szacunku sposobie bycia leczyła się u mnie od ośmiu lat, wraz z mężem i trójką dzieci. W jej uśmiechu przejawiała się nieśmiałość z domieszką uległości. Lubiła się śmiać. Gdy jej młodzieńczo wyglądająca twarz rozpromieniała się, trudno było nie odpowiedzieć tym samym. Na wspomnienie Mary moje serce wciąż rośnie, a zarazem ściska się z żalu.
Nie rozmawialiśmy wiele, dopóki nie pojawiły się u niej pierwsze oznaki choroby, która miała położyć kres jej życiu. Zaczęło się bardzo niewinnie: ranka po ukłuciu igłą w opuszkę palca przez kilka miesięcy nie chciała się zagoić. Stwierdzono, że problem związany jest ze zwężeniem małych tętnic, które zaopatrują palce w krew. Zjawisko to, nazywane objawem Raynauda, skutkuje niedotlenieniem tkanek i może prowadzić do powstania zgorzeli, do czego, niestety, doszło w przypadku Mary. Pomimo kilku hospitalizacji i zabiegów chirurgicznych ból palca stał się tak nieznośny, że po roku wręcz błagała o amputację. Nim spełniono tę prośbę, choroba posunęła się do tego stopnia, że ustawicznego cierpienia nie uśmierzały nawet silne narkotyczne środki przeciwbólowe.
Objaw Raynauda może wystąpić niezależnie lub wskutek innych zaburzeń. W grupie podwyższonego ryzyka znajdują się palacze, a Mary już jako nastolatka wpadła w szpony nałogu. Liczyłem na to, że kiedy zerwie z uzależnieniem, do jej palców powróci prawidłowy przepływ krwi. Po wielu nawrotach wreszcie jej się to udało. Niestety, objaw Raynauda okazał się zwiastunem znacznie cięższej przypadłości: u Mary zdiagnozowano twardzinę układową, chorobę immunologiczną tego samego rodzaju, do którego należą reumatoidalne zapalenie stawów, wrzodziejące zapalenie jelita grubego, toczeń rumieniowaty układowy (TRU) i wiele innych schorzeń – takich jak cukrzyca, stwardnienie rozsiane i prawdopodobnie nawet choroba Alzheimera. Za ich genezę nie zawsze uznaje się zaburzenia autoimmunologiczne, ich wspólną cechą są jednak atakowanie organizmu przez jego własny układ odpornościowy i wywołane tym uszkodzenia stawów, tkanki łącznej i właściwie wszystkich narządów – oczu, nerwów, skóry, jelit, wątroby i mózgu. W przebiegu twardziny układowej (jej inna nazwa to sklerodermia, pochodząca od greckich słów oznaczających stwardniałą skórę) samobójczy atak układu odpornościowego skutkuje usztywnieniem skóry, przełyku, serca, tkanek płucnych i wielu innych obszarów ciała.
Co przyczynia się do rozpętania w ciele wojny domowej?
Stanowisko dominujące w podręcznikach medycznych wskazuje na stricte biologiczny charakter zjawiska. W kilku odosobnionych przypadkach za czynniki sprawcze uznaje się toksyny, lecz na ogół zakłada się, że za choroby autoimmunologiczne odpowiadają w dużej mierze predyspozycje genetyczne. To ściśle fizyczne, wąskie podejście odzwierciedla praktyka medyczna. Żadnemu specjaliście – ani mnie, jako jej lekarzowi rodzinnemu – nie przyszło na myśl, by rozważyć inne przyczyny choroby Mary, takie, które wynikałyby z jej indywidualnych doświadczeń. Nikt z nas nie zainteresował się jej stanem psychicznym przed zachorowaniem ani jego wpływem na przebieg choroby i jej ostateczny rezultat. Skupialiśmy się na leczeniu poszczególnych symptomów fizycznych w miarę ich pojawiania się: przepisywaliśmy leki przeciwzapalne i przeciwbólowe; wykonywaliśmy zabiegi poprawiające ukrwienie i operacje usuwania ognisk zgorzeli; stosowaliśmy fizjoterapię mającą na celu przywrócenie sprawności motorycznej.
Pewnego dnia w odpowiedzi na podszept intuicji nakazujący wysłuchanie Mary niemal odruchowo zaprosiłem ją na godzinne spotkanie, by opowiedziała mi o sobie i swoim życiu. Jej zwierzenia stały się dla mnie objawieniem. Pod maską łagodności i nieśmiałości kryły się potężne złoża tłumionych od dawna emocji. Mary była dzieckiem maltretowanym, wielokrotnie porzucanym i przenoszonym z jednego domu zastępczego do drugiego. Wspominała, jak w wieku siedmiu lat kuliła się na strychu, tuląc w ramionach młodsze siostry, podczas gdy piętro niżej jej przybrani rodzice kłócili się i bili pod wpływem alkoholu. „Bez przerwy straszliwie się bałam, lecz jako siedmiolatka musiałam chronić siostry. Ale mnie nikt nie chronił” – wyznała. Nigdy wcześniej nie wyjawiła tych traum, nawet swemu mężowi, choć żyła z nim od dwudziestu lat. Nauczyła się nie zdradzać uczuć przed nikim; także przed sobą. Uzewnętrznianie się, okazywanie wrażliwości i kwestionowanie czegokolwiek – każde z tych działań w dzieciństwie mogło stanowić dla niej zagrożenie. Jej bezpieczeństwo opierało się na uwzględnianiu uczuć innych ludzi, nigdy własnych. W dorosłym życiu wciąż była uwięziona w roli narzuconej jej jako dziecku, nieświadoma, że sama ma prawo do opieki, bycia wysłuchaną i braną pod uwagę.
Mary opisywała siebie jako osobę niezdolną do wyrażania odmowy, w kompulsywny sposób przejmującą odpowiedzialność za zaspokajanie potrzeb innych ludzi. Nawet gdy jej choroba czyniła zastraszające postępy, ona martwiła się głównie o męża i prawie dorosłe już dzieci. Czy jej ciało wykorzystało twardzinę układową jako metodę na ostateczne zerwanie z tą wszechogarniającą obowiązkowością?
Być może ciało Mary robiło to, do czego jej umysł nie był zdolny: odrzucało bezwzględne oczekiwania stawiania potrzeb innych ponad własnymi, którymi najpierw obarczono ją w dzieciństwie, a które potem – tym razem już sama – nałożyła na siebie jako dojrzała kobieta. Zasugerowałem to, gdy w 1993 roku opisałem przypadek Mary w swoim pierwszym felietonie medycznym dla „The Globe and Mail”. „Jeśli otoczenie uniemożliwiło nam nauczenie się mówienia »nie«, nasze ciała mogą powiedzieć to za nas” – stwierdziłem. Powołałem się przy tym na literaturę medyczną, przytaczając przykłady negatywnego wpływu stresu na układ odpornościowy.
Koncepcja, zgodnie z którą forma radzenia sobie z emocjami może być czynnikiem istotnym dla rozwoju twardziny układowej bądź innych chorób przewlekłych, jest przez część lekarzy postrzegana jako herezja. Pewna reumatolożka, specjalistka z dużego kanadyjskiego szpitala, wysłała do redakcji zjadliwy list, w którym potępiła nie tylko mój artykuł, lecz także gazetę za opublikowanie go. Zarzuciła mi brak doświadczenia i nieprzeprowadzenie badań.
Zanegowanie przez specjalistę faktu istnienia związku pomiędzy umysłem a ciałem nie stanowiło dla mnie zaskoczenia. Dualizm – rozszczepianie na dwoje tego, co stanowi jedność – rzutuje na wszystkie nasze przekonania dotyczące zdrowia i choroby. Staramy się pojąć ciało w oderwaniu od umysłu. Próbujemy opisywać istoty ludzkie – zdrowe czy nie – tak, jakby funkcjonowały niezależnie od środowiska, w którym się rozwijają, żyją, pracują, bawią się, kochają i umierają. Tego rodzaju typowe, ukryte uprzedzenia wynikają z medycznej ortodoksji, a większość lekarzy przyswaja je w procesie kształcenia, by potem kierować się nimi w praktyce.
W odróżnieniu od wielu innych nauk medycyna nie przyswoiła jeszcze ważnej lekcji, jaka płynie z teorii względności Einsteina: położenie obserwatora wpływa na obserwowane zjawisko i na wyniki obserwacji. Węgiersko-kanadyjski pionier w dziedzinie badania stresu Hans Selye zwrócił uwagę, że niesprawdzone założenia naukowca w równym stopniu determinują, co ograniczają jego odkrycia. „Wydaje mi się, że większość ludzi nie uświadamia sobie w pełni, do jakiego stopnia badania naukowe i wnioski z nich wysnuwane zależą od osobistych poglądów badacza – napisał w książce Stress życia. – Jestem przekonany, że obecnie, w wieku tak bardzo uzależnionym od nauki i naukowców, ta zasadnicza sprawa zasługuje na szczególną uwagę”q1. W tej szczerej opinii – będącej jednocześnie samooceną – Selye, który sam był lekarzem, wyraził prawdę rzadko pojmowaną nawet teraz, wiele lat później.
Im bardziej wyspecjalizowani stają się lekarze, tym więcej wiedzą o konkretnej części ciała lub narządzie, a zarazem tym mniej rozumieją istotę ludzką, w której ciele znajduje się przedmiot ich zainteresowania. Pacjenci, z którymi przeprowadziłem wywiady na potrzeby niniejszej publikacji, niemal jednogłośnie twierdzili, że ani opiekujący się nimi specjaliści, ani lekarze rodzinni nie zachęcali ich do wyjawienia osobistej i subiektywnej natury ich życia. W większości swych kontaktów ze środowiskiem medycznym odnosili raczej wrażenie, że dialog tego rodzaju uważany jest za zbędny. Rozmawiając z moimi kolegami specjalistami na temat tych samych pacjentów, doszedłem do wniosku, że nawet po wielu latach opieki i terapii lekarz może prawie nie znać szczegółów życia chorego ani jego doświadczeń wykraczających poza wąskie granice leczonej przypadłości.
