Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto drugi tom przygód Kuby, jego siostry Agnieszki oraz towarzyszącej im grupy nietuzinkowych bohaterów! Przepełniona akcją kontynuacja gorąco przyjętej przez czytelników „Schedy Gigantów” zapewni Wam kilka godzin wspaniałej lektury, która czasem bawi, czasem wzrusza do łez, a cały czas trzyma w napięciu.
Ludzie świętują zwycięstwo nad wiedźmą Badb, nie mając pojęcia, że pomogli sięgnąć po władzę wyjątkowemu złu. Złu, któremu zbyt dobrze z oczu patrzy, by wzbudzić w królu Jakubie lęk. Nie dziwcie się, skoro jest ono piękniejsze od wschodów czy zachodów słońca! I nienawidzi mężczyzn z całego… Czego? Serca? Nie, serce Greine – bo o tej królowej nimf tu mowa – już dawno pękło, a nienawiść wypełniła zarówno ją, jak i ósemkę jej podopiecznych, irlandzkich Banshee. I chociaż pojawiają się kolejni chętni do objęcia tronu po zamordowanym Dagdzie, to daleko im do potęgi płynącej z Kopca Nimf!
Kto zginie, kto przetrwa, kto zdradzi?! A komu dopisze szczęście w tej nawałnicy nieszczęść? Każdemu, kto sięgnie po „Kopiec Nimf”!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
Wprowadzenie
Prolog
Klasztor zapomnienia
Kopiec nimf
Ogma
Przepiękny koszmar
Magister
Hodowca psów
Groźba
Studnia Labraida
Hogi
Władza
Panik
Ben bulben
Uczłowieczanie
Pacyfizm
Niebieska
Komediant
Krawiec
Strzały
Kostka
Rozłam
Brązowa
Bańka czasu
Bezrozumne bestie
Kamieniołom
Mały Wielki
Gorta mór
Ocean
Transmutacja
Kamole
Przyjaźń
Głupiec
Lód
Okruszek
Piękno
Matka
Mike
Obrońcy
Nowiczok
Raporty
Feminizm
Niemoc
Czar
Sztuczność uczuć
Uchodźcy
Średniowiecze
Mur
Borgh Roths
Łzy matki
Cmentarz Forthill
Róiste
Narada
Torin
Epilog
Trzymacie w dłoniach drugi tom przygód Kuby, jego siostry Agnieszki oraz towarzyszącej im grupy nietuzinkowych bohaterów!
Drugi…? Jak to drugi?!
Czyżby ktoś tutaj nie słyszał o Schedzie Gigantów? Sam, jako czytelnik, bywałem w podobnych tarapatach, rad bym więc pomknął z odsieczą, ale… Scheda Gigantów to książka z krwi i kości, przesiąknięta akcją po krańce kartek, przez co należy do tych historii, które opierają się streszczeniom.
Spróbujmy jednak, choćby momentami bolało!
Wiedźma Badb miała ochotę wytępić ludzkość na całej Ziemi.
I prawie jej się to udało. Z miliardów człowieczych istnień ocaleli jedynie mieszkańcy irlandzkiej prowincji Connacht. Dlaczego właśnie oni? Uratowali ich poprzedni mieszkańcy tej ziemi – giganci, oraz między innymi:
Kuba – osiemnastolatek, który przybył do Galway z Poznania, aby w towarzystwie przyjaciół, Krzysztofa oraz Pawła, zarobić trochę kasy;
Agnieszka – siostra bliźniaczka Kuby, wychowana w Irlandii, rodzeństwo bowiem, na polecenie bogini ożywionego świata Arduinny, rozdzielono w dzieciństwie. Dziewczyna została naznaczona na królową skrzatów, a razem z bratem stanowią piąty element przyrody (kontrolują siły natury). Serce Agnieszki zdobywa…
…Liam – dzielny wojownik z Zaświatów, krainy będącej niejako drugą stroną ziemskiego padołu, gdzie trafiają dusze po śmierci ciał. W Zaświatach przebywają również Fennidzi (dezerterzy z żołnierskich farm), toczący wieczne spory bogowie i półbogowie, wiedźmy, olbrzymy, wspomniane skrzaty, smoki oraz wszelkiej maści potwory, a czas płynie w niej… No prawie w ogóle nie płynie;
David – młodziutki bohater wiecznie rywalizujący z Liamem o miano najdzielniejszego;
Uathach – mistrzyni fechtunku, której nie należy wchodzić w drogę, chyba że jest się jej… ukochanym Kubą. Wraz z nią walczą po stronie dobra dwaj silni i niezwykle lojalni bracia;
Saorbhreathach – druid, przyszywany dziadek Kuby; to on odprawił rytuał nadający bliźniakom moc.
Zacne to grono stanęło na czele armii, aby rozgromić demoniczne wojska Badb. Wiedźma czuła się niepokonana, zabiła bowiem Dagdę, najważniejszego (chociaż niezbyt sympatycznego) boga Zaświatów, który grą na harfie kontrolował czas w dwuświecie. Rzeczywiście, do jej zwycięstwa było blisko, lecz demony to stwory, które nie potrafią nic ponad zabijanie. Kiedy zaś przeciw sile męstwo i moc nie wystarczą, trzeba posłużyć się sprytem, tego zaś ludziom nie brakuje…
Badb pada trupem, jej żołnierze giną.
Nasi bohaterowie – ci, którym dane było przeżyć wojnę – po chwilach radosnych uniesień w postaci podwójnych zaślubin postanawiają wyruszyć po Maczugę Śmierci, którą wiedźma powaliła Dagdę. Tym magicznym orężem można bowiem nie tylko zabić, ale i przywrócić pokonanemu życie.
Problem w tym, że Maczugę ukryto w kopcu nimf, siedzibie okrutnej Greine i jej równie niebezpiecznych sług, Banshee. Niestety, wyprawa jest nieunikniona, bowiem królowa nimf zamierza nie tylko sięgnąć po władzę, ale pozbyć się z dwuświata wszystkich… mężczyzn.
Zapraszam zatem do lektury, chociaż obawiam się, że bez znajomości Schedy Gigantów natkniecie się na garstkę przeszkód.
Pozdrawiam,
Marek Zychla
PS. Ach, zapomniałbym! W pierwszym tomie pojawia się również Wtranżol Rachciach – postać, którą Czytelnicy (wraz z autorem) pokochali! To chomiczek, pragnący człowieczeństwa. Niestety, nie jest zbyt odważny, a na drodze do pełnej przemiany stoi właśnie… strach.
Brzmi śmiesznie? Oj, nie lekceważcie najmniejszych i miejcie się na baczności, bo teraz to dopiero Wtranżol Was zaskoczy!
Kilkanaście lat przed pokonaniem Badb
Plecy prostował dopiero wśród drzew, w ukochanym podpoznańskim lesie, gdzie nikomu niczego nie zasłaniał, gdzie nie czuł się samotny, jak wśród ludzi.
„Trzydzieści owocników wrośniaka, na pniaku, powierzchnia pierwsza świetlistej dąbrowy.” – Zanotował w zeszycie. Wydarł kawałek kartki i wraz z jednym z zebranych grzybów wrzucił do pustego pudełka po herbacie.
Po godzinie zapełnił kolejne pudełka, całą ich torbę. Podszedł zadowolony z wykonanej pracy do najdorodniejszego z dębów i przejechał palcami po korze, rozmyślając nad jej właściwościami leczniczymi, o których niedawno czytał. Wyjął z plecaka kanapki z humusem, po czym nakruszył, odpakowując je z papieru – plastiku nie znosił, bo ten nie występował w naturze. Oparł się o pień, odetchnął świeżym powietrzem, kichnął, za co przeprosił, by na koniec rozpocząć konsumpcję.
– Więcej się nie zobaczymy. – Słowa przygłuszył kolejny z kęsów. – Magisterka w zasadzie gotowa, niedługo spadnie śnieg i zakryje grzyby.
Jadł powoli, od tej pory w milczeniu. Po wszystkim zapiął plecak tym cholernym zacinającym się zamkiem (który dawno powinien nawoskować, co zrobiłby, gdyby nie ciągnęło go wiecznie do książek).
Na studenta czekały jeszcze dwie powierzchnie badawcze, czyli kolejne torby do zapełnienia. Miał nadzieję natknąć się na jakiś prawnie chroniony gatunek, na chociażby powszechnego w wielkopolskich lasach ozorka dębowego, co podniosłoby wartość magisterki i nieznacznie zwiększyło szansę na późniejszy doktorat… Marzył sobie, również po nocach, o mikologicznych perełkach rzędu gwiazdy wieloporowej, bo jego kilkuletnie zbiory dorównywały poziomem odkrywczości diagnozie „problemów ze wzrokiem” u ślepca.
Otrząsnął się z niepoprawnych marzeń, bo przecież nauka rządzi się jasno określonymi prawami i „wymaga cierpliwości” – co powtarzała mu promotorka! Zamierzał ruszyć dalej, jednak podcięty zanurkował w ściółkę po uszy. Poleżał chwilę, po czym ściągnął plecak z głowy. Podniósł się, otrzepał ubranie, na koniec rozpoczął poszukiwania utraconego trampka, nieróżniącego się kolorystycznie od otoczenia.
Student próbował nie myśleć o tym, jak wyglądają po upadku jego zbiory. Przypuszczał, że ludzkość poradzi sobie bez wiedzy na temat tego, co owocnikuje w listopadowym runie, lecz promotorka nie dorównywała ludzkości wyrozumiałością.
Okazało się, że but zahaczył o metalową obręcz zasypaną gnijącymi liśćmi. Wbrew pozorom wydobycie trampka przyszło z łatwością – równie gładko poszło ze stalową pułapką, nietkniętą przez rdzę.
Chłopak obejrzał przedmiot, po czym pogładził palcami po ptasiej ornamentacji (dominowały sokoły wraz z pustułkami, a na ptakach znał się tak samo dobrze jak na grzybach!), która ciągnęła się po obu stronach. Przeszedł go przyjemny, stalowo-chłodny dreszcz. Zatęsknił za zimą skapaną w bieli, kiedy to może odsapnąć od tego zbieractwa.
Pierwsze płatki śniegu zmaterializowały się, zanim mrugnął. Leciały pionowo w dół, nie dając się opóźnić wiatrowi. Po chwili potężna śnieżyca uderzyła w chłopaka z siłą równą jego zdumieniu. Zapiął jesienną kurtkę, klnąc niezbyt siarczyście na stypendialną niedolę, przez którą nie stać go było na kupno samochodu czy chociażby zdezelowanego roweru …
– Mogłoby przestać sypać – westchnął życzeniowo.
Podskoczył niezgrabnie, by uchronić się od smutnego losu przeszło dwumetrowego bałwana. Wtedy ostatni z płatków opadł na trzymany w rękach przedmiot, by stopnieć pod zbaraniałym wzrokiem przyrodnika, który stał jeszcze przez następną minutę wryty w ziemię niczym jego przyjaciel dąb; wgapiony w naszyjnik, czy czym ten przedmiot faktycznie był.
