Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marek Zychla od pierwszego zdania zmusza czytelnika do gry na swoich zasadach. Nie idzie na żadne kompromisy, ale jednocześnie potrafi okazane zaufanie wynagrodzić po wielokroć. To on rozdaje karty. I tak właśnie powinno się pisać. Gdybym miał określić „Wi@rusa” jednym słowem, byłoby to słowo: „brawurowe”. To popis stylu i eksplozja wyobraźni, która w poszukiwaniu najwłaściwszej formy z łatwością przełamuje bariery gatunków. To radykalne wyzwanie, rzucone zdolnościom percepcyjnym czytelnika, sytuujące się między science fiction a horrorem, między baśnią, mitem, powiastką filozoficzną a opowieścią o ludzkich uczuciach i ambicjach. To wreszcie fantastyka taka, jaką osobiście cenię najbardziej: erudycyjna, gęsta, ustawiająca wysoko poprzeczkę czytelnikowi. Po prostu świetna. Ja stawiam „Wi@rusa” na jednej półce z „Trojką” i „Onikromosem” – powieściami szalonymi, które z całą mocą zmuszają do przyjęcia ich reguł. -Wojciech Gunia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2018
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © Marek Zychla, Wi@rus, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Marek Grzywacz, Marta Sobiecka
Projekt okładki i strona komiksowa: Krzysztof Wroński
Skład: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISBN: 978-83-66518-08-7
www.domhorroru.pl
Na poboczu truchło kota wrastało w glebę. Z otwartego boku wylało się sporo krwi, która zabarwiła trawę na mieszankę pomarańczy z brązem. Mężczyzna klęknął, pochylił się, zbliżył policzek do rany zwierzęcia. Przymknął powieki i czekał.
– Pokaż – poprosił. – Am atá caite[1].
Poczuł tępy ból mentalnego uderzenia. Jego świadomość wpadła w ciemności wprost z irlandzkich jaskiń. Ostre jak nóż światło reflektora przedarło się przez mrok, by wraz z chłodem asfaltu wznowić działanie zmysłów. Te rejestrowały kalejdoskop obrazów, kakofonię dźwięków. Mężczyzna ujrzał drewniane płoty, kwadratowe ogródki, sklonowane domki oraz podkowiaste osiedla. Usłyszał mieszaninę rozmów. Przycisnął policzek mocniej do martwego zwierzęcia, oddychał ustami. Pierwszy szok mijał.
Dostrzegł zegar na szczycie jasnego budynku, następnie szyld supermarketu z napisem: Callan.
– Callan – powtórzył. Zerwał kontakt z padliną.
Z kieszeni kurtki wyciągnął nożyczki, poodcinał kotu wibrysy oraz wszelkie więzy łączące go z tym życiem. W ten sposób ułatwił zwierzęciu przejście na drugą stronę, przy czym oszczędził mu bólu ponownych narodzin.
Wrócił do samochodu. Policzek wytarł w mokrą chusteczkę, rzuconą w jego stronę przez młodego kierowcę. Kocie wąsy cisnął za siebie, jak zwykle drażniąc tym psa.
– Obrzydliwe – zamarudził chłopak. Sięgnął do kieszeni po fidget spinner. Zakręcił nim, ale nerwy nie zamierzały odpuścić. Wywalił zabawkę przez okno, utwierdzając się tylko w przekonaniu, że to, co modne, nie jest dla niego.
– Jedź do Callan. Tam coś znajdziemy. – Mężczyzna już przymykał oczy.
– Kris – kierowca zastygł z ręką na kluczyku – myślisz, że to koniec? Załatwimy ich i będę wolny?
– Myślę, że koniec jest blisko.
– W telewizji to samo mówili – wyszczekał rozbawiony pies.
Samochód ruszył, a pasażer uciekł w sen.
Antybajt, nagranie nr 1, marzec 2314,
jaskinie Kesh, Keshcorran
Historia w pigułce, mądrym dla memoriału, głupim dla przestrogi. Dodatkowe dwa powody to nuda i kronikarskie zapędy. Dobrze, by kolejne pokolenia gatunku Homo sapiens sapiens nie powtórzyły błędów przodków. Nolens volens[2] skazani jesteśmy na siebie, bo o inteligentnych w moich czasach trudniej niż o wołowinę.