W książce tej postanowiłem przedstawić kwestię wpływu stresu na zdrowie człowieka. Rzecz dotyczy zwłaszcza stresu ukrytego, pojawiającego się u wszystkich ludzi na skutek wczesnych uwarunkowań i stanowiącego wzorzec tak głęboki, a zarazem tak subtelny, że zdaje się być częścią nas samych. Odwołuję się do tylu dowodów naukowych, ile uznałem za rozsądne wskazać w pracy przeznaczonej dla laików, lecz sedno książki – przynajmniej z mojego punktu widzenia – tworzą indywidualne historie, którymi dzielę się na jej łamach z czytelnikami. Tak się przy tym składa, że relacje te będą zapewne postrzegane za najmniej przekonujące przez tych, którzy uznają tego rodzaju przesłanki za „niepotwierdzone”.
Tylko intelektualny luddysta mógłby zaprzeczyć ogromnym korzyściom, jakie przyniosło ludzkości skrupulatne stosowanie metod naukowych. Nie każdą cenną informację da się jednak potwierdzić laboratoryjnie lub przy użyciu narzędzi statystycznych, tak jak nie każdy aspekt choroby można sprowadzić do faktów zweryfikowanych w podwójnie ślepych próbach czy z wykorzystaniem nawet najbardziej rygorystycznych procedur. Iwan Iljicz w książce Limits to Medicine (Granice medycyny) napisał: „Medycyna mówi nam tyle samo o istocie uzdrawiania, cierpienia i umierania, co analiza chemiczna o estetycznej wartości ceramiki”. Wyrzucając poza nawias uznanego dorobku wiedzy wkład ludzkiego doświadczenia i wglądu, ograniczamy się w istocie do bardzo wąskiej sfery.
Coś utraciliśmy. W 1892 roku Kanadyjczyk William Osler, jeden z najwybitniejszych lekarzy wszech czasów, wyraził przypuszczenie, że reumatoidalne zapalenie stawów – schorzenie o etiologii zbliżonej do twardziny układowej – może być powiązane ze stresem. Dzisiejsza reumatologia na dobrą sprawę ignoruje ten aspekt pomimo przemawiających za nim dowodów naukowych, które gromadzono przez ponad sto lat, a więc od chwili, gdy Osler opublikował swoje spostrzeżenia. Właśnie do tego sprowadziło praktykę medyczną wąskie podejście naukowe. Podnosząc współczesną naukę do rangi ostatecznego arbitra naszych cierpień, nazbyt pochopnie odrzuciliśmy mądrość minionych epok.
Jak zauważył amerykański psycholog Ross Buck, do czasu pojawienia się nowoczesnej technologii medycznej i farmakologii naukowej lekarze musieli polegać na efekcie placebo. Koniecznością było wzbudzenie w każdym pacjencie przekonania o jego własnej, wewnętrznej zdolności zdrowienia. Chcąc być skutecznym, lekarz musiał wysłuchać pacjenta, nawiązać z nim kontakt i zaufać swojej intuicji. Wydaje się, iż lekarze zarzucili tego rodzaju działania, odkąd zaczęliśmy bazować niemal wyłącznie na „obiektywnych” pomiarach, opartych na technologii metodach diagnostycznych oraz „naukowych” terapiach.
Krytyka ze strony wspomnianej wcześniej reumatolożki nie stanowiła zatem niespodzianki. Znacznie większą okazał się kolejny list – tym razem ze słowami poparcia – który przyszedł do redakcji kilka dni później. Jego autor, Noel B. Hershfield, profesor medycyny klinicznej na Uniwersytecie w Calgary, napisał: „Nowa dyscyplina wiedzy, psychoneuroimmunologia, dojrzała do punktu, w którym pojawiły się zebrane przez naukowców z różnych dziedzin przekonujące dowody na istnienie bliskich związków między mózgiem a układem odpornościowym (…). Konstrukcja emocjonalna jednostki oraz jej reakcja na ciągły stres rzeczywiście mogą stanowić przyczynę wielu chorób, które medycyna leczy, nie znając jednak jeszcze ich etiologii – takich jak twardzina układowa, ogromna większość chorób reumatycznych, nieswoiste zapalenie jelit, cukrzyca, stwardnienie rozsiane i wiele innych schorzeń, znanych każdej medycznej specjalizacji (…)”.
Zaskoczenie w owym liście stanowiła dla mnie wzmianka o istnieniu nowej gałęzi medycyny. Czym jest psychoneuroimmunologia? Dowiedziałem się, iż jest to nic innego, jak nauka o zależnościach między umysłem a ciałem; nierozerwalnej jedności emocji i fizjologii człowieka w procesie rozwoju trwającym całe jego życie – również w okresach choroby. To zniechęcająco skomplikowane słowo oznacza po prostu, że dyscyplina ta bada sposoby, jakimi psychika – umysł i jego treść emocjonalna – głęboko oddziałuje na układ nerwowy organizmu oraz jak funkcjonowanie ich obu ściśle wiąże się z działaniem naszego układu odpornościowego. Niektórzy nazywają tę nową dziedzinę psychoneuroimmunoendokrynologią, chcąc podkreślić rolę aparatu endokrynnego, czy też hormonalnego, w procesach przebiegających w całym organizmie. Innowacyjne badania pozwalają analizować te zależności aż do poziomu komórkowego. Poznajemy naukowe podstawy tego, co wiedzieliśmy już wcześniej, lecz – z wielką stratą dla nas samych – zapomnieliśmy.
W ciągu dziejów wielu lekarzy rozumiało, że emocje mają ogromny wpływ zarówno na powstawanie chorób, jak i powrót pacjenta do zdrowia. Prowadzili w związku z tym badania, pisali książki i kwestionowali panującą doktrynę medyczną, lecz ich koncepcje, eksperymenty i spostrzeżenia po wielekroć ginęły w czymś w rodzaju medycznego trójkąta bermudzkiego. Wiedza o zależnościach między umysłem a ciałem, zdobywana przez poprzednie pokolenia lekarzy i naukowców, znikała bez śladu, jakby nigdy nie istniała.
W artykule wstępnym sierpniowego wydania czasopisma „New England Journal of Medicine” z 1985 roku zadeklarowano buńczucznie, iż „nadszedł czas, by w dużej mierze włożyć między bajki wiarę w chorobę jako bezpośrednie odzwierciedlenie stanu mentalnego”q2.
Takiego podejścia nie sposób dłużej bronić. Psychoneuroimmunologia, nowa gałąź wiedzy wspomniana przez dr. Hershfielda w liście do „The Globe and Mail”, okrzepła, nawet jeśli jej odkrycia nie zakorzeniły się jeszcze w świecie praktyki medycznej.
Wystarczy pobieżny przegląd materiałów zgromadzonych w bibliotekach medycznych lub na specjalistycznych stronach internetowych, by dostrzec rosnącą falę popularności publikacji naukowych, artykułów i podręczników przedstawiających wiedzę z tej nowej dziedziny. Upowszechnia się ona stopniowo także za pośrednictwem magazynów i książek popularnonaukowych. Laiccy odbiorcy, którzy pod wieloma względami wyprzedzają specjalistów i nie są tak mocno przywiązani do ortodoksyjnych teorii, mniej obawiają się odstąpienia od prostych podziałów dotyczących ludzkiego organizmu czy zaakceptowania, że jego cudowna całość jest czymś więcej niż zaledwie sumą części.
Aktywność ludzkiego układu odpornościowego nie jest oderwana od naszych codziennych doświadczeń. Wykazano na przykład, że mechanizmy obronne, które u zdrowych młodych ludzi działają sprawnie w zwykłych okolicznościach, słabną w wyniku presji, jaka pojawia się w czasie sesji egzaminacyjnych. Stwierdzono, że jeszcze większy wpływ na przyszłe zdrowie i dobrostan wywiera samotność – u najbardziej wyalienowanych studentów największego uszczerbku doznała sprawność układu immunologicznego. Na podobnej zasadzie izolacja została skojarzona ze zmniejszoną aktywnością tego układu u pacjentów hospitalizowanych ze względów psychiatrycznych. Fakty te należałoby wziąć pod uwagę, nawet gdyby nie istniały żadne inne dowody naukowe na długoterminowe skutki chronicznego stresu – choć jest ich wiele. Presja towarzysząca egzaminom jest oczywista i krótkotrwała, jednak wielu ludzi nieświadomie prowadzi życie w taki sposób, jakby nieustannie znajdowali się pod okiem potężnego, osądzającego ich egzaminatora, którego należy za wszelką cenę zadowolić. Wielu z nas, nawet jeśli nie doświadcza samotności, trwa w emocjonalnie dysfunkcyjnych związkach, w których nasze najważniejsze potrzeby nie są dostrzegane lub szanowane. Wyobcowanie i stres rzutują także na dobrostan osób przekonanych, że ich życie jest całkowicie satysfakcjonujące.
Jak stres może się przeobrazić w chorobę? Stres stanowi skomplikowaną kaskadę fizycznych i biochemicznych reakcji na silne bodźce emocjonalne. W ujęciu fizjologicznym emocje mają charakter impulsów elektrycznych, chemicznych i hormonalnych w układzie nerwowym człowieka. Wpływają one – przy czym zależność ta jest dwukierunkowa – na funkcjonowanie głównych organów, spójność układu odpornościowego oraz działanie wielu krążących w organizmie substancji biologicznych, odgrywających istotne role w regulowaniu jego stanu fizycznego. Tłumienie emocji – jak musiała to robić Mary, gdy jako dziecko poszukiwała bezpieczeństwa – skutkuje rozbrojeniem mechanizmów chroniących organizm przed chorobą. Wyparcie – oddzielenie emocji od świadomości i zepchnięcie ich do sfery nieświadomości – dezorganizuje i dezorientuje fizjologiczne mechanizmy obronne do tego stopnia, że u niektórych osób zaczynają one szwankować i zamiast stać na straży zdrowia, stają się jego niszczycielami.
Pracując przez siedem lat na stanowisku koordynatora medycznego Oddziału Opieki Paliatywnej w szpitalu w Vancouver, poznałem wielu cierpiących na choroby przewlekłe ludzi, których emocjonalna przeszłość przypominała doświadczenia życiowe Mary. Podobne mechanizmy i sposoby radzenia sobie ze stresem przejawiali również przyjeżdżający do nas na zabiegi paliatywne pacjenci z nowotworami lub borykający się z procesami zwyrodnieniowymi, takimi jak stwardnienie zanikowe boczne (zwane w Ameryce Północnej chorobą Lou Gehriga, od nazwiska wybitnego amerykańskiego baseballisty, który zmarł w jej wyniku; w Wielkiej Brytanii z kolei jest ono określane chorobą neuronu ruchowego). W mojej praktyce lekarza rodzinnego obserwowałem te same wzorce zachowań u osób zmagających się ze stwardnieniem rozsianym, z dolegliwościami zapalnymi jelit – jak wrzodziejące zapalenie jelita grubego czy choroba Leśniowskiego-Crohna – zespołem przewlekłego zmęczenia, zaburzeniami autoimmunologicznymi, fibromialgią, migreną, chorobami skóry, endometriozą i wieloma innymi schorzeniami. Prawie żaden z moich ciężko chorych pacjentów nie potrafił odmawiać w kwestiach dotyczących ważnych sfer życia. Nawet jeśli osobowości niektórych ludzi oraz ich sytuacje życiowe były na pierwszy rzut oka inne niż w przypadku Mary, zawsze kryły się za nimi te same emocjonalne mechanizmy wyparcia.
