Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słyszycie stąpnięcia? Giganci zmierzają do klifów Moheru, a od ich kroków drży szmaragdowa wyspa - Irlandia! Te twarze! Te mięśnie…! Naprzeciw kroczy diaboliczna Badb, wiedźma o śmiertelnym apetycie na wszelkie życie. Światu grozi całkowita.
Gotowi na olbrzymią porcję przygód pełnych niebezpieczeństw i nieprzewidywalnych? Na wojnę o przetrwanie ludzkości? Na morze krwi i romantyczną miłość w szalejącym wokół piekle? Na podróż w Zaświaty? Zapnijcie pasy i w drogę! W ślad za Kubą, który właśnie bukuje bilet do Irlandii. Nie ma pojęcia, że zamiast spokojnej pracy u boku przyjaciół czeka go przyszłość wprost z legend, wymagająca królewskich decyzji oraz heroicznych czynów. Czy okaże się godny przywilejów, które zgotowało mu przeznaczenie? Wystarczająco odważnym i charyzmatycznym, by poruszyć mieszkańców po obu stronach świata? A może odwaga polega właśnie na tym, by przyznać się do strachu przed odpowiedzialnością?
„Scheda gigantów” to żadna tam bajeczka o skrzatach czy czterolistnej koniczynie! To międzyrasowa wojna okrutna i bezwzględna! Marek Zychla udowadnia, że fantasy wciąż skrywa krainy, o jakich poza koszmarami niewielu kiedykolwiek śniło. Po raz kolejny przybliża nam odległe mity, raz na zawsze demaskując swoje celtyckie fascynacje! Dlatego ja już dziękuję bogini Arduinie, że zdołał przekuć je w tak rewelacyjną powieść, a Wy podziękujecie – jestem tego pewna – całkiem niedługo. Polecam! Marta Sobiecka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
Prolog
Czeladnik
Iza i Nadia
Pomidorówka
Integracja
Neutralni
Hipermarket
Przy stole
Ostatni bohater
Badb catha
Nauka
Pożegnanie
Salamander
Tysiące
Banda Fionna
Wcielenia duszy
Piąty element
Joe i michael
Inicjacja
Potomkowie scáthach
Pogromca burzy
Praczka u brodu
Cnoc greine
Polityczna poprawność
Skrzaci król
Eksplanacje
Królowa elfów
Transmutacja
Rtozsądek wojownika
Fith fath
Nad brzegiem shannon
Koński rosół
Pojedynek
Gae bulga
Zwiadowcy
Ellen ognisty
Deamhain marfach
Raport: Gdańsk
Parafia św. Brygidy
Tysiące
Nieoczekiwane wsparcie
Pocahontas
Z martwych wstanie
Platyna
Rodzina królewska
Dzik
Wiedza deklaratywna
Irish pub
Skóra
Czerwona banshee
Aífe
Podział władzy
Setanta i pojedynek
Damski bokser
Podziękowania
Nawałnica zelektryzowała powietrze, przy okazji sprawdzając wytrzymałość okien. Od grzmotów szybciej biły serca poznaniaków i chociaż adrenalina krążyła im w żyłach, awarie w dostawie prądu zmusiły mieszkańców do szybszego wylądowania w łóżkach. O dziwo zasypiało się łatwo, a sny przybywały gdzieś zza najgęstszych mgieł, wyjątkowo lepkie i głębokie niczym dźwięk dzwonu.
A zaledwie rzut kamieniem na północ od granicy miasta nie spadła nawet kropla deszczu, jakby ktoś okrył niewielki wycinek dąbrowy magicznym kloszem. Jedynie wiatr miał wstęp, chociaż w gęstwinie zwalniał, by powrócić do galopu tuż za zasłoną.
W dodatku pośrodku osłoniętego terenu kręcił się druid, jakby wyjęty z francuskich komiksów. Na szyi ciążyła mu niedomknięta metalowa obręcz, sierp zaś dyndał przy sznurowanym pasie. Długa szata, niegdyś z pewnością biała, dziś skłaniała się ku szarościom. Dla dopełnienia bajkowego obrazu brakowało kotła z wywarem.
Staruszek zachowywał poważną minę. Wokół siebie rozpalił tuzin pochodni, z pozbieranych kamieni zaś zmontował ołtarzyk, do którego przysunął wiklinowy kosz z drzemiącymi w środku dwuletnimi bliźniętami. Ich rodzice klęczeli kilka metrów dalej.
– Co my tu robimy? – matka zagadywała męża, ten jednak zatonął w modlitwach, zatem wsparła słowa szturchnięciem. – Odbiło ci całkiem, żeby nas w taką pogodę po lesie…
– Zamilcz – przerwał jej mężczyzna wyjątkowo w nieswoim stylu, sprawiając w ten sposób, że faktycznie ucichła. – Nie widzisz, co się dzieje? – Wskazał na zapracowanego druida, jakby to mogło posłużyć za odpowiedź. – Myślisz, że my tak dla żartów? Że ta burza spadła na miasto przypadkiem?
– Nie podoba mi się to…
– I słusznie. Też wolałbym spieprzyć jak najdalej stąd. Ktoś jednak musi staremu pomóc. Sam nie wygra wojny ze złem.
– Akceptowałam te chore wymysły – syknęła szeptem – ale to trochę za wiele. Nic nie mówiłam, kiedy po nocach obgadywaliście te swoje WAŻNE sprawy! Dzieciaki przemoczone, a jakieś cholerne pochodnie dymią im nad główkami. Kawałek lasu bez deszczu też mnie nie uspokaja! – Najwidoczniej matce puszczały nerwy, bo z każdym słowem coraz bardziej podnosiła głos. – Jakie zło?! – nie wytrzymała. – Z końcem dwudziestego wieku?!
– Zamilcz, kochanie – poprosił, tym razem łagodniej. – I obserwuj, bo ujrzysz cuda. A o dzieci się nie martw. Druid podsuszył kosz.
– Że co…? – W myślach ujrzała staruszka z suszarką i ta wizja spowodowała, że nie dała rady kontynuować kłótni.
Nie było zresztą na to czasu. Druid wezwał rodziców do siebie i nawet słowem nie skomentował podsłuchanej sprzeczki. Rzucił jedynie coś o rozpoczęciu ceremonii, przeprosił za zwłokę, po czym formułką w języku irlandzkim powitał duchy przodków. W odpowiedzi zamglone postacie otoczyły ołtarz dziesiątkami kręgów. Kobiecie odechciało się zabierać głos, za to jeszcze mocniej zatęskniła za domem. Mrugnęła, a duchy zniknęły szybciej, niż się pokazały. Na jej mężu najwidoczniej nie zrobiło to wielkiego wrażenia, bo znowu pochylił głowę i zatopił się w modlitwie. Za to staruszek nie krył zadowolenia. Aż klasnął z radości, ale szybko się opanował, bo nie przywykł chwalić dnia przed zachodem słońca. Bezzwłocznie wypowiedział pierwszą z przepowiedni, wyjątkowo kiepską i pompatyczną rymowankę, którą układał od tygodni:
– Czystością i bielą arktycznego śniegu
–uczciwość i honor – darem są okręgów.
Prawością żołnierza, wytrwałością w biegu.
Kamienną stałością czterech elementów.
Kobieta nie skomentowała tych wersów, zbytnio pochłonięta sensem pozlepianych słów, który jakoś jej umykał, chociaż lubiła poezję. Wtedy odrealnienie zaatakowało ze zdwojoną siłą. Poczuła się niczym widz w kinie, chociaż wciąż jeszcze dygotała na wspomnienie otaczających ją duchów, lecz i to zeszło na dalszy plan. Zobojętniała.