– Poeksperymentujmy, a później zagramy w totka? – zapytał ornamentowaną stal.
Gdy odszedł, ponownie sypnęło śniegiem.
* * *
Dzielnica Junikowo przypominała rodzinne strony studenta, choć przeciętnemu Poznaniakowi trąciła wiochą. Chłopak wynajmował tam pokoik z kuchnią, w którym spędzał noce, skoro w ciągu dnia włóczył się po lasach lub przesiadywał na uczelni. Nie cierpiał czterech ścian, telewizji, telefonów komórkowych (poza smartfonami z dostępem do Internetu).
Zebrane owocniki suszył na domowych parapetach, szafkach i kaloryferach, zanim te trafiały do uniwersyteckiego zielnika. Nawet pies właścicieli (pary staruszków, zamieszkujących piętro) zaakceptował pasję domownika oraz leśne zapachy – dla dobra czworonoga trujące okazy schły w campusie, na parapecie w gabinecie promotorki.
Student wrócił z porannego spaceru w dobrym humorze, ponieważ zamierzał sprawdzić wyniki losowania wielomilionowego totka. Czekał z tym do niedzieli, bo uznał za zabawne święcić dzień święty w tak spektakularny sposób… Nie, już nie powątpiewał w metalowe znalezisko, bo fakty przyjmował takimi, jakimi były, a ten przedmiot potrafił zdziałać cuda.
Wpierw zaczął eksperymentować nieśmiało, ze strachem, z nadzieją na lepsze jutro, która ten strach niwelowała. Zaczął od razu w czwartek, po powrocie z lasu, kiedy to spadł pierwszy śnieg. Otworzył wtedy lodówkę i wyjął z niej ser, najstarszego bywalca górnej półki, który bardzo śmierdział… Za bardzo, nawet jak na ser. Poza tym pokrył się niebieską pleśnią, co pasuje do gorgonzoli, a nie do edamskiego z Tesco.
– Odśwież – poprosił to swoje dziwne znalezisko (sam się z siebie w duchu podśmiewując), a słowo żółcią się stało!
Student porzucił na moment marzenia o świetlanej przyszłości, bo zareagował tak, jak zareagowałaby większość, czyli ucieczką. Wybiegł z mieszkania i wrócił dopiero po godzinie, kiedy jako tako ochłonął. Wystraszył się, bo co innego śnieg – który przecież mógł sobie zacząć czy przestawać padać, kiedy tylko przyszłaby mu na to ochota – albo brak wiatru w lesie, a co innego cuda ze spożywką!.
Wciąż drżały mu dłonie i podbródek, a lewe oko wpadło w nerwowy tik, na który nie pomagało nawet zaciskanie powiek.
– Pora na drugi test! – dodał sobie otuchy wykrzyknikiem, jak i naukowym charakterem poczynań.
Wkroczył do kuchni, sięgnął po tork i przeszedł z nim do sypialni, gdzie postanowił zamienić swoje mikologiczne zbiory w złoto.
Nie zadziałało, co nawet trochę chłopaka uspokoiło, bo znaczyło, że przedmiot ma jednak ograniczenia w tej swojej „magii”, przez co idealnie nadaje się do badań! Bo przecież „magia” to również nauka, tylko posługująca się jeszcze nie odkrytymi przez uczonych prawami!
Okazało się, że parapetowym suszkom można przywracać jędrność – i odwrotnie – oraz, że można zamieniać jedne gatunki w drugie, czyli transformacja wchodziła w grę, jak i… drobne przesunięcia w czasie (tego drugiego student nie był jednak pewien, bo „odmładzanie” czy „postarzanie” zbiorów mogło równie dobrze podlegać pod pierwszy z wniosków).
– Twoje zdolności do zakrzywiania czasoprzestrzeni sprawdzimy przy okazji sobotniego totka – odezwał się do przedmiotu z czułością, która trochę go nawet zaniepokoiła, ale wolał udawaną czułość od panicznego strachu, poza tym nikt go tu przecież nie podsłuchiwał. – Dobry przedmiocik – błaźnił się na całego. – Kochany przedmiocik. Czyli co? Ma przedmiocik ochotę na jeszcze jeden eksperymencik?
Tork (bo tak w rzeczy samej zwał się przedmiocik) na szczęście nie odpowiedział, znudzony wieloletnią bezczynnością w podpoznańskich lasach. Tork słuchał, bo w tym był naprawdę dobry.
Magistrant chwycił długopis, kartkę papieru i zabrał się za wypisywanie cyfr, tłumacząc przedmiotowi szczegółowo zasady loterii. Zaczął od napisania jedynki, która nie wyglądała jakoś szczególnie, dlatego przeszedł do dwójki. Tu również nic „nie drgnęło” (jak sam to określił), chłopak westchnął i bez przekonania machnął trójkę.
Machnął i zamarł.
– Ty weź mnie nie strasz… – jęknął, ale powstrzymał nogi od tchórzliwej ucieczki (powstrzymał perspektywą wygranej grubych milionów, jak i zalążkiem przyjaźni, jaką tu między sobą wykuwali).
Trójka wyglądała idealnie, niczym wydrukowana, a przecież charakter pisma chłopaka nadawał się do studiowania medycyny. Czwórka, piątka i szóstka znowu wyszły mu jednak koślawe, przez co uspokoił się na tyle, by z tętnem poniżej stu uderzeń na minutę zabrać się za siódemkę.
– Czyli mamy trzy oraz siedem – wyciągnął wnioski, bo cyfra ta nawet zapachniała drukiem.
Kolejny raz stało się to przy dziesiątce, ale wtedy już wiedział, jakie kolejne liczby przygotowała dla niego obręcz. Spodobało mu się, że przedmiot tak dobrze zna się na matematyce i że łączy ich poczucie humoru, bo zanosiło się na przedni żart!
Tak, z kimś małomównym, a przy tym pomocnym i mądrym, chłopak z łatwością mógłby się zaprzyjaźnić. Podziękował dopisaniem kolejnych trzech liczb, oczywiście drukiem; mimo naukowego zaplecza potrafił zaakceptować „magiczność”, szczególnie pod postacią wielu zer poprzedzonych dowolną, inną od zera cyfrą. No i straszliwie dokuczała mu samotność, co często przydarza się geniuszom.
W piątek zakupił los i nie rozstawał się z nim aż do wspomnianej niedzieli, kiedy to wrócił do mieszkania ze wspomnianego spaceru. Wrócił, ściągnął kurtkę i buty, po czym odemknął podwójne okno, bo staruszkowie znowu zagalopowali się z grzaniem. Usiadł na łóżku i zatonął w lekturze powieści obyczajowej – w weekendy nie tykał botaniki, zoologii czy prowadzonych badań, chociaż i tak zwykle lądował na przechadzce po parku z nosem w ściółce.
W tym czasie ognisty seter irlandzki dał się pochłonąć ukochanej podwórkowej zabawie, czyli ściąganiu wywieszonego przez gospodynię prania.
– Atos! – chłopak ryknął na psiaka, czym przywołał go do porządku, ale i odkleił się od fabuły „Nieśmiertelności” Kundery (nie zwrócił jednak uwagi na popielatego ptaka, który kołował po niebie w nadziei, że nikt mu nie zamknie okna).
Przeniósł się z powieścią na brzeg łóżka, odetchnął głęboko, po czym odpalił komórkę na stronie totolotka. Książka przegrała z przetrzymaną i tak do granic przyzwoitości ciekawością, więc wylądowała na poduszce. Chłopak w wolnej dłoni ścisnął wydobytą właśnie spod kołdry obręcz. Na kupon nie musiał spoglądać. Numery przecież doskonale znał.
Trzy, siedem, dziesięć, siedemnaście, dwadzieścia siedem i czterdzieści cztery1 mogły spokojnie uchodzić za najszczerszy uśmiech losu w kierunku kogoś tak oddanego nauce jak on. Student, w przypadku wygranej, miałby przednią anegdotę paranaukową do rzucenia promotorce w twarz, na pożegnanie… No i wierzył, że zainteresowałyby się tym nawet media! Krajowi przydałby się wreszcie jakiś rozgarnięty celebryta!
Rozmarzył się. Pobłądził myślami po holach europejskich hoteli, gdzie sączyłby szampana z kryształowych kieliszków w towarzystwie kobiet, na których widok mężczyznom szkliły się oczy (dotychczas pozwalał sobie co najwyżej na młodzieżowe schronisko z wielokrotnie odgrzewanym grzanym winem).
Otworzył oczy. Spojrzał na wyniki:
Trzy, siedem, dziesięć, siedemnaście, dwadzieścia siedem…
Wyrośnięty sokół wylądował na parapecie, rozwiewając zielnikowe zbiory i nadzieję na spokojne świętowanie.
…czterdzieści cztery.
Padające z ust chłopaka słowa zniesmaczyły sędziwego przybysza, który zdążył przybrać ludzką formę.
– Co to za maniery?! – druid skarcił nuworysza. Dodawał sobie powagi podniesionym głosem, lecz tracił jej o wiele więcej przez brak ubrań.
– Wieści o wygranej szybko się rozchodzą… – wybełkotał niedoszły magister.
Kapłan machnięciem dłoni stworzył iluzję spodni, czym jeszcze bardziej nastraszył gospodarza.
– Wysoki jesteś – stwierdził, co chłopak słyszał w życiu z tysiąc pięćset razy.
– Możemy się podzielić… – palnął.
– Przyszedłem odzyskać tork. – Saorbhreathach wskazał na stalowy przedmiot. – Zgubiłem go niedawno podczas pewnej ceremonii…
Przyrodnik, zadowolony z takiego obrotu sprawy, rzucił w stronę gościa żelastwem, bo przyjaźń przyjaźnią, ale złodziejem przecież nie był. Druid złapał tork z wprawą sportowca.
– Znalazłem to w dąbrowie. Nie wiedziałem, że należy do pana. – Strach trochę odpuścił, bo student od paru dni przywykł akceptować niewytłumaczalne, poza tym przypuszczał, że pewnego dnia ktoś się po przedmiot zjawi, bo tak się zawsze działo w fantastycznych powieściach. Miał nadzieję, że jednak później niż wcześniej…
Kapłan połączył fakty:
– Wysłuchał cię? – Saorbhreathach popatrzył przez okno na psa, samym tylko spojrzeniem powstrzymując biednego Atosa od wygłupów z praniem.
– W zasadzie to na niego wpadłem… A słuchać potrafi…
Staruszek przeniósł wzrok na półki z książkami. Większa część dywanu także została nimi zawalona. Woluminy piętrzyły się w stosach, w tematycznie wydzielonych miniwieżach.
– Lubię czytać… – wtrącił przyrodnik ciszej niż w bibliotece.