Wśród moich nieuleczalnie chorych pacjentów znajdował się mężczyzna w średnim wieku, będący dyrektorem generalnym firmy, która sprzedawała chrząstkę rekina jako specyfik przeciwrakowy. Nim został przyjęty na nasz oddział, jego niewiele wcześniej zdiagnozowany nowotwór zdążył się rozprzestrzenić po całym organizmie. Niemal do ostatniego dnia życia człowiek ten jadł chrząstkę rekina, choć już nie dlatego, że wierzył w jej skuteczność. Cuchnęła paskudnie – odrażający smród wyczuwało się z daleka – i mogłem sobie jedynie wyobrażać, jak smakuje. „Nienawidzę tego jeść – wyznał mi – ale mój partner biznesowy byłby bardzo rozczarowany, gdybym przestał”. Przekonałem go, że ma pełne prawo dożyć swoich dni bez poczucia odpowiedzialności za czyjeś rozczarowanie.
Postawienie hipotezy, zgodnie z którą sposób przystosowania człowieka do życia mógłby stanowić czynnik chorobotwórczy, wymaga delikatności. Korelacje między postępowaniem a późniejszym zachorowaniem w przypadku, dajmy na to, palenia tytoniu i raka płuc są oczywiste dla wszystkich – może z wyjątkiem potentatów przemysłu tytoniowego. Jednak powiązania między emocjami a pojawieniem się stwardnienia rozsianego, raka piersi czy zapalenia stawów są już trudniejsze do udowodnienia. Pacjent nie tylko cierpi w wyniku choroby, lecz także odnosi wrażenie, że jest obwiniany o bycie takim, a nie innym człowiekiem. „Po co piszesz taką książkę? – zapytała mnie pięćdziesięciodwuletnia profesorka uniwersytetu, zmagająca się z nowotworem piersi. – Zachorowałam na raka ze względu na uwarunkowania genetyczne, a nie dlatego, że coś zrobiłam” – powiedziała gniewnie.
„Traktowanie choroby i śmierci jako osobistej porażki jest wyjątkowo niefortunną formą obarczania winą ofiary – oskarżał wstępniak w czasopiśmie »New England Journal of Medicine« z 1985 roku. – Gdy pacjent jest już obciążony chorobą, nie należy dodatkowo pognębiać go oczekiwaniem, że weźmie na siebie odpowiedzialność za jej wystąpienie”.
Do drażliwej kwestii domniemanej winy jeszcze wrócę, tymczasem zaznaczę jedynie, że nie chodzi tu o winę ani porażkę. Takie określenia zaciemniają obraz sytuacji. Jak postaram się wkrótce wykazać, obwinianie cierpiącego – poza tym, że jest nieetyczne – z naukowego punktu widzenia nie ma żadnych podstaw.
W artykule zamieszczonym w „NEJM” winę przemieszano z odpowiedzialnością. Choć wszyscy obawiamy się obciążenia odpowiedzialnością, każdy z nas zapewne życzyłby sobie częściej być odpowiedzialnym za wydarzenia we własnym życiu, a więc świadomie nimi kierować, a nie tylko reagować w sposób odruchowy. Chcemy rozporządzać swoim życiem; być odpowiedzialnymi i zdolnymi do podejmowania własnych decyzji wpływających na sprawy dla nas istotne. Prawdziwa odpowiedzialność nie istnieje jednak w oderwaniu od świadomości. Jedną ze słabości zachodniego podejścia do medycyny jest uczynienie z lekarza jedynego autorytetu, z pacjenta zaś – najczęściej pasywnego obiektu terapii lub odbiorcy leku. Ludzie zostali pozbawieni możliwości bycia prawdziwie odpowiedzialnymi. Nikt nie powinien być obarczany winą za własną chorobę bądź śmierć. Mogą one przypaść w udziale każdemu, w dowolnej chwili, ale im więcej wiemy na swój temat, tym łatwiej unikniemy stawania się biernymi ofiarami swoich przypadłości.
Relacje między umysłem a ciałem należy dostrzegać w celu zrozumienia nie tylko choroby, lecz także zdrowia. Doktor Robert Maunder z wydziału psychiatrii na Uniwersytecie w Toronto pisał o roli komunikacji umysł–ciało w czasie choroby. „Próba zrozumienia i rozwiązania problemu stresu daje większe szanse na zdrowie niż ignorowanie go” – powiedział mi w wywiadzie. W przebiegu terapii każda informacja, każda cząstka prawdy mogą mieć niebagatelne znaczenie. Jeśli istnieje związek między emocjami a fizjologią, przemilczenie tego faktu pozbawia pacjenta potężnej broni do walki z chorobą.
W tym miejscu docieramy do problemu nieadekwatności języka. Samo rozprawianie o powiązaniach między umysłem a ciałem każe sądzić, że są to dwa odrębne, jedynie w jakimś zakresie współpracujące byty. W rzeczywistości takie rozgraniczenie nie istnieje; nie ma ciała, które nie byłoby umysłem, i nie ma umysłu, który nie byłby ciałem. Niektórzy sugerują wprowadzenie terminu mindbody (umysł–ciało), który lepiej oddaje prawdziwy stan rzeczy.
Nawet w krajach Zachodu myślenie o związkach umysł–ciało nie jest zupełnie nowe. W jednym z Dialogów Platona Sokrates przytacza krytykę, jaką tracki lekarz wygłosił pod adresem swych greckich kolegów: „Właśnie dlatego lekarzom u Hellenów wymyka się tak wiele chorób, że nie znają tej całości, o którą troskliwie dbać potrzeba (…). Teraz właśnie, mówi, to jest ten błąd rozpowszechniony między ludźmi, że bez jednego i bez drugiego1 niejeden próbuje być lekarzem”q3. Umysłu od ciała oddzielić nie sposób – Sokrates wiedział to niemal dwa i pół tysiąclecia przed pojawieniem się psychoneuroimmunoendokrynologii!
Pisanie książki Kiedy ciało mówi nie zaowocowało nie tylko potwierdzeniem niektórych spostrzeżeń, które po raz pierwszy wyraziłem w artykule dotyczącym przypadku twardziny układowej u Mary. Przy okazji wiele się nauczyłem i głęboko doceniłem pracę setek lekarzy, naukowców, psychologów i badaczy, którzy nakreślili zarysy nieznanej wcześniej dziedziny relacji umysł–ciało. Praca nad tą książką stała się dla mnie przy tym wewnętrzną eksploracją sposobów, na jakie sam tłumiłem emocje. Do odbycia tej osobistej podróży skłoniło mnie pytanie, które usłyszałem od psychoterapeuty z British Columbia Cancer Agency, dokąd udałem się w celu zbadania roli wypierania emocji w rozwoju raka. Jak się wydaje, wiele osób ze zdiagnozowaną chorobą nowotworową odruchowo tłumi cierpienie psychiczne i fizyczne, a także nieprzyjemne emocje, takie jak gniew, smutek czy poczucie odrzucenia. „Jaki jest twój osobisty związek z tym problemem? – zapytał mnie terapeuta. – Co cię przyciąga do tego konkretnego tematu?”.
Pytanie to wydobyło z mojej pamięci wspomnienie wydarzenia sprzed siedmiu lat. Pewnego wieczoru pojechałem do domu opieki, w którym przebywała moja siedemdziesięciosześcioletnia wówczas matka. Cierpiała na postępującą dystrofię mięśniową, dziedziczną chorobę powodującą zanik mięśni, która występuje w naszej rodzinie. Ponieważ schorzenie wyniszczyło jej ciało do tego stopnia, że nie mogła już nawet usiąść bez pomocy, nie była w stanie samodzielnie funkcjonować we własnym domu. Ja i moi dwaj bracia odwiedzaliśmy ją wraz z rodzinami aż do jej śmierci, która czasowo zbiegła się z rozpoczęciem przeze mnie pracy nad niniejszą publikacją.
Idąc korytarzem domu opieki, lekko utykałem. Tego samego ranka przeszedłem operację uszkodzonej chrząstki kolanowej, której musiałem się poddać na skutek ignorowania licznych sygnałów, jakie moje ciało wysyłało mi językiem bólu za każdym razem, gdy biegałem po betonie. Gdy tylko otworzyłem drzwi do pokoju mamy i ruszyłem się z nią przywitać, odruchowo nadałem swoim krokom zwykłą nonszalancję. Impuls do ukrycia kuśtykania nie był świadomy – posłuchałem go, nim zdałem sobie z tego sprawę. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, co skłoniło mnie do podjęcia tak – nomen omen – zbędnych kroków. Zbędnych, ponieważ moja matka z pewnością całkowicie spokojnie przyjęłaby informację, że jej ponadpięćdziesięcioletni syn kuleje niespełna dwanaście godzin po operacji kolana.
Co zatem mną powodowało? Odruch, by ochronić matkę przed smutkiem, nawet w tak niewinnej sytuacji, był głęboko wdrukowany i wynikał z instynktu, który miał niewiele wspólnego z naszymi obecnymi potrzebami. Był oparty na wspomnieniach – stanowił rekonstrukcję reakcji wyrytej w moim rozwijającym się mózgu, zanim zyskałem jej świadomość.