W tym czasie staruszek wyciągnął z rękawa kawałek skały i przyłożył go do czółek bliźniąt.
– Niech ten stop żelaza i niklu – przemówił pompatycznie – otworzy wasze umysły na sprawy, które dla pozostałych śmiertelników pozostają zagadką. Niech sprowadzi przychylność północy.
Przepisowo kolejna z przepowiedni powinna paść dopiero po kwadransie odprawiania modłów. Nie wtedy jednak, kiedy każda sekunda przybliża wrogów do sukcesu. Druid ponownie zarymował:
– Wiatr wieje od wschodu, wiosennie rozgrzewa,
Ślady zębów czasu swym oddechem zetrze.
Wy długowiecznością zawstydzicie drzewa,
Prawdę zaś od kłamstwa oddzieli powietrze.
Po chwili położył z prawej strony płyty ołtarza czerwoną różę.
– Prosimy wschód, czyli wiosnę, o wsparcie.
Sierpem odciął dzieciom po kosmyku włosów, po czym nakarmił nimi sakralny płomień w postaci znicza umieszczonego na spodzie ołtarza:
– Noś odwagę w sercu, siłę ognia w mięśniach!
W tych bliźniaczych dłoniach witalność ukryta.
Wychwalajmy lato modlitwą, co w pieśniach
z południowych kultur twórczością rozkwita.
Dla pewności postawił jeszcze na kamieniach miskę z wodą. Zaczerpnął ją wcześniej z jednego z meteorytowych kraterów, których w okolicy nie brakowało.
Skierował do rodziców słowa ostatniej z przepowiedni:
– Jesień spłucze deszczem fałszywe miłości.
Łososie mądrości zachwycicie wiedzą.
W piątym elemencie nie znajdą litości
najgorliwsi z wrogów, co w kręgi nie wierzą.
Na koniec pokropił dziecięce grzywki wodą. Wreszcie przeszedł do nadawania imion:
– Shanahanie Mac Dara, staniesz się mocniejszym od dębów. – Pokłonił się przed koszem. – Ernine, czerp siły z żelaza.
– Co za bzdury. – Matka wróciła do rzeczywistości. Postanowiła ponarzekać, skoro szopka dobiegła końca, a wizerunek duchów udało jej się wcisnąć w wywołane zmęczeniem urojenia. – Nie wiem, jak żeście zrobili z tymi kręgami i guzik mnie to! Pewnie mi coś dodaliście do obiadu. Nad tym debatowaliście po nocach! Odwieźcie nas jak najszybciej do…
Nie dokończyła. Kobiecy wrzask zdarł chroniącą ich kopułę, jakby była mydlaną bańką:
– Pogalopowałeś z imprezką, starcze!
– Sheen… – jęknął druid, a ojciec przyjął bojową postawę. Jego żona zbaraniała po raz kolejny.
Ciemność wpłynęła między pochodnie wraz z wilgocią i chłodem burzy. Płomienie przygasły, zaczęły się ledwie tlić, by w końcu zostawić po sobie tylko dym. Nie tak odległy Poznań podzielił się światłem swojej łuny, przynajmniej z osiedli, gdzie wciąż dostarczano prąd. Burza strzelała fleszami błyskawic.
Rodzice spojrzeli na siebie, po czym zapomnieli o scysjach. Osłonili pociechy płaszczami, a po chwili i sobą.
– Bliźniaki umrą! – Idealnie kobiece kształty zarysowały się na najbliższym wzniesieniu. – Nie powinieneś mieszać dzieci w nasze rozgrywki!
Druid nie miał czasu na wymianę nieuprzejmości. Niby zrobił swoje, ale najzwyczajniej zgłupiał w obliczu coraz bardziej realnego zagrożenia. Przekazał bliźniętom dary, lecz jaki mogły mieć z nich pożytek, skoro nie zdążą dorosnąć?
– Zrób coś! – krzyknęła do niego matka, czym sprowadziła go na ziemię. – Przepraszam! – dorzuciła. – Wierzę w ciebie!
– Stańcie za mną! – Staruszek nabrał pewności siebie. – Za chwilę zacznie się przedstawienie!
Słowa nie zdążyły wybrzmieć, a zmaterializowały się trzy armie, które zaczęły okrążać miejsce ceremonii. Od południa przygalopowali jeźdźcy o kozich twarzach i błyszczących racicach. Niedługo po nich od północy nadbiegli żołnierze o sinej skórze, z szarymi mieczami w dłoniach. Na flankach niemal od razu zadudniły ostatnie z pułków – bezgłowi wojownicy, którzy uderzali toporami o tarcze z litego drewna. Jechali na koniach, noszących siodła z żelaza, przy czym ich grzywy oraz ogony pokrywał lód. Wreszcie wspomniana Sheen podjechała na tyle blisko, by można się było jej przyjrzeć.
Prezentowała się niesamowicie, w zielonych spodniach i szkarłatnej pelerynie z inkrustowanym srebrnymi nićmi kapturem, spod którego co rusz wysuwały się niesforne, ogniste loki. Jechała na grzbiecie karego rumaka rozmiarów słonia.
– Pouka! – Na widok wierzchowca druidowi puściły nerwy. – Ty sprzedajny goblinie!
W odpowiedzi ogier transmutował w pokraczniejszą postać. Stanął u boku wiedźmy, o pół kroku za nią, by podkreślić, kto dzisiaj dowodzi.
– Nie maluje się kryjówek na czarno, bo od razu rzucają się w oczy! – zadrwił basowo z kloszowych zabezpieczeń.
– Ich wojska to halucynacje! – Starzec nachylił się do małżonków. – Pozbawione życia czary, coś najbliższego telewizji, chociaż w trzech wymiarach. Nie zrobią nikomu krzywdy, bo nie są materialni, tyle powiem. Błagam, nie wierzcie w to, co widzicie! Nie dajcie się zastraszyć, to nie będą mogli was tknąć! Jesteście niewinni! Nie macie się czego bać!
Niestety, zbyt ostro wyglądały miecze, zbyt głośno głowice toporów uderzały o tarcze, zbyt irytująco rżały konie. Te, na domiar złego, ruszyły cwałem, aż zadrżała dąbrowa, a w powietrzu dało się wyczuć kwaśną woń zwierzęcego potu.
– To fatamorgany! – wrzeszczał druid, ale mimo to rodzice poddawali się obrazom.
Staruszek postanowił działać:
– Duchy przodków, pomóżcie! Wiem, że wciąż tu gościcie! Proszę, zanim odejdziecie, ukażcie prawdziwe oblicze armii wroga!
Trzy kręgi zamglonych postaci pojawiły się raz jeszcze, po czym trzy fale światła uderzyły w wojowników. Ci rozpadli się na mech, pył oraz grudki ziemi. Dźwięki umilkły, zapachy zwietrzały, strach zelżał.
Sheen bezzwłocznie zaatakowała burzą, od której uwolniła miasto. Łamała gałęzie huraganowym wiatrem, gradem raniła liście, wzniecała pożary błyskawicami.
– Dosyć! – Bliźnięta uniosły się ponad koszem, a zszokowani rodzice nie mogli się do nich zbliżyć. Przemawiały unisono, kobiecym głosem, chociaż wciąż tkwiły pogrążone we śnie. – Dokonało się,Sheen. Odpuść. Nie pozwolę ci tknąć tych ludzi, skoro nie są niczemu winni. I niedostaniesz ich dzieci! Nie odnajdziesz ich, dopóki nie osiągną pełnoletniości, kiedyujawnią się dary!
– Saorbhreathachu, ocal chłopca. – Ten sam głos zabrzmiał w głowie druida.
