Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewne rzeczy stają się oczywiste dopiero po fakcie
Do zabytkowej placówki opiekuńczej w Irlandii przybywają kolejni wolontariusze z całej Europy. Wśród nich znajduje się Bartek, lękliwy emigrant z podpoznańskiej wsi.
Młodzi ludzie szybko zaprzyjaźniają się z niepełnosprawnymi intelektualnie rezydentami ośrodka: Johnem, Fioną i Michaelem. Dbają o siebie nawzajem podczas krótkich jesiennych dni i coraz dłuższych nocy. Gotują, sprzątają, wydają podopiecznym leki.
Jednak dziwne to miejsce – pośrodku niczego, o wielu drzwiach, z żelastwem w ścianach i tajemniczymi symbolami na tynkach, z zakazem wnoszenia do środka czerwonych przedmiotów. Z czasem zaczynają wychodzić na jaw niepokojące fakty z przeszłości zarówno mieszkańców placówki, jak i nowo przybyłych stażystów.
Strychnica pomaga spojrzeć na świat oczami bohaterów dalekich od powszechnie przyjętych literackich wzorców. Ta wciągająca już od pierwszych stron powieść to historia o odwadze, poświęceniu i wkraczaniu w dorosłość, opowiedziana w stylu, który na długo pozostanie w pamięci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W sypialni Johna pachniało lasem. Zapach unosił się ze stosów książek, z przepoconego łóżka czy z wiklinowego kosza na pranie stawianego za drzwiami. Jesienią zapach się nasilał, kiedy pleśń pożerała biel sufitu. Smugi czerni traktowano wybielaczem, po czym na wiosnę pokrywano kolejną warstwą farby.
Najstarsze z książek powstrzymywano przed rozpadem pasami taśmy klejącej. Niezależnie jednak od stanu sczytania każdy wolumin miał dla gospodarza wysoką wartość. Książki zajmowały większość powierzchni płaskich, łącznie z biurkiem, krzesłami oraz łóżkiem. Mężczyzna najchętniej przykleiłby też kilka do sufitu, żeby móc patrzeć na nie i przed snem, i zaraz po przebudzeniu.
Biblioteczek tu nie stawiano. John twierdził, sepleniąc i przekręcając słowa, że na półkach książki się duszą. Papier powinien oddychać! Papier potrzebuje tlenu! Słuchano go niczym generała ze skłonnościami do bezzwłocznie realizowanych gróźb. W tych czterech ścianach John sprawował absolutną władzę. Po przekroczeniu progu wymagano, by podporządkowywał się regulaminom. Czasami nawet się to zdarzało, ale podporządkowywanie się nie leżało w jego naturze.
Podwójne łóżko zarezerwowane było dla Johna oraz dla jego najnowszych zdobyczy literackich. Te dorabiały się tam pierwszych zagięć, ponieważ John wiercił się każdej nocy, śniąc o dzieciństwie pełnym deszczowych dni oraz traum. Koszmary często wyprowadzały go z równowagi na cały dzień. Potrafił pomieszać prawdę z fikcją, wspomnienia z teraźniejszością czy złość z agresją.
Łóżko zamontowano pod oknem, a okno zamykano wieczorami, by do pokoju nie wlatywały ćmy – John nie wyłączał lampki nocnej, bo nie ufał ciemności, a ćmy go przerażały. Łączyło się to z „przeszłością”, z czasami „przed placówką”, kiedy dawał się jeszcze nastraszyć byle komu oraz byle czemu.
John potrafił obudzić cały dom trzaskaniem drzwiami, jeśli dostrzegł w sypialni choćby najmniejszego owada, a widział dobrze dzięki kompulsywnie czyszczonym okularom. Dlatego opiekunowie nocnej zmiany pamiętali o zamykaniu okien podczas obchodu, zwykle po modlitwie, tuż przed złożeniem szczerego życzenia spokojnej nocy.
Opiekun po wyłapaniu intruzów, po upewnieniu się, że John gotów jest zapaść w koszmar, przesuwał się ku drzwiom, ostrożnie omijając biblioteczne stosy. Przewrócenie którejś z wieżyczek groziło wybuchem gniewu i niecierpiącym zwłoki jej odbudowywaniem. Nocka wtedy schodziła na uspokajaniu podopiecznego oraz na porządkach, bo korzystając z okazji – zgodnie z protokołem placówki – należało odkurzyć uwolniony fragment podłogi.
Tak, John kochał książki bardziej od ludzi, chociaż nie potrafił czytać. Z nauką nigdy nie było mu po drodze.
Placówkę zamieszkiwała już tylko czwórka rezydentów wymagających stałej opieki personelu. Pracownicy ciągnęli zwykle dwunasto- lub dwudziestoczterogodzinne zmiany po kilka razy w tygodniu. John wiedział, kto i kiedy przyjdzie na nockę, a kogo znów czeka dniówka czy dłuższa zmiana – sprawdzał wszystko na tablicy zawieszonej na ścianie w kuchni, tablicy z przyklejanymi na rzepy zdjęciami załogi. Niektórych pracowników John tolerował, jednak większość opiekunów irytowała mieszkańców. Szczególnie alergicznie reagowali na tych tchórzliwych albo traktujących opóźnionych – tego słowa nie cierpieli nie mniej od surowych warzyw – niczym przygłuche dzieci, paplających do nich zdrobnienia podniesionym głosem. Rozkazów nie akceptowali, ograniczeń również, w dodatku John na najdrobniejsze zmiany w rozkładzie dnia reagował agresją. Dlatego szkolenie dla nowo zatrudnionych trwało aż trzy dni, z czego przez dwa omawiano złożone charaktery podopiecznych i prezentowano możliwe scenariusze wydarzeń, od których włos się jeżył na karkach słuchaczy.
– Ostatnio bywa lepiej – zapewniała dość życzeniowo Amy, koordynatorka placówki, na każdym ze szkoleń. – John potrafi i przez tydzień niczym w nikogo nie rzucić, poza tym nie ma już takiego cela. To dobry człowiek – przekonywała szczerze. – Wcześniej źle mu się życie układało. Cieszmy się, że do nas trafił.
John rzeczywiście zawsze z każdym grzecznie się witał, po czym zapominał lub przekręcał nawet najprostsze imiona, więc nadawał opiekunom numery: w zależności od humoru. Bycie numerem jeden zapewniało relatywnie spokojną zmianę, skoro wiązało się ze sporym kredytem zaufania u podopiecznego. Dalszym numerom groziły wybuchy gniewu i wprowadzenie w życie placówki poznanych na szkoleniu scenariuszy. Wypadnięcie opiekuna z pierwszej piątki oznaczało bezsenną noc lub dniówkę pełną dramaturgii i krzyków, bo kiedy rzeczy źle szły, to zwykle na całego… Latały po sypialni czy po kuchni coraz cięższe przedmioty, w najpoważniejszych przypadkach z meblami włącznie. Tłukły się naczynia, rozbijały szyby, drewno pękało z trzaskiem, plastik odbijał się od ścian czy od ludzi.
Wtedy opuszczano pomieszczenie i wracano po kilkudziesięciu minutach, by zaproponować Johnowi tabletkę uspokajającego xanaksu. John zwykle odmawiał, bo traktował złość jak każde inne uczucie, równie ważne co radość czy smutek. Zbyt silnym był jednak mężczyzną, by pracownicy podzielali jego zdrowe podejście do rozładowywania stresów. Dlatego co poniedziałek odbywał również dłuższe rozmowy z koordynatorką placówki, surową kobietą o dobrym sercu.
Lubili się, szanowali, zatem rozmowy te przynosiły krótkotrwały spokój. Krótkotrwały, ponieważ takiego temperamentu nie dało się okiełznać słowami pełnymi zarówno miłości, jak i próśb czy gróźb.