Ocalałem z nazistowskiej apokalipsy, lecz w jakimś stopniu jestem także jej dzieckiem – większość pierwszego roku swego życia spędziłem w Budapeszcie pod niemiecką okupacją. Moich dziadków ze strony matki zgładzono w Auschwitz, kiedy miałem pięć miesięcy; ciotka również została deportowana i słuch po niej zaginął. Ojciec trafił do batalionu prac przymusowych w służbie armii niemieckiej i węgierskiej. Wraz z matką ledwo przeżyliśmy miesiące spędzone w budapeszteńskim getcie. Na kilka tygodni musiała się nawet ze mną rozstać, stanowiło to bowiem jedyny sposób na uratowanie mnie przed śmiercią głodową albo chorobą. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, że w jej stanie umysłu i pod nieludzką presją stresów, jakie towarzyszyły jej każdego dnia, matka rzadko zdobywała się na czuły uśmiech i niepodzielną uwagę, niezbędne do utrwalenia poczucia bezpieczeństwa i bezwarunkowej miłości u rozwijającego się niemowlęcia. Opowiadała mi zresztą o wielu sytuacjach, w których przepełniała ją rozpacz tak wielka, że jedyną motywacją do wstania z łóżka była konieczność opieki nade mną. Wcześnie nauczyłem się, że muszę zasłużyć na jej uwagę i stać się dla niej jak najmniejszym ciężarem, a własne lęki i cierpienia najlepiej stłumić.
W zdrowych relacjach troska matki nie wymaga od niemowlęcia zapracowywania na to, co otrzymuje. Moja matka nie potrafiła zapewnić mi tej bezwarunkowej opieki – a ponieważ nie była ani święta, ani doskonała, niewykluczone, że nie udałoby się jej to w pełni nawet bez koszmaru, jakiego doświadczyła nasza rodzina.
W takich okolicznościach stałem się obrońcą swojej matki – chroniłem ją przede wszystkim przed świadomością mojego cierpienia. Obronny odruch, który wykształcił się u niemowlęcia, wkrótce przeistoczył się w utrwalony wzorzec osobowości, po pięćdziesięciu jeden latach wciąż skłaniający mnie do ukrywania przed nią nawet najmniejszego fizycznego dyskomfortu.
Nie rozważałem pisania książki Kiedy ciało mówi nie w takich kategoriach. Traktowałem ją raczej jak intelektualną podróż; badanie interesującej teorii, która pomogłaby rzucić światło na kwestie ludzkiego organizmu w stanie zdrowia i choroby. Ścieżkę tę przedeptali przede mną inni, ale zawsze przecież zostaje coś do odkrycia. Pytanie terapeuty skłoniło mnie do zmierzenia się z problemem wyparcia emocjonalnego we własnym życiu. Dzięki temu uświadomiłem sobie, że maskowanie utykania jest jedynie małym jego przykładem.
Z tego właśnie powodu chcę podzielić się nie tylko wiedzą czerpaną od innych czy z fachowych czasopism, lecz także obserwacjami z własnego życia. Mechanizm wyparcia działa u każdego z nas. Wszyscy do pewnego stopnia coś negujemy i oszukujemy sami siebie, na ogół w sposób, którego nie jesteśmy świadomi bardziej niż ja, gdy „postanowiłem” zamaskować swoje utykanie. O zdrowiu czy chorobie decyduje jedynie kwestia skali tych zjawisk bądź obecności albo braku innych czynników – takich jak dziedziczność czy zagrożenia środowiskowe – które sprzyjają występowaniu określonych schorzeń. Pokazując, że wyparcie stanowi główną przyczynę stresu i jest istotnym czynnikiem chorobotwórczym, nie wytykam nikogo palcem za „rozchorowanie się na własną prośbę”. Celem tej książki są szerzenie wiedzy i rozpowszechnianie informacji o możliwościach leczenia, a nie przysparzanie winy i wstydu, które w naszej kulturze panoszą się aż zanadto. Być może jestem nadmiernie wyczulony na kwestię poczucia winy, lecz nie różnię się pod tym względem od większości ludzi. Wstyd jest najgłębszą z „negatywnych emocji” – zrobimy niemal wszystko, by go uniknąć. Niestety, ustawiczny strach przed wstydem zaburza naszą zdolność trzeźwej oceny rzeczywistości.
Pomimo usilnych starań wielu lekarzy po ośmiu latach od uzyskania diagnozy Mary zmarła w szpitalu w Vancouver na skutek powikłań związanych z twardziną układową. Do końca zachowała łagodny uśmiech, choć jej serce było słabe, a oddech stał się ciężki. Raz na jakiś czas prosiła mnie o długą prywatną wizytę – nawet w szpitalu, w ostatnich dniach życia. Chciała po prostu porozmawiać o sprawach poważnych i błahych. „Jesteś jedynym człowiekiem, który mnie kiedykolwiek słuchał” – wyznała kiedyś.
Czasami zastanawiam się, jak mogłoby się ułożyć życie Mary, gdyby ktoś ją dostrzegł, wysłuchał i zrozumiał, kiedy była małą dziewczynką – maltretowaną, wystraszoną i uginającą się pod presją odpowiedzialności za młodsze siostry. Być może gdyby miała wówczas przy sobie kogoś, na kim niezawodnie mogłaby się oprzeć, nauczyłaby się cenić siebie, wyrażać swoje uczucia i okazywać gniew w razie naruszenia jej fizycznych i emocjonalnych granic. Czy żyłaby nadal, jeśli tak potoczyłyby się jej losy?
Chodzi o głowę i resztę ciała (przyp. tłum.). [wróć]
Rozdział 2
Stwierdzenie, że wiosną i latem 1996 roku życie Natalie obfitowało w stresy, byłoby niedopowiedzeniem. W marcu jej szesnastoletniego syna wypuszczono z ośrodka odwykowego po półrocznym pobycie. W ciągu dwóch poprzednich lat wielokrotnie wyrzucano go ze szkoły za używanie narkotyków i alkoholu. „Mieliśmy szczęście, że znalazło się dla niego miejsce na terapii stacjonarnej – mówi Natalie, pięćdziesięciotrzyletnia była pielęgniarka. – Niedługo po jego powrocie do domu zdiagnozowano mojego męża, a potem mnie”. W lipcu jej mąż Bill przeszedł operację złośliwego guza jelita grubego. Po operacji lekarze powiedzieli mu, że nowotwór objął także wątrobę.
Natalie doskwierały nieustanne zmęczenie, sporadyczne dzwonienie w uszach i zawroty głowy, lecz były one krótkotrwałe i ustępowały bez leczenia. Na rok przed rozpoznaniem choroby czuła się bardziej zmęczona niż zwykle. Po gwałtownym napadzie zawrotów głowy została skierowana na tomografię komputerową, badanie niczego jednak nie wykazało. Wykonany dwa miesiące później rezonans magnetyczny mózgu Natalie ujawnił natomiast nieprawidłowości charakterystyczne dla stwardnienia rozsianego: ogniska stanów zapalnych, w obrębie których stwierdzono uszkodzenia i bliznowacenie mieliny – zbudowanej z tkanki tłuszczowej osłonki chroniącej komórki nerwowe.
Stwardnienie rozsiane jest najczęstszym z tak zwanych schorzeń demielinizacyjnych, które upośledzają działanie komórek ośrodkowego układu nerwowego. Towarzyszące mu objawy są uzależnione od miejsc objętych stanem zapalnym i bliznowaceniem. Choroba atakuje najczęściej rdzeń kręgowy, pień mózgu i nerw wzrokowy, będący wiązką włókien nerwowych przenoszących informacje z gałek ocznych do mózgu. W przypadku uszkodzeń zlokalizowanych w obrębie rdzenia kręgowego symptomy obejmują drętwienie, ból i inne nieprzyjemne odczucia pojawiające się w kończynach lub tułowiu. Niekiedy dochodzi do mimowolnego napięcia czy osłabienia mięśni. Degradacja osłonek mielinowych w dolnej części mózgu może skutkować podwójnym widzeniem, problemami z mową bądź trudnością z utrzymaniem równowagi. Pacjenci z zapaleniem nerwu wzrokowego borykają się z przejściową utratą wzroku. Bardzo częstym objawem jest zmęczenie – poczucie przytłaczającego wyczerpania, znacznie wykraczające poza typowe osłabienie.
Natalie uskarżała się na zawroty głowy przez całą jesień i wczesną zimę, a więc w trakcie opieki nad mężem podczas jego rekonwalescencji po operacji jelita i trwającej dwanaście tygodni chemioterapii. Potem Bill na pewien czas wrócił do swojej pracy w charakterze agenta nieruchomości. Następnie w maju 1997 roku został poddany operacji usunięcia guzów zlokalizowanych w wątrobie.
„Po resekcji, polegającej na usunięciu siedemdziesięciu pięciu procent wątroby, u Billa doszło do zakrzepu krwi w żyle wrotnej1. Zator mógł się okazać śmiertelny – wspomina Natalie. – Mąż stał się zagubiony i wojowniczy”. Bill zmarł w 1999 roku, przedtem jednak naraził żonę na ogrom emocjonalnego cierpienia, jakiego nie była w stanie przewidzieć.
Badacze z Kolorado przyjrzeli się stu osobom ze stwardnieniem rozsianym o postaci rzutowo-remisyjnej, w której nawroty choroby następują naprzemiennie z okresami bezobjawowymi. Właśnie taki typ choroby rozwinął się u Natalie. U pacjentów zagrożonych skrajnie silnymi czynnikami stresogennymi, takimi jak poważne trudności w związku lub niestabilność finansowa, do nasilenia objawów dochodziło prawie czterokrotnie częściejq4.
– W Boże Narodzenie 1996 roku zawroty głowy dokuczały mi bardzo często, ale potem niemal całkowicie doszłam do siebie – opowiada Natalie. – Tylko trochę niezgrabnie chodziłam. I pomimo wielu problemów związanych z resekcją wątroby u Billa – między lipcem a sierpniem aż cztery razy zabierałam go na szpitalny oddział ratunkowy – nic mi nie dolegało. Wyglądało na to, że mąż wraca do zdrowia, i mieliśmy nadzieję, że nie dojdzie do kolejnych komplikacji. Później moja choroba po raz kolejny się pogłębiła.
Zaostrzenie nastąpiło w chwili, gdy Natalie uznała, że może się trochę odprężyć, ponieważ nie musi już trwać w ciągłym pogotowiu.
– Mój mąż należał do ludzi, którzy uważają, że jeśli nie chcą czegoś robić, to nie muszą. Zawsze taki był. Gdy zachorował, nie miał zamiaru nic z tym zrobić. Siedział na kanapie i pstrykał palcami, a kiedy to robił, podskakiwałam. Irytował tym nawet dzieci. W końcu jesienią, kiedy mu się polepszyło, wysłałam go na kilka dni za miasto z przyjaciółmi. Powiedziałam sobie: „Powinien gdzieś wyjść, potrzebujesz tego”.