Mędrzec bezzwłocznie przemienił się w największego sokoła, jakiego widziała ziemia. Na ten widok matka bliźniąt niemalże straciła przytomność i tylko troska o dzieci nie pozwalała jej do końca omdleć. Uszczypnęła się boleśnie, by wreszcie w pełni zrozumieć, że tu faktycznie toczy się walka ze złem i powinna bezapelacyjnie stanąć po stronie męża.
Ptak, chroniony od zakusów burzy, porwał w szpony wciąż lewitującego chłopca i wzbił się w powietrze. Pozostawił po sobie jedynie metalową obręcz, szaty oraz półksiężyc złota.
– Zadbajcie o Ernine – głos wydał polecenie rodzicom. – Niemartwcie się o synka. Nasz wspólny przyjaciel zapewni mu dobrobyt orazbezpieczeństwo. Odejdźcie, kochani – dodała, bo za pocieszanie po takiej stracie mógł zabrać się tylko czas. – Nie będą was ścigać. Ukryjcie córeczkęw samym sercu Irlandii. Proszę, zabierzcie sierp i opłaćcie podróż.
Spojrzeli za odlatującym ptakiem, po czym pobiegli wraz z małą w stronę miasta. Ojciec okrył dziewczynkę kocem i przytulił do siebie.
Dąbrowa zdawała się ich osłaniać, chociaż tonęła w chaosie wywołanym przez rudowłosą piękność.
– Niech las wypędzi intruzów! – głos rozbrzmiał z każdego liścia.
Kamienie, złamane gałęzie, wiklinowy kosz oraz piach poleciały w stronę Sheen z prędkością drapieżnych zwierząt.
– Jeszcze się policzymy, Arduinno! – zamarudziła agresorka, zmuszona do odwrotu.
Uciekła na poturbowanym rumaku, a nad Poznaniem blask księżyca przebił się przez rzedniejące chmury. Koszmary odpływały za mgłę, uspokajały się oddechy śniących.
Trójka uciekinierów dotarła do domu – rodzice od razu zaczęli pakować się na długą podróż. Matka milczała przez wiele kolejnych tygodni, by wreszcie odpowiedzieć na zapewnienia męża, że też go kocha.
Nie kłamała.
Jakże mnie wygnasz z ziemi ojczystej,jeśli jej nie znasz?
Antoni Słonimski, Dwie ojczyzny
Słońce lekko podgrzewało papę, bo tylko na tyle było je stać. Na jednym z dachów młody chłopak przyglądał się swoim dłoniom. Sadza wygładziła mu linie papilarne, podmalowała od spodu paznokcie, dostała się nawet pod rękawy. Stanowiła nieodzowną część tej pracy, niczym u piekarza mąka, a u górnika pył.
Skończyło się ślęczenie w liceum, ale superszybko w jego miejsce wskoczyła dorosłość. Przyjaciele albo wpadli w te same sidła, albo wyjechali. Pozostali jeszcze ci najwytrwalsi, którzy do tej pory nie przestali oblewać matury. Lwia część przedłużała młodość studiami, a na ich Instagramach zaroiło się od zdjęć uczelni z uśmiechniętą młodzieżą na pierwszym planie.
– Jakubie przepalam! – głos dziadka rozbudził walkie-talkie.
Jakub skupił wzrok na kominach z oznaczeniami wyrysowanymi białą kredą. Jeden z nich wypluł strużkę dymu.
– Grupa druga, przewód pierwszy – chłopak zameldował do urządzenia w na oko podobnym do niego wieku.
– Dzięki.
Z kwadrans mu zejdzie na dopicie herbaty i przejście do kolejnego z mieszkań – pomyślał życzeniowo Kuba.
Sięgnął do kieszeni po książkę, której sadza też nie oszczędziła, bo wślizgnęła się nawet pod okładkę. Jej czerń za każdym razem działała nastolatkowi na nerwy. Kojarzyła mu się banalnie ze złem, ze śmiercią i nic nie mógł na to poradzić. Nie pomagały próby przekonania samego siebie, że takie szufladkowanie kolorów jest głupie. Szczęśliwie zieleń ze zdjęć zadziałała kojąco na nerwy.
Przekartkował „Przewodnik turystyczny po Irlandii”, po czym zatrzymał się na dłużej przy zachodnim wybrzeżu wyspy, najmniejszej prowincji Connacht, a dokładnie na szybko rozwijającym się mieście Galway. Najbardziej podobały mu się zdjęcia zatoki oraz witryn pubów. Jedynie dachy budynków nie przypadły mu do gustu, bo, delikatnie mówiąc, należały do tych spadzistych. Nie chciałby tam robić na kominach – doszedł tym samym do wniosku, że wkrótce przyjdzie mu zejść na ziemię.
Zezłościł się na siebie za takie spostrzeżenia. Praca tak szybko przejęła kontrolę nad jego życiem – zarówno w wymiarze czasowym, jak i podprogowo – że zaczął patrzeć na przyszłość przez jej pryzmat. Niby nie powinien narzekać, kominiarstwu daleko było do harówki, za to nadrabiało monotonią. Dziadka nawet rozumiał. Od zawsze lubił prace na wysokości. Wyraźnie odżywał na dachach, ale czemu wciągnął w to jego? Kuba nie miał pojęcia, a powody finansowe, które opiekun przedstawiał za najistotniejsze, jakoś nie pasowały do obrazu całości, wyłaniającego się z faktur. Ich dwójka wykarmiłaby spokojnie z tuzin wygłodniałych dobermanów, a i tak mieliby co do garnka włożyć. Szczególnie odkąd mistrz kominiarstwa zdobył unijne uprawnienia do inspekcji wentylacji. Kilka minut z aerometrem w którejkolwiek ze szkół potrafiło sfinansować dniówkę i zatrudnienie profesjonalnego pomocnika.
A może chciał spędzać więcej czasu z wnukiem? – przeszło Kubie przez myśl.
– Przepalam w ostatnim piecu. – Najwidoczniej staruszkowi spieszyło się do domu, bo uwinął się wyjątkowo szybko.
Książka zanurkowała w kieszeni. Nastolatek spojrzał w stronę ceglanych kominów.
– Pal – zgłosił gotowość do działania. – Grupa druga, przewód pierwszy – doniósł na widok dymu z palonych gazet.
– Dzięki. Schodź.
Kuba zrzucił linę na klatkę schodową, zamknął za sobą właz, założył na rączce kłódkę. Ubrudził przy tym sadzą drabinę i klucze, o twarzy nie wspominając. Na szczęście zaczynało szarzeć, co wprawiło chłopaka w dobry humor, bo wieczór zwykle oznaczał fajrant.
Kuba odnalazł dziadka na parterze, w mieszkaniu zarządcy kamienicy, gdzie starość zrobiła sobie magazyn kurzu, który wylatywał na cały Poznań albo i na Wielkopolskę, tyle go zeskładowano na meblach. Gospodarz dyktował kominiarzowi przepis na antygrypowy syrop. Ewentualnie na coś, w czym entomolodzy trzymaliby schwytane owady. A mistrz notował – z grzeczności.
Dziadek w odpowiedzi wystawił na szybko fakturę z rabatem.Pożegnali się chwilę po tym, jak Jakub wypił duszkiem gorącą herbatę zrobioną dla mistrza kominiarstwa, który o tej porze miał już zwykle z litr tego napoju we krwi – nigdy jednak nie odmawiał klientom, ponieważ twierdził, że nawet najbiedniejszym ludziom należy pozwolić na tak drobny gest życzliwości. Wierzył, że pewnego dnia można potrzebować tej szklanki zabarwionego wrzątku i przez wieczne odmawianie nie otrzymać. Jakub miał to za bzdurę, szczególnie w czasach, gdy restauracje czy kafejki znajdują się na każdym rogu Poznania, a nawet pomiędzy rogami. Uważał, że dziadek wiele rzeczy robi zwyczajnie z dobrego wychowania, a próbuje dokleić do tego filozofię. W niemal każde zdanie, w każdą czynność, wciskał jakąś mądrość, co często kończyło się fiaskiem, bo według Kuby życie składało się głównie z głupot.