– Jak masz na imię, magistrze?
Druid sięgnął po najcięższy z atlasów grzybów, który spoczywał na honorowym miejscu przy biurkowej lampce. Wydany po niemiecku, z przepięknymi rycinami.
– Jarek, choć przyjaciele nazywają mnie… – Zreflektował się, nie kończąc zdania. – Pozostańmy przy: panie Jarku – zaproponował, po czym zajął się porozrzucanymi zbiorami, raczej machinalnie niż z potrzeby serca.
Zapragnął pozbyć się natrętnego gościa, po czym jak najszybciej spieniężyć kupon.
– Znalazłem w antykwariacie za grosze – opowiedział o wertowanej przez staruszka książce. – Ludzie wyprzedają takie skarby, byle mieć za co wypić. Swoją drogą, to mógł pan troszeczkę uważać.
Jarek nie znosił odkurzania, a bez tego się nie obejdzie. Czas poświęcony na porządki wolałby spędzać na lekturze.
– Zawsze robi się niewielki chaos przy lądowaniu… – wytłumaczył druid. – Podobnie przy samym starcie, tyle powiem.
Grubaśny podręcznik do histologii trafił w pomarszczone dłonie.
– Przerażające! – Kapłan odłożył tomisko. – I wy musicie takie rzeczy wkuwać?!
– Jakim znowu lądowaniu? – Jarek wychylił się przez okno.
Ogródek nie mógł pełnić roli lądowiska, przynajmniej zachowawszy funkcje ogródka. Poza tym ryk większości silników nie bez powodu nazywano rykiem.
– Zwykłe przepraszam wystarczy… – zaproponował, coraz mocniej przekonany o zaburzeniach w psychice gościa.
– Magistrze Jarku. – Mężczyzna odkleił się wreszcie od kolejnej specjalistycznej lektury. Biologia komórki wylądowała na twardych plecach.
Chłopak spróbował powstrzymać schlebiające mu tytułowanie. Poczęstował gościa ciężkim akademickim żartem:
– Za miesiąc, jeśli profesorowie pozwolą…
– Mam propozycję. – Druid od dawna poszukiwał kogoś, kogo posłuchałby uparty tork. Nawet Arduinna straciła nadzieję na ziszczenie się tej przepowiedni samych gigantów.
– Dziękuję, nie skorzystam, właśnie zacząłem sobie radzić. Nie będę pana zatrzymywał. – Skinął głową w stronę niedomkniętego okna. Po chwili, z przepraszającą miną, wskazał na solidne drewniane drzwi. – Swoją drogą iluzjoniści nie są zwolnieni od obowiązku pukania. Tym bardziej ci ze skłonnością do ekshibicjonizmu. Rozumiem, że czymś takim trudno zabłysnąć w „Mam talent”, ale jeśli wytnie pan z przedstawienia negliż, to kto…
– Bogini stworzyła cię do wyższych niż wyższe studia czy bogactwo celów. Czas ucieka, magistrze.
Jarek zaczął wymachiwać biletem do wygodnego jutra.
– O co panu chodzi?! Człowieku, nawet nie wiesz… – Student odpuścił sobie zwierzenia na rzecz kontrolowanej agresji: – Tyrałem nocki w marketach za niecałe cztery złote za godzinę…! Staram się nacieszyć wygraną! A boginie będą się do mnie w gołe kolejki ustawiać!
– Tine… – szepnął mnich, czym spopielił największy ze skarbów gospodarza (przy okazji sparzył mu delikatne palce).
Młodzieniec zawył z podwójnego bólu.
– Skoncentruj się, proszę, na tym, co mówię, magistrze.
– Mój kupon?! – Łzy złości zapiekły mocniej od opuszek palców. – Proszę mnie zapewnić, że mieliśmy do czynienia z iluzją, że wciąż jestem bogaty.
Saorbhreathach zamienił się w sokoła. Jarek usiadł na starym tapczanie z półotwartą buzią. Powrotna przemiana gościa nie uspokoiła chłopaka, tym bardziej że starzec pobył się iluzji ubrań.
– Dlaczego…? – wyszeptał pokonany student.
– Rozmawiasz z kapłanem Arduinny, tyle powiem. – Starzec usiadł obok zdruzgotanego naukowca. – Od dzisiaj nazywaj mnie mentorem.
– Mam mentora, promotora na uczelni, znaczy się. – Jarek słyszał o łowcach talentów. Sądził jednak, że posługują się subtelniejszymi metodami perswazji. Uchylił się zwinnie przed pomarszczoną ręką, która zdążała do pocieszającego objęcia.
– Zamknij oczy, Jarku – poprosił kapłan. – Zostańmy przyjaciółmi.
– Jeszcze czego?! – Biolog zasłonił się książką.
– Pójdź ze mną, a jeszcze mi podziękujesz. Erudycja – druid wskazał palcem na trzymaną jako tarczę powieść – potrafi ocalić świat!
Jarek spojrzał na książkę, na żółto-niebieską okładkę.
– Nieśmiertelność Kundery? – zapytał całkiem już skołowany.
Mędrzec wyglądał na solidnie poddenerwowanego, czyli w zasadzie jak zwykle.
– Przestań! – Wyrwał chłopakowi przedmiot z ręki. – To przenośnia.
– Nigdzie z panem nie idę! Mam zobowiązania, karierę…
– Zamknij! Wreszcie! Te! Oczy! Inaczej nie zrozumiesz. Zaznasz przygód, które leżą daleko poza zasięgiem najmajętniejszych ludzi świata! Oferuję ci podróż oraz wiedzę zawstydzającą profesorów. Kompletną wiedzę ludzkości!
Zawstydzanie profesorów jak nic leżało w zainteresowaniach studentach, jak i w marzeniach, planach, w tych okraszonych złośliwością przyjemnościach, o których śnimy po nocach.
Student w dalszym ciągu zdawał się być nieprzekonanym.
– Widziałeś, co potrafię, tyle powiem, i dobrze wiesz, że z iluzją miało to tyle samo wspólnego, co z melorecytacją. A jeśli zaufanie mi, obcemu i dość ekscentrycznemu staruszkowi bez portek, przychodzi ci z trudem, to przypomnij sobie o torku, o jego niemalże nieograniczonych właściwościach, które niestety pewnie właśnie… uległy przedawnieniu, skoro zostałeś odnaleziony, a ja przywołany tutaj użyciem magii. Masz umysł chłonny i otwarty. – Saorbhreathach przymknął na moment oczy, by porozumieć się z boginią. – Zapamiętujesz do dziewięćdziesięciu ośmiu procent tego, co przeczytasz, tyle wiem, więc powiem. – Przymknął ponownie oczy. – Agenezja ciała modzelowatego! – krzyknął, czym ponownie wytrącił Jarka z równowagi. – Arduinna usunęła wiązki nerwów łączące obie półkule twojego mózgu, przy czym przemodelowała móżdżek! Niesamowite… – Stary druid szczerze pozazdrościł chłopakowi takiego umysłu.
– Jeśli nie na długo jedziemy – przełamał się wreszcie Jarek perspektywą przygód i traktowania z szacunkiem – to czy mogę zabrać ze sobą psa? Atos przesiaduje ciągle u mnie, właścicieli ma w poważaniu. Przywiązaliśmy się do siebie.
Atos stanął w drzwiach. Trząsł się ze strachu, gotów był jednak bronić przyjaciela.
– Możesz, chociaż nieprędko wrócimy. W zamian zagadam Arduinnę. Poproszę, żeby identyczna wizualnie, lecz mniej zwariowana kopia psiaka trafiła do staruszków. Ucieszą się, że ich pupil wreszcie przestał tak szaleć. A tobie odkupimy zwycięski loteryjny kupon, jeśli po wszystkim będziesz sobie jeszcze tego życzył.
Psisko wyczuło, że o nim mowa, dlatego wycofało się do kuchni, do oazy spokoju typowego czworonoga, gdzie zapachy – głównie te ze śmietnika – pomagają odegnać smutki. Tym razem zalatywało kojąco starym kotletem.
Jarek zamknął oczy i przestał się bać. Poznał Arduinnę.
W klasztorze reguły miłosierdzia są tylko głoszone.
Elżbieta Cherezińska, Pasja według Einara
Niedługo po przejściu Liama do Zaświatów
Druid Bec mac Dé – nauczyciel Liama z dzieciństwa – przechadzał się po klasztornych korytarzach z posępną, dość charakterystyczną dla siebie miną. Nie cieszyło go już nic, za to smuciło coraz więcej. Tęsknił za uczniem, którego nie pozwolono mu nawet poinformować o…
– Nikomu nie mówić o zaistniałej sytuacji! – syknął i kopnął świecznik, co nie było najlepszym pomysłem, ponieważ hałas wielokrotnie upadającego metalu zaalarmował braci. – Że też posłuchałem tak idiotycznej porady! Że też zaufałem bogini… Nie trawiłem tej Boand od początku!
– Mistrzu?! – Pierwszy na miejsce dotarł brat Maurice (wyjątkowo wścibski druid, który zresztą zawsze i wszędzie docierał jako pierwszy). – Serio, serio, nie wypada mistrzowi…
– Wracajcie do piwnic! – rozkazał Bec mac Dé, bo za Mauricem zebrała się grupka zakonników. – Do komnat! – ryknął, skoro ociągali się z posłuszeństwem.
Odbiegli, poszarzałymi szatami zamiatając kamienne podłogi. Brat Maurice nie dawał się jednak łatwo zbyć i pozostał na miejscu. Według mnichów jego wścibskość należała do tych nietypowych, płynących z troski, a nie z podłego charakteru.
– Serio, przypomną sobie o nas – zapewnił bez wiary w to, co mówi. – Liam sobie o nas przypomni. Na tego chłopaka nie ma mocnych! Cokolwiek odcięło nas od reszty świata, zapłaci za to.
Już nawet zapomniałeś, kto za tym stoi, zmartwił się Bec mac Dé w myślach.
Stary druid spojrzał młodszemu o wieki staruszkowi prosto w oczy:
– Zamierzałem umrzeć. Kiedy widziałem się z Liamem po raz ostatni, zamierzałem umrzeć. Tak postanowiłem, dzięki czemu straciłem czujność… Znalazłem kogoś, kto zaopiekuje się światem i pomoże Saorbhreathachowi w bataliach ze złem. Uznałem, że czas opuścić tarczę… Umierać należy w spokoju, a nie w tak bestialski sposób odchodzić w zapomnienie.
– Przynajmniej cienie nas nie dopadły ani nie dopadła nas Badb… – Próby pocieszania Maurice’a przypominały igranie z Ellenem Ognistym. – A może ktoś nas na serio ochrania? – zadał pytanie, które coraz częściej padało w komnatach.
Po tych słowach przełożony wręcz zapłonął gniewem.