– A czego ty potrzebowałaś? – zapytałem.
– Miałam dość. Poprosiłam jego przyjaciela: „Zabierz go gdzieś, gdzie będziecie mogli przez parę dni pograć w golfa”. I faktycznie, przyjechał i go zabrał. Dwie godziny później poczułam zaostrzenie objawów choroby.
Jakie wnioski mogła wyciągnąć z tego doświadczenia?
– Cóż – rzekła z wahaniem Natalie. – Takie, że powinnam była wiedzieć, w którym momencie wyjść z trybu pomagania. Ale po prostu nie umiem; kiedy wiem, że ktoś potrzebuje pomocy, czuję się w obowiązku pomóc.
– Niezależnie od tego, co się z tobą dzieje?
– Tak. Minęło pięć lat, a ja wciąż nie nauczyłam się hamować. Moje ciało często protestuje, a ja mimo to prę przed siebie. Niczego mnie to nie uczy.
W trakcie trwania małżeństwa organizm Natalie miał wiele powodów do buntu. Bill był alkoholikiem i często wprawiał ją w zakłopotanie. „Gdy trochę sobie pofolgował z piciem, robił się trudny do zniesienia – opowiadała. – Stawał się kłótliwy, agresywny, tracił panowanie nad sobą. Jeśli coś go zdenerwowało na imprezie, bez wyraźnego powodu naskakiwał na ludzi w miejscach publicznych. Odwracałam się wtedy i odchodziłam, a on wściekał się na mnie, że go nie wspieram. Już po dwóch dniach od stwierdzenia u mnie stwardnienia rozsianego wiedziałam, że nie mogę na niego liczyć”.
Po powrocie z golfowego wyjazdu Bill na kilka miesięcy odzyskał wigor. Wdał się w romans z kobietą, która była przyjaciółką rodziny. „Pomyślałam sobie wtedy: zobacz, co dla ciebie zrobiłam – mówi Natalie. – Naraziłam na szwank własne zdrowie. Opiekowałam się tobą całe lato. Byłeś u progu śmierci, a ja tkwiłam w szpitalu przez trzy doby, czekając na wyrok: wyzdrowiejesz czy umrzesz? Zajmowałam się tobą, gdy wróciłeś do domu. A ty tak mi się odwdzięczasz. Jakbym dostała w pysk”.
Koncepcja uznająca stres psychiczny za jeden z czynników zwiększających ryzyko stwardnienia rozsianego nie jest nowa. Pełny kliniczny obraz tej choroby jako pierwszy przedstawił francuski neurolog Jean-Martin Charcot. W wykładzie wygłoszonym w 1869 roku nadmienił on, iż „długotrwały żal lub zgryzota” łączą się z wystąpieniem charakterystycznych dla nich objawów. Pięć lat później pewien brytyjski lekarz opisał przypadek stwardnienia rozsianego, który również miał związek ze stresem: „W rozważaniach o aspekcie etiologicznym należy wspomnieć o informacji, jaką ta nieszczęsna pacjentka poufnie przekazała pielęgniarce, a mianowicie, że przyczyną jej choroby było przyłapanie męża w łóżku z inną kobietą”q5.
Na potrzeby tej książki przeprowadziłem wywiady z dziewięcioma osobami chorymi na stwardnienie rozsiane, w tym ośmioma kobietami. (Choroba ta w mniej więcej 60 procentach przypadków dotyka kobiety). Wzorce emocjonalne widoczne w historii Natalie można zaobserwować u każdej z tych osób, nawet jeśli nie zawsze w tak skrajnej formie.
Dowody zgromadzone dzięki tym wywiadom pokrywają się z wynikami badań. „Wielu klinicznych badaczy tej choroby wyraziło opinię, że stres emocjonalny może mieć związek z genezą stwardnienia rozsianego” – stwierdzono w artykule opublikowanym w 1970 rokuq6. Nadmierne przywiązanie do rodzica, brak niezależności psychicznej, przemożna potrzeba miłości i przywiązania oraz niezdolność do odczuwania lub wyrażania gniewu od dawna są uważane przez badaczy za możliwe czynniki naturalnego rozwoju omawianej choroby. Opracowania z 1958 roku wskazały, że w blisko 90 procentach przypadków „przed wystąpieniem objawów (…) pacjenci doświadczyli traumatycznych przeżyć, zagrażających ich »systemowi bezpieczeństwa«”q7.
W przeprowadzonym w 1969 roku badaniu przyjrzano się znaczeniu procesów psychicznych u trzydziestu dwóch pacjentów z Izraela i ze Stanów Zjednoczonych. U 85 procent z nich objawy – zdiagnozowane w późniejszym czasie jako skutki stwardnienia rozsianego – pojawiły się w następstwie niedawnego silnie stresującego wydarzenia. Były to bodźce o bardzo zróżnicowanym charakterze – od śmierci lub choroby kogoś bliskiego przez nagłą groźbę utraty środków do życia aż po sytuacje rodzinne powodujące trwałą zmianę w życiu badanego i wymagające elastyczności bądź adaptacji wykraczającej poza możliwości konkretnej osoby. Jednym z takich źródeł stresu okazał się długotrwały konflikt małżeński, a innym rosnąca odpowiedzialność w miejscu pracy. Autorzy badania skonkludowali: „Cechą wspólną są stopniowo narastająca świadomość niemożności poradzenia sobie z trudną sytuacją (…) i rodzące się na tym tle poczucie nieudolności lub porażki”q8. Stresy tego rodzaju występują u ludzi we wszystkich kulturach.
Podczas innego badania porównywano pacjentów cierpiących na stwardnienie rozsiane ze zdrowymi osobami stanowiącymi grupę kontrolną. Wśród chorych silnie stresujące zdarzenia były dziesięciokrotnie częstsze, z czego same konflikty małżeńskie – pięciokrotnieq9.
Spośród ośmiu moich rozmówczyń ze stwardnieniem rozsianym tylko jedna była nadal w swoim pierwszym długotrwałym związku; reszta rozstała się lub rozwiodła. Cztery z nich były przed zachorowaniem maltretowane fizycznie bądź psychicznie przez swych partnerów. W pozostałych przypadkach partnerzy byli emocjonalnie zdystansowani i nieprzystępni.
U dziennikarki o imieniu Lois stwardnienie rozsiane zdiagnozowano w 1974 roku; miała wówczas dwadzieścia cztery lata. Kilka miesięcy po krótkim epizodzie podwójnego widzenia zaczęła doświadczać mrowienia w nogach. Poprzednie dwa lata spędziła w malutkiej zamieszkanej przez autochtonów osadzie w Arktyce, z mężczyzną o dziewięć lat od niej starszym – artystą, którego obecnie opisuje jako człowieka niezrównoważonego psychicznie. Trafił on potem do szpitala z rozpoznaniem choroby maniakalno-depresyjnej.
– Ubóstwiałam go – wspomina Lois. – Był niezwykle utalentowany i czułam się przy nim mała. Może nawet trochę się go bałam.
Życie na Arktyce okazało się dla niej niezmiernie trudne.
– Dla chowanej pod kloszem dziewczyny z Zachodniego Wybrzeża to było jak przeprowadzka do Timbuktu. Wiele lat później usłyszałam od psychologa: „Miałaś szczęście, że wyszłaś stamtąd żywa”. To odosobnione miejsce było naznaczone alkoholizmem, morderstwami i śmiercią. Nie istnieją tam drogi. Bałam się swojego partnera, jego osądów i gniewu. Ten letni romans powinien się skończyć po kilku miesiącach, a tymczasem ciągnął się kilka lat. Próbowałam się trzymać najlepiej, jak umiałam, lecz wreszcie mój chłopak się mnie pozbył.
Warunki bytowe były złe.
– Mieliśmy wychodek, ale przy minus czterdziestu czy minus czterdziestu pięciu stopniach to był dramat. Potem mój partner się poddał i zdobył przenośną toaletę, jeśli można to tak nazwać, do której mogłam załatwiać się w nocy – bo kobiety siusiają częściej niż mężczyźni, prawda?
– Traktował to jak ustępstwo? – zapytałem.
– Zgadza się. Musieliśmy ją wynosić w celu opróżnienia, ale on nie chciał tego robić. Pewnej nocy cisnął toaletę w śnieg i kazał mi skorzystać z wychodka. Musiałam też nosić wodę, gdyż nie było dostępu do bieżącej. Nie miałam wyjścia. Jeśli chciałam z nim być, musiałam się z tym pogodzić.
Pamiętam, jak mówiłam mu, że najważniejszą rzeczą, jakiej od niego oczekuję, jest szacunek. Nie wiem dlaczego, ale było to dla mnie niezwykle istotne. Pragnęłam tego tak bardzo, że byłam w stanie wiele znieść.
Lois wyznała, że rozpaczliwa potrzeba aprobaty cechowała także jej wcześniejsze relacje, zwłaszcza te z matką.
– W jakiś sposób uosabiał dla mnie matkę, która zawsze kontrolowała moje życie (…) od samego początku mówiła mi, jak mam się ubierać czy urządzić pokój. Byłam dziewczynką zbyt dobrą, by mogła być prawdziwa. Oznaczało to, że marginalizowałam własne pragnienia i potrzeby za cenę czyjejś aprobaty. Zawsze starałam się być taka, jaką chcieli widzieć mnie rodzice.
Barbara, psychoterapeutka – sądząc po reputacji, znakomita – leczy wiele osób cierpiących na choroby przewlekłe. Sama zapadła na stwardnienie rozsiane. Uporczywie sprzeciwia się sugestii, jakoby jej stany zapalne i zbliznowacenia leżące u podstaw tej choroby miały cokolwiek wspólnego z wypieraniem emocji w dzieciństwie. Stwardnienie rozsiane ujawniło się u niej osiemnaście lat temu. Pierwsze symptomy dały o sobie znać tuż po tym, jak na dwa tygodnie zaprosiła do siebie socjopatycznego mężczyznę, z którym pracowała w zakładzie poprawczym.
– Przeszedł długą terapię i chodziło o to, by dać mu nową szansę – opowiada.
Pacjent ów zasiał w jej domu i małżeństwie chaos i spustoszenie. Zapytałem Barbarę, czy nie sądzi, iż zaproszenie do domu osoby z poważnymi problemami stanowiło rażące naruszenie jej własnych granic.