Meble reperowano, szyby wymieniano na nowe – placówka należała do ulubionych klientów lokalnego szklarza – a plastikowych naczyń przybywało. Placówkowa skrzynka z narzędziami utyła od zestawów śrubokrętów, tak często bywały w użyciu. Sztukę prostych napraw opanował każdy z opiekunów.
Niesienie pierwszej pomocy również.
Dzień Johna w domu kończono modlitwą, ale modlono się także rano i przed posiłkami, skoro placówka funkcjonowała w katolickim kraju. Rezydenci odmawiali blisko stuletni irlandzki hymn Anioł Stróż. Opiekunowie czytali go z kartek, życząc przy tym dobrej nocy lub dobrego dnia – ważne, żeby życzyli, równie ważne co pozostałe składowe planu dnia zapisywanego przez nich każdego wieczoru długopisem w dzienniku Johna. Długopisem o numerze dopasowanym do dnia miesiąca.
Opiekunowie odczytywali hymn bez namysłu, byle mieć tę nudną czynność z głowy, lecz John i tak nie słuchał, bo z całej modlitwy lubił tylko znak krzyża, w którego wykonywaniu nie wybaczał błędów. Szczęśliwie te jednak praktycznie się nie zdarzały, odkąd cisnął przed laty w gapiowatego pracownika ceramicznym kubkiem zrobionym na jakichś warsztatach – z czasów, kiedy na warsztaty jeszcze go wysyłano… Po tym incydencie wszystkie kubki wymieniono na plastikowe, a graficzna instrukcja robienia ręką znaku krzyża trafiła do folderu, z którym zapoznawali się szczególnie ci najmniej religijni wolontariusze z całej Europy.
Tak, z racji okrojonego dofinansowania coraz większą część kadry stanowiła młodzież – zwykle studenci psychologii z zagranicy lub ludzie zawieszeni pomiędzy studiowaniem właśnie a liceum – często nieprzygotowani do pracy w tak wymagającym zawodzie. Roczny staż w ośrodku kosztował ich mnóstwo nerwów, dając w zamian solidne podszkolenie z języka angielskiego.
Z młodymi John grywał w piłkę albo w planszówki i traktował ich pomyłki z większą wyrozumiałością niż błędy opiekunów z dłuższym stażem. Wszyscy czytywali mu stosy książek czy włączali filmy, które przeżywał całym sobą. John wcielał się w Harry’ego Pottera z charyzmą, jakiej Daniel Radcliffe mógłby mu pozazdrościć. Naśladował Piękną lub Bestię, walczył w salonie niczym Jack Reacher i wspinał się na skórzany fotel w stylu Jasia, tego od magicznej fasoli. Zwinny, silny i głośny mężczyzna wzbudzał respekt. Młodym idealnie pasowałby do roli Hagrida, która Johna jakoś nie pociągała. Hagrida – którego uwielbiał – nazywał Amy, czyli imieniem koordynatorki.
John wykrzykiwał zaklęcia i podkradał olbrzymowi kurę znoszącą złote jaja, szczęśliwy niczym dziecko, chociaż dzieciństwo kojarzyło mu się z porzuceniem przez rodzinę, z lekarzami o mroźnych spojrzeniach i o ustach pełnych długich wyrazów. Wreszcie z rówieśnikami, którym złośliwości pozazdrościłby lord Voldemort.
Ostatnio w placówce przeważali wolontariusze, a opiekunów – jeśli zachodziła taka potrzeba – najmowano z agencji, byle tylko nie podpisywać z nikim umowy o pracę. Niestety, krajowych stawek nie można było ignorować, ale krajowe stawki nie tyczyły się wolontariatu. Młodzieży płacono kilkaset euro miesięcznie plus nocleg i wyżywienie, gdy dla porównania opiekunowi medycznemu z prawdziwego zdarzenia trzeba było zapłacić nawet siedmiokrotnie więcej. Opłacało się wolontariuszom jeszcze przelot, co w porównaniu z kosztami ponoszonymi przy najmowaniu opiekunów z agencji wciąż wypadało wręcz śmiesznie tanio.
Tracono jednak przy tym na jakości, z czego Amy zdawała sobie sprawę. Proszono się wręcz o kłopoty, szczególnie przy temperamencie Johna. Koordynatorka nie potrafiła jednak znaleźć innego wyjścia. Matematyka budżetu bywała ostatnio bezlitosna.
Czasami Johna bolały „słodkie” zęby, bo nie każdy pracownik potrafił wyegzekwować ich umycie czy utrzymać rezydenta z daleka od cukru. Zestaw szczoteczek na każdy dzień tygodnia prosił się o popełnienie błędu, dlatego część początkujących opiekunów unikała ryzyka. Kończyło się to wizytą Johna u dentysty, który przepisywał antybiotyk, byle mieć pacjenta z głowy. Borowanie lub usuwanie ubytków, jeśli było naprawdę konieczne, wykonywano bez znieczulenia, bo na widok strzykawek John dostawał białej gorączki, a w gabinetach stomatologicznych było czym rzucać…
Rezydenci generalnie mężnie znosili ból, znając się z nim dobrze z racji wielu przypadłości. Ból niczym złość stanowił nierozerwalny element bycia Johnem. Nigdy nie rozstawali się na dłużej niż kilka chwil, chociaż o tęsknocie nie mogło być mowy. Na skutek chorób rezydenci rodzili się i umierali w alarmującym bólu, jakby nie wystarczało, że każdy napotkany człowiek – szczególnie ci najbliżsi – przypominał im ciągle o ich ułomnościach.
Zęby znane są jednak z bezlitości, jakby nie potrafiły zaakceptować faktu, że da się jednak bez nich żyć.
Samo szczotkowanie również wprawiało nowych pracowników w zdumienie. John sprawnie radził sobie z myciem zębów, wystarczyło tylko nałożyć mu na szczoteczkę pastę i po wszystkim opłukać włosie. Mężczyzna szorował zęby zgodnie ze schematem: góra, dół, lewa, prawa, a na koniec wykonywał zgodną z dniem miesiąca liczbę splunięć do zlewu. Trzydziestojednokrotne splunięcie w krótkich odstępach czasu potrafi wykończyć najtwardszego mężczyznę, ale u Johna pojawiała się zaledwie zadyszka, w trakcie której mył zlew z podbarwionej krwią śliny.
Czasami rezydenta swędziała skóra. Należało wtedy posmarować ją maścią przepisaną przez lekarza. W takie dni trwoga wśród kadry rosła, bowiem wyczuwali pod zaczerwienionym naskórkiem zwoje mięśni twardych niczym impregnowane drewno.
Poza tym podopieczny kiepsko słyszał, w zasadzie coraz gorzej, więc zakrapiano mu dwa razy w tygodniu uszy, co skutkowało „napięciem”. Rezydent dzielnie znosił pierwszą kroplę, dwie potrafił jeszcze wybaczyć, ale trzy potwornie psuły mu humor. A zdarzały się, kiedy ręka opiekuna nerwowo drgnęła.
Tabletki popijał wodą, na jednym wdechu opróżniając do dna plastikowy kubek – zielony lub niebieski, odpowiednio dla parzystych i nieparzystych dni miesiąca. Wody nie powinno być ani za dużo, ani za mało – najlepiej, gdy jej linia zatrzymywała się nieco poniżej połowy kubka.