Gdy zamknęły się za nimi drzwi, kamienicznik jeszcze długo spoglądał na pustą szklankę. Dla mężczyzny już samo zaciśnięcie dłoni na wrzątku w cienkim szkle trąciło masochizmem. Zaczął się zastanawiać nad stopniem spracowania rąk nastolatka oraz nad medycznymi właściwościami sadzy. Przemknęło mu przez myśl, czy nie powinien może płacić tej dwójce nieco lepiej, ale wrodzone skąpstwo zwyciężyło. Wzrok spoczął na zaniżonej fakturze i mężczyzna nacieszył nią oczy.
* * *
Znaleźli jeszcze siły na rozmowę przy kolacji, co ostatnio zdarzało się coraz rzadziej. Od zakończenia przez Kubę liceum albo tonęli w myślach (ze wskazaniem na młodszego), albo padali ze zmęczenia (ze wskazaniem na starszego) – szczególnie z początkiem sezonu grzewczego, kiedy pracy wystarczyłoby spokojnie dla trójki chłopa.
Jadali przy kuchennym stole, bez świateł z wyświetlaczy komórek, bez paplaniny z telewizora czy radia. Przyrządzali posiłki razem, dość wykwintne jak na tandem mężczyzn, a przy tym typowo domowe. Zresztą, obaj lubili gotować. Stanie przy garnkach nadawało się idealnie jako miła odmiana dla kominiarstwa – ze względu na pożywniejszy brud, przyjemniejsze zapachy oraz brak kontaktu z klientami.
– Zamierzam wyjechać. Na jakiś czas… – Jakub odpalił informacyjną petardę od razu, jak tylko usiedli. Stwierdził, bo bał się zapytać, a tym bardziej urazić staruszka. Perspektywa kilkudziesięciu lat na dachach ścierała mu uśmiech z twarzy.
– Gdzieś konkretnie? – Kominiarz poddał się formie. Zbyt długo żył na tym świecie, żeby zapominać języka w gębie.
– Gadałem z Krisem, tym wysokim z ogólniaka. Kładą z Pawłem kostkę brukową w Galway. To Irlandia – dodał, chociaż nie chciał urazić dziadka, sam jednak nie znał wcześniej innych irlandzkich miast niż Dublin czy Cork. – Obiecali, że mnie wkręcą. Przeszło dyszkaza godzinę w euro, pierwszy rok bez podatku, czterdzieści godzin w tygodniu, wypłata w każdy piątek, pokój u nich.
– Rozumiem. – Mężczyzna spojrzał na wnuka, który zdecydowanie nie był już dzieckiem. – U nas sezon niezgorszy, da się zarobić i proponuję podwyżkę, chociaż nie aż takie krocie… Słuchaj, jesteś pełnoletni, nie zamierzam cię zatrzymywać. Najwyżej wezmę sobie kogoś do pomocy na najbliższe tygodnie. – Odciął kawałek omleta, który zawisł na widelcu w połowie drogi z talerza do ust. – Pamiętam tego Krzyśka – przyznał. – Można mu zaufać, choć dziwię się, że to mówię. Niegłupi chłopak, tylko smutniejszy od leniwca.
– Normalny nie jest – zgodził się Kuba, który przyzwyczaił się do niezbyt trafnych porównań dziadka ze słabością do zwierząt. – Trochę przeżył. Musiał szybko dorosnąć.
– Spokojnie mógł iść na studia, tyle powiem.
– Mógł – zgodził się chłopak. – Tylko miał dosyć biedowania, a musiałby przepracowywać nocki w Tesco za piątaka na godzinę. Jak go o to spytałem, to wyskoczył z jakimś Sobieckim, co to ponoć skończył biologię na UAM-ie i wyjechał, bo nie mógł sobie niczego znaleźć. Teraz pilnuje gdzieś tam stawów rybnych. Kris rzucił nazwą miasta, ale oni tam dziwne te nazwy mają.
– Stawy rybne to niespecjalnie ambitne zajęcie.
– Może i nie, ale Sobiecki stawia dom pod Poznaniem.
– Czyli wróci. A ty?
Kuba w odpowiedzi podzielił swój omlet niczym pizzę.
– Słuchaj się tego Krzyśka – staruszek poprosił wnuka, bo nie zamierzał go za bardzo cisnąć. – Pozwól się nauczyć fachu, nie wymądrzaj się, nie galopuj niczym koń na prerii. W razie czego wracaj bez najmniejszego wstydu. Czasami coś może nie wypalić i nie ma w tym niczyjej winy. Dobrze?
– Wiem, dziadku. Ja naprawdę już sporo wiem. A jak wypali, to ściągnę cię na zieloną wyspę. Będziesz mi dzieci pilnował.
– Wiesz więcej ode mnie – przyznał mężczyzna, przy czym kompletnie zignorował dalszą część wypowiedzi Kuby. – Zarejestrowałeś mnie na Facebooku, to będziemy do siebie pisać. – Kominiarz szturchnął czeladnika. – Messengerem – popisał się znajomością zawiłości portali społecznościowych.
– Byłem pewien, że tam nie zaglądasz. Ciągle masz tam tylko jednego znajomego.
– No, ciebie. I nikt inny mnie nie interesuje, tyle powiem! – Kominiarz wytarł wąsy i rzucił uśmiechem, od którego pogłębiły się mu zmarszczki.
Jakub nie mógł uwierzyć, że rozmowa poszła tak gładko. Po kolacji napisał do chłopaków, że mogą bukować bilet i posprzątać dla niego pokój.
W odpowiedzi posłali mu gigantycznego lajka.
Messengerem.
Pierwsze śnienie
Dzieci ustawiano wiekiem, od najstarszych do najmłodszych, klasami, rzędami, kolumnami. Uczniowskie szeregi zawijały się na końcach w hałaśliwą podkowę. Nad placem apelowym powiewała wysłużona biało-czerwona flaga. Przykuwała uwagę najmłodszych. Trzepotała.
Uroczystości rozpoczęto wprowadzeniem pocztu sztandarowego przy marszowych dźwiękach heroicznego poloneza Chopina – hymnu szkoły. Ósmoklasista, który niósł sztandar, wydawał się pierwszakom prawdziwym olbrzymem.
Jakub czekał pośród innych dzieci mocno przejęty ceremoniałem. Jakaś dziewczynka chwyciła go za dłoń, uśmiechem dodała odwagi. Polubił ją bezwarunkowo.
Maluchy wzywano na środek dziedzińca po kolei, klasami. Klękali w linii, na oba kolana. Dużym ołówkiem dotykano ich ramion, padały przyrzeczenia, a w zasadzie zwielokrotnione jedno. Chłopiec czuł, jak łomocze mu serce. Od teraz będzie uczniem! Mama tak bardzo na niego liczyła…
Mama… Na pewno stoi gdzieś blisko, zasłonięta tabunem starszaków, pochłonięta rozmową z innymi dumnymi rodzicami.
Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć, pomachać lub krzyknąć. Zapewnić, że jest i będzie dzielny i na pewno sobie poradzi! Koleżanka ścisnęła jego dłoń trochę mocniej, dając mu w ten sposób znak, że nadchodzi dyrektor.
– Przyrzekam! – oświadczył najodważniej w świecie swoim dziecięcym, od lat zapomnianym głosem.