– Cóż, tak i nie. Zdawało mi się, że ponieważ umowa dotyczyła dwóch tygodni, wszystko będzie w porządku. Oczywiście nigdy więcej już czegoś takiego nie zrobię. Jestem teraz tak dobra w wyznaczaniu swoich granic, że jedna z moich pacjentek nazywa mnie królową granic – a ponieważ ona także jest terapeutką, żartujemy sobie z tego. Niestety, odebrałam bolesną lekcję. Czasami myślę, że moje stwardnienie rozsiane jest karą za głupotę.
Uznanie choroby za rodzaj kary wiąże się z bardzo istotną kwestią, a mianowicie taką, że przewlekle chorujące osoby często są oskarżane – lub zarzucają same sobie – że w jakiś sposób zasłużyły na własne nieszczęście. Gdyby teoria wyparcia/stresu istotnie sugerowała, że choroba jest karą, zgodziłbym się ze stanowiskiem Barbary, która ją odrzuca. Jednak próby naukowego zrozumienia nie da się pogodzić z moralizowaniem i osądem. Stwierdzenie, że nierozważna decyzja o zaproszeniu do domu potencjalnie toksycznego człowieka okazała się źródłem stresu i przyczyniła się do rozwoju choroby, stanowi jedynie wskazanie na związek między stresem a chorobą. Chodzi o omówienie ewentualnych konsekwencji – nie w kontekście kary, lecz fizjologicznej rzeczywistości.
Barbara utrzymuje, że z rodzicami łączyły ją zdrowe relacje, pełne wzajemnej miłości.
– Znakomicie dogadywałam się z mamą. Zawsze byłyśmy sobie bardzo bliskie.
– Wyznaczania granic uczymy się we wczesnych latach kształtowania osobowości – powiedziałem. – Dlaczego więc musiałaś się nauczyć tego później, na podstawie bolesnych doświadczeń?
– W odróżnieniu od mojej matki ja znałam swoje granice. Tego zresztą dotyczyła większość naszych kłótni. Spierałyśmy się o jej niezdolność do oceniania, gdzie ona się kończy, a ja zaczynam.
Fakt, iż Barbara przyjęła do swego domu niestabilnego emocjonalnie i niebezpiecznego mężczyznę, nauka uznałaby za silny stresor, lecz poprzedzający to wydarzenie chroniczny stres wynikający ze słabo wyznaczonych granic nie jest już tak łatwy do zidentyfikowania. Zatarcie granic emocjonalnych w dzieciństwie staje się istotnym źródłem przyszłego stresu fizjologicznego u osoby dorosłej. Ma ono ciągły negatywny wpływ na układ hormonalny i odpornościowy organizmu, ponieważ ludzie ze słabo określonymi granicami osobistymi funkcjonują w stanie chronicznego stresu – przekraczanie tych granic przez innych jest stałym elementem ich codziennych doświadczeń. Nauczyli się oni jednak usuwać tę prawdę ze świadomości.
W szanowanym podręczniku internistycznym pada stwierdzenie, że przyczyny stwardnienia rozsianego pozostają nieznaneq10. Większość badań odrzuca etiologię zakaźną, mimo iż wpływ wirusa nie jest wykluczony. Choroba ta ma prawdopodobnie podłoże genetyczne; do wniosku tego prowadzi fakt, iż niektóre grupy etniczne wydają się od niej wolne – na przykład Inuici w Ameryce Północnej czy Bantu z południowej Afryki. Geny nie wyjaśniają jednak, kto i dlaczego może zachorować. „Choć można odziedziczyć genetyczną podatność na stwardnienie rozsiane, nie da się odziedziczyć samej choroby – pisze neurolog Louis J. Rosner, były kierownik Kliniki Stwardnienia Rozsianego na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. – Na stwardnienie rozsiane nie zawsze zapadają nawet osoby, u których występuje komplet predysponujących do tego genów. Zdaniem ekspertów choroba musi być wywoływana czynnikami środowiskowymi”q11.
Sprawę dodatkowo komplikują badania metodą rezonansu magnetycznego (MRI) oraz autopsje, podczas których wychodzą na jaw charakterystyczne objawy demielinizacji w ośrodkowym układzie nerwowym osób, u których nigdy nie występowały jawne symptomy choroby. Dlaczego część ludzi z takimi zmianami neuropatologicznymi unika zachorowania, a część nie? Jakie „czynniki środowiskowe”, o których wspomina dr Rosner, mogą wchodzić w grę? W swym znakomitym skądinąd podręczniku dotyczącym stwardnienia rozsianego dr Rosner zasadniczo odrzuca stres emocjonalny jako czynnik wpływający na wystąpienie choroby. Dochodzi do wniosku, że prawdopodobnie najlepiej tłumaczą ją kwestie autoimmunologiczne. „Człowiek staje się uczulony na własną tkankę – wyjaśnia – i wytwarza przeciwciała atakujące zdrowe komórki”. Ignoruje tym samym obszerną literaturę medyczną łączącą procesy autoimmunologiczne ze stresem i z osobowością – tymczasem jest to ważny związek, który zostanie omówiony bliżej w kolejnych rozdziałach.
W 1994 roku na wydziale neurologii Szpitala Uniwersytetu w Chicago przeprowadzono eksperyment badający interakcje między układem nerwowym a układem odpornościowym oraz ich potencjalną rolę w przebiegu stwardnienia rozsianegoq12. Na przykładzie szczurów pokazano, że sztucznie wywołana choroba autoimmunologiczna pogłębiała się, gdy zablokowano u nich reakcję walki lub ucieczki. Gdyby reakcja ta nie została zaburzona, zwierzęta ochroniłaby zdolność do naturalnego reagowania na stres.
Pacjenci ze stwardnieniem rozsianym opisani w literaturze na temat stresu, a także wszyscy, z którymi przeprowadziłem wywiady, znaleźli się w sytuacjach podobnych do tych będących udziałem nieszczęsnych zwierząt laboratoryjnych w chicagowskim eksperymencie: ze względu na uwarunkowania wyniesione z dzieciństwa byli narażeni na ostry, przewlekły stres, przy czym niezbędna zdolność do naturalnego przechodzenia w tryb „uciekaj albo walcz” była u nich zaburzona. Podstawowym problemem nie jest stres zewnętrzny, taki jak wydarzenia życiowe przedstawione w badaniach, lecz uwarunkowana środowiskowo bezradność, która nie pozwala na prawidłową reakcję walki lub ucieczki. Powstały wewnętrzny stres jest wtedy stłumiony, a w rezultacie niewidoczny. Po pewnym czasie niezaspokojone potrzeby własne bądź skupienie na zaspokajaniu potrzeb innych przestają być postrzegane jako stresujące. Organizm uznaje je za normalne – człowiek zostaje rozbrojony.
U trzydziestotrzyletniej Véronique stwardnienie rozsiane stwierdzono trzy lata temu. „Przeżyłam poważny epizod, z którego prawdziwej natury nie zdawałam sobie sprawy – opowiada. – Ból w stopach, drętwienie i mrowienie sięgające górnej części klatki piersiowej i stopniowo cofające się w dół. Trwało to jakieś trzy dni. Uznałam to nawet za zabawne – mogłam się uderzyć i nic nie czułam! Wtedy nikomu nic o tym nie mówiłam”. Dopiero później koleżanka przekonała ją, by zgłosiła się do lekarza.
– Czułaś odrętwienie i ból od stóp do górnej części klatki piersiowej i nikomu o tym nie powiedziałaś? Dlaczego?
– Nie sądziłam, że warto komukolwiek się z tego zwierzać. A gdybym przyznała się rodzicom, tylko bym ich zdenerwowała.
– A gdybyś usłyszała od kogoś, że odczuwa drętwienie i ból od stóp do połowy klatki piersiowej, puściłabyś to mimo uszu?
– Nie, zagoniłabym taką osobę do lekarza.
– To dlaczego traktowałaś siebie gorzej niż kogoś innego? Masz jakiś pomysł?
– Nie.
Najbardziej pouczająca wypowiedź Véronique pada w związku z pytaniem o potencjalnie stresujące doświadczenia, które poprzedziły wystąpienie stwardnienia rozsianego.
– Nic szczególnie złego się nie działo – odparła. – Jestem adoptowanym dzieckiem. Po piętnastu latach nacisków ze strony przybranej matki odszukałam w końcu swoją biologiczną rodzinę, choć tego nie chciałam. Ale zawsze łatwiej było mi ulec żądaniom mamy, niż się o nie wykłócać, zawsze!
Odnalazłam ich więc, spotkaliśmy się i w pierwszym odczuciu uznałam, że to, do licha, niemożliwe, abyśmy byli spokrewnieni. Poznanie perypetii mojej rodziny okazało się stresujące; nie potrzebowałam na przykład informacji, że prawdopodobnie zostałam poczęta w wyniku kazirodczego gwałtu. A przynajmniej na to wygląda, bo nikt nie opowiedział mi całej historii, moja biologiczna matka nabrała zaś wody w usta.
Ponadto w tamtym czasie byłam bezrobotna i czekałam na przyznanie zasiłku. A kilka miesięcy wcześniej z hukiem rozstałam się ze swoim chłopakiem, bo nie dawałam rady dłużej znosić jego alkoholizmu. Szkoda mi było zdrowia.
Wymienione stresy ta młoda kobieta określiła jako nieszczególnie złe: ciągłe naciski ze strony przybranej matki, która wbrew życzeniu Véronique oczekiwała od niej odszukania dysfunkcyjnej biologicznej rodziny i spotkania się z jej członkami; odkrycie, że może być dzieckiem z kazirodczego gwałtu (dokonanego przez kuzyna, gdy biologiczna matka Véronique miała szesnaście lat); problemy finansowe i rozstanie z nadużywającym alkoholu chłopakiem.
Véronique identyfikuje się ze swoim przybranym ojcem.
– Jest moim bohaterem – mówi. – Zawsze był dla mnie oparciem.
– Dlaczego nie zwróciłaś się do niego o pomoc, czując presję ze strony matki?
– Nigdy nie udało mi się z nim porozmawiać w cztery oczy. Zawsze miałam pośredniczkę w jej osobie.
– A co na to twój ojciec?
– Obserwował wszystko z boku. Domyślałam się jednak, że nie jest tym zachwycony.
– To dobrze, że czujesz bliską więź z ojcem, ale być może powinnaś znaleźć sobie nowego bohatera – takiego, który będzie wzorem pewności siebie. Aby wrócić do zdrowia, zapewne sama powinnaś zostać dla siebie bohaterką.