Poza tym przytrafiła mu się trisomia dwudziestego pierwszego chromosomu, czyli wiódł życie z zespołem Downa. John podatny był więc na infekcje i został dotknięty niewielkim opóźnieniem umysłowym. Tęczówki Johna zdobiły jasne plamki Brushfielda, nos zaś miał krótki i płaski, lekko zadarty. Nisko osadzone małżowiny uszne wyglądały na niezupełnie rozwinięte. W oczy rzucały się również jego krótkie dłonie, a ponieważ lubił chodzić po domu boso, łatwo dało się dostrzec spory odstęp pomiędzy paluchami a drugimi palcami u stóp. Posiadał też po bruździe sandałowej na stopach oraz po pojedynczej zgięciowej na dłoniach, ale o takich cechach zespołu Downa – łącznie z podniebieniem gotyckim czy dobrze widoczną zmarszczką nakątną – większość wolontariuszy nie miała pojęcia i nic ich to też nie interesowało.
Dla nich John był po pierwsze Johnem. Nic więcej nie miało – bo i nie powinno mieć – znaczenia.
Po śniadaniu John zostawał w kuchni, aby pooglądać na tablecie filmiki z YouTube’a. Pięć filmików stanowiło normę, jednak czasem zdarzał się wśród nich dłuższy, nawet godzinny, włączony niby przypadkowo, ale tak naprawdę z premedytacją. Opiekun stawał wtedy przed dylematem: czy pozwolić rezydentowi na ślęczenie przed ekranem, czy rozpocząć pertraktacje, by nie naruszyć dalszego planu dnia.
Jeśli opiekunowi sprzyjało szczęście, kończyło się na żartach, ewentualnie na zabrudzonej ubikacji, co niekoniecznie musiało wynikać ze złośliwości. Jeśli pech, po placówce latały przedmioty napędzane siłą mięśni Johna – ten potrafił nawet solidnemu biurku zafundować dłuższy lot. Tabletem nigdy nie rzucał, bo nie był głupi. Za nowy tablet musiałby zapłacić z własnych pieniędzy.
– Kiedy rzuca czym popadnie – przemawiała uparcie na szkoleniach koordynatorka spokojnym głosem – należy opuścić pomieszczenie i wrócić co najmniej pół godziny później. Wysiłek daje ujście emocjom; wysiłek męczy. Kiedy jest w stanie aż takiego wzburzenia, i tak nic się nie zrobi, a można niechcący – opiekunowie to słowo akurat by pominęli – oberwać. Takie są procedury, kochani – podkreślała. – Kiedy zobaczycie, że John się uspokoił, zapewnijcie go, że jest dobrym człowiekiem i nikt nie ma do niego pretensji – dodawała. – Powinniście po wszystkim posprzątać i wypełnić formularz dotyczący wypadków, który znajdziecie w odpowiednim folderze na komputerze w moim biurze. Tutaj nie może być mowy o opóźnieniach, kochani. Zgłaszajcie każdy taki przypadek od razu do mnie, żebyśmy mogli na bieżąco aktualizować jego osobisty plan ochrony. – Tak nazywali obszerny dokument, gdzie można było znaleźć szereg wyciąganych po przeróżnych incydentach wniosków. – Starajcie się go zawsze pocieszyć.
Starali się, bo John był dobrym człowiekiem, tylko dobro w człowieku najtrudniej dostrzec.
Matka Johna twierdziła, że „syn należy do trudnych przypadków”. Ciągle dokuczały mu wiatry, bekał, dłubał w uszach i w nosie, co uważała za obrzydliwe i niegodne cywilizowanego człowieka. Podług jej słów to „opóźnione dziecko” – powtarzała każdemu i wszędzie – „wyssało z niej wszelkie siły”. Święcie wierzyła, że nie powinna syna w ogóle urodzić, skoro zwiększyła tym tylko ilość nieszczęścia na świecie. „Czymś pewnie zgrzeszyłam” – twierdziła często, aż w końcu w to uwierzyła, ponieważ grzeszyła w zasadzie nieustannie, ale John oczywiście nie został nikomu zesłany jako kara, a już tym bardziej za grzechy.
„Takie dziecko wymaga troski, ma specjalne potrzeby” – przekonywała matka z miną cierpiętnicy (również przy Johnie, który nie rozumiał, co takiego specjalnego jest w tych jego potrzebach, bo przecież zjeść musi jak każdy inny, no i żeby mu troszkę poczytać lub pozwolić obejrzeć film). John nie rozumiał, że mama myli troskę ze wstydem, chociaż wyczuwał jej wstyd szóstym zmysłem, jedynym, którego nie dotknęła niepełnosprawność.
Zwykle widywali się dwa razy w miesiącu, co stanowiło kompromis pomiędzy wzajemną niechęcią a tym, co wypada. John wracał ze spotkań podenerwowany, jeszcze trudniejszy we współpracy, przekonany o swojej niższości, ponieważ matka twierdziła za każdym razem, że jest gruby, głośny i nie powinien wszystkiego liczyć – koordynatorka wielokrotnie zapewniała kobietę, że krzyki nikomu nie przeszkadzają, dom ma solidne ściany i szczelne drzwi przeciwpożarowe, natomiast waga syna wcale nie odbiega od normy u ludzi z zespołem Downa.
Na święta John pozostawał w placówce, bo matka jeździła do brata, którego żona nie życzyła sobie „takich dodatkowych gości”. Johnowi nie przeszkadzała ta niechęć. W placówce czuł się lepiej niż w domu, a święta kojarzyły mu się ze sprezentowanymi przez opiekunów nowymi książkami oraz filmami na płytach DVD, których mógł obejrzeć więcej niż zwykle, przy dodatkowej porcji ciastek, szczególnie ulubionych bożonarodzeniowych minitart jabłkowo-rodzynkowych.
Świąteczny dzień John zaczynał od rozpakowywania prezentów, konsumpcji przepysznego śniadania i długiej kąpieli, bo zmycie z siebie grzechów traktował aż nazbyt dosłownie. Ręczniki miał dwa: mniejszym wycierał dłonie, kark i twarz, większym ciało poniżej szyi. I nie tolerował koloru czerwonego, czym zresztą zaraził pozostałych rezydentów.
Nigdy nie brał prysznica, wolał długą kąpiel co trzeci dzień w samo południe, dlatego czasami brzydko pachniał, co również wypadało przemilczeć. Oczywiście mama Johna nie słynęła z małomówności i zwyzywała go niejednokrotnie od śmierdzieli.
Rezydentowi myło się pod koniec kąpieli włosy – sam zakładał opaskę na oczy, bo jeśli dostała się do nich woda, to wpadał w złość, co w śliskiej łazience mogło się skończyć wypadkiem. Z dobrze założoną opaską wyraźnie się uspokajał, traktując kąpiel jako przyjemność.
Po skończonej ablucji należało przypomnieć Johnowi o założeniu ubrań, bo w przeciwnym razie opuszczał łazienkę nagi. W placówce grzano na okrągło przez sporą część roku, a John traktował nagość z dziecięcą naturalnością.
Wracając do sypialni czy idąc do salonu lub kuchni, natykał się na korytarzach na symbole. W ten graficzny sposób próbowano przypomnieć niepiśmiennemu mężczyźnie o pożądanym zachowaniu.
Symboli nie znosił. W głowie wrzucał je do worka z czerwienią.
W czwartki i piątki John pracował na niewielkiej farmie w pobliskim miasteczku, gdzie pomagał karmić zwierzęta najmniej podobne do koni, czyli zajmował się głównie drobiem. W soboty, jeśli humor oraz pogoda dopisywały, wybierał się wraz z opiekunem do Kilkenny, do parku zamkowego, by pospacerować po zjedzeniu na ławce wcześniej przygotowanego lunchu.
W parku należało uważać, bo rezydent bał się psów. Ponoć przypominały mu konie, jednak nigdy nie zechciał powiedzieć, dlaczego bał się koni. W Irlandii oba z gatunków darzono przecież powszechną miłością. Psiaki oczywiście lgnęły do Johna, wyczuwając dobrego człowieka. Wtedy należało osłonić rezydenta ramieniem i jak najprędzej wracać do samochodu.