– Nie stanęliśmy z wiedźmą do walki, bo nie potrafimy wyrwać się z tej pułapki! Pułapki, a nie ochrony, nawet jeśli w ochronę uwierzyła sama Arduinna! Utknęliśmy w klasztornych murach, gdzie miesiące niedługo połączą się w lata! Klasztor bije po kościach chłodem kamiennych serc, z których go zbudowano! Nie widzisz, że trafiliśmy do piekła?! Nie wyczuwasz niepamięci w wodzie?!
Maurice widział i trochę wyczuwał, ponieważ uwielbiał patrzeć, smakować, a przede wszystkim podsłuchiwać. Lubił też przebywać blisko władzy. Łudził się mimo to, bo nadzieja żywotnością przypominała jego rozmówcę.
– Próbowaliśmy zerwać więzy. – Młodszy zakonnik przypomniał sobie burzę zaklęć, podczas których stracili dach głównej komnaty oraz dwóch może i nie najbystrzejszych, za to ogólnie lubianych braci… – Bąbel, w którym tkwimy, wytrzymał, a rykoszetowało… Teraz musimy czekać. Serio, Arduinna…
– Czekaniem niczego nie wskóramy. – Bec mac Dé drażniła naiwność podopiecznego. – Utknęliśmy w podwójnej pułapce, w bańce czasu oraz w oparach zapomnienia. Dokonano wręcz cudu, o którym nawet po najmocniejszych ziołach by mi się nie śniło! Czas dla nas spowolnił, człowieku! Tak na momencik, by szybko wrócić do swojego biegu, w wyniku czego zostaliśmy o kilka sekund za resztą świata i w zasadzie dla nich nie istniejemy, skoro woda paruje i para leci do Galway… Wybuduj klasztor na studni! Na źródle mądrości! – zamarudził, wściekły na swoją naiwność sprzed wieków. – Wybuduj, a będę miała u was dług wdzięczności i pozwolę ci się z niej napić! Piekielna Boand i jej wilgotne sztuczki! Dobrze, że się nie napiłem…
– Kto posiadł aż takie moce? Komu by aż tak zależało? – Maurice zadał te pytania szybko, według Bec mac Dé aż nazbyt asekuracyjnie. – Z całym szacunkiem, ale opowiadasz bajki, mistrzu. Boand zła? Bzdury!
– Nie zasłynąłem z bajdurzenia – obruszył się starzec. – Mówię, jak jest. Nie wymagam wiary, lecz szacunku. Nazwij mnie jeszcze raz głupcem, choćby w najbarwniejszych słowach, a podzielisz los moich wrogów. Irytujesz mnie, chłopcze. Oby nie szło to u ciebie z wyrachowaniem…
Maurice oczywiście przeprosił. Osłaniał się długimi zdaniami, w których wychwalał rozmówcę pod niebiosa. Wreszcie dla bezpieczeństwa zmienił temat:
– A z niepamięcią to przesada? Nic zresztą nie pijesz, mistrzu…Unikasz kąpieli, aż bracia się skarżą…
– Z zapomnieniem – skorygował mistrz. – Niepamięć dopiero zakrada się w nasze mury, ale zapomnienie stanowi prawdziwe zagrożenie. Wyrwę nas najpierw z czasu, choćbym miał zginąć. – Po tych słowach Bec mac Dé zauważył, jak kąciki ust Marice’a drgnęły. – I jeśli jeszcze kiedyś ośmielisz się mi doradzać, to umrzesz. – Tak banalna groźba zabrzmiała srogo w ustach kogoś, kto od zawsze wiedział, co mówi. – Serio!
Zginę, przeszło mu przy okazji przez myśl. I o to komuś od początkuchodziło! Dlatego mnie powstrzymali… A ten głupiec dwukrotnie został jużprzeze mnie obrażony i dalej nie unosi się dumą…
– Bogini wody nakazała mi doradzać, skoro zdarza ci się dać ponieść wyobraźni… – Maurice wyczuł, że walczy o życie i od tej reakcji zależy więcej niż od setek lat służby w klasztorze. – Obiecała, że przybędzie z wyjaśnieniami, o ile pozostaniemy w ukryciu. Prosiła, abym miał na ciebie oko. Wolałbyś, żebym sprzeciwił się bogini, mistrzu? Przyjaciółce Arduinny, następczyni i ukochanej Dagdy? Kobiecie, dzięki której nasz klasztor potrafił pojawiać się i w Zaświatach?! Przecież opary ze studni nasycają nas wszystkich mądrością!
– Łżesz w temacie Arduinny. – Bec mac Dé złościł się najbardziej na siebie za tak późne odkrycie zdrajcy. – Z Arduinną nie mamy kontaktu, więc nie możemy sprawdzić, jak obie z przyjaźnią stoją! Ja nie mam, Liam nie ma, skoro tu jeszcze nie zawitał, to i do ciebie nie wyrzekła słowa. Kto wie, czy nie wpadła w podobną pułapkę…? – Ruszył wzdłuż korytarza, głośno myśląc, a przerażony zakonnik podążył mimowolnie za nim. – Mam swoje typy, zaskakująco wyraźne. Prominentów, którzy wisieli wiedźmie przysługę… Zabezpieczyła się, paskuda! Wyłączyła nas sprytnie z gry, a przy tym ten ktoś upewnił się, czy w ogóle jest w stanie zaatakować klasztor… – Druid stanął; Maurice wpadł na niego, za co od razu przeprosił, chociaż poczuł, jakby odbił się od ściany. – Pracujesz dla nimf czy dla samej Boand, pieprzonej bogini wody?! Te dwie najwidoczniej zawarły jakiś pakt albo zapragnęły podlizać się Badb na wysokie prawdopodobieństwo jej wygranej! No mów, dla kogo pracujesz?! – Przycisnął podopiecznego wykrzyknikiem. – A może dla najczarniejszego zła?
– Będę walczył, paranoiku! – Maurice’owi głos drżał, drżały kolana i dłonie.
– Walcz, walcz, skoro postanowiłeś zdradzić. Walcz przed śmiercią, skoro żyłeś bez walki. Walcz!
Młodszy ze starców ze sprawnością lekkoatlety odskoczył na kilka metrów, po czym zaczął wyrzucać z siebie irlandzkie wyrazy. Palcami rysował w powietrzu symbole, jednak strach przed legendą zrobił swoje: Maurice nie dociągał linii, nie zamykał okręgów, spłaszczał spirale. Z racji wieku seplenił, co w gaelickim zmieniało sens zbyt wielu słów…
– Nawet Liam zrobiłby to lepiej – rzucił Bec mac Dé, wiatrem zdmuchując wystrzeliwane przez przeciwnika płomienie, serwując mu przy tym tę największą z klasztornych obelg.
I przeszedł do ataku. Palce lewej dłoni poruszały się szybciej od skrzydeł kolibra, nie tracąc przy tym nic a nic z dokładności. Płomień, który uderzył w zdrajcę, zawstydziłby nawet smoki. Obyło się bez słowa, tak precyzyjnie mistrz wyrysował symbole.
– Przepraszam cię, Saorbhreathachu – westchnął Bec mac Dé. – Prosiłeś, żebym zachował czujność. Z nadmiaru wrogów zapomniałem, że nóż w plecy wbijają fałszywi przyjaciele. Nie dopilnowałem studni… No i zapragnąłem śmierci. Uważaj, czego pragniesz, bo sen o Zaświatach się spełni…
Bec mac Dé martwił się o Saorbhreathacha, bo przeczuwał, że wojna dobiegła końca i namnożyła ofiar… Znali się na tyle długo, by nie usprawiedliwiać nieobecności starego sokoła zapomnieniem.
– Magia bogini wody Boand oraz Fioletowa Banshee od manipulowania czasoprzestrzenią – westchnął przed rozpoczęciem inkantacji. – Zemstę pozostawiam braciom.
Znowu westchnął, po czym podzielił się z kamiennym klasztorem ofiarowaną mu przez Arduinnę namiastką wieczności, a żył przecież tysiące lat… Należało obdarować kilkoma sekundami każdego z braci, cały kompleks klasztorny, ze wszystkimi zgromadzonymi drobinkami kurzu... atomami wszystkiego żywego i martwego w klasztornej przestrzeni.
W trakcie docenił kunszt Fioletowej Banshee, która zdołała ich wszystkich tak zgrabnie spowolnić i przesunąć względem reszty dwuświata. Bezbłędność tego zabiegu strwożyła Bec mac Dé, bo świadczyła o potędze wroga.
Liamie, zemścij się za mnie, poprosił w ostatnich myślach.
Starzec wymłodniał (coraz mniej czasu pozostawało mu do podziału), aż wreszcie umarł w chwili, w której się narodził. Dopiero wtedy klasztor powrócił do teraźniejszości. Wyrwał się z bańki spowolnionego czasu, by znowu stać blisko cmentarza w Clonmacnoise, chociaż wciąż zapomniany przez ludzi.
Bracia wyczuli zmianę. Przybiegli na miejsce, gdzie znaleźli spopielonego Maurice’a oraz pustkę, która rozsiadła się im w sercach.
Pomodlili się wspólnie do Arduinny.
Bogini milczała.
I ta nimfa płacze, i będzie płakała do końca świata.
Janusz Leon Wiśniewski, Zespoły napięć
Greine ocknęła się podwójnie wściekła, jak zawsze po śnie wywołanym magią. W sídzie Cnoc Greine, w jej kopcu nimf, pojawiły się nowe moce, i to potężne, a przecież czego jak czego, ale magii tu nie brakowało!
Podczas zanurzenia w letargu rozmyślała o postępowaniu Elcmara, zdradzieckiego brata samego Dagdy. Dlaczego ją odwiedził? Dlaczego dawał się uwodzić i zwodzić, by ostatecznie pokazać pazur? Co skłoniło go do podjęciaryzyka, którym niewątpliwie trąciła już sama wizyta w komnacie królowej nimf (a zaserwowanie gospodyni proszków nasennych – przygotowanych dla gościa – trąciło sprytem, z którego nie słynął)?!
– Chciałeś mnie wykorzystać…? – Królowej nimf dokuczało upokorzenie połączone z bólem otumanionej chemią głowy. – Zraniłeś mnie, ale jak każdy mężczyzna nie przewidziałeś konsekwencji swoich czynów. Coś u mnie schowałeś… – podniosła się z łóżka – i ja to znajdę.
Wezwała do siebie Banshee, by wysłać je poza kopiec, na zwiady. Miały nasłuchiwać rozmów najważniejszych prominentów Zaświatów, jak i plotek tych mniej ważnych mieszkańców okolicy. Piękna królowa potrzebowała informacji, bo pochopnych działań unikała niczym miłości.
Greine podeszła do kryształowego lustra, by z niesłabnącym od wieków zachwytem przyjrzeć się swojemu odbiciu. Piękna, idealnie piękna, czarowniejsza od najatrakcyjniejszych ludzkich kobiet, ponieważ sięgała po mocniejsze od kosmetyków środki.