Zacznijmy od początku, no może nie samego, bo nie chce mi się aż tak wytężać mózgownicy. Robotyka rozkwitła dwa stulecia temu, przemianowana na kolejny wyścig zbrojeń. Każdy z głową na karku mógł w tej dziedzinie zarobić krocie, przez co i ekonomia wreszcie w nosie miała recesję z początków dwudziestego pierwszego wieku. Idea prosta, szlachetna wręcz: niech maszyna zastąpi człowieka w pracy. Czyli nie tylko na seksie można zbić pieniądze, na lenistwie również.
Zajrzyjcie do źródeł, ponumerowałem je dla was. Numer jeden to początki idei. Na powyższy pomysł wpadł czeski pisarz Karel Čapek. Pewnie do dzisiaj ich humanoidalne wersje składają kwiaty na grobie chłopiny. Jedyny człowiek, którego potrafią uszanować. No może nie jedyny, jak się zastanowić. Lem, fantasta naukowy z Polski, również dorobił się robo-fanów. Jego z kolei uwielbiają te bystrzejsze, personoidy. Te, co utknęły w komputerach, humanoidy mając za ciemną masę. Krążą plotki, że ci najradykalniejsi nigdy przenigdy nie używają robo-ciał. Powróćmy jednak do faktów.
Dobre mieliśmy złego początki. Japończycy zarzucili świat ASIMAmi, te podążały za właścicielami, rozpoznawały twarze, dziesiątki języków i, co lepsze, przypominały postaci z mang. Pracowały w marketach, centrach handlowych, bankach, aptekach, hotelach na recepcji, punktach obsługi klienta, barach, drogówce. Cholerstwa odkręcały butelki, kopały piłkę, tańczyły nawet, przez co angażowano je do sztuk teatralnych, musicali, najcudaczniejszych choreografii, z początku wraz z ludzkimi tancerzami, z czasem, gdy zakres ruchów przewyższył człowiecze, a wizualnie nie można było robotom niczego zarzucić – rozumiecie, o czym mówię – przejęły kinematografię, zaczynając od tej hinduskiej, mniej skostniałej niż Hollywood. W ciągu zaledwie czterech dekad przewyższyły liczebnością psy! I to hasło: „Inżynieria jest sztuką, kiedy się jej nauczysz” – pozostawiam bez komentarza.
W połowie wieku zaroiło się od robo-kuzynów. Widziałem filmiki z niejakim Nino, wprost od Sirena Technologies. Mam je gdzieś w bazie, od dziada pradziada. Kompan do nauki, do zabawy. Koszmar. Pierwsi szpiedzy. Każda kolejna wersja biła na głowę poprzednią w specyfikacjach co najmniej dwukrotnie. Załączam do nagrania wszelkie z posiadanych informacji. W folderze z numerem szesnaście. Najlepiej wybierzcie grupkę najbardziej ogarniętych naukowców, to szybko zarchiwizują pliki podług waszego widzimisię. Wybaczcie, że wymagam zaangażowania, ale inaczej zbagatelizujecie te wynurzenia.
Dobra, ważne dane, bo uciekam w emocje. Każdy pracownik zastąpiony przez robota otrzymywał osiemdziesiąt procent pensji z możliwością dorobienia, czyli z grubsza nikt się nie sprzeciwiał. Pozostałe dwadzieścia procent szło na utrzymanie robotów, które należało ładować z początku po ośmiu godzinach harówki, później raz na tydzień, teraz pewnie rzadziej. Serwisowanie zapewniały punkty dilerskie: Honda Motor Company czy General Motors, na starcie, bo później doszli Koreańczycy, Chińczycy, Irańczycy, Europa Zachodnia, Kazachstan. Jak się komuś spieszyło do wcześniejszej emerytury, podczas gdy pracodawca nie zamierzał inwestować w modną robotykę, można było zakupić ASIMO na własną rękę, za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, i posłać w swoim zastępstwie na harówkę – regulacje prawne nakazywały przyjęcie substytutu. Dodatkowo umożliwiały podpięcie robota pod swoje obywatelstwo. O zaletach nie muszę się rozgadywać. Robot nie chorował, nie spiskował, nie oszukiwał, nie unikał wypełniania obowiązków, nie zakładał związków zawodowych czy wreszcie nie czmychał do konkurencji. Ekonomia kwitła, bo zwolnieni z niewolniczego obowiązku ludzie rozwijali się hobbystycznie. Wydawali!
Vanitas vanitatum et omnia vanitas![3]
Łacinę przywracam z tęsknoty za spokojnymi czasami bez technologii opartej na kwarcu.
Odbiór.
Przebudziło się nie tylko słońce.