Podczas parkowych wypraw John bywał szczęśliwy. Niestety, kosztowały go również sporo nerwów, a i dla opiekunów stanowiły często nie lada wyzwanie.
W czwartki dzwonił wujek Johna, brat matki. Wujek mówił głośno, ale rezydent i tak często czegoś nie dosłyszał. Wujek uwielbiał pouczać albo doradzać. Pragnął widzieć w Johnie innego człowieka, niekoniecznie lepszego, za to podobnego sobie.
John nie cierpiał tych rozmów, szczególnie kiedy wchodzili na trudne tematy (rodziców lub dzieciństwa), ale udawał, że się z wujkiem zgadza. Były to jedyne chwile, kiedy udawał, bo na świecie zdarzają się ludzie tak ograniczeni, że nawet złość Johna temu nie zaradzi.
Z wujkiem spotykał się raz w roku, w marcu, na Świętego Patryka. Wybierali się na dublińską paradę w otoczeniu opiekunów. Zwykle rezydent długo wspominał wspólne chwile spędzone z wujkiem, kiedy tak stali obok siebie w milczeniu, rodzinnie, jak równy z równym.
Tych ryzykownych parad czy wypadów do Kilkenny nie można było Johnowi zabraniać, bo przecież każdy człowiek ma również prawa, a nie tylko obowiązki.
Szczęśliwie dobroduszna Amy kładła szczególny nacisk na prawa człowieka.
Pomimo miłości do książek John nie nauczył się płynnie czytać i tylko przepisywał tytuły na wycięte z notesu paski papieru. Przygryzał przy tym koniec języka, po czym ozdabiał zakładki rysunkami wybranych kwiatów. Dzięki przepisywaniu poznał większość liter, jednak łączenie ich w słowa denerwowało go, więc podsuwał paski opiekunom pod nos do odczytywania, by upewnić się, że nie popełnił błędu, do czego oczywiście – dzięki skrupulatności Johna – praktycznie nie dochodziło. Oprócz serii o Harrym Potterze (stokrotka) uwielbiał Igrzyska śmierci (róża), Władcę Pierścieni (mak), Opowieści z Narnii (dzwoneczek) oraz kryminały i powieści sensacyjne (paleta różnokolorowych tulipanów). Romansów wraz z erotykami nie tolerował, bo nijak miały się do jego rzeczywistości.
Bywało, że po mocniejszej lekturze John próbował opuścić nocą pokój, mieszkanie czy nawet placówkę. Dlatego od kilku lat na każde otwarcie przez rezydenta sypialnianych drzwi reagował pager zaczepiany przy szlufce spodni opiekuna, a drzwi wejściowe oraz kuchenne, prowadzące na zewnątrz, zamykano nocą na klucz.
John lubił ten alarm przy paskach opiekunów, ponieważ wystarczyło pociągnąć w nocy za klamkę, żeby sobie z kimś porozmawiać – opiekunowie zjawiali się zwykle już po kilkunastu sekundach, choćby o czwartej nad ranem. Wyjść z placówki oczywiście mógł choćby i nocą – zgodnie z propagowanymi przez Amy prawami człowieka – wtedy jednak opiekun zobowiązany był mu towarzyszyć.
W domu trzymano także białą kotkę o imieniu Śnieżka, chociaż symbol kota na rysunkach przedstawianych Johnowi był zawsze czarny, co strasznie go denerwowało, skoro Śnieżka miała czarną jedynie tylną łapę. John kotów nie lubił i źle się o zwierzaku wypowiadał, ale ta symboliczna czerń najbardziej go niepokoiła. Śnieżka nie mogła wchodzić do jego sypialni i nawet nie próbowała.
Według symboli kota nie wolno było łapać za ogon, bo wtedy drapał, ale Johna bardzo ta czynność… pociągała, chociaż musiał to sobie raczej wyobrażać, bo kotka należała do piekielnie szybkich, a i ogon miała szczęśliwie krótki.
Śnieżce powinno się otwierać co jakiś czas okno i nie można było na nią krzyczeć, bo i tak niczego nie zrozumie. Rezydent twierdził, że kotka rozumie, ale nauczył się przez lata, że opiekunowie są czasem dziecinnie naiwni.
Kotka, jak zresztą wszyscy w tym domu, była mądrzejsza, niż się to wielu wydawało.
Kiedy ktoś w placówce umierał, John wyczekiwał przylotu świetlika. Choćby na zewnątrz królowało zimno – szczęśliwie mokra irlandzka pogoda nie słynęła z przymrozków – siadał na metalowej ławce pod domem i całymi godzinami tkwił w milczeniu. Tam jadł i nawet drzemał, chociaż nie zapadał w głęboki sen. Przynoszono mu koce i ciepłe mleko, tablet z filmikami na YouTubie lub przysyłano wolontariusza z książką do poczytania. Koce wymieniano co pół godziny na suche, jeśli akurat lało, a mleko wypijał po swojemu, duszkiem.
Przerwy robił sobie jedynie na ubikację, ale i z tym nie zawsze zdążył… Posiłki noszono mu gorące, ale ich nie dojadał, chociaż kochał jeść. Żadne groźby czy prośby nie wchodziły w grę. Musiał minąć dzień lub dwa, by John wrócił do mieszkania i przez kolejny tydzień opowiadał wszystkim o świetlikach, przemawiając również do samego siebie.
Świetliki i śmierć, śmierć i świetliki – o tym mówił, o takie filmiki prosił, chociaż internet podsyłał jakieś adaptacje przeróżnych książek; nawet internet wypadał czasami przy Johnie głupio. I John wyglądał na zadowolonego, chociaż w placówce, z powodu śmierci właśnie, panowała ponura atmosfera.
Amy najbardziej się wtedy o niego martwiła, z drugiej strony myśl o, choćby i cudacznym, radzeniu sobie rezydenta ze stratą napawała ją dumą. Ten schorowany, opóźniony mężczyzna potrafił odnaleźć sposób na pokonanie smutku – kosztem co najwyżej przeziębienia z niewyspaniem. Sposób, który niewiele się różnił od jakiejkolwiek wiary. Umieramy i rodzimy się jako świetliki, to głosił podopieczny. Pięknie, zgrabnie, romantycznie wręcz, a przy tym prosto, w miarę logicznie… Szkoda tylko, że żadnego świetlika Amy od lat na oczy nie widziała, żeby móc znaleźć w twierdzeniach Johna ukojenie. Nocami – szczególnie wokół placówki, ale dostawało się z grubsza całej Irlandii – rozlewał się szaroczarny mrok, wiało równie kolorowym mokrym wiatrem, siąpiło lub przynajmniej mżyło. Nawet świetlikom odechciałoby się świecić.
– Jakbym miała skrzydła – komentowała żałobne rytuały Johna, oczywiście nigdy w jego obecności – to poleciałabym na południe. Grecja, Włochy lub Hiszpania. – Wpadała w rozmarzenie, bo tak naprawdę w życiu nie opuściła Wysp Brytyjskich, a i nieczęsto jeździła poza granice hrabstwa.
Ostatnio stracili aż dwójkę podopiecznych. Dawało to kobiecie nieustannie do myślenia. Gryzło ją poza tym sumienie.
John ponoć te świetliki przepędzał, co w ogóle nie miało dla nikogo sensu. Opowiadał o jakichś łąkach i metalowych siatkach śmierci, czyli o częstym dla niego śnie. Opowiadał, o dziwo, z zachwytem, jakby ten koszmar działał na niego uspokajająco.
– Kopuła, świetliki, łąka – powtarzał całymi dniami, szczególnie po czyjejś śmierci.
Kelly umarła nagle, chociaż zanosiło się na to od miesięcy. Pracownicy nie kryli zdumienia, skoro nazywali rezydentkę wojowniczką. Kobieta od dziecka toczyła batalie z tuzinem poważnych chorób – skoncentrowanych głównie na układzie ruchu i krążenia – wychodząc z nich zwycięsko przez przeszło pięćdziesiąt lat.