Czekała cierpliwie, ukojona widokiem własnej urody.
– Wreszcie! – zawołała po wysłuchaniu raportu ostatniej ze zjaw. – Siostry! – wezwała pozostałe nimfy do przestronnej komnaty.
Służące pojawiły się niemal w tej samej chwili, ponieważ przemieszczały się z prędkością irlandzkiego wiatru.
– Nadszedł wolnoczas, by pozbyć się mężczyzn i zakończyć erę poniżeń! Przygłupi Elcmar ukrył w kopcu Maczugę Śmierci! Tuż przedtem pozbył się brata, wreszcie zginął z rąk ludzkiego wojownika! Przeszukajcie komnaty, zajrzyjcie do piwnic, jeśli będzie trzeba to wyburzajcie ściany! Sprawdźcie labirynt i cele na piętrze! Zajrzyjcie do największych i dawno zapomnianych pomieszczeń, skoro Elcmar ze swoim wzrostem nie mógł dotrzeć do najniższych korytarzy, gdzie gościliśmy skrzaty… – Wzdrygnęła się na samo wspomnienie tych nazbyt częstych jak na jej gust odwiedzin. – Zwracajcie uwagę na świeżą magię! Ci ludzie… – westchnęła, zdecydowanie pod wrażeniem poczynań fenickiej armii – będą nam potrzebni.
Nimfy nie dosłyszały ostatnich słów, bo rozpierzchły się, falując znoszonymi szatami.
Wojna o tron Annwn właśnie się rozpoczęła, z czego nawet podopieczne Greine zdawały sobie sprawę. Co odważniejsze pionki zamierzały skoczyć hetmanom do gardeł, dlatego liczyła się każda wolnosekunda. Książęta Zaświatów wydrapią sobie oczy w pogoni za pozostawiona przez Dagdę schedą, a kobieta pokroju królowej, z bogatą wiedzą w temacie męskich żądz, mogła na tym jedynie zyskać…
– Gdy odchodzą bogowie, w półbogach budzą się demony – wyszeptała do lustra jedną z najstarszych mądrości Zaświatów, przy czym uśmiech nie schodził z jej twarzy przez kolejne wolnominuty. – Greine, królowa Dwuświata! – dodała głośniej. – Z rozkochaną ludzką armią do obrony.
Prężyła się, ślepo zapatrzona w lekko powiększony wizerunek – bo tak cudowne lustro zmajstrowały dla niej niegdyś skrzaty, więc czuła ciągły niedosyt, niezależnie od ilości spędzonych przy nim chwil.
– Wykuta w cierpieniu. – Na pożegnanie zrobiła uroczo smutną minkę.
Podeszła do drewnianych półek, aby sprawdzić stan proszków. Tak, jak myślała, ograniczony Elcmar nie zadał sobie nawet trudu, żeby je przejrzeć.
Zadufany w sobie samiec.
Pierwszy raz od wolnowieków poczuła się zadowolona. Ktoś przypłaci to życiem.
* * *
Lorcan wyściubił nos z sídu Ar Femen i to zaraz po otrzymaniu wieści o śmierci Dagdy – nawet w Zaświatach nie brakowało plotkarzy. Zapalił cygaro, którego smród podobał się ponoć tylko Badb, a o którego „składnikach” krążyły legendy (ponoć Lorcanowi trafiały się resztki ze spalonych po drugiej stronie świata ciał: włosy, paznokcie czy kawałki chrząstek).
Szczupły olbrzym zadymił okolicę, po czym oddał się rozmyślaniom nad przeszłością i przyszłością. Z powodu niestandardowych upodobań do nurzania się w brzydocie nie był ulubieńcem skoligaconego z nim Dagdy, mimo to nie zamierzał się sprzeciwiać pracodawcy. Wielki Bóg zlecał mu najpodlejsze z zadań, nie miał jednak serca, aby pozbyć się miernego krewnego. Lorcan od wieków zajmował się kontrolowaniem napływu umarłych, dzięki czemu ewoluował w niebezpiecznie skrupulatnego półboga. Tkwił tak od tysiącleci, rzucony poza margines i tak nieciekawych według niego Zaświatów.
Doszedł do wniosku, że Annwn potrzebuje nowego lidera, o bardziej zaświatowym guście.
– Wujaszek poległ – powiedział, raz jeszcze wypuszczając kłąb dymu, w otoczeniu którego myślało mu się klarowniej. – Mógł być nawet moim ojcem – szepnął, ponieważ bękarctwo, nawet w rozpustnym Annwn, bywało powodem do niewybrednych drwin. – Niedługo potem ludzkie mrowie rozprawiło się z Badb. Pokonali niepokonaną! – Zaciągnął się aż po krańce płuc. – Nawet Dagda unikał jej niczym trzeźwości.
Lorcan podjął decyzję. Nadszedł wolnoczas na zajęcie tronu przez Śmierć, której służył. Lorcan zamierzał zwrócić Zaświaty prawowitej właścicielce i kropka! Miał w zanadrzu sporo niespodzianek, w tym potwory o świńskich ryjach, które początkowo wyhodował dla żartu, a z wolnoczasem pokochał i krzyżował na coraz szkaradniejsze i brutalniejsze zwierzaki.
Robił to, żeby odetchnąć od ukochanej Śmierci, bo ta potrafiła przytłoczyć nawet tak oddanego sługę. Przy okazji, jako hodowca, miał o czym rozmawiać ze skrzatami, za którymi przepadał (to zresztą one pomogły w budowie chlewów na granicy światów, gdzie czas płynął niezbędnym dla dobra hodowli, światowym nurtem).
Tak, czas bardzo go intrygował. Zazdrościł mu stania u boku Śmierci, kiedy ta ostrzem sekund kosiła życie.
Lorcan najchętniej rozpędziłby wolnoczas wpierw do czasu, a wreszcie do zawrotnych prędkości, które nazwałby agonio-czasem, gdzie każdy żywy, któremu przyszłoby do łepetyny postawić nogę w Annwn, wpadałby w sidła starości.
W kościste ramiona Pani.
Olbrzym zebrał popiół z cygara i wtarł go sobie paluchami w dziąsła.
* * *
Do pałacu Dagdy wprowadzili się nowi mieszkańcy, zaproszeni przez samą Arduinnę. Oprowadziła ich po komnatach, przeszczęśliwa z oferty pomocy, jaką jej złożyli. Przemęczona, zestresowana bogini wreszcie dostrzegła światełko w tunelu mroczniejszym od szat Badb. Arduinna zasypywała nowych gospodarzy podziękowaniami na każdym kroku. Pożegnali się równie życzliwie, co powitali.
Nowych domowników pochłonęła odbudowa baraków i najzwyklejsze w Zaświatach porządki. Pragnienie totalnej władzy motywowało prominentów z najdalszych zakątków Annwn do prac, czasami tak nieciekawych, jak usuwanie stopionego przez smoki kamienia. Gospodarze odprawiali ich z kwitkiem, samą reputacją zmuszając do odwrotu.
Dlatego Arduinna pozwoliła nowym działać. Postanowiła nie wtrącać się, dla dobra Fennidów, jak i Annwn. Opuszczała pałac, nie oglądając się za siebie, ślepa na wilgotniejące ściany… Tak wpadła w pułapkę…
Boand, bogini wody (podejrzewana przez Bec mac Dé w klasztorze o zło), główna lokatorka i matka pozostałych domowników, jako ostatnia powróciła po porządkach do królewskich komnat i to dopiero wtedy, kiedy baraki odzyskały wcześniejszy wygląd (krew szkarłatnych demonów spłukiwała strumieniami wody, którą później przefiltrowała przez tony piasku). Ta najsławniejsza z kochanek Dagdy powiła mu aż czterech synów, którzy od narodzin podążali za rodzicielką, co jednego doprowadziło do śmierci – tej tragicznej historii nikt nie przytaczał w Zaświatach, bo dotyczyła samego boga. Dagda musiał ukarać syna za nieposłuszeństwo, co zaowocowało rozpadem związku z Boand i depresją matki.
Najstarszy z żywych potomków – pragmatyczny Oengus, spłodzony za czasów, kiedy bogini wody była jeszcze pierwszą żoną Elcmara – nie rozstawał się ze swoim płaszczem, którego pochodzenia nie zamierzał zdradzać nawet matce. Kroczył po korytarzach ciągle zamyślony, jakby miał ważniejsze od tych pałacowych sprawy na głowie. Z nerwów obgryzał paznokcie, z nerwów powrócił też ten jego irytujący braci tik w postaci cmoknięć, jakby coś mu utknęło między zębami.
Pozostali dwaj dali mu szybko święty spokój. Znali się na tyle długo, by akceptować przeróżne dziwactwa czy chwilowe kryzysy rodzeństwa. Wspólnie przeszli przez szereg traum, kilkukrotnie zaglądali i śmierci w oczy, a ta, jak wiadomo, nie odwracała tak łatwo wzroku. Poza tym każdy z nich otrzymał w spadku po ojcu boskie moce, które ujawniały się wyjątkowo dotkliwie w okresie ich dojrzewania. Wtedy to Oengusa zaczął pociągać mrok.
Młodsi bracia nie zadawali zatem Oengusowi pytań, tylko zajęli się grą na harfie, aby wyręczyć Arduinnę w utrzymywaniu sekund w ryzach.
Wpadająca w pułapkę bogini odetchnęła, relaksowała się, straciła czujność.
– Wiecie – powiedział olbrzym – nie jesteście nikim. Ani niczym.
Neil Gaiman, Mitologia nordycka
Greine zawołała podopieczne. Prawdę mówiąc, darła się na kopiec, jeśli nie na ćwierć Zaświatów. Wyczuła zdradę najmłodszej z nich i wypływ mocy zachomikowanej na ewentualne starcia i to w momencie, kiedy los zaczął się do nich uśmiechać!
Nimfy stanęły przed królową przerażone bardziej niż zazwyczaj, niemalże do utraty przytomności. Czekały na przybycie ósmej z rodzeństwa, o której nieposłuszeństwie oczywiście wiedziały, bo nie miewały przed sobą tajemnic. Tłumaczyły sobie, że Czerwona przecież nie zrobiła nic wielce złego, zakochała się głupio i ostrzegła ślicznego, niewinnego chłopca, którego łatwo pokochać pustką po sercu… Słowem przecież o niczym mu nie pisnęła! Pokazała się na weselu, dłońmi pomachała i tyle! Głupia bidulka zaślepiona miłością. Zbytnio od miłości uzależniona…
Szkarłatne łachmany mignęły im tylko, gdy najmłodsza Banshee zaatakowała królową w desperackim odruchu.
Zwyczajne cofnięcie zaklęć wystarczyło, aby do celu doleciały tylko zwłoki udręczonej, przepięknej przed śmiercią dziewczyny.