– Nie śpicie? – Kierowca przyspieszył, żeby zaimponować towarzyszom. – Zostawiliśmy za sobą Kilkenny. Mknę na mieszance coli z monsterem!
– Dzień dobry, Eamonie, któremu kofeina nie służy. – Kris sprawdził kieszenie. Do poprzednich podokładał wyciągnięte ze schowka zdobycze, nazywane przez współpodróżnych śmieciami.
– Jaki mamy pożytek z torebki po frytkach? – Nie wytrzymał chłopak. Z trudem powstrzymywał ziewanie, które przeczyłoby poprzednim, buńczucznym słowom. – Oprócz tego, że w całym samochodzie wali octem?
– Symbolika, semantyka, odrobina wyobraźni i kwasowość. Na obwodnicy bierz pod koła czwarty zjazd – rozkazał pasażer. – Później w lewo i trzymaj się głównej ulicy miasteczka, aż zarządzę postój. Callan nie jest duże, nie zgubimy się. Nie ma też za wiele do zwiedzania. Jedno skrzyżowanie, kilka osiedli, kościół. Noclegownia dla wspomnianego Kilkenny.
– To dlaczego tam nie zamieszkamy? Do tej pipidówy dojeżdżałbyś sobie?
– Nie lekceważmy kociego rozsądku. – Już samym tonem wypowiedzi mężczyzna zakończył dyskusję.
Zaparkowali pod agencją nieruchomości, wciśniętą pomiędzy bank a aptekę. Kris wyszedł pierwszy. Pooranymi bliznami dłońmi rozprostował przód bluzy, przy okazji brudząc ją trochę. Przywdział niedopasowany uśmiech, poprawił torebkę turystyczną zawieszoną przy pasku i wkroczył – dostojnie! – do środka. Eamon podążył za kompanem niczym głodujący cień. Spaniel pozostał w aucie. Psioczył na rozmiary miasteczka, a co za tym idzie „brak suk o rasowym charakterze”.
Handlowiec urzędujący w agencji zatrzymał wzrok na opuchniętych stopach klienta, który sylwetką przypominał mu emerytowanego zawodnika rugby.
– Cukrzyca – mruknął gość ze smutną miną. – Nie mam czasu na hospitalizację, że o amputacji nie wspomnę – wspomniał. – Sama opuchlizna to zresztą drobiazg w porównaniu z owrzodzeniami. Przepięknie ropieją. Zademonstrować?
– Wspaniała pogoda! – Eamon wybawił biedaka z opresji. Przymknął drzwi, bo za bardzo zalatywało chłodem.
W pomieszczeniu od razu zrobiło się ciaśniej. Gołe ściany, blade szafki i biurko z laptopem służyły za całe wyposażenie, w dodatku od zbyt wielu lat. Drukarka buczała na tyłach w oczekiwaniu na harce z papierem.
– Zostawmy medycynę lekarzom. – Kris pozwolił sobie usiąść na jedynym wolnym krześle. – Szukamy mieszkania do wynajęcia. Potrzebujemy czegoś z minimum dwoma sypialniami, z kominkiem. Plus ogródek, bo uwielbiamy grillować, a nasz pies Atos wymaga ciągłego wietrzenia. Kłopoty z sierścią, nienajlepsza dieta, bo zeżre dosłownie byle śmieć, że o żebraniu nie wspomnę. W połączeniu z zamiłowaniem do tarzania się w niemal każdym napotkanym…
– Kris! – syknął Eamon. – Maniery!
– Czym się panowie zajmują, jeśli można wiedzieć? – wypytał niezrażony gospodarz.
– Od tego należałoby zacząć. – Mężczyzna klasnął w szerokie dłonie. – Nazywam się Krzysztof Makowski, biotechnolog z wykształcenia, pisarz z zamiłowania, podróżnik z przypadku. W przyszłości zapewne poczytny, chwilowo czekający na pierwszą publikację. Ten oto zacny młodzieniec to Eamon Gallagher, mój sekretarz. Nie zaszkodzi, jeśli załapie się na pół etatu w którymś z lokalnych marketów. Niechże społeczność zaczerpnie z tej młodości zysk!
– W miasteczku mamy tylko SuperValu – przyznał handlowiec. – Warto spróbować. Przydałoby się jeszcze zaświadczenie o dochodach – o najważniejszej rzeczy rzucił mimochodem. – Niestety, nie wystarczy świstek z zasiłku.