Rezydentka odeszła, co łączyło się z uczuciem ulgi u pracowników placówki. Z jednej strony Kelly wreszcie przestała cierpieć, z drugiej nawet najbardziej doświadczeni opiekunowie przyznawali, że dniówka z nią trąciła niekiedy koszmarem – Kelly sprawiała masę problemów, ale odkąd zaczęto przepisywać jej oramorph w płynie wraz z opioidowym oxycontinem w tabletkach, zmieniła się w ulubionego rezydenta pracowników. Już prawie nigdy nie szły w ruch jej ciężkie pięści, stroniła również od obelg, rozmowność zastępując milczeniem. Dzięki lekom wykreślono z równania ból, a wraz z bólem odeszła w niepamięć nadmierna agresja.
Kelly głównie spała, a jak nie spała, to jadła lub układała wieże z klocków Lego Duplo – byle nie czerwonych, ponieważ podobnie jak John czerwień akceptowała jedynie pod postacią ognia. I właśnie przez zamiłowanie do ognia nie zostawiano Kelly samej. Jeśli nadarzyła się tylko okazja, to szperała po szafkach w poszukiwaniu zapałek lub zapalniczki, grożąc każdemu, według Kelly dla żartów, śmiercią.
Ponoć zamierzała puścić placówkę z dymem, nawet jeśli sama miałaby przy tym zginąć. Dom nazywała bramą do piekieł, opiekunów zaś diabłami na usługach karczmarza! Przypuszczano, że miesza rzeczywistość ze snami lub z jakimiś wspomnieniami czy obejrzanym filmem – czyżby podpatrzyła coś oglądanego przez Johna? Niestety, niewiele wiedziano o dzieciństwie Kelly poza tym, że przez kilkanaście lat spotykała się z przemocą ze strony ojca, zanim ten wreszcie umarł. Wtedy dobijającą do pełnoletności dziewczynę wysłano tutaj, do placówki w miasteczku Coolcull. Wkrótce zaczęły się problemy ze skłonnością do przemocy u rezydentki oraz z zamiłowaniem do rozniecania ognia.
Amy, wsparta jeszcze wtedy zespołem doświadczonych opiekunów, sama zaproponowała – podczas rozmowy telefonicznej z dalszymi członkami rodziny osieroconej nastolatki – by przenieśli Kelly właśnie do nich, skoro jedna z sypialni stała wtedy pusta. Koordynatorce z wielu powodów zależało na szybkim wypełnieniu pokoi. Według ówczesnej kadry bywała przy tym strasznie wybredna, jakby wręcz złośliwie stawiała na silnych i krnąbrnych rezydentów, za to o dobrym sercu.
Dzięki dotacji wdzięcznego wujostwa dziewczynę przeniesiono błyskawicznie, papierkową robotę ogarniając zaledwie w kilka dni. Nowa rezydentka, mimo młodego wieku, od początku dbała o współmieszkańców, ale niekoniecznie o pracowników placówki. Kiedy ból zaczynał grać w jej ciele pierwsze skrzypce, stawała się dla opiekunów wrogiem. Zostawiano wtedy Kelly w spokoju, prosząc wszystkich o opuszczenie pomieszczenia, w którym akurat wpadała w furię. Z bezpiecznej odległości miano na nią oko. W odróżnieniu od Johna raczej uderzała w przedmioty, niż serwowała im dłuższy lot. Poobijała głównie kuchenne blaty i ściany.
Tak poza tym nie dało się jej nie kochać. Potrafiła jednym uśmiechem odesłać wszelkie przewinienia w niepamięć, a cichutko wypowiedzianym dobrym słowem odegnać wszelkie chmury. Potrafiła wreszcie przytulić jak mało kto, szczerze, mocno i z bezwarunkową miłością do drugiego człowieka.
Jednak lata mijały i serce rezydentki testowano coraz większymi dawkami leków, co skończyło się jej śmiercią. Placówkę czekały zmiany, włącznie ze zwolnieniami lub odejściem najbardziej doświadczonych opiekunów. Ze zgonem rezydenta zawsze szło w parze natychmiastowe wstrzymanie otrzymywanych na niego dotacji, a do kosztów opieki nad Kelly dorzucała się – poza ministerstwem zdrowia – zmobilizowana wyrzutami sumienia przez wujostwo rezydentki dalsza rodzina Kelly.
Nie potrzeba już było trzeciego pracownika na dziennej zmianie czy drugiego na nocnej. Od teraz wypadało postawić na opiekunów z agencji oraz na wolontariuszy, bezcennych, bo tanich. Nadszedł czas na rozsądniejsze zakupy spożywcze oraz na odwlekanie napraw na zamożniejsze czasy.
Zachwiała się równowaga miejsca, podupadło morale załogi, podłamali się też mieszkańcy, jak i sama Amy, coraz częściej wspominająca swoją matkę, kobietę, po której podobno odziedziczyła troskliwość.
– Mamo, gdybyś tu tylko była… – wzdychała przy podobnych sytuacjach.
A pewni intruzi tylko czekali na takie osłabienie placówki. Od lat unikali jawnej konfrontacji z Kelly, która świeżo po przybyciu w te strony w pojedynkę porządnie przetrzepała im okrwawione skóry.
Wierzyli, że los wreszcie się do nich uśmiechnął.
John nie akceptował śmierci współmieszkanki, chociaż odczekał swoje na ławeczce przy domu, tym razem jednak nie mówiąc nikomu za wiele o świetlikach, o łąkach, kopułach czy metalowych siatkach. Twierdził uparcie, że Kelly zabrano do szpitala, skąd niedługo wróci, bo szpitali nie cierpiała niczym on wiedźm (przynajmniej raz w tygodniu nazywał kotkę Śnieżkę wiedźmą). Powtarzał, że Kelly zachorowała, bo nie zamknięto u niej okna. Że trzeba zamykać okna, bo wlatują ćmy i włażą pająki! Złościł się nawet na Amy, a ta schodziła mu z drogi, ponieważ nie miała na kłótnie siły.
I coś w tych zarzutach Johna mogło być na rzeczy, skoro Kelly zawsze prosiła o sprawdzenie okien. Tamtego wieczoru panowała w placówce duchota, poza tym podano kobiecie płynną morfinę, więc zasnęła głęboko, a na nocnej zmianie pozostali akurat wolontariusze, niekoniecznie pamiętający o każdym szczególe. Przecież po lekach Kelly i tak nie obudziłaby się aż do rana, więc nie powinna jej zaszkodzić odrobina świeżego powietrza.
– Bała się – mruczał pod nosem John, insynuując, że Kelly umarła ze strachu.
– Nikt jeszcze nie umarł w Irlandii od otwartego okna! – Koordynatorka ucięła rozmowę z rezydentem, jednym zdaniem lekceważąc zapalenia płuc czy napaści. – Umarła od leków! Żaden morderca nie będzie się czaił na odludziu po krzakach, żeby wskoczyć oknem i… – Odpuściła sobie krzyki. – Kelly odeszła, bo była bardzo chora.
Po raz pierwszy od dawna ktoś odważył się podnieść na Johna głos i po raz pierwszy nie spotkało się to z odwetem.
– Przepraszam, że się uniosłam – dodała koordynatorka na widok smutnej miny podopiecznego. – Masz sporo racji. Otwarte okna to przeciągi, a przeciągi to przeziębienia. Słuchaj – często nadużywała tego słowa – wszystkim nam jej brakuje. Dla mnie Kelly była i jest jak rodzina.