Czemu nie pognała na koniec Zaświatów?, rozmyślały zszokowane siostry, chociaż doskonale znały odpowiedź: miała dosyć służby, strachu, ukrywania uczuć, odczłowieczenia, wiecznej pogardy ze strony Greine.
– Ofiarowałam wam moce! – Królowa wskazała jakże szybkie jeszcze przed momentem ciało. – Nauczyłam wykorzystywać ból niczym tarczę! Umierałyście skrzywdzone fizycznie i psychicznie! Sięgałyście po złudne błogosławieństwo samobójstwa; sponiewierane, znieważone, wykorzystane! Przepełnione nienawiścią do mężczyzn! W zamian zażądałam lojalności! Prostszych reguł nie wymyśliłaby i Arduinna!
Nie tylko lojalność posłużyła dziewczynom za zapłatę, o czym królowa nigdy otwarcie nie mówiła. Swoje niedościgłe piękno pozyskiwała z młodych ciał podopiecznych. Na dowód tego siatka zmarszczek pokryła dłonie Greine. Nimfa potrzebowała nowej Czerwonej.
– Fennidzi wiedzą, gdzie szukać maczugi – królowa mamrotała półgłosem. – Jeśli dobrze to rozegramy, przybędą nam nowe siostry… Ludzki król zaufał Banshee. – Zaczęła krążyć po komnacie. – Dzięki głupocie zdrajczyni jeszcze szybciej przejmiemy nad nimi kontrolę. – Wreszcie spojrzała na przywołane nimfy. – Jeżeli któraś spróbuje podobnych sztuczek, to całą siódemkę obrócę w pył! Odpowiadacie wzajemnie za siebie! Pamiętajcie, że zawsze znajdą się nowe. Zawsze! Nie brakuje skrzywdzonych dziewczyn, żądnych słodyczy wendety.
Zjawy zaskomlały uniżenie.
– Wynoście się! – Królową zmęczyło besztanie.
Podeszła z tęsknotą do lustra. Z tęsknotą i łzami w przymrużonych oczach, bo nic tak nie bolało Greine, jak utrata urody. Jęknęła, po czym odwróciła twarz od odbicia. Wciąż była piękna młodością skradzioną pozostałym dziewczynom, lecz te kreseczki na dłoniach…
Czy to wystarczy, aby uwieść ludzkiego króla? Czy wystarczy na armię?
– Czy będziemy zmuszone zabijać?
* * *
Ogma nie miał w Zaświatach równych sobie wzrostem. Opuścił kamieniołomy dopiero po śmierci Badb, z którą miał na pieńku. Zerwał kajdany, jakby były wykonane z papieru, a nie z twardego niczym diament stopu platyny i złota. Odebrał strażnikom swój oręż, ale żadnego nie zabił, bo nie żywił żalu do zwierząt, nawet do bestii, skoro okrucieństwo leżało w ich naturze.
Kroczył po Annwn z podniesioną głową, lecz i z obolałą szyją od ciągłego rozglądania się. Miecz Orne dobrze leżał mu w dłoni, głównie z racji jej rozmiarów. Dzierżył go pewnie, wbrew niepewnym okolicznościom przyrody – z racji sporej jak na Annwn wilgotności coraz bardziej ożywionej. W każdej chwili, zza każdej skały lub ruin, mógł wyskoczyć ktoś, kto również zapragnął władzy. W tych nieciekawych wolnoczasach nawet największemu chuderlakowi mogło się poszczęścić! Szczególnie, jeśli zbiorą się tych chuderlaków tysiące.
– Ogma pokona wrogów! – Jak zwykle krzyczał o sobie w trzeciej osobie, jak zwykle tylko wtedy, kiedy się bał. – Ostrze Ogmy kocha krew! – Minął się nieco z prawdą. Tę broń wykuto, aby już samym wyglądem odstraszała ewentualnych rywali, a nie po to, by żywiła uczucia. Magii użyto zaledwie odrobinę, do wzmocnienia stali. Orne noszono dla prestiżu, niczym znak pokoju, zwykle dzierżony przez władców Zaświatów, za którymi stały armie od brudno-czerwonej roboty.
Olbrzym zdobył miecz u zarania ludzkiej ery, po wygranym pojedynku z Balorem. Zwyciężył i nie dobił przeciwnika, o co Badb miała wieczne pretensje. Walka osłabiła Ogmę tak bardzo, że nie był wstanie się ruszyć, przez co oficjalnie uznano ją za remisową. Stało się wtedy coś niespotykanego, mocarz z Annwn opadł z sił, zaś poobijany Balor zdołał przeżyć! Ukrył się przed wiedźmą, przed najbliższymi nawet. Zniknął.
Wtedy Badb wygnała Ogmę do kamieniołomów, które ciągnęły się przez połowę tej strony świata – pomimo zasług i wiernej służby. Katorżnicza praca nie osłabiła w olbrzymie ducha walki, lecz jeszcze bardziej wzmocniła mięśnie, pożarła pokłady tłuszczu.
Dopiero kiedy magia wiedźmy prysła, kiedy zahuczało w Annwn od plotek, a do krainy zawitała względna wolność, Ogma zerwał kajdany. Powrócił stęskniony widoku pałacowych uczt. Wielki Dagda ani Badb nie mogli mu więcej rozkazywać, a resztę zamierzał poszczuć psami pokroju Ellena Ognistego, do których miał słabość.
Przypuszczał, że być może nie od razu uda mu się zawładnąć krainą, lecz na pewno wniesie ze sobą odrobinkę chaosu. A psiaki się znajdą, kiedy tylko wpadnie na moment do ludzkiego świata, skoro nie można już było liczyć na dostawy od skrzatów…
Cieszył się, że opuścił kamieniołomy. Samotność strasznie mu tam doskwierała. I nie, nie tęsknił za towarzystwem do rozmów, (olbrzymy zsyłano do kamieniołomów za byle występek, a do występków mieli smykałkę, więc było z kim pogadać), a do zabijania. Co komu z siły, jeśli wokół skały, bracia i znój?!
Olbrzym zaczął marzyć na jawie, zmęczony wymuszoną czujnością. Dostrzegł oczami wyobraźni przyszłość, gdzie zapraszają go na uczty, karmiąc ulubionym jedzeniem olbrzymów, gdzie szanują niczym wiedźmę! Niczego więcej nie pragnął do szczęścia, no może poza rozlewem krwi. Byle nie wracać do kieratu i nigdy więcej nikomu nie służyć.
Na początek postanowił sprawdzić, czy nie stracił krzepy, o której wciąż krążyły legendy. Szczęśliwie nadarzyła się ku temu okazja! Wolną od Orny ręką podniósł skałę wielkości Balora i cisnął nią w nadciągające świńskie potwory Lorcana. Ich ryje kwiczały krótko, miażdżone bazaltowym ciężarem. W ten brutalny sposób odarł głupiego księcia z bezpodstawnych marzeń o szybkim przejęciu władzy.
Ze śmiercią każdego z potworów Ogma rósł nieznacznie, niemal niedostrzegalnie, co przydarzało mu się od wolnowieków, odkąd był zaledwie okruszkiem dopuszczającym się pierwszych mordów.
A Lorcan zbiegł do An Fermen z garstką ocalałych pupili, by odpalać cygaro od cygara i w tym szczypiącym dymie zebrać myśli.
Trzeba wyhodować legiony! , przemknęło przez umysł olbrzyma. Trzeba się uzbroić w cierpliwość i nasłuchiwać! Niech się inni wytłuką! Przybędęstoczyć pojedynek ze zwycięzcą.
– Jeszcze będziecie się mnie bać, bo kroczę ze śmiercią! – krzyknął, aż zakwiczały świniopodobne bestie.
Każdy sen, ten czarowny i piękny, zbyt długo śniony zamienia się w koszmar.
A z takiego budzimy się z krzykiem.
Andrzej Sapkowski, Pani jeziora
W Galway plotkowano na temat Aífe i Connala, którzy dali mieszkańcom do myślenia tymi oszczerstwami na temat obyczajowości królowej Uathach. W oszczerstwa nie wierzono, za to powrót chłopaka zza grobu, o którym opowiedzieli przyciśnięci przez Jakuba, średnio się Fennidom podobał. Podobnie do flirtowania jego matki z pierwszym gwardzistą króla! I to na oczach tłumu!
W Galway zapadła noc i chłód sączył się z ulic do mieszkań, wspomagany życzliwym mu wiatrem. Senność wyciszała rozmowy, wykrzykniki przemieniając w wielokropki podparte ziewnięciami. Miasto zasypiało.
Nowo przybyłych zaprowadzono do najbliższego z hoteli, gdzie zaznali wygód dalekich od oczekiwań, bo jak tu oczekiwać szesnastu poduszek czy choćby żelu pod prysznic, skoro do tej pory człowiek nie potrzebował w zasadzie snu, a mył się od święta, tak rzadko natrafiało się w Zaświatach na wodę.
Nikt nie pilnował gości, co więcej dostali klucze, karty, dostęp do recepcji, do kuchni, czyli o więzieniu nie było mowy. Nawet Aífe nie mogła przyczepić się do gościnności, choć bardzo chciała, ponieważ czuła się głupio, jako prowodyrka całego zamieszania.
Na Tuam Road Kuba skorzystał wreszcie z wolnej łazienki, gdzie oszukał prysznicem ciało. Uathach okazała się mniej wytrwała; zastał ją drzemiącą we wspólnej sypialni. Zasunął w miarę bezszelestnie żaluzje, po czym położył się obok żony. Robił wszystko, trochę wbrew sobie, aby jej nie obudzić.
Nie czekał długo na sen. Bliskość ukochanej i wydarzenia ostatnich dni zrobiły swoje. Odpłynął do marzeń przygotowanych przez królową nimf.
* * *
Kuba zbliżał się do kopca skąpanego w zieleni i mokrych brązach, kolorach obcych Zaświatom. Nie szedł, nie jechał, raczej płynął w powietrzu. Dobrze znane mu jęki Banshee posłużyły za przewodnika. Siedem zjaw w wyblakłych szatach unosiło się wokół siedziby Greine, by skierować gościa ku jedynemu bezpiecznemu wejściu wśród tysiąca śmiertelnie niebezpiecznych. Gestami wskazywały mu dalszą drogę. Dało się wyczuć nerwowość w ich ruchach.
Jakub przywitał się z nimi tak, jak witał się z Czerwoną, czyli słowami nasiąkniętymi szacunkiem. Poprosił, by pozdrowiły jego nieobecną przyjaciółkę, na co te zareagowały dotkliwym dla ludzkich uszu jękiem. Uspokoiły się dopiero, kiedy z wnętrza kopca napłynął kobiecy śpiew. Rozpierzchły się, by zniknąć w opadających na okolicę mgłach.