– Prosimy o umowę na rok – uciął Polak. – Płacimy z góry, ponieważ przy artystycznym charakterze pracy niełatwo przychodzi wykazać stałe dochody. Szczęśliwie oszczędności rzecz święta! Powstrzymują landlordów od wścibskości, proszę mi wierzyć, dla odmiany – ostatnie dwa słowa wypowiedział zbyt cicho, bo wyłącznie dla własnej satysfakcji. – Żadnych zasiłków mieszkaniowych, żadnego robienia syfu! Na uspokojenie proszę sobie zajrzeć do referencji lub wyciągów z trzech kont.
Eamon położył teczkę na biurku. Handlowiec zajrzał, pobladł, poczerwieniał, następnie rozpromienił się niczym dyskotekowa kula. Uśmiechnął się półgębkiem, wyraźnie zaskoczony obrotem spraw finansowych, które postawiły przed nim milionera. Zdusił w sobie emocje, by wspiąć się na wyżyny profesjonalizmu. Po pół godziny miał za sobą komplet procedur, łącznie z wyjątkowo pobieżną prezentacją mieszkania, do którego lokatorzy nawet nie zamierzali wejść. Trzymał w garści podpisaną starannym pismem umowę na wynajem pięciosypialnianego monstrum o dwóch salonach – bez targowania się o cenę! – położonego na samym skraju najnowszego z osiedli, na południowym końcu miasteczka.
Zadzwonił później w jedno miejsce. Tak, jak mu kazano, jak podpowiadał wewnętrzny, hipnotyczny głos.
Po sekundzie zapomniał o sprawie. Z prowizji zabukował urlop w słonecznej Bułgarii. Oby wystarczająco daleko, ponieważ poczuł, że powinien zniknąć na dłużej.
Sterczeli przed domem z pochylonymi głowami, jakby upuścili do studzienki klucze. Osiedle nie różniło się niczym od tysięcy swoich odpowiedników w kraju, wyrosłych niczym grzyby po deszczu z kropel budowlanego bumu. Podkowa jednorodzinnych domków, w zasadzie identycznych, chociaż o różnej ilości sypialni, w zależności od zasobności kupującego, z mikro-ogródkiem, z podjazdem, z ogromnym trawnikiem na środku osiedla, z najpopularniejszą z farb na ścianach, przypominającą skórę w kolorze płatków magnolii. Świeciło pustkami dzięki recesji i Czasowi Rozliczeń, po których to lwia część społeczeństwa wyemigrowała do Ameryki, Australii czy Kanady.
Pachniało świeżo skoszoną trawą. Krzysztofowi zalatywało śmiercią, przez co zaczął obgryzać paznokcie. Przestał, zbesztany warknięciem psa.
– Nagadałeś się u tego agenta. Wszędzie musisz odstawiać szopki? – Eamon zgasił w zarodku nadciągającą kłótnię, której sąsiedzi, mimo że nieliczni, mogliby nie przełknąć. Głównie z powodu spaniela obdarzonego zdolnością mowy.
– Robię za artystę, więc muszę wykazywać się ekscentryzmem.
– Coś tam siedzi – szczeknął Atos, wpatrzony w budynek. – Zawołajcie mnie, kiedy ogarniecie temat.
Odbiegł na środek wielkiego, owalnego trawnika opasanego asfaltem. Z oddali przyglądał się poczynaniom ludzi. Pozwolił sobie nawet siknąć.
Eamon wzruszył ramionami, po czym dotknął klamki. Dłoń Makowskiego opadła mu na ramię.
– Czekaj, to nie będzie proste. – Mężczyzna wyciągnął buteleczkę ze skórzanej torebki noszonej przy pasku od spodni. – Pójdziemy razem – zarządził. – Ty przodem.
– Ja?!
– Nie przedłużajmy maskarady. Bierz i zakraplaj oczy.
– Mgła?
– Mgła! Najwspanialsza i najczystsza, bo jesienna. Z końca października, z początków listopada – dodał ciszej.
Chłopak posłuchał. Dla jego oczu niebo zmieniło kolor na czerwony.
– Wiesz jak to działa? – zapytał Makowski. Eamon pokręcił głową, przy czym nie krył poirytowania, bo niby skąd miałby wiedzieć? – Przez najbliższą godzinę będziesz miał wgląd w Zaświaty. Lepiej często przymykaj oczy.
– W Zaświaty? Wgląd? Przez godzinę?! Znaczy się w piekło?