Dziewczynka wskazała na otrzymane pamiątkowe paczki słodyczy, na których leżał upragniony piórnik w kształcie kredki. Jakub marzył już tylko o tym, żeby pobiec do rodziców i powiedzieć im, że wcale się nie bał i z pewnością będzie prymusem w szkole. Może przyprowadzili dziadka?
Wrócili na swoje miejsca. Zza pleców usłyszał pochwałę:
– Gratuluję, kochanie. – Kobieca dłoń popsuła jego starannie ułożoną fryzurę. – Odwróć się, synku.
Odwrócił się, powoli, jak najwolniej. Bał się, że gdy tylko to zrobi, mama zniknie, a wraz z nią sen, bo wiedział, że śni. Zbyt piękne to było na jawę.
Miał rację. Zniknęła, zanim zdążył ją zobaczyć.
Obudził się zlany łzami i potem. Złość narosła w nim, by wybuchnąć… No właśnie, przecież nie koszmarem. Kuba nawet nie mógł jej porządnie ukierunkować. Nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle nie pamięta rodziców, skoro miał dwa latka, kiedy dziadek przejął nad nim opiekę. Mężczyzna wielokrotnie dawał mu do zrozumienia, że akurat na ten temat nie ma ochoty rozmawiać.
Przecież nie mógł czuć się winny ich odejścia – główkował chłopak. – Przecież zajął się mną.
Jakub nie wyczuwał obecności dziadka, ale nie mógł ot tak wejść do jego pokoju, skoro podczas rozmowy przy kolacji zostawił za sobą dzieciństwo. Mężczyźnie zdarzało się znikać bez słowa na kilka dni, wtedy Kubą zajmowała się sąsiadka albo mama Krisa. Znikał, jakby ktoś go wezwał. Ktoś, komu nie mógł lub nie potrafił odmówić.
I tak było. Tej nocy sokół rozpostarł skrzydła. Czekał go długi lot do Irlandii.
W kuchni na stole zostawił wnukowi pieniądze na rozpoczęcie kolejnego rozdziału życia, bo stary druid nie znosił pożegnań.
Czy pan wie, jak wygląda las o świcie?
I jelenie, które uciekają przed cieniem samolotu?
I ta cała ziemia, która jest jeszcze pełna spokoju, snu i ładu,
a pan patrzy na to z góry i nie może uwierzyć, że tutaj dzieje się tyle zła.
Marek Hłasko, Palcie ryż każdego dnia
– Panie i panowie, witamy na pokładzie lotu numer FR…
Maszyna nie ustępowała rozmiarami kamienicom, czym skłoniła Kubę do rozważań nad prawami fizyki, do których kiedyś zraziły go wykłady nauczyciela.
Za to w środku Boeinga rządziła ciasnota wprost z autobusów, idąca w parze z duchotą zapomnianego strychu. Chłopak uspokoił się dopiero, kiedy usiadł na wyznaczonym przez bilet miejscu, przy przejściu, tuż obok dziewczynki podróżującej z mamą. Kobieta na fotelu przy oknie poprawiła córeczce bluzkę. Na oko trzyletnie dziecko nie zwracało uwagi na Kubę.
– Good evening1 ladies and gentlemen. You are very welcome on board this flight. May we have your attention while the cabin crew… – Padające z głośników słowa skłoniły obsługę do synchronicznej gestykulacji w rytm podawanych zaleceń. Na Kubę zadziałało to wręcz hipnotycznie. Nie odrywał wzroku od najbliższej stewardessy. Była naprawdę ładna, co znacznie uprzyjemniało gapienie się na nią, do czego zresztą miał w tym momencie niepodważalne prawo.
W tym czasie plastikowa krówka ześlizgnęła się z kolan sąsiadki, by wylądować przy stopach Jakuba.
– Cześć. – Kuba chwycił zabawkę za tylne kopytka. – Nie boisz się latać?
– To jej… To ich siedemnasty lot – wyjaśniła matka, niepewna, czy sąsiad nie zwracał się tylko do zabawki. – Zdążyli się oswoić. Ja w jej wieku nawet nie jeździłam tak często pociągiem.
Mała sięgnęła po krówkę i przytuliła kawałek plastiku do policzka.
– Jakub. – Chłopak wyciągnął do kobiety rękę, chociaż poczuł się od razu głupio, tak jakoś dorośle. – Pierwszy raz siedzę w samolocie. Nigdy nie oderwałem się od ziemi na dłużej niż podskok. Chociaż nachodziłem się trochę po dachach jako pomocnik kominiarza.
– Iza, a to moja córka, Nadia – odparła pasażerka. – No, to siadaj przy oknie, żółtodziobie. – Wstała z miejsca. W dłoniach trzymała torebkę, plecak córki, jakiś kocyk i siatkę z jedzeniem. – Zwykle i tak kursujemy do ubikacji w trakcie lotu.
– Jesteś pewna?
W odpowiedzi przeszła nad jego kolanami.
Kuba przeskoczył nad małą, raz jeszcze podziękował jej matce. Przez okienko niewiele mógł wprawdzie dostrzec – krajobraz przysłaniało skrzydło samolotu z silnikiem podwieszonym niemal na wyciągnięcie ręki.
Boeing 747 ustawił się już na pasie startowym. Z głośników padło kilka zdań po angielsku wypowiedzianych przez samego kapitana. Mężczyzna przekazał podstawowe informacje na temat długości lotu oraz temperatury w docelowym Shannon, a przynajmniej tyle chłopak wyłuskał z szumu oraz wciąż nowych dla uszu dźwięków. Załoga zajęła miejsca, pasażerowie ucichli, rozszumiały się silniki, z wentylatorów powiało chłodem.
– Podziwiajcie widoki – odezwała się Iza. Wręczyła córce kolorową butelkę z sokiem, a Kubie posłała uśmiech, z którego zaczerpnął odwagi.
Maszyna ruszyła, a przyśpieszenie wcisnęło pasażerów w fotele. Oderwali się od ziemi, nim Kuba doliczył do dziesięciu. Ulice zaczęły przypominać odciski palców olbrzyma, ze skrzydłem nie działo się nic niepokojącego. Przynajmniej na początku, bo po chwili samolot przechylił się ostro na prawą stronę – prawdopodobnie skręcał, bo o opcji spadania Kuba wolał nie myśleć.
Ryk turbin zmieszany z płaczem najmłodszych nadawał przygodzie dreszczyku. Ciarki przeszły nastolatkowi po plecach, a po chwili powtórzyły tę samą trasę biegiem. Żołądek ścisnęła pięść strachu.
Jakub skupił się na oknie, dzięki czemu szybko zapomniał o wątpliwościach i z uśmiechem rozpoczął pierwszy lot w chmurach. Lęk opuścił go całkowicie w chwili, gdy wynurzyli się z mlecznej gęstwiny. Westchnął cicho na niecodzienny widok promieni słonecznych odbijających się od grzbietów chmur.
Lampki zachęcające do zapięcia pasów wreszcie zgasły, a nabieranie wysokości zaczęło być mniej odczuwalne. Pasażerowie stanęli rządkiem do toalet.
– Przecież dopiero co wsiedli?! – wyrwało się Kubie.
– To stres – wyjaśniła rozbawiona Iza. – Ludzie piją i jedzą ze zdenerwowania.
Nadia zajęła się kolorowankami oraz naklejkami przygotowanymi przez zapobiegliwą matkę. Sprawnie radziła sobie z dopasowywaniem nalepek do właściwych kształtów.
Stewardessy spacerowały w obie strony z wózkami pełnymi kalorii lub kosmetyków. Co jakiś czas zbierały śmieci, sprzedawały pakiety zdrapek albo jedzenie z mikrofali. Uśmiechały się nieustannie, jakby uśmiech należał do ich uniformu.