John wybaczył, bo wyczuł, że koordynatorkę Amy zżerało poczucie winy, znane mu z relacji z matką. Nie wiedział tylko, że nie z powodu niedomkniętego okna, lecz przez przyzwalanie na zbyt częste podawanie podopiecznej leków morfinopochodnych. Kelly łykała oxycontin zgodnie z zaleceniami lekarza, ale płynny oramorph dostawała jedynie w przypadkach silnego bólu, wyłącznie po konsultacji z koordynatorką właśnie. Z przyzwalania na raz w miesiącu szybko zrobiło się raz w tygodniu, raz dziennie, aż wreszcie po lunchu, a potem często też wieczorem, na dobry sen.
Bo Kelly była po nich taka spokojna i kochana, a przecież sporo już wycierpiała…
John dopiero po tygodniu zgodził się na wspólną modlitwę oraz rozbijanie wraz z opiekunem szklanych butelek – nieakceptowane przez dotujące placówkę ministerstwo zdrowia. Rozwalał je w swoim stylu, praktycznie w drobny mak.
Według koordynatorki inspektorzy nie musieli o wszystkim wiedzieć, a wolontariuszom ufała. Młodzi zawsze bezproblemowo wypełniali powierzone im zadania, wykazując się lojalnością wobec przełożonej. Zwykle robili wszystko bez pytań i bez potrzebnych odpowiedzi, udawając mądrzejszych, niż byli. To z opiekunami o dłuższym stażu trzeba było toczyć boje o byle głupstwo. Wszędzie doszukiwali się zagrożeń.
Ósmej nocy od śmierci koleżanki John aktywował drzwiami pager zawieszony przy pasku wolontariusza. Zaspany opiekun próbował uspokoić wyraźnie pobudzonego rezydenta, uchylił się nawet przed lecącym krzesłem, ale już przed drewnianym piórnikiem nie zdołał. Piórnikiem John nigdy nie chybiał…
Wolontariusz stracił przytomność, a rezydent opuścił sypialnię, więc ponownie rozpikał się pager, co nie miało większego znaczenia. Dwóch opiekunów może by coś zdziałało, ale odkąd Kelly odeszła, na nocną zmianę przychodził jeden.
John przebiegł się po obu piętrach, by pozrywać ze ścian pokryte symbolami kartki. Na koniec wkroczył do sypialni Kelly, gdzie niczego jeszcze nie ruszono, ponieważ sentymentalna koordynatorka nie wyraziła zgody nawet na porządki. Poza tym miała ważniejsze sprawy na głowie, na przykład wujostwo rezydentki domagające się od niej, po rozmowach z lekarzami, szczegółowych wyjaśnień.
John obejrzał łóżko, którego pozazdrościł. Miało masę przycisków sprawiających, że podnosiło się lub opuszczało, a nawet przechylało niczym statek piracki. W takim łóżku dopiero słuchałoby się książek!
Na materac jednak nie wszedł, tylko pobawił się dłuższą chwilę przyciskami. Obejrzał później skromniutką kolekcję filmów DVD na półce przy oknie, natrafiając na perełkę, na animowanego Króla Lwa, którego jakimś cudem jeszcze nie posiadał! Posiadać zapragnął; nie odrywał od okładki oczu. Kraść jednak nie zamierzał, nie silnej Kelly, choćby i martwej. Tylko ona potrafiła ustawić Johna do pionu. Widział, do czego była zdolna podczas bitwy sprzed laty!
Poza tym John nie znalazł w pokoju nic ciekawego, bo nie interesowały go ani lalki, ani skromny zbiór nudnych przewodników podróżniczych – Kelly czytała o różnych kuchniach świata, a John wolał siedzieć w placówce, nad ciastem lub pływającą we frytkach smażoną rybą. Cokolwiek wykwintniejszego zwykle zalatywało mu trawą.
– Odłóż – usłyszał głos Michaela i aż podskoczył, tak bardzo nie spodziewał się współmieszkańca. – Chcę spać. Fiona też.
Nadciągnęli Fiona i Michael, dwójka pozostałych rezydentów, których nie można było zostawiać bez dozoru razem, bo zbytnio mieli się ku sobie.
– Spierdalaj – rzucił John, bo i takie rzeczy podchwycił z filmów.
– Odłóż! – Michael nie zamierzał odpuścić, nie w obecności Fiony.
– Spierdalaj!
I tak w kółko, dopóki Fiona nie westchnęła przeciągle, dzięki czemu nieco się uspokoili.
Fionę często bolała głowa i zarywanie nocek nie pomagało w walce z migrenami. Poza tym kochała rozmowy o koronawirusie i długie spacery po okolicy, dzięki czemu nie brakowało jej siły oraz szybkości. I zazdrościła Kelly jej wcześniejszych podróży, nawet tych krótszych, krajowych, ponieważ Kelly miała na tyle rozumu, żeby na zewnątrz nie zaprószać ognia, a Fionie zdarzało się zalewać wodą hotelowe łazienki. Obie o geografii świata wiedziały więcej niż przeciętny zjadacz chleba.
– Hej – odezwała się do współmieszkańców, długo przeciągając samogłoskę. – Czemu nie śpicie? – Okręcała przy tym pasemko włosów wokół umięśnionego palca wskazującego.
Michael skupił się na koleżance i jej niedopiętej górze od piżamy, zapominając o kłótni. John również się uspokoił i odpuścił sobie brzydkie słownictwo, lecz wciąż nie odłożył na miejsce pudełka z filmem. Michael zaczął nerwowo chrząkać i uśmiechać się do Fiony, śliniąc się niezbyt estetycznie.
– Rysunki są złe. – John przerwał te zaloty, po czym rzucił w ich stronę zerwanymi kartkami. – Brzydko mówią. Przy oknie jest czerwono.
Parapet rzeczywiście pokryły smugi jakichś glonów regularnie pojonych deszczem.
– Glony nie od nich – podsumowała Fiona.
– Skąd wiesz, najdroższa? – Michael nie odpuszczał z flirtem.
– Od nich tylko krew.
Całą trójką przyjrzeli się wreszcie kartkom. Wyglądało na to, że John miał co do symboli rację. Posmutnieli i wzięli się do zrywania kolejnych, ponieważ ostrzeżenie przed bazgraniem po ścianach pojawiało się w niejasnych wspomnieniach Michaela oraz Fiony.
Król Lew pozostał na łóżku wraz z trudem tłumioną zazdrością.
John przy wyjściu obiecał filmowi, że kiedyś po niego wróci.
Odzyskanie przytomności nie szło w parze z odzyskiwaniem chęci do pracy. Wolontariusz usiadł z trudem, opuszkami palców rozmasowując guza na czole. Rozmasowywanie bolało jak diabli, ale przynajmniej pozwalało chłopakowi zachować przytomność. Głowa zdawała się kilkukrotnie cięższa od reszty ciała, a w mięśnie ktoś wlał chyba płynny ołów, piekący skórę i kości. Opiekun najchętniej ponownie zanurzyłby się w błogim omdleniu.
Chłopak sięgnął do kieszeni po telefon i zdziwił się jego brakiem. Zdenerwował się nawet, bo nie po to ciężko pracował, by stracić teraz zabawkę wartą dwie tygodniówki.
– John – odgadł i spróbował wstać, co udało się mu dopiero przy trzeciej próbie. – John – powtórzył z większym smutkiem oraz dopasowanym do sytuacji przekleństwem.
Wolontariusz opuścił pokój, przebiegł długi korytarz oraz pokonał schody prowadzące na dół, by dopaść w biurze telefon stacjonarny. Wiedział, że należy wszcząć alarm, ponieważ obawiał się, że John zdołał uciec. Nie martwił się o podopiecznego, twardszego od niejednej skały – a już na pewno od telefonu, którym pewnie gdzieś cisnął – lecz zamierzał dopełnić obowiązków.
Miał nadzieję, że przynajmniej Fiona z Michaelem pozostali w swoich łóżkach.