– Ta kościelna indoktrynacja… – westchnął Krzysztof, po czym sam też zakropił sobie oczy. – Nie miałeś w szkole mitologii irlandzkiej? O Księdze Inwazji? O plemieniu pełnym magicznych istot, co mieszkało na wyspie przed ludźmi i tłukło się aż miło z najeźdźcami? – Na każdy z pytajników Eamon kręcił głową. – No to, w skrócie: pojawili się ludzie i plemię zeszło do podziemi. Dosłownie. Czyli są za światem, stąd ta niefortunna nazwa. Ta ich kraina trąci piekłem, bo zamiłowania do przemocy nie wyplewi i najczystsza magia, ale szczęśliwie nie trzeba odwalać kity, żeby się tam dostać. Wystarczy wiedzieć, gdzie są przejścia, zwykle spowite właśnie gęstą mgłą.
– Wolę tę stronę wyspy. – Eamonowi mignęły przed oczami wyobraźni skrzydlate demony. – Czyli po tych kroplach będę patrzył przez ziemię? Jak Superman rentgenem?
– Nie, nie przesadzajmy, takich cudów nie uraczysz nawet, jeśli sobie je wstrzykniesz. Zwyczajnie, jak trafimy na coś z Zaświatów, nie umknie to twojej uwadze.
Chłopak przełknął ślinę niczym solidny kęs zimnego mięsa.
– Przez godzinę? – upewnił się raz jeszcze.
– Słynę z precyzji, jeśli mowa o czasie. Ruszajmy!
Otworzyli drzwi. Krzysztof wskazał schody, sam zaś sięgnął do kieszeni spodni po zapalniczkę.
– Na górze. Sypialnia po lewej. – Odpalił papierosa, którego trzymał za uchem na specjalne okazje.
Młody Irlandczyk nie chciał iść. Surowa mina Makowskiego wystarczyła za tysiąc słów zachęty. Z taką miną przeszedłby w środku nocy niezaczepiony przez Bronx. Chłopak liczył schodki, stawiał kroki najciszej jak umiał. Sandały Krzysztofa nie należały do najgłośniejszych, jednak wraz z masą balastu w postaci właściciela wprawiały drewno w delikatne drżenie. Mężczyzna strzepnął popiół. Ten, zgodnie z jego przewidywaniami, zniknął w połowie drogi do ziemi.
Za małą, westchnął w myślach.
Stanęli na piętrze, Eamon przed drzwiami, Makowski na najwyższym ze stopni. Gestem zachęcił Irlandczyka do inspekcji pokoju. Nawet żarty odstawił na bok.
– Ocet. – Pokazał mu butelkę wcześniej zamkniętą w dłoni. – Możesz się śmiać, lecz to, co wyskoczy, z pewnością nie znosi octu.
Eamon uśmiechnął się nerwowo i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z paskudnym skrzypnięciem, zaś chłopak pobladł niczym reklamowe pranie. Sekundy mijały, zwolniło rozkołatane serce.
– Bezpiecznie! – Odważnie spojrzał na towarzysza. – Chciałeś mnie nastra…
Wielki, pękaty, ciemny, cuchnący, skrzekliwy, a w dodatku zaopatrzony w niepokojącą liczbę odnóży stwór wyskoczył spod łóżka, by potoczyć się wraz z Irlandczykiem po przedpokoju.
– Podoba ci się? – Makowski powoli odkręcał buteleczkę. – To nie pająk, choć o pomyłkę nietrudno. To obrzęknięta magią amblypyga! Tępoodwłokowiec, jak ktoś gustuje w systematyce albo zamierza pójść na studia.
– Ściągnij ją ze mnie! – Eamon leżał na plecach, odpychając bestię podgryzanymi podeszwami butów.
W pewnym momencie stworzenie zmieniło taktykę. Wyprostowało parę przednich odnóży, zaopatrzonych w coś na kształt szczypiec.
– Zabij to! Błagam!
Krzysztof polał octem dłonie, wtarł płyn w skórę i skoczył na maszkarę. Chwycił jedno z odnóży i szarpnął na tyle silnie, by wyrwać z masywnego ciała. Amblypyga zapiszczała niczym hamująca ciężarówka. Odwróciła się w stronę napastnika, przy czym oblała niebieską krwią twarz Eamona wraz z koszulką. Ten zemdlał, gdy tylko pomyślał, że może to być kwas. Szczęśliwie dla niego, takie rzeczy zdarzają się jedynie w filmach.