Chłopak zaczął rozmyślać nad ich zachowaniem i nad tą wilgotnością, której z Zaświatów nie pamiętał, a już tym bardziej życia w postaci zieleni traw. Przecież nawet bakterie nie miewały tu przedtem wejścia! Zrzucił ten stek nonsensów na karb snu. Otworzył drzwi i pozostał sam na sam z korytarzami. Śpiew ścichł do melodyjnego szumu.
Ziemiste tunele schodziły głębiej i głębiej, w skomplikowanej plątaninie dróg, od której kręciło się Kubie w głowie. Drewniane stropy poustawiano gęsto i wyglądały na solidne, na relatywnie nowe. Rozpraszały umysł króla rzeźbieniami roznegliżowanych kobiecych sylwetek. W samym kopcu natomiast nie było ciemno, choć dominował półcień. Światło docierało tu dzięki wymyślnemu systemowi luster oraz lufcików.
Komnata gospodyni zrobiła na Kubie największe wrażenie, przynajmniej do czasu pojawienia się samej nimfy. Królowa kochała błyskotki, lecz w odróżnieniu od pozostałych prominentów Zaświatów cechował ją wysublimowany, artystyczny wręcz gust. Każdy drobiazg znajdował się w odpowiednim miejscu, tak by całość graniczyła z ideałem. Centralną część pomieszczenia zajmowało łoże, które przypominało łódkę, szeroką, o niskiej burcie, z żaglem rozpostartym lekkim skosem nad bielą pościeli, nad miękkością materaca. Drewno, bawełna, jedwabie. Tu i tam subtelne linie złoceń.
Królowa pojawiła się znikąd i skupiła na sobie uwagę gościa. Ubrana w szkarłatną koronkową suknię zdobioną szlachetnymi kamieniami, finezyjnymi haftami, dopieszczoną biżuterią ofiarowaną od władców z obu stron świata. I nie, nie szata zdobiła Greine, a wręcz przeciwnie! Od tej kobiety nie można było oderwać wzroku. Dotychczasowe impresje zepchnęła na drugi, trzeci, czwarty plan. Poprzednie zachwyty wyblakły do żartów, miłości do miłostek, przeszłość błagała o przyszłość w ramionach królowej.
Łzy pociekły po policzkach Kuby, wyciśnięte zachwytem nad urodą gospodyni i słabością, którą w sobie odkrył. Nigdy nie był tak bliski zlekceważenia ostrzeżeń Arduinny. Resztkami sił, być może również dzięki wsparciu samej bogini, zmusił powieki do opadnięcia.
– Witaj królu ludzkiego świata, mój królu! – Greine otuliła gościa melodyjnym głosem, przy którym nawet jej wcześniejszy anielski śpiew wypadł blado.
Uwodziła słowami, zapachami, obrazami. Zapragnął jej słuchać, choćby wypowiadała jeszcze więcej najoczywistszych kłamstw, bo przecież nie uwierzył, że posiadał nad nią jakąkolwiek władzę. Zechciał zerknąć ponownie, choćby raz, w te turkusowe oczy. Oddychał ustami. Zapobiegawczo.
– Dlaczego zamknąłeś oczy, mój panie? – Greine westchnęła, aż serce podskoczyło królowi w piersiach. – Czyżby mój wygląd ranił twoje zmysły? Ostatnio odrobinę zbrzydłam, niestety. Wiek przypomniał o sobie i chwycił mnie za dłonie.
Zaczęła uroczo szlochać, udawała kompletnie załamaną. Płaczem kruszyła lodową ścianę moralności chłopaka. Zrywała łańcuchy konwenansów i obracała niewinność w pył.
– Muszę już iść… – Kuba postawił na stanowczość. – Nie mogę na ciebie spojrzeć.
Skierował się w stronę wyjścia, po omacku, byle jak najdalej od pokus.
– Dlaczego?! – Zdesperowana gospodyni chwyciła gościa za ramię. Poczuł jak uginają się pod nim kolana.
– Nikt nie powinien tak wyglądać – odpowiedział zgodnie z przekonaniami, po czym postawił pierwszy, najtrudniejszy krok.
Opuszki palców przesunęły się po męskiej skórze, zerwały kontakt, za którym od razu zatęsknił.
– Nikt nie powinien tak brzmieć ani tak dotykać czy pachnieć… – Oddalał się z każdym wyciśniętym z siebie słowem. Jako pierwszy z tysięcy nie poddał się królowej nimf. Postanowił, że nigdy nie może sam powrócić do tej pułapki w środku Ziemi.
– Czekałam na ciebie, mój królu! – Greine zawołała za nim. – Czy jeszcze się zobaczymy?
– Niczego więcej nie pragnę… – Zatrzymał się, żeby zrzucić ten ciężar. – A to niedobrze.
Podbiegła, by objąć plecy gościa. Paznokciami przesuwała po jego drżącym ciele.
– Zostań. Naciesz się mną. – Popłynęły słowa wraz z ciepłym oddechem. – Nikt nie musi wiedzieć… To tylko sen. Każdemu wolno śnić…
Zaczynał zapominać kim jest, skąd i po co przybył. Zapadał się w sobie, zakochiwał…
– Niczego ci przy mnie nie zabraknie. Rozkoszy, miłości, kobiecego ciepła… Ja nie zasnę, kiedy zapragniesz bliskości.
– Zabraknie, królowo. – Odsunął jej dłonie. – Przy tobie utraciłbym człowieczeństwo. Wiem, że w Zaświatach szydzicie z nas, ale nie mamy niczego cenniejszego. Królowo, to nie twoja wina. – Tak bardzo zrobiło mu się jej żal. – Żaden śmiertelnik nie oprze się tobie – stwierdził zdruzgotany odkrytą słabością.
Z heroicznym wysiłkiem stawiał kroki, niczym pijany chwytał się ścian.
– Ale uciekasz, królu! Dlaczego? – skomlała nimfa.
Wreszcie stanęła tuż przed młodzieńcem. Zrozpaczona postanowiła zaatakować wszystkie zmysły.
– Opieram się? Uwielbiam… – Przerwał na krótką chwilę. – Błagam cię. Nie zmuszaj mnie, żebym z tobą walczył.
Odepchnął ją i pobiegł! Wyrwał się z koszmaru. Pozostawił Greine samą, otoczoną jękiem przerażonych podopiecznych.
Wściekłą. Krwawiącą z upokorzenia, z odtrącenia, z dzikości. Potężną jak nigdy przedtem, a na długo odtąd.
Gotową, by mordować.
* * *
Uathach wciąż spała u boku męża, ciepłem pleców muskała męskie ramię. Jakub nie potrafił sobie przypomnieć ani jej, ani tego pokoju. Wreszcie zabiło skradzione serce.
– Uathach… – szepnął. Dziewczyna otworzyła oczy. Od razu wyczuła zagrożenie. – Spotkałem królową nimf… We śnie… – wybełkotał wciąż oszołomiony. – Żaden mężczyzna nie może tam sam wejść.
Przytuliła go, bez zadawania zbędnych pytań.
– Poradzisz sobie? Poradzisz sobie, kiedy tam dotrzemy? – spytała zagubiona. – Nikt inny jej nie pokona. – Spojrzała mu w oczy, w których znalazła odpowiedź. – Pomogę ci zapomnieć. – Przysunęła się bliżej. – Poradzimy sobie – szepnęła, gładząc go po głowie.
– Musimy – westchnął. – To było przerażające.
Po chwili wplótł palce w jej pszeniczne włosy. Pachniała latem oraz obietnicą nietuzinkowego życia.
– Musimy, bo nie dam rady przed nią wiecznie uciekać.
– Zajmę się Greine. – Dziewczyna zamknęła temat. Zobowiązanie przypieczętowała pocałunkiem.
Kuba wrócił do Uathach. Ponownie wypełnił żoną serce.
* * *
Greine podeszła do lustra, wściekła zarówno na siebie, jak i na opornego gościa.
– Nie umkniesz mi, ludzki śmieciu. – Pieściła własne ramiona. – Przyprowadzisz żonę, siostrę, a może i samą Arduinnę – rozmarzyła się na dłużej. – Tak, z niej miałabym najwięcej pożytku.
Odkleiła wzrok od szklanej tafli, po czym przeszła do półek z proszkami.
– Kuszące… – Gładziła buteleczki, fiolki. – Mogłabym zostać boginią z prawdziwego zdarzenia.
Postanowiła zastawić na Arduinnę pułapkę i poprosić kogoś o spłatę długów.
Żyj tak, jakbyś miał umrzeć jutro. Ucz się tak, jakbyś miał żyć wiecznie.
Mahatma Gandhi
Król wyszedł z sypialni jako pierwszy, wciąż duchowo rozdarty. Przez ostatnie godziny wydarzyło się wiele, z czego większość w tych czterech ścianach pokolorowanych magnoliową farbą, gdzie przecież liczyli na bezpieczeństwo. Kuba spokojnie mógłby obdarzyć wydarzeniami z poprzedniej nocy niejeden miesiąc, a i tak padałby z wyczerpania. Emocji wystarczyłoby na tuzin żyć.
Nie, nie obudził żony, za to przytulił delikatnie przed opuszczeniem łóżka. Do spotkania w dokach pozostało kilka godzin, które postanowił wykorzystać na pozbieranie myśli, a jeszcze nigdy nie dorobił się ich tylu naraz, w dodatku sprzecznych, rozrzuconych nawet po najstarszych wspomnieniach. Jakby każda napłynęła z innej głowy, w komplecie z magicznym wirusem, próbującym roznieść te już zastane w pył. Najwidoczniej nie tylko wygląd, ale i obietnice Greine wyrządziły szkody. Słowa wracały do adresata. Literami zakotwiczały się w mózgu. Kiełkowały zasiane ziarna.
Przez ten sen, którego nie mógł nazwać koszmarem pomimo upiorności, wyprawa do Annwn straciła (i jakże zyskała zarazem!) na atrakcyjności. I to nie tylko z powodu piętrzących się zewsząd niewiadomych, bagatelizowanych przez króla. Nowa przeciwniczka przerażała wyrafinowaniem, inteligencją, wdziękiem, sprytem, zaradnością oraz poziomem doświadczenia, przy którym historia ludzkości wypadała blado. Gdzie tam straszna, koszmarna wręcz Badb, kiedy można zmagać się z ideałem! A przecież ledwo ją poznał… Nawet najlepsi ludzie skrywają brzydkie sekrety, to jakie skrywało tak czyste, piękne zło?
Przynajmniej droga do kuchni, w odróżnieniu do większości ostatnio przebytych, nie była usłana niebezpieczeństwami. Kuba zmrużył oczy i pomaszerował przez oświetlony korytarz.
– Conas atá tú?2 – doleciało do niego na pierwszym i ostatnim zakręcie.