Oczywiście nie pozostali, o czym dowiedział się, kiedy przeszedł do salonu, bo Amy w rozmowie telefonicznej kazała mu przeszukać dokładnie dom. Leżący na salonowej sofie Michael z Fioną zdecydowanie świata poza sobą nie widzieli, zaś John palił w kominku kartkami z symbolami, mrucząc przekleństwa pod nosem. Wyglądał groźnie, groźniej niż zwykle. Roztańczone światło padało na jego masywne przedramiona, na wykrzywioną złością twarz.
– Zostańcie tutaj – jęknął opiekun, po czym oparł się o framugę drzwi, bo placówkowy świat postanowił sobie zawirować.
Po złapaniu kilku oddechów wolontariusz pomógł w paleniu kartek, nie mając ochoty na konfrontację z siłaczem ani tym bardziej na zapasy z dwójką kochanków. Chłopak miał dopiero dziewiętnaście lat i bał się Johna, jednak nie spuszczał z niego wzroku, byle nie patrzeć na Michaela oraz Fionę, którzy nijak nie zareagowali na jego prośby o zaniechanie obściskiwań.
Sprowadzona na miejsce koordynatorka próbowała wycisnąć cokolwiek z podopiecznych, ale nie dowiedziała się niczego sensownego. Rezydenci opowiadali o symbolach, o niebazgraniu po ścianach, o tym, że kartki przemawiały „brzydkim” językiem i trzeba było je spalić. Noc przechodziła w ranek, dlatego kobieta skierowała wreszcie mieszkańców do łóżek. Na wpół przytomnego wolontariusza zabrała karetka z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu. Wyraźnie osłabiony chłopak opowiadał ratownikowi medycznemu po niemiecku o utraconym, zapewne w kominku, telefonie. Ten oczywiście nic z tego nie rozumiał, ale korzystał z wyraźnie nadużywanego w jego zawodzie zapewnienia, że wszystko będzie dobrze.
Fiona z Michaelem cieszyli się, że nikt nie wypytuje o ich igraszki. Chętnie opowiadali o rozmownych kartkach i zrzucali, raczej półświadomie, winę na Johna, który ponoć „się uparł!” i „wyciągnął ich z łóżek!”. John zaś wściekał się podczas przesłuchania, bo pierwszy raz od dawna zasugerowano, że taki dobry to on wcale nie jest, jeżeli opiekun wylądował na obserwacji i nie zamierza wrócić do pracy. Rezydenta odprowadzono wreszcie do sypialni i poinformowano, że meble zostaną zastąpione plastikowymi, a o drewnianym piórniku od wujka może zapomnieć.
Koordynatorka zabrała się jeszcze do wypisywania w dzienniku planów na kolejny dzień. Napomknęła mimochodem o koniecznej wizycie policji, bo atak na wolontariusza podlegał co najmniej śledztwu, a kto wie, czy nie karze.
– Nie odpuszczą. – Kiwała na Johna palcem. – Słuchaj, mogą cię wysłać do więzienia!
John jednak tym razem zdusił emocje w sobie, całą zmagazynowaną siłę pozostawiając na kolejny dzień. Więzienia się nie bał, bo w filmach zwykle za kratkami ciekawie się działo – grano tam w karty, dużo spano i czasami dochodziło do jakichś przepychanek, szybko tłumionych interwencjami strażników. Uspokoił się wręcz, bo przynajmniej żaden z policjantów nie będzie chciał do niego strzelać – broń palną John szanował; pociskom nie brakowało szybkości oraz siły. Zbytnio przypominały mu pięści Kelly.
Koordynatorka skróciła modlitwę do dwóch wersów i czmychnęła chyżo, mimo sporej nadwagi, by w kuchni doczekać dziennej zmiany nad parującym kubkiem kawy. W kawie maczała herbatniki znalezione w spiżarce, bo w tym domu zawsze odczuwała wzmożony głód. Wchodząc tu, już czuła się, jakby z tydzień nie jadła.
– Poddałabym się – westchnęła w kawową parę – gdybym ich tak nie kochała. I gdyby nie matka… – Matka Amy ponoć nalegała, by córka karierę zawodową związała z placówką.
To prawda. Przed rzuceniem tej posady powstrzymywała koordynatorkę obietnica, miłość do podopiecznych oraz przywiązanie do tego kawałka świata.
– Gdybym znała kogoś, kto mógłby mnie zastąpić… – Znała, lecz takich osób wyszukała zaledwie garstkę i każda z nich znalazła już zatrudnienie w podobnym miejscu. Poza tym Amy rzeczywiście obiecała to kiedyś mamie, i to wielokrotnie, przed jej śmiercią, a obietnic dotrzymywała.
– Zrodzeni z grzechu – mruknęła pod nosem, przysypiając nad coraz zimniejszym kubkiem. – Mamo, że też musiałaś się w ogóle urodzić.
Policja nie zadawała rezydentom pytań, skoro nie roiło się od niewiadomych. Dwójka funkcjonariuszy dość długo debatowała z przemęczoną koordynatorką oraz jej przełożonym z ministerstwa zdrowia – który odwiedził placówkę po raz pierwszy od osiemnastu lat, takich rozsypanych po wyspie ośrodków mając pod swoją kuratelą przeszło dwadzieścia.
Policjanci powtarzali, jak ważna jest troska o dobre imię placówki utrzymującej się z dotacji. Niedawny nakaz redukcji personelu przemilczano. Z początku nikt nie wspomniał nawet słowem o śmierci Kelly i o wciąż toczącym się postępowaniu w tej sprawie – koordynatorka modliła się w duchu, żeby nic nie wyciekło do telewizji czy gazet, a wcześniejszy incydent z Kelly niech zostanie wreszcie oficjalnie zakwalifikowany jako zaniedbanie. Amy skorzystała z okazji, by jednak pociągnąć funkcjonariuszy, jak i szefa za język.
– Z Kelly już coś ustalono? – spytała mimochodem, chociaż nie zdołała opanować drżenia głosu.
– Zaniedbanie. Nie zamierzamy wszczynać postępowania, ale poleciliśmy ministerstwu przeprowadzić osobne śledztwo – uspokoił i nieco zaniepokoił koordynatorkę policjant. – Leki przepisał lekarz. Podawano je częściej, niż wypada, ale i tak w zasadzie zgodnie z jego zaleceniami.
– Gdybyśmy podejrzewali cię o morderstwo, już byś została zwolniona z pracy i odprowadzona do aresztu – burknął szef, jak zwykle oschle. – Wraz z detektywem Marnellem sprawdziliśmy – dodał sobie powagi, bo tak naprawdę detektyw sam się wszystkim zajął – czy kiedykolwiek dopuściłaś się uchybień, ale poza incydentem z wczorajszej nocy, który biorę na siebie – ogłosił łaskawie i zgodnie z prawdą, skoro to ministerstwo zarządziło cięcia personelu i kosztów – jesteś kryształowo czysta. Dwadzieścia pięć lat w zawodzie i zero potknięć. Z Kelly działałaś w dobrej wierze i tylko zabrakło ci wiedzy medycznej. Pewne rzeczy stają się oczywiste dopiero po fakcie. Lekarz potwierdził, że przepisując jej morfinę, liczył się z… efektami ubocznymi zażywania leku. Potwierdził, że postępowałaś zgodnie z jego zaleceniami, a osłabienie serca brał od początku pod uwagę.
Jeden z policjantów uśmiechnął się pocieszająco do Amy, bo zrobiło się mu jej żal. Kobieta winiła się za coś, za co odpowiadał w zasadzie lekarz, a przełożony jeszcze wykorzystywał całą sytuację, by umocnić swoją pozycję. Znał się na takich ludziach, co to nosa nie wychylają zza biurka, sam przecież też miał szefa.