– Szykuje się przedstawienie… – Iza wyrwała go z obserwowania pracownic. Wskazywała przed siebie. – Ktoś zamówił butelkę wody – dopowiedziała cicho. – I nie wie, o co go zapytano. Są dwie opcje, gazowana lub nie. Zabrakło angielskiego.
– Poradzi sobie?
– Któryś z sąsiadów pomoże.
Faktycznie, mężczyzna z siedzenia obok ruszył z odsieczą. Wyciągnięty z tarapatów pasażer nie wydawał się zawstydzony. Jakby przywykł do takich problemów.
– Po co leci bez choćby podstawowej znajomości języka? – Jakub pomyślał na głos. – Może ma zamiar odwiedzić rodzinę?
– Poradzi sobie lepiej, niż myślisz. – Iza podała dziewczynce kromkę chleba z masłem. Mała zajęła się jedzeniem. – Ciągle szukają ludzi do prostych prac, gdzie nie potrzeba więcej niż dziesięciu słów.
– A na ulicy, w urzędach, w sklepach?
– Znajomi pomogą albo dzieci, które w lot złapią język. A ty? Jakie masz plany? – Zgrabnie zmieniła temat.
– Zamierzam odwiedzić przyjaciół z liceum. Kładą kostkę brukową w Galway. Są już tam od wakacji, od drugiego tygodnia lipca. Mówili, że może uda mi się dorobić przez najbliższe miesiące. Ponoć nieźle płacą, a będę miał trochę czasu, żeby się zastanowić co z przyszłością. Mogę zostać, mogę wrócić. Póki co nie mam pomysłu – przyznał, sam zdziwiony szczerością w rozmowie z kimś w zasadzie obcym.
– Jesteś w takim wieku, że jeszcze nie raz zmienisz zdanie – zaśmiała się cicho. – To inne czasy. Dziś nie zostaje się księgowym czy murarzem na całe życie. Zawsze możesz się przekwalifikować – pocieszyła Kubę. – A z wyjazdem na krótko faktycznie możesz się zdziwić. Mój Tomek też przyjechał na góra pół roku. Wstępnie planował wylecieć jedynie na wakacje, żeby wyciągnąć nas z długów po śmierci babki. Tydzień temu minęły cztery lata.
Światełka nad głowami zażądały zapięcia pasów. Samolot wpadł w turbulencje, a stewardessy próbowały nakłonić spacerowiczów i kolejkowiczów do zajęcia miejsc. Nadia przytuliła się do mamy.
– Śpij, skarbie – Iza szepnęła do córki.
Jakub zgodził się, że drzemka to znakomity pomysł. Usadowił się wygodnie i pozwolił maszynie się ukołysać. I on, i dziecko zapadli w sen.
Na szczęście nie w ten sam.
Drugie śnienie
Jęk niósł się po okolicy, przy ziemi, jakby spadł wraz z deszczem. Jakub stał pośrodku mokrego trawnika, w otoczeniu domków pooddzielanych od siebie żywopłotami z trzmieliny.
Zalatywało krwią, czyli szykowało się na jeden ze snów, przez które za czasów podstawówki budził dziadka co drugi wieczór – przy których horrory wypadały blado. Musiało tak być, skoro Kuba nie czuł ani podmuchów wiatru na policzkach, ani wilgoci czy chłodu, a przecież jesień serwowała pogodę najpaskudniejszą z możliwych, kiedy to zapominamy o słońcu na całe tygodnie, o niebie zaś nie mówi się innym niż w szarych barwach.
Jęk skoncentrował się wokół Kuby, oblepił go wysokim dźwiękiem, rezonując w kościach, w zębach, we włosach chłopca. A skoro jęk, to zdecydowanie zmora z dzieciństwa.
– Banshee, kobieto ze wzgórz, wskaż proszę dom naznaczony pechem, skoro sprowadziłaś mnie tutaj w tak ważnym dla mnie dniu, albo pozwól powrócić na pokład samolotu – przemawiał najgrzeczniej jak umiał, żeby tylko nie narazić się zjawie. Miał nadzieję, że ta wybaczy mu pretensje, co do braku wyczucia czasu. Znali się przecież od blisko dekady.
Banshee do tej pory wieszczyła nieszczęścia przypadkowym ludziom, którym Kuba próbował później pomóc. Nie robiła tego zbyt często, za to zawsze spektakularnie upiornie. I mimo że dziadek zwalał wizje na wyobraźnię wnuka (zwłaszcza, że wskazani raczej nie unikali kłopotów, za to spoglądali na posłańca jak na wariata), chłopak potrafił odróżnić prawdę od fikcji. Zawsze potrafił, o czym kominiarz zapominał lub nie chciał pamiętać.
Wreszcie na wysokości oczu mignęła mu siwowłosa postać w czerwonych strzępach sukni – wyglądała, jakby ktoś owiązał ją wypłowiałymi pasami tkaniny, które podwiewał wiatr. Banshee prawą dłonią wskazywała najbliższy z budynków, za lewą ukryła oszpeconą twarz.
Jakub wiedziony przeczuciem dotarł do największej z sypialni na piętrze. Usiadł na skraju łóżka, by przyjrzeć się okleinie mebli imitującej heban. Starał się zapamiętać każdy szczegół wystroju wnętrza, jednak nic wyjątkowo charakterystycznego nie rzuciło mu się w oczy.
Wstał, podszedł do okien, rozsunął zasłony i ziewnął ze stresu. Spojrzał na ogródek na tyłach budynku. Za płotem, na tle słabo widocznego zarysu wzgórz, ciągnęła się porzucona budowa. Lśniła w deszczu fundamentami i przewodami kominowymi. Reszty budynków brakowało.
W międzyczasie Jakub obserwował kątem oka odbite w szybach zakapturzone zło. Nigdy nie wnikał, czym było: losem, przeznaczeniem czy personifikacją samego nieszczęścia. Prawdopodobnie spotkał się właśnie po raz enty ze Śmiercią. Ta możliwość przed laty spędzała mu sen z powiek.
Nie zostało mu wiele czasu na zastawienie pułapki ani na wspominki. Pouchylał okna i drzwi szafy tak, aby objąć w ich odbiciach całą sypialnię. Stanął przed łóżkiem, po czym spojrzał w oszklone drzwi garderoby. Ciemna postać kuliła się tuż za jego plecami, w jedynym miejscu, gdzie mogła liczyć na odrobinę cienia. Zamknął więc oczy, po czym postawił krok do tyłu. Jego ciało owiał chłód kostnic. Chłopak uniósł zmrożone powieki i zdjął kaptur z głowy. Widok kolejnej trupiej twarzy dołączył do kolekcji.
– Iza… – wyszeptał i krzyknął, żeby się obudzić.
Chwilę przedtem na środku pokoju pojawiło się drewniane łóżeczko.
* * *
– Jakub! – Jego imię wdarło się w resztki koszmaru. Kobieta szturchała go coraz mniej delikatnie. Pasażerowie zerkali w ich stronę. Niektórzy nie wahali się gapić zupełnie otwarcie i natarczywie.
– Krzyczałeś – wytłumaczyła, gdy Kuba wreszcie doszedł do siebie.
Dziewczynka także się przebudziła. Wyglądała na zaspaną.
– Co się stało? – spytała mamę.
– To przeze mnie, Nadiu. – Jakub nachylił się nad małą. – Miałem zły sen. Przepraszam… – zwrócił się do Izy. – Stres zrobił swoje.
– Nie przejmuj się. Trochę pospała, a i tak zaraz lądujemy. Też bardzo się bałam pierwszego lotu. Przed przeprowadzką w ogóle przestałam sypiać.