W jadalni buszował rudy pies, ale oczywiście to nie on przemówił. Seter chłeptał jedynie wodę z talerza do zupy. Zaskoczony Kuba przeniósł więc wzrok na szczupłego mężczyznę, przyglądającego się mu nad wyraz analitycznie z Krzyśkowej kanapy. Nie spodziewał się gości, szczególnie po pełnym wrażeń poranku. Zdziwił się, że ktoś wszedł do ich mieszkania, nie alarmując tak wyczulonego na intruzów (ale i zmęczonego) Liama.
Atos postanowił się jednak przywitać. Wcisnął zmoczony pysk pod królewską rękę, która automatycznie przesunęła się po łbie zwierzęcia.
– Możemy porozmawiać po polsku, panie. – Tajemniczy gość postanowił przerwać milczenie.
Mężczyzna wstał, pokłonił się Jakubowi, usiadł. Okazał się młodszym, niż się na pierwszy rzut oka wydawało i strasznie, ale to strasznie wysokim.
– Mam na imię Jarek, królu. Ten futrzak to Atos. Niegroźny, nawet dla wrogów.
Pies szczeknął. Lubił, gdy o nim mówiono.
– Mogę wam jakoś pomoc, Jarku z Atosem? – Kuba przypuszczał, że ma do czynienia z mieszkańcami ocalałej prowincji.
– Szczerze mówiąc, to my jesteśmy od pomagania. – Gość ukłonił się i wykonał gest, jakby chciał zaprezentować dopiero co opatentowany „pomagacz 3000”, a potem chyba doszedł do wniosku, że przeholował.
– Wybacz szczerość, ale nie dostrzegam w tobie niczego, co mogłoby wzbudzić obawy. – Kuba właśnie przez to nie mógł się uspokoić. – Raczej zaufanie od pierwszego słowa, pomimo nietypowej sylwetki. Dobrze ci z oczu patrzy, poza tym pies wręcz prosi się o pogłaskanie. Kim jesteś? – Padło najistotniejsze z pytań.
– Proszę mi mówić po imieniu, wasza wysokość, chociaż pański dziadek zwykł nazywać mnie Magistrem. – Kolejnym pokłonem Jarek podkreśli swoje oddanie. Słowa trafiły w czuły punkt.
– Znałeś dziadka? Przyznam, że jestem zaskoczony. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Przynajmniej nie zwykliśmy mieć. – Najwidoczniej ton i sposób prowadzenia rozmowy potrafią być zaraźliwe.
– Widywaliśmy się rzadko, patrząc na to z waszej perspektywy, panie – odpowiedział student. – Wolnoczas w Annwn potrafił zbrzydnąć… Saorbhreathach stał mi się mentorem. Pomagał sprostać przeznaczeniu. Chyba uznał za stosowne przemilczeć moje istnienie.
– To znaczy? – Kris wtrącił się do rozmowy, obudzony po zbyt krótkim śnie głosami w salonie. – Z tym przeznaczeniem, bo przemilczanie przemilczmy. – Schodził ze schodów zaskoczony widokiem Atosa, czekającego już na dole, aby się z nim przywitać.
– Dzień dobry, Krzysztofie, królewski gwardzisto, najbystrzejszy komarze świata! – Jarek pokłonił się w stronę gospodarza zajętego głaskaniem psa. – Nie obraź się, ale wyglądasz na wyczerpanego.
Krzysztof wytłumaczył się zarwaną dla dobra ocalałych nocką.
– Świetna psina! – pochwalił ucieszonego atencją czworonoga.
– Pod drzwi – zakomenderował Magister, nie zmienił jednak łagodnego tonu głosu.
Atos powrócił na strategiczne miejsce.
– Jestem merytorycznym wsparciem, gwardzisto – wytłumaczył gość. – Na podobieństwo wyszukiwarek internetowych. Z moją wiedzą wytrenowanie psa przyszło relatywnie łatwo.
Krzysiek włączył czajnik, niezdolny do funkcjonowania bez porannej filiżanki kawy. Dał się pozytywnie zaskoczyć stojącemu na blacie parującemu kubkowi.
– Smacznego – życzył mu Jarek. – Wspólnie wyruszymy na misję – poinformował, jakby niewiele mieli do powiedzenia. Kolejny raz skłonił się w stronę króla, a Atos szczeknął donośnie psim basem.
– Sam jeszcze nie wiem, kto wyruszy – odparł Kuba, próbując odzyskać dowodzenie.
– Greine jest dość paskudną, choć urokliwą wiedźmą… – Jarek ponownie zaimponował przenikliwością. – Poradzimy sobie z nią, panie – zapewnił. – To ona jest moim przeznaczeniem zgodnie z przepowiednią samego Balora, który, niczym wielu plemiennych, czasami przeczuwał przyszłość. Ani ty, ani tym bardziej Uathach, nie możecie stawać z nią w szranki. Nie zasłużyła na takie prezenty. I nie zapominaj, królu – zaczął mówić głośniej, choć głosem nieco obniżonym z przejęcia – że to, co na pozór piękne, w rzeczywistości zaraża szpetotą wszechświat. Nie traktuj Greine pobłażliwie – poprosił. – Nie podaruj jej choćby kawałeczka serca, bo w zamian rozrośnie się w nim pustka.
– Przed czym nas możesz uratować? – Kris zgrabnie przeszedł do konkretów, zmęczony enigmatycznością przydługiej wypowiedzi. Klapnął na środku ukochanej sofy.
– Przed ignorancją i manipulacjami – odpowiedział uczony. – Królowa nimf to nie jedyne zmartwienie wyprawy. Prawdopodobnie nawet nie największe, z pewnością fizycznie. Samo wymienianie ewentualnych niebezpieczeństw zajęłoby dokładnie czterdzieści osiem minut i szesnaście sekund; w miarę szybkim tempem.
– W skrócie. – Krzysiek gestem zachęcił do dalszego mówienia.
– Będziemy wam służyć wiedzą.
– Kujon? – uśmiechnął się Kris, wdzięczny w sumie za tak błyskawiczne wyłuszczenie sprawy. – Własny omnibus?
– Platońska idea kujona – zapewnił Magister z wypiętą piersią. – Poznałem każdą wydaną na świecie książkę, a nawet trochę tych nigdy niewydanych – pochwalił się, nie bez dumy chłopak. – Do beletrystyki nie przykładałem większej wagi – skłamał, bo nie chciał wypaść nieprofesjonalnie – ale w dziedzinach naukowych nie dam się zagiąć.
Dalsza rozmowa przebiegła w podobnym tonie. Kobiety dołączyły do mężczyzn wraz z zaspanym, lecz uśmiechniętym bohaterem, który zbaraniał na widok wysokiego gościa.
– Liamie – ukłonił się ponownie student. – Prawdziwym zaszczytem jest zaskoczyć ciebie. Wygrałem zakład z Saorbhreathachem! Szkoda, że nie mogę mu o tym opowiedzieć… – Gość posmutniał tak nagle i szczerze, że obdarzono go w odpowiedzi pełnym zaufaniem.
Dziewczyny zajęły się psem, którego napoiły, nakarmiły i wyczochrały za wszystkie wolnolata w Annwn. Pozostawały przy tym pod wrażeniem elokwencji oraz wzorcowego obycia gościa.
– Magister flirtu! – podsumowała jego zachowanie królowa, zasypana porcją komplementów.
– Przepraszam… – zreflektował się student. – Nie miałem zbyt wielu okazji do ćwiczeń praktycznych.
– Poznaliście już Jarka, zwanego w Zaświatach Magistrem. – Magister przeczytał im na koniec list od Arduinny, w którego autentyczność z racji magii, która sprawiała, że wymawiał słowa jej głosem, nie mogli wątpić. – Ruszajcie i pokonajcie Greine. Chłopak się nią zajmie.
– Zbajerowałeś Arduinnę? – Krzysiek odnalazł w gościu nowego przyjaciela. – Słyszę, że aż jej głos drży, jak wypowiadała twoimi ustami twoje imię. Jak ci się to udało, Magistrze?
– Faktycznie darzymy się sympatią, a osiągnąłem to w twoim stylu, gwardzisto. – Chłopak zastanawiał się, czy nie powiedzieć im jeszcze o utraconym kontakcie z boginią, ale postanowił nie psuć jakże udanego początku znajomości.
– Wdzięk? Nie! Wiem! Czekaj! Poczucie humoru! – zgadywał Krzysiek.
– Cieplej – naprowadził go Jarek. – Intelekt.
– Wyruszamy! – rozkazał król. – Fennidzi czekają.
To prawda. Czekali.
I nie tylko oni.
Psy to ludzkie stworzenia – oznajmiła. – W przeciwieństwie do ludzi.
Remigiusz Mróz, Immunitet
Aífe z Connalem lubili poranki, bo ponurością przypominały im o Zaświatach. Dlatego pojawili się pierwsi w dokach, gotowi do działania, stęsknieni za Annwn, gdzie nie trzeba spać i śnić koszmarów, które sięgają mackami ku wyrzutom sumienia, po czym wyolbrzymiają je w infantylny, bzdurny sposób.
– Śnili mi się – Connal zagadał mamę, która najwidoczniej nie miała ochoty na pogaduchy, ponieważ wzruszyła tylko ramionami.
– Zabijałem ich we śnie, chociaż nie chciałem. Nie potrafiłem przestać.
– To tylko koszmar – rzuciła niczym miliardy matek przed nią, jednak z najmniejszą w historii ludzkości uczuciowością.
– A tobie co się śniło?
Sporo, lecz nie odpowiedziała. Jeden ze snów nawet nie był koszmarem, szczególnie odkąd pojawił się w nim gwardzista króla i mimo że do niczego nie doszło – kobiety z Zaświatów cechowała ortodoksyjność w tych kwestiach – to i tak namąciło to Aífe w głowie.
Dlaczego w snach mówił to, co chciałam usłyszeć? Co sama sobie próbowałamprzekazać?, dumała od dobrej godziny.
Wreszcie na miejsce dotarły tłumy, na których czele kroczył Jakub z żoną. Najwidoczniej Fennidzi czekali na dowódców na Tuam Road, pod apartamentem. Aífe dostrzegła kogoś jeszcze, kogoś wzrostem wyróżniającego się wśród tłumu, nie to ją jednak zaniepokoiło.
– Pies! – krzyknęła tak donośnie, że aż wszyscy się zatrzymali.
Nawet Connal odsunął się na moment od matki, szybko jednak naprawił swój błąd, wgapiony pokornie w asfalt doków.
Magister wyszedł wraz z Atosem przed tłum. Pies trzymał się blisko właściciela, chociaż z chęcią podbiegłby do kolejnej dwójki ludzi, skoro mieszkańcy Galway ciągle go głaskali, przemawiali zabawnym głosem, podkarmiali nawet.
– Nie masz powodów do obaw, nauczycielko.
– Ogma uwielbia psy! – Podeszła do Jarka, kompletnie lekceważąc Atosa. – Zrobi wszystko, żeby ci go odebrać, czyli będzie zabijać i rosnąć, bo Ogma wróci, skoro zginęła wiedźma…