Walka nie trwała długo. Krzysztof metodycznie uszczuplał zasób kończyn przeciwniczki, by na koniec rozdeptać głowotułów. Uderzał mocno i długo.
– Z każdym z was tak będzie! – krzyknął na całe mieszkanie, aż nawet chłopak się ocknął. – Wdepczę wasze niedorobione plemię w glebę.
Eamon podniósł się, by natychmiast zwymiotować.
– Dlaczego mi to zrobiłeś? – wydukał. – Za co mnie karzesz?
– Pragnąłeś walczyć ze złem? Poprosiłeś o to? Zostałeś z nami?
– Nie umiem walczyć.
– Wiem, jesteś niewinny. Niech tak pozostanie.
– Nienawidzę cię! – syknął chłopak.
– Na początek dobre i to. Zaledwie krok od miłości.
Antybajt, nagranie nr 2, wciąż marzec 2314, wciąż jaskinie Kesh, Keshcorran
Planowałem dłuższe przerwy, ale póki co czekam na wyniki eksperymentu, od czego zależy zbyt dużo, bym spokojnie sypiał. W moich koszmarach roi się od robotów bardziej niż w rzeczywistości, dlatego opowiem wam dzisiaj o łacinie, bez której nie ma mowy o żadnej historii, a tym bardziej o jej poznawaniu. Według Leibniza – folder sto, pełen literatury oraz cytatów – łacina jako jedyny z języków zdolna była do przekraczania granic czasu i przestrzeni, czyli w ten sprytny sposób zahaczyliśmy i o fizykę. Lingua universalis et durabilis ad posteritatem.[4]Chciałbym, żeby nie znikła tradycja pisania oraz mówienia w tym języku . Zróbcie to dla mnie, bo właśnie dzięki Antybajtowi przeżyliśmy. Zostawcie technologię, zajmijcie się humanizmem.
Boję się. To uczucie nie opuszcza mnie od tygodni. Tym razem postawiłem przetrwanie na jedną kartę. Jeśli wyłączą rozgrywkę, tę nastą z kolei rzeczywistość, z łatwością odnajdą ślady mojej interwencji. Wystarczy, że nabiorą wątpliwości. Wyłączą, przylecą do jaskiń…
Przepraszam. Atak paniki. Koniec nagrania. Odbiór.
Marek Zychla, urodzony 26go marca 1980 roku w Żarach – pisarz, biolog, księgowy, a przede wszystkim mąż i ojciec. Od przeszło dziesięciu lat mieszka w malowniczym miasteczku Callan, w południowo-wschodniej Irlandii, gdzie pracuje w KCAT (Kilkenny Collective for Arts Talent), czyli w Centrum Nauki i Sztuki dla osób specjalnej troski.
Swoje opowiadania publikował w przeszło trzydziestu antologiach przeróżnych wydawnictw. Jego teksty tłumaczono na język angielski oraz rosyjski. Gatunkowo najbliżej im było do horroru.
W zeszłym roku zabłysnął autorskim zbiorem „Przeczywistość” (wydawnictwo Gmork), ciepło przyjętym przez czytelników. „Wi@rus” jest za to debiutem powieściowym autora.
Zychla pisywał w ostatnich latach dla magazynów: „Brama”, „Histeria”, „Silmaris”.
[1] Przeszłość, tł. gael.
[2] Chcąc niechcąc, tł. łacina
[3] Marność nad marnościami i wszystko marność!, tł. łacina
[4] Język uniwersalny i trwały wśród potomnych. tł. łac.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Prolog
Rozdział 1. Wynajem
Rozdział 2. Widok z okna
Rozdział 3. Claochlú
Rozdział 4. „Modlitwy waginy”
Rozdział 5. Czas Rozliczeń
Rozdział 6. Sempiterna La Belle Dame sans Merci
Rozdział 7. Oni
Rozdział 8. Dzieci gorszego Boga
Rozdział 9. Mulo
Rozdział 10. Infernalne wrota
Rozdział 11. Zakochani, zaczarowani
Rozdział 12. Dziury w murze
Rozdział 13. Kasztan
Rozdział 14. Kosz
Rozdział 15. Huzzar
Rozdział 16. Kraby
Rozdział 17. Jarzeniówki
Rozdział 18. Endosporium
Rozdział 19. Antybajt
Rozdział 20. Singularytarianizm
Rozdział 21. Łyk wroga
Rozdział 22. Warstwy
Epilog
Podziękowania
Marek Zychla
Cover
Title Page
Colophon
Table of Contents