– Izo – Kuba postanowił działać – pewnie weźmiesz mnie za wariata, ale czy mogę cię o coś zapytać?
– Jasne, najwyżej nie odpowiem.
– Czy macie w pokoju hebanowe meble? Ciemne takie?
– Nie – odpowiedziała z całkowitym przekonaniem. – Aż tak nam się nie powodzi na emigracji. Poza tym nie kupiliśmy mieszkania. Może za dwa, trzy lata dostaniemy kredyt. Póki co wynajmujemy.
Jakub zwątpił. Banshee nie przywykła się mylić. Być może czas nieszczęść nadejdzie dopiero za dekadę lub dwie. Tylko dlaczego wyśnił koszmar już dzisiaj?
– Poczekaj – dodała po namyśle. – Planujemy przeprowadzkę do innego miasta, gdzieś bliżej oceanu – machnęła ręką, by uniknąć wdawania się w szczegóły. – W jednym z oglądanych w Internecie domów widziałam coś takiego. Ciemne drewno, o którym mówisz. Przepiękne! Szafy i łóżka w sypialniach w tym kolorze, a w salonie dąb. Chociaż to pewnie okleiny, wnioskując po cenie. Landlordowie nie słyną z gestu. Nie ostatnio, kiedy brakuje mieszkań. Niby zaczynają…
Jakub przestał słuchać, zaczął planować. Do tej pory, aby ludzie mu wierzyli, straszył ich (bezskutecznie zresztą), ale Izie oraz małej pragnął tego oszczędzić. Spojrzał przez okno, zbierając myśli rozrzucone gdzieś po horyzont.
– Nie kupujcie ani nie wynajmujcie tego domu… – Jego głos brzmiał stanowczo. – Nie umiałbym tego wytłumaczyć wystarczająco racjonalnie. Po prostu mam silne przeczucie, że coś niedobrego się tam stanie. Takie przeczucie, które graniczy z pewnością.
Iza zaczęła wodzić wzrokiem po twarzach podróżnych.
– Nie bój się – poprosił Kuba. – Nie zacznę toczyć piany z ust. Nie wariuję. W życiu też nie byłem aż tak śmiertelnie poważny – skłamał dla dobra tej dwójki.
– Przepraszam… – Spojrzała mu w oczy. – Opowiesz mi ten sen?
– Lepiej nie, bo miałbym kłopot z obroną tezy o poczytalności.
Zaśmiała się, co dobrze wróżyło na przyszłość.
– To są przeczucia, proste obrazy, nic spektakularnego – skłamał ponownie z niepokojącą jego samego łatwością.
– Moja babcia miewała wizje – westchnęła kobieta po dłuższej przerwie. – Ponoć przed wojną prawie nie jadła i ciągle łzawiła. Wyczuwała cudze nieszczęścia. W rodzinie o tym raczej nie rozmawiano. Po jej śmierci wielu odetchnęło z ulgą. Chyba woleli nie wiedzieć, kiedy coś paskudnego ich spotka.
Kuba pokiwał głową, bo milczenie potrafi zastąpić lawinę mądrych słów.
– Nie martw się, mamy mnóstwo mieszkań do wyboru. Poszukamy takiego z trzema sypialniami. Tam mają tylko dwie.
Samolot obniżał lot, wdzierał się w chmury.
– Niedługo lądujemy, bąbelku. – Iza oderwała małą od kolorowanek. – Chodź na siku.
Stanęły na końcu kolejki. Jakub przypomniał sobie ostatnią część snu. Postanowił przypieczętować decyzję Izy odrobiną zdrowego strachu. Gdy tylko wróciły, zagadnął dziewczynkę:
– Kogo wolałabyś, Nadiu? – Skupił na sobie uwagę dwójki. – Braciszka czy siostrzyczkę?
Kobieta zbladła, jej córka zaś bez wahania wybrała brata.
– Gratuluję – zwrócił się do kobiety. – Zgadzam się z tobą, co do wynajmu. Trzy sypialnie mogą mieć większy sens.
– Skąd wiesz? Nawet Tomek nie wie. Dziś rano zrobiłam test. Dopiero czwarty tydzień… Sen? – Nie potrafiła znaleźć innego wytłumaczenia.
Kuba skinął w odpowiedzi głową.
– Tylko nie pytaj mnie o płeć. – Nie zareagowała uśmiechem na żart. – Izo, jesteście bezpieczne – zapewnił. – Obiecuję.
Skinęła ze łzami w oczach. Odwróciła twarz, żeby Nadka nie dostrzegła, w jakim jest stanie.
Boeing wylądował. Większość pasażerów wystartowała w wyścigu rozpinania pasów. W głośnikach zagrano fanfary, po czym znajomy falset obwieścił światu kolejną autoreklamę, tym razem dotyczącą punktualności przylotów.
Oklaski wyrwały najwytrwalszych ze snu. Jakub pomógł Izie z bagażami i poczekał z nią przy dziobie na dziecięcy wózek. Na spód włożyli najmniejsze torby.
– Pa, Nadiu. – Schylił się do świeżo usadowionego dziecka. Mała pomachała mu krówką.
– Powodzenia, czarodzieju. – Iza przytuliła Kubę. – Znajdź mnie koniecznie, jak coś jeszcze wyśnisz. I dzięki. – Pocałowała go w policzek.
Jakub przyspieszył kroku, aby ukryć rumieniec w chłodnym terminalu.
Jęk Banshee ustał.
Trzecie śnienie
Agnes półleżała na tapczanie blisko okna, wgapiona w żabki przy karniszach, jakby ukrywały w sobie coś więcej oprócz kurzu i roztoczy. Wdychała ciepłe powietrze znad kaloryfera. Na zewnątrz w szyby śniegiem pukała zima. Płatki spadały na parapet, gdzie łączyły się z braćmi w biały wałek. Mróz wyrysował na szklanych taflach sobie tylko znane rośliny, jak zwykle niedoceniony, przez co srogi.
Dziewczyna usiadła po turecku, żeby lepiej rozejrzeć się po pokoju. Czuła się dobrze w dziecięcym ciele, nie tak znowu sporo mniejszym od tego na jawie. Od razu zachciało jej się biegać, skakać, wykorzystać w jakikolwiek sposób pokłady energii oferowane przez młody wiek. Zamiast tego postanowiła spoważnieć; dorosłość przechyliła szalę na swoją stronę, przynajmniej na moment, bo mała wprawdzie kontynuowała inspekcję pokoju, ale tak, jakby mianowano ją najwspanialszym detektywem świata. Z uśmiechem, z podszeptami wyobraźni.
Wpierw obejrzała wytapetowane ściany, same w sobie nieciekawe, bo niczym z koszmaru projektanta wnętrz: szaro-niebieskie, z jakimiś wypukłymi wzorami w kolorze obeschniętego majonezu. Szczęśliwie służyły głównie za podkład do plakatów ze zwierzętami lub gwiazdami muzyki pop. Psy, konie, dzikie bestie, a przede wszystkim koty ciągnęły się w dwóch wymiarach od dywanu po sufit. Każdy uroczy, ale nic poza tym, przynajmniej dla detektywa! Szukała dalej.
Na sufit rzuciła tylko okiem, ale jak to z sufitami bywa, nie znalazła na nim nic interesującego, oprócz bieli oraz lampy o materiałowym kloszu – niegdyś zapewne czerwonym, teraz ledwo różowym. Szyja ją rozbolała, skierowała więc głowę niżej.
Uwagę Agnes przykuła garść żołnierzyków, broniących zamku wzniesionego z drewnianych klocków, na tyle sporych, że bliżej im było do cegieł niż Lego. Zamczysko nie miało dachu, za to miało most linowy na zewnątrz (upleciony z wełny) oraz trzy wieże, na szczycie których sterczały proporczyki z papieru toaletowego. Na każdym wyrysowano nieco koślawe „S”, raz nawet w złą stronę, na podobieństwo dwójki.