Jacqueline du Pré, utalentowana brytyjska wiolonczelistka, zmarła na skutek powikłań stwardnienia rozsianego w 1987 roku, w wieku czterdziestu dwóch lat. Gdy później jej siostra Hillary zastanawiała się, czy choroba Jackie mogła być wynikiem stresu, neurolodzy stanowczo zapewnili ją, że czynnik ten nie wchodził w rachubę.
Od tamtego czasu ortodoksyjna myśl medyczna niewiele się zmieniła. „Stres nie wywołuje stwardnienia rozsianego – informuje pacjentów broszura wydana niedawno przez klinikę stwardnienia rozsianego na Uniwersytecie w Toronto – choć chorym zaleca się jego unikanie”. Przytoczone stwierdzenie jest mylące. To oczywiste, że stres nie powoduje stwardnienia rozsianego – żaden pojedynczy czynnik za to nie odpowiada. Wystąpienie choroby bez wątpienia zależy od kilku współistniejących okoliczności. Ale czy prawdziwa jest teoria mówiąca, że stres w dużym stopniu się do niej nie przyczynia? Badania naukowe oraz życie osób, którym się przyjrzeliśmy, zdecydowanie sugerują, że ma on istotne znaczenie. Świadczy o tym także historia Jacqueline du Pré, której choroba i śmierć są wręcz podręcznikową ilustracją niszczycielskich skutków stresu związanego z emocjonalnym wyparciem.
Na koncertach du Pré ludzie niejednokrotnie płakali. Jeden ze słuchaczy zauważył, że jej kontakt z publicznością „zapierał dech w piersiach i oczarowywał”. Grała z wielką namiętnością, czasami wręcz trudną w odbiorze pasją. Poruszała w słuchaczach najczulsze struny. Inaczej niż w sferze prywatnej, jej osobowość sceniczna cechowała się całkowitym nieskrępowaniem – rozwiane włosy i rozkołysane ciało bardziej pasowały do rockandrollowych ekstrawagancji niż klasycznej powściągliwości. „Wyglądała na słodką, skromną wiejską dziewczynę, ale kiedy sięgała po wiolonczelę, coś w nią wstępowało”q13.
Niektóre z nagranych wykonań du Pré, zwłaszcza Koncertu wiolonczelowego Elgara, do dziś nie mają sobie równych – i zapewne tak już pozostanie. Było to ostatnie ważne dzieło tego wybitnego kompozytora, tworzone w cieniu przygnębienia wywołanego pierwszą wojną światową. „Wszystko, co dobre i ładne, czyste, świeże i słodkie, jest odległe i nigdy nie powróci” – pisał Edward Elgar w 1917 roku. Wkraczał właśnie w siódmą dekadę życia, zbliżając się powoli do jego kresu. „Jedną z nadzwyczajnych i niewytłumaczalnych zdolności Jackie była umiejętność zilustrowania muzyką emocji mężczyzny będącego w jesieni życia” – napisała jej siostra Hilary du Pré w książce A Genius in the Family (Geniusz w rodzinie)q14.
Nadzwyczajnych, owszem, ale czy niewytłumaczalnych? Niekoniecznie. Choć w wieku dwudziestu lat Jacqueline du Pré nie zdawała sobie z tego sprawy, sama także znajdowała się u schyłku życia. Choroba, która położyła kres jej muzycznej karierze, miała nadejść w ciągu zaledwie kilku lat. Wielką część emocjonalnych przeżyć Jacqueline stanowiły żal, poczucie straty i rezygnacja. Rozumiała Elgara, bo przypadło jej w udziale takie samo cierpienie. Jego portret zawsze budził w niej niepokój. „Miał marne życie, Hil, i chorował, lecz dzięki temu jego dusza promieniała i właśnie to czuję w jego muzyce” – wyznała siostrze.
Opis ten od samego początku pasował do Jackie. Jej matka Iris, będąc z nią jeszcze na oddziale położniczym, mocno przeżyła śmierć własnego ojca. Relacja między matką a córką nabrała cech symbiotycznej zależności, z której żadna strona nie potrafiła się uwolnić. Mała Jackie nie mogła ani być dzieckiem, ani dorosnąć.
Była wrażliwa, cicha i nieśmiała; czasami tylko psotna. Nazywano ją oazą spokoju – z wyjątkiem chwil, gdy grywała na wiolonczeli. Nauczyciel muzyki wspomina „niezwykle uprzejmą i dobrze wychowaną” sześciolatkę. Świat widział w wirtuozce osobę miłą i potulną. Sekretarka z żeńskiej szkoły, do której chodziła Jackie, zapamiętała ją jako szczęśliwe i pogodne dziecko. Koleżanka z liceum zaś uważała ją za „sympatyczną, wesołą dziewczynę, która potrafiła się odnaleźć w towarzystwie”.
Wewnętrzne życie Jackie było zupełnie inne. Hilary opowiada, jak któregoś dnia siostra wybuchnęła płaczem. „W szkole nikt mnie nie lubi. To okropne. Wszyscy mi dokuczają”. Podczas pewnego wywiadu Jacqueline opisała siebie jako „jedno z tych dzieci, których rówieśnicy nie mogą znieść. Takie, co to dawniej tworzyły gangi i śpiewały okropne rzeczy”. W wieku kilkunastu lat była specyficzna, społecznie nieporadna, nie wykazywała zainteresowań akademickich ani większych chęci do wyrażania własnego zdania. Według słów siostry zawsze miała trudności z werbalną ekspresją. „Spostrzegawczy przyjaciele zauważali pod jej pogodną powierzchownością początki melancholii” – pisze o Jackie jej biografka Elizabeth Wilson w książce Jacqueline du Préq15.
Przez całe życie, aż do chwili zachorowania, Jackie ukrywała swoje uczucia przed matką. Hilary wspomina upiorną sytuację, gdy siostra z pełnym emocji wyrazem twarzy szepnęła tajemniczo: „Hil, nie mów nic mamie, ale… kiedy dorosnę, nie będę mogła chodzić ani się poruszać”. Jak rozumieć tę przerażającą przepowiednię? Moim zdaniem w kategoriach niesamowitości bądź projekcji tego, jak naprawdę – w głębi nieświadomości – czuła się mała Jackie: jako niezdolna do wykonania samodzielnego ruchu, skrępowana, ze sparaliżowanym żywotnym ja. A „nie mów nic mamie”? Brzmi to jak wyraz rezygnacji kogoś, kto już zdaje sobie sprawę z daremności prób opowiedzenia o swym bólu, strachu i niepokoju – o ich mrocznej stronie – rodzicowi, który nie jest w stanie pojąć tego rodzaju komunikatu. Znacznie później, już chorując na stwardnienie rozsiane, Jackie dawała upust trwającej przez całe życie niechęci do matki w wulgarnych wybuchach niekontrolowanej wściekłości. Z potulnego dziecka wyrósł przepełniony gniewem dorosły.
Choć Jacqueline du Pré kochała wiolonczelę i łaknęła gry, coś w niej opierało się roli wirtuozki. Osobowość maestry blokowała jej prawdziwe ja. Stała się zarazem dla niej jedynym trybem komunikacji emocjonalnej i wyłącznym sposobem skupiania na sobie uwagi matki. Stwardnienie rozsiane okazało się środkiem pozwalającym na odrzucenie tej roli – taktyką ciała na powiedzenie „nie”.
Sama Jacqueline nie potrafiła wprost odrzucać oczekiwań, jakie miał wobec niej świat. W wieku osiemnastu lat, będąc już na oczach opinii publicznej, tęsknie zazdrościła innej młodej wiolonczelistce, która przeżywała wówczas kryzys. „Ma szczęście – oceniła w rozmowie z przyjaciółką. – Mogłaby odpuścić sobie muzykowanie, gdyby zechciała. Ja nie mogę się poddać, bo zbyt wiele osób zainwestowało we mnie mnóstwo pieniędzy”. Gra na wiolonczeli pozwoliła jej wznieść się na trudne do wyobrażenia wyżyny, lecz jednocześnie stała się kulą u nogi. Choć Jacqueline bała się piętna, jakie odciśnie na niej kariera muzyczna, zaspokajała potrzeby członków rodziny, ulegając presji na wykorzystywanie jej talentu.
Mówiąc o siostrze, Hilary wspomina o „głosie wiolonczeli”. Ponieważ bezpośrednie środki wyrażania emocji zostały u Jackie wcześnie stłumione, jej głosem stała się wiolonczela. Całą swą emocjonalność, ból, rezygnację – wreszcie całą wściekłość – przelewała w muzykę. Jak trafnie zauważył jeden z jej nauczycieli instrumentu, już będąc nastolatką, Jackie wykorzystywała grę na wiolonczeli do wyrażania swej wewnętrznej agresji. Podczas muzykowania ożywały w niej emocje, stłumione lub nieobecne w każdym innym aspekcie życia. To dlatego jej występy oglądało się z taką fascynacją, a słuchało często z bólem, „nieledwie z przerażeniem” – jak wyraził się rosyjski wiolonczelista Mischa Maisky.
Dwadzieścia lat po swym dziecięcym debiucie cierpiąca na stwardnienie rozsiane Jackie opowiedziała przyjaciółce, co czuła, znalazłszy się na scenie po raz pierwszy. „Było to tak, jakby wcześniej miała przed sobą ceglany mur, blokujący komunikację ze światem. Z chwilą rozpoczęcia występów dla publiczności mur zniknął, a ona poczuła, że wreszcie zyskała zdolność ekspresji. To uczucie towarzyszące występom nigdy jej nie opuściło”. Jako osoba dorosła miała napisać w pamiętniku, że nigdy nie potrafiła wyrażać się słowami, a jedynie za pośrednictwem muzyki.
Ostatni etap życia Jacqueline du Pré, zanim jeszcze stwardnienie rozsiane położyło kres grze na wiolonczeli, zdominowało małżeństwo z Danielem Barenboimem. Dorastający w Izraelu kosmopolityczny argentyński Żyd, człowiek kulturalny i ujmujący, okazał się supernową w międzynarodowej muzycznej galaktyce. Był rozchwytywanym pianistą koncertowym i kameralistą; zyskał także sławę jako dyrygent. Spotkania du Pré i Barenboima cechowały się spontanicznie elektryzującą, namiętną czy wręcz mistyczną komunikacją za pomocą muzyki. Flirt i małżeństwo były nieuniknione. Wiodąca baśniowy romans para błyszczała w świecie muzyki klasycznej.
