Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dramatyczne treny po śmierci Ukochanego. Gwałtowna dotkliwość tej autorefleksji. Mistrzowska liryka, ukazująca słowa i wiersze jako najistotniejsze elementy wiążące podmiot liryczny utworów z żywiołem życia, ze światem, tak teraz niepełnym, okaleczonym, ubywającym.
Czy to moja najostatniejsza książka? No nie wiem. Tyle milczeń, zamilczeń aż porobiły się z tego bryły i słupy tarasujące wyjście. Mogę poruszać się jedynie slalomem po tej przestrzeni, tak jak slalomem już poruszam się w mieszkaniu wśród całej sterty papierzysk – czy w takich warunkach można się dogadać ze sobą!
Urszula Kozioł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 42
Morze znam przeważnie z lotu ptaka, od strony chmur. Zwłaszcza tych chmur, które w grudniu 1971 roku wzeszły o piątej rano nad Zatoką Bengalską między Cejlonem i Rangoon. Tam w dole i już poza mną pozostało wielkie zdziwienie wywołane pierwszym zetknięciem się mego północnego organizmu z tropikalnym świtem grudnia w tej części świata, kiedy szafirowe niebo z cytrynowymi smugami, drzazgami przedświateł, osnuwało korony palm i krzewy duszne od zapachu, duszne od ptasich krzyków, od turkoczących nawoływań żab, duszne od kolorów, od parnego, aromatycznego oddechu ziemi, duszne od plątaniny wybuchającego wciąż i wciąż gęściej zwierającego się świata roślin i świata owadów i duszne od źródeł wytryskujących przez tę plątaninę wzwyż pióropuszami, fontannami pary. Samolot wspiął się i jednym susem przekroczyliśmy wyspę i wpłynęliśmy w ogród pastelowych obłoków rozpiętych nad morzem widzianym poniżej. Było niebieskie jak i widziane powyżej, w lukach między obłokami niebo. To niebo, które zdawało się być pod i nad nami. A między tym były obłoki, bramy obłoków, parki obłoków i obłoczne rzeźby. Ich kolory. Błękitne, liliowe, różowe, cytrynowe, mleczne, seledynowe. Te obłoki zapowiadały brzask i zarazem nie zapowiadały go. Były same dla siebie. Spełniły coś, co dotąd przeczute było jedynie z baśni. Były nierzeczywiste, a przecież istniały tym nierzeczywistym bytem mamiącym oko. Ale morze pozostawało błękitne. I błękitne pozostawało niebo. Jedno i drugie, widoczne w lukach między obłokami, trwało. Było stałym punktem odniesienia dla migotliwości tego, co, rozigrane, zawisło ulotnie pomiędzy. Lecieliśmy. Kolorowe figury chmur ewokowały formy wciąż nowe i we wciąż inne przepływały kształty. Nie zalegały przestrzeni poziomo, ale wspinały się, rosły i przybierały pionowe kształty bajkowej architektury. Były tworami zdumiewającej fantazji, były jasnymi, wesołymi zjawami, a każda z nich inna, oddzielna, każda utaneczniona i innym przeniknięta światłem, w jeszcze inne chciała zachodzić światło. A ponad tym trwało błękitne niebo i pod tym niewzruszone w błękicie trwało morze. Morze jak niebo. Niebo jak morze. Jedno i drugie jeszcze jak gdyby nierozdzielone ze sobą, nierozłączne, stanowiące jedność jak przed stworzeniem świata —
Kiedy myślę o morzu, ogarnia mnie wielka melancholia i nostalgia. Nic więcej nie powiem o nim.
pisane przed 1977