– Nikt nie przekroczył uprawnień – uspokoił Amy. – W żadnym z obu przypadków. Nie zawsze daje się uniknąć ryzyka czy skutków ubocznych leków. Proszę się tym nie obwiniać. Przynajmniej ostatnie miesiące chora przeżyła bez bólu.
Urzędnik z ministerstwa wysłuchał raz jeszcze wskazówek funkcjonariuszy i podziękował im za przybycie, ponownie zapewniając, że nie ma co drążyć tematu i mogą najwyżej nieco opóźnionych postraszyć. Amy odpuściła sobie typową reakcję na traktowanie podopiecznych z góry, czyli długi wykład na temat szacunku do każdego, kto miał w życiu trochę mniej szczęścia niż osoby z ministerstwa właśnie. Koordynatorka wierzyła, że w różnorodności siła i każdy, ale to każdy człowiek potrafi być wart więcej od gór złota.
Na koniec policyjnej wizyty zwołano mieszkańców do salonu i poinformowano ich o stanie zdrowia zaatakowanego wolontariusza.
– Daniel wciąż znajduje się pod obserwacją, ale wygląda na zdrowego kawalera. Jutro zostanie zawieziony prosto na lotnisko. Do pracy – dodał funkcjonariusz – nie wraca. Nie wnosi rozczeń, zatem nasza wizyta zakończy się na pouczeniu oraz upewnieniu się, że jako placówka wdrożycie odpowiedni plan, by uniknąć podobnych incydentów.
– Już leci do nas ktoś na zastępstwo – uspokajała Amy, chociaż trochę się zapędziła, bo z nikim jeszcze dzisiaj nie rozmawiała, ale wiedziała, że chętni na wolontariat zawsze się znajdą. W końcu oferowała pracę w anglojęzycznym środowisku i jedną z najwyższych ze wszystkich krajów biorących udział w projektach Erasmus tygodniówkę. – To się nie powtórzy – zapewniła policjantów, oka nie spuszczając z Johna. – Dzisiaj wymieniamy stoliki i krzesła w sypialni prowodyra. Kuchenny stół przykręcimy śrubami do podłogi, a sofy nikt przecież nie uniesie. – Pewności nie miała, ale wsparła wypowiedź uśmiechem.
– Młodzi ludzie przyjeżdżają tu dla was, więc nie przynoście Irlandii wstydu. Chcą pomagać opóźnionym. – Policjant zwrócił się do rezydentów, ale podobnie do Amy spoglądał jedynie na Johna; koordynatorka ponownie ugryzła się w język, by nie zareagować oburzeniem na wypominanie mieszkańcom placówki niepełnosprawności. – Nie wolno podnosić na nich ręki. To nie jest ring pięściarski, na Boga! – Uniósł się, za co nie zamierzał przepraszać. – Tak się nie odpłaca za dobro. Pomyślcie, gdzie byście byli, gdyby nie takie placówki! – Podniósł jeszcze bardziej głos, a koordynatorka siedziała cicho niczym podczas wcześniejszej rozmowy z szefem, chociaż w środku się gotowała (nie podobało jej się wszechobecne protekcjonalne podejście do rezydentów, ale w ciągu swojej długiej kariery powoli przyzwyczajała się do ignorancji). – Jeśli wydarzy się kolejny incydent, nawet mniej poważny, wtedy zakończymy postępowanie sprawą sądową i więzieniem – postraszył nieco na wyrost, na wcześniejszą prośbę szefa koordynatorki, o której ta prawie zdążyła zapomnieć. – Więzieniem o najsurowszym rygorze!
John wybąkał przeprosiny, bo bał się policyjnych pałek. O gadających kartkach nie zamierzał teraz przypominać, bo swoje wiedział: skończyłoby się zwiększeniem dawek leków pewnie dla całej ich trójki. Myślał, czy nie powiedzieć o świetlikach, łąkach i metalowych siatkach, ale i z tym dał sobie spokój. Z doświadczenia wiedział, że ludzie nie lubią rozmawiać o śmierci.
W kolejnych dniach koordynatorka podwoiła wysiłki. Sięgnęła po nowych wolontariuszy, co zostało zaaprobowane przez urzędnika jako kompromis pomiędzy cięciami kosztów a ilością personelu.
– Masz teraz o parę więcej, w dodatku tanio – pochwalił, ale najbardziej siebie. – Resztę bierz z najtańszej agencji. Sama też musisz wkroczyć na parkiet.
– Wkroczyć na parkiet…? – zmieszała się Amy, bo nie wiedziała, czy szef się przypadkiem do niej nie podwala, a na mężczyzn u władzy miała szczególną alergię.
– Zaczniesz ciągnąć nocki. W tym czasie niewiele się dzieje. – Urzędnik raz jeszcze popisał się ignorancją w zakresie wiedzy o zawodzie opiekuna. – Będziesz mogła pracować przy biurku wtedy, kiedy śpią.
– A kiedy powinnam spać?
– W dzień – odparł szef i zakończył rozmowę. Coraz częściej miał kierowników ośrodków za skończonych durniów.
Amy postanowiła działać po swojemu, czym nie zamierzała się z mężczyzną podzielić. Przytakiwała, ale wiedziała swoje, wiedziała wiele i co jest dobre, a co wygląda dobrze jedynie na papierze. Po wizycie zabrała się do jeszcze cięższej pracy.
Meble w sypialni Johna wymieniono lub poprzykręcano do podłogi, bo nie wszystko dało się jednak zastąpić plastikiem. Zakupiono więcej aparatów telefonicznych, przeszkolono wolontariuszy – Polaka, Francuza oraz Niemkę – kursem bardziej doprecyzowanym do ich potrzeb, czyli w zakresie ochrony osób dorosłych specjalnej troski(trzygodzinna męczarnia online zakończona w miarę trudnym do zaliczenia testem). Amy nakazano przeszkolić ich również tuż po przylocie z radzenia sobie z agresywnym zachowaniem podopiecznych. Przyznano jej na to nadgodziny, ale ucięto przy tym nieznacznie stawkę.
Pozwolono tymczasowo nie rozwieszać kartek z symbolami, chociaż brakowało pomysłu, czym je zastąpić, a czymś zastąpić je należało. Ostrzeżenia powinny wisieć, bo to nie tylko dom, ale i placówka zdrowia.
– John! – Czwartego dnia koordynatorka wezwała podopiecznego do biura. – Niektórzy z was nie potrafią czytać, dlatego posługujemy się symbolami. Wiem, że nasze sczerwieniały, choć naprawdę tylko wyblakły. – Uderzyła pięścią w blat, zła na siebie za dobór słów, ale po chwili ochłonęła. – John, obrazkami mówimy wam, co jest dobre, a co złe. Coś wisieć musi. Może sam symbole narysujesz? Czarną kredką.
John miał talent plastyczny, rysował skrupulatnie, chociaż dość dziecinnie, co jednak akurat w kontekście prostych symboli nie powinno razić niczyich oczu. Denerwował się, że kobieta nie widzi problemu w wywieszaniu tych proszących się o kłopoty głupot, ale ci ludzie zbyt wielu rzeczy nie rozumieli lub nie dostrzegali, by ciągle się z nimi o to wykłócać.
Zgodził się, wbrew wrodzonemu lenistwu, byle tylko udobruchać Amy. Według niego koordynatorka wciąż nie rozumiała całej tej sytuacji, a przecież nadciągali jeźdźcy.
Zrobiłby wiele, byle tylko znów powiedziała, że jest dobrym człowiekiem.
Redakcja: Dorota Pacyńska
Korekta: Justyna Żebrowska, Bernadeta Lekacz
Projekt okładki i stron tytułowych, grafika
wykorzystana w książce: Dawid Boldys
Zdjęcie autora: archiwum prywatne
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67690-92-8