Niestety, w małżeństwie Jackie nie mogła być bardziej sobą niż w swym rodzinnym domu. Jej bliscy znajomi szybko zauważyli, że zaczęła wypowiadać się z dziwnym, „nieokreślonym” środkowoatlantyckim akcentem. To nieświadome przejęcie sposobu mówienia męża sygnalizowało zlanie się jej tożsamości z inną, bardziej dominującą. Hilary pisze, że Jackie kolejny raz dopasowała się do czyichś potrzeb i oczekiwań. „Poza tworzeniem muzyki nie miała wielu okazji do wyrażania rozległego krajobrazu swej osobowości. Musiała być taką Jackie, jakiej wymagała sytuacja”.
Kiedy jeszcze niezdiagnozowana, postępująca choroba neurologiczna zaczęła dawać poważne objawy, takie jak osłabienie czy upadki, Jacqueline zachowywała wyuczone w ciągu całego życia milczenie. Zamiast zaalarmować męża, ukrywała swoje problemy i udawała, że zwolnienie tempa wymusiły na niej inne okoliczności.
„Cóż, mogę jedynie stwierdzić, że nie wygląda to na stres” – odpowiedziała na początku małżeństwa, zapytana przez Hilary, jak radzi sobie z napięciem zarówno w osobistej, jak i zawodowej relacji z mężem. „Uważam się za bardzo szczęśliwą osobę. Kocham muzykę, kocham mojego męża i wydaje mi się, że mam wystarczająco dużo czasu dla jednego i drugiego”. Niedługo potem uciekła i od niego, i od kariery. Doszła do wniosku, że mąż stoi między nią a jej prawdziwym ja. Na krótko rozstała się z Barenboimem, w poczuciu nieszczęścia wdając się w romans z własnym szwagrem – to kolejny przykład jej niepewności co do osobistych granic. Pogrążona w głębokiej depresji przez pewien czas nie chciała mieć nic wspólnego z wiolonczelą. Stwardnienie rozsiane stwierdzono u niej niedługo po powrocie do małżeństwa i muzyki.
Głos wiolonczeli pozostał jedynym głosem Jacqueline du Pré. Hilary nazywała wiolonczelę siostry jej zbawieniem. Niesłusznie. To, co działało na publiczność, nie sprzyjało jej samej. Ludzie uwielbiali jej pełne pasji wykonania, lecz nie słuchał jej nikt, kto naprawdę się dla niej liczył. Publiczność płakała, a krytycy wychwalali ją pod niebiosa, ale nikt jej nie słyszał. Niestety, ona sama również okazała się głucha na swoje prawdziwe ja. Ekspresja artystyczna jest tylko formą okazywania emocji, ale nie prowadzi automatycznie do ich przepracowania.
Po śmierci siostry Hilary wysłuchała nagranego przez BBC w 1973 roku koncertu Elgara pod dyrekcją Zubina Mehty. Był to ostatni publiczny występ Jackie w Wielkiej Brytanii. „Parę chwil strojenia, krótka pauza… i zaczęła. Nagle aż podskoczyłam. Zwalniała tempo. Jeszcze kilka taktów i dotarło to do mnie z całą mocą. Doskonale wiedziałam, co się dzieje. Jackie, jak zawsze, mówiła przez wiolonczelę. A ja słyszałam jej przekaz… Prawie widziałam łzy w jej oczach. Żegnała się, grając własne requiem”.
Żyła wrotna jest głównym naczyniem transportującym krew z narządów jamy brzusznej do wątroby. [wróć]
Rozdział 3
Od zarania życia w prehistorycznych oceanach toczył się nieustanny proces wzajemnego oddziaływania między żywą materią a jej nieożywionym otoczeniem, między jedną a drugą żywą istotą” – zauważył Hans Selye w książce Stress życiaq16. Interakcje z innymi ludźmi – zwłaszcza na poziomie emocjonalnym – niemal w każdym momencie życia rzutują na nasze biologiczne funkcjonowanie na niezliczone subtelne sposoby. Jak zostanie pokazane w niniejszej publikacji, są one ważnymi wyznacznikami zdrowia. Zrozumienie delikatnej równowagi wzajemnych relacji między dynamiką psychiki, środowiskiem emocjonalnym a fizjologią ma ogromne znaczenie dla naszego dobrostanu. „Na pierwszy rzut oka wydaje się to dziwne – pisał Selye – można bowiem odnieść wrażenie, iż między zachowaniem się naszych komórek (np. w czasie zapalenia) a naszym postępowaniem w życiu codziennym nie ma żadnej przekonującej zależności. Nie zgadzam się z tym”q17.
Pomimo prowadzenia badań naukowych przez ponad sześć dekad, jakie upłynęły od ukazania się przełomowej pracy Selyego, wpływ emocji na fizjologię wciąż nie został w pełni doceniony. Medyczne podejście do zdrowia i choroby nadal opiera się na założeniu, że ciało i umysł można oddzielić zarówno od siebie nawzajem, jak i od środowiska, w którym funkcjonują. Owe błędne założenia poparte są ponadto nazbyt wąską i uproszczoną definicją stresu.
Z czysto medycznej perspektywy stres postrzegany jest zwykle jako zjawisko bardzo niepokojące, lecz odizolowane; wiąże się na przykład z nagłą utratą pracy, rozpadem małżeństwa czy ze śmiercią kogoś bliskiego. Te poważne wypadki istotnie stanowią dla wielu osób źródło silnego stresu, życie jednak obfituje też w codzienne chroniczne napięcia – bardziej podstępne i szkodliwsze pod względem długofalowych następstw biologicznych. Wewnętrzne napięcia odbijają się na zdrowiu, mimo iż wydają się czymś zwyczajnym.
U osób od wczesnego dzieciństwa przywykłych do wysokiego poziomu stresu jego brak wywołuje niepokój, nudę i poczucie bezsensu. Hans Selye zauważył, że ludzie mogą się uzależnić od własnych hormonów stresu – adrenaliny i kortyzolu. Dla takich osób stres staje się czymś pożądanym, a jego braku starają się unikać.
Ludzie uważający się za zestresowanych zwykle mają na myśli nerwowe pobudzenie, jakiego doświadczają pod wpływem nadmiernej presji zewnętrznej, pojawiającej się najczęściej w pracy zawodowej, relacjach z bliskimi, sferze finansów lub zdrowia. Jednak napięcie nerwowe ani nie określa stresu, ani też – ściśle rzecz ujmując – nie w każdym przypadku jest odczuwane przez osoby zestresowane. Stres, zgodnie z tym, jak go definiujemy, nie jest kwestią subiektywnych odczuć, lecz stanowi zbiór mierzalnych, obiektywnych zjawisk fizjologicznych, jakie zachodzą w organizmie – między innymi w mózgu, układzie hormonalnym, odpornościowym i wielu innych narządach. Zarówno zwierzęta, jak i ludzie mogą doświadczać skutków stresu w sposób zupełnie nieświadomy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Hans Selye, Stress życia, tłum. Jan W. Guzek i Roman Rembiesa, Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich, Warszawa 1960, s. 6. [wróć]
M. Angell, Disease as a Reflection of the Psyche, „New England Journal of Medicine” 13 czerwca 1985. [wróć]
Platon, Charmides, tłum. Władysław Witwicki, Warszawskie Towarzystwo Filozoficzne, Warszawa 1937. [wróć]
G.M. Franklin, Stress and Its Relationship to Acute Exacerbations in Multiple Sclerosis, „Journal of Neurological Rehabilitation” 1988, nr 2 (1). [wróć]
I. Grant, Psychosomatic-Somatopsychic Aspects of Multiple Sclerosis, [w:] U. Halbriecha (red.), Multiple Sclerosis: A Neuropsychiatric Disorder, nr 37, seria „Progress in Psychiatry”, American Psychiatric Press, Washington/London. [wróć]
V. Mei-Tal, The Role of Psychological Process in a Somatic Disorder: Multiple Sclerosis, „Psychosomatic Medicine” 1970, nr 32 (1), s. 68. [wróć]
G.S. Philippopoulous, The Etiologic Significance of Emotional Factors in Onset and Exacerbations of Multiple Sclerosis, „Psychosomatic Medicine” 1958, nr 20, s. 458–474. [wróć]
Mei-Tal, The Role of Psychological Process…, s. 73. [wróć]
I. Grant, Severely Threatening Events and Marked Life Difficulties Preceding Onset or Exacerbation of Multiple Sclerosis, „Journal of Neurology, Neurosurgery and Psychiatry” 1989, nr 52, s. 8–13. Siedemdziesiąt siedem procent pacjentów chorych na stwardnienie rozsiane – i tylko 35 procent osób z grupy kontrolnej – doświadczyło poważnych przeciwności życiowych w roku poprzedzającym wystąpienie choroby. „Przesilenie życiowych stresów uwidaczniało się najbardziej w ciągu sześciu miesięcy przed zachorowaniem (…). O bardzo poważnych wydarzeniach mówiło 24 spośród 39 pacjentów ze stwardnieniem rozsianym (62 procent), w porównaniu z 6 osobami z 40-osobowej grupy kontrolnej (15 procent) (…). Znacząco większa liczba chorych niż osób z grupy kontrolnej przechodziła kryzysy w małżeństwie (49 procent versus 10 procent) (…). U 18 pacjentów spośród 23, u których choroba wystąpiła po raz pierwszy, oraz u 12 pacjentów spośród 16, u których doszło do nawrotu, mówiło się o znaczących życiowych niepowodzeniach”. [wróć]
J.D. Wilson (red.), Harrison’s Principles of Internal Medicine, 12th ed., McGraw-Hill, New York 1999, s. 2039. [wróć]
L.J. Rosner, Multiple Sclerosis: New Hope and Practical Advice for People with MS and Their Families, Fireside Publishers, New York 1992, s. 15. [wróć]
E. Chelmicka-Schorr i B.G. Arnason, Nervous System–Immune System Interactions and Their Role in Multiple Sclerosis, „Annals of Neurology” 1994, suplement do tomu 36, s. 29–32. [wróć]
Elizabeth Wilson, Jacqueline du Pré, Faber and Faber, London 1999, s. 160. [wróć]
Hilary du Pré i Piers du Pré, A Genius in the Family: An Intimate Memoir of Jacqueline du Pré, Vintage, New York 1998. [wróć]
Wilson, Jacqueline du Pré. [wróć]
Selye, Stress życia, s. ix. [wróć]
Ibid., s. 345. [wróć]