Pośrodku budowli leżał ludzik w doklejonej koronie ze sreberka. Nie miał jednej nogi, poza tym był Indianinem wśród aliantów – na ten widok jeszcze mocniej dała o sobie znać dorosłość, więc parsknęła śmiechem. Skaczący król z ukoronowanym pióropuszem musiał wyglądać komicznie wśród poddanych z karabinami maszynowymi, którym z zielonych hełmów spływał kolor na całe plastikowe ciałka, a wyglądali przy królu niczym liliputy przy Guliwerze.
Nagle usłyszała głosy. Spojrzała w stronę udekorowanych naklejkami drzwi ciekawa, co się za nimi kryje. Jedynie klamce udało się uniknąć papierowych dekoracji, przez co wyglądała wyjątkowo nago. Całą resztę zdobiły postacie z bajek, jakieś auta oraz samoloty z gum do żucia plus sporych rozmiarów plakat Michaela Jacksona z wężem boa na ramionach.
Dziewczyna podkradła się do drzwi i nasłuchiwała dochodzących zza nich dźwięków. Skrzypnięciem zagłuszyła początek rozmowy, nie na tyle jednak, by ją przerwać.
– …kiedyś jak ty?
Wyszła na korytarz rozjaśniony kinkietami podobnymi do tych z sal kinowych. Oparła się o szafę dwudrzwiową wbudowaną we wnękę. I znowu zgrzyt, zbyt głośny w porównaniu do wielkości zawiasów.
– Jaki, Kubusiu? Stary? – Mężczyzna nie krył rozbawienia. – Siwiejący? Łysiejący?
Dziewczyna wpatrywała się w boazerię, dotykając palcami wystających gdzieniegdzie główek gwoździ. Wydawała się jej znajoma, chociaż nigdy wcześniej nie znalazła się w tym mieszkaniu. Przypomniała sobie, że coś podobnego tata zmontował kiedyś u nich przed wyjściem na taras. U nich w Irlandii, gdzie nigdy w domu nie było aż tak przyjemnie ciepło.
– To niesprawiedliwe! – Przedarło się przez tubalny śmiech. – Nawet Aga jest ode mnie silniejsza!
Aga – mieliła to słowo w myślach, dopóki nie doszło do olśnienia. Oni mówili po polsku, a co ważniejsze, doskonale ich rozumiała! Aga, Agnieszka, Agnes! Tata i brat! Z wrażenia aż przykucnęła. Kucnięcie przywołało z pamięci poprzedni sen, o pasowaniu na pierwszaka. Z nadmiaru wrażeń dziewczynie zakręciło się w głowie. Kawałki układanki wskakiwały na miejsca. Najwidoczniej śniła inną wersję życia, gdzie mieszkają za granicą, gdzie są w komplecie, gdzie Jakub istnieje poza wspomnieniami rodziców, gdzie jakiś czas temu zaczęli szkołę. W jakiejś równoległej rzeczywistości, w której nie odszedł, jak o tym mówili.
– Wyjrzyj przez okno, mama wraca z pracy. Z zakupami. – Mężczyzna przerwał jałową dyskusję z synem. – Pomóż jej, a nabierzesz krzepy. Mięśnie można wyćwiczyć, chłopie. Tylko od ciebie zależy, jak bardzo staniesz się silny. Niestety, nie obędzie się bez kilku ton cierpliwości. Być może nie będziesz gór przenosił, ale po kilku miesiącach treningu pokonasz każdą dziewczynę w siłowaniu na rękę.
Jakub wybiegł z pokoiku jak burza. Niechcący wpadł na siostrę.
– Aga! Chodź! Pomożemy mamie! – zawołał, zanim zniknął za najmasywniejszymi drzwiami, jedynymi bez mglistej szyby.
Dziewczynka stała przez chwilę zamyślona, w dodatku walczyła z pokusą zajrzenia do taty. Wiedziała, że skończy się to pobudką. Musiała wybrać. Wybrała.
Mamę.
Mama wracała z pracy, być może coś powie, wyjaśni, przytuli? Przeprosi? Przepędzi gniew i ból? Pożegna się, bo nie wystarczyło im na to czasu.
Agnes wyszła na klatkę schodową, zaskoczona jej chłodem. Słyszała, jak Kuba pokonuje rzędy schodów. Każdą serię uderzeń kończył głośniejszym plaskiem.
Zeskakuje z ostatnich stopni… – pomyślała z podziwem. Chwyciła za szczebelki i pozwoliła ciału popędzić w dół, a to posłuchało, jakby niczego innego w życiu nie robiło. Dosłownie z trudem wyrabiała na zakrętach.
W pędzie rejestrowała tabliczki z obcobrzmiącymi dla niej nazwiskami. Numery mieszkań wypisano białą farbą na popielatoszarych drzwiach, wycieraczki leżały na gumowych podkładkach. Każda z nich inna, każda jednak gruba i matowa. Zaskoczyła ją szybkość analizowania otoczenia przez umysł dziecka, które znało nie tylko każde piętro, ale wręcz każdy schodek.
Na samym dole wystawała ze ściany skrzynka na listy – z małymi otworami na kluczyki i dla odmiany ciemną numeracją. Paskudna, metalowa skrzynka. Podłoga była mokra od śniegu strząsanego z butów przy pierwszym stopniu, od niedomkniętych drzwi zawiewało chłodem, przy którym irlandzki wiatr trącił żarem z Afryki.
Zasapany Jakub wszedł pierwszy. Mocował się w progu z siatkami pełnymi napojów, słoików i ubabranych piachem ziemniaków. Wyprostował się dumnie, nie dając masywnym zakupom satysfakcji.
– No! Leć do niej! – Rozpoczął wspinaczkę. – Pytała o ciebie! – dorzucił z półpiętra. – O sprawdzian pytała!
Aga usłyszała kroki, ten jakże dobrze jej znany rytm. Wzruszyły ją odgłosy obcasów wycieranych o stalową kratkę, przyspieszony oddech, stukot fleków oraz dzwonienie kluczy.
Mama – pomyślała ze łzami w oczach.
– Cześć, córeczko. – Głos promieniował ciepłem. – Sprawdziłaś, czy jest coś w skrzynce?
– Nic nie ma – odpowiedziała po raz pierwszy w życiu, chociaż czuła, że po raz tysięczny.
Odwróciła się ze szczelnie zamkniętymi oczami. Poczuła zmarznięte usta na czole, zanim odważyła się unieść powieki.
– Pa… – wyszeptała mamie.
W ten dwuliterowy sposób pożegnała się z nią w dwa dni po jej śmierci. Tej śmierci z prawdziwego życia, z tej przypadłej jej rzeczywistości, jakiejś takiej cholernie okrutnej. Chociaż Agnes miała osiemnaście lat, to nie czuła się gotowa na rozpoczęcie dorosłego życia bez wsparcia rodziców. – Brakuje mi ciebie. I taty też mi brakuje.
Obudziła się. Niedziela, dzień pogrzebu i wolne w pracy.
Zresztą tam i tak nikomu o sobie za wiele nie mówiła. Samą urodą wzbudzała wystarczające zainteresowanie.
– Potworne jedzenie, wydziwione i niesmaczne.
Najgorsza ta zimna pomidorówka była.
– Gazpacho, prostaku, chłodnik hiszpański!
– Zimna pomidorówka, nie przekonasz mnie (…).
Zygmunt Miłoszewski, Jak zawsze
Lotnisko w Shannon dorównywało rozmiarami poznańskiej Ławicy, mogły się więc tam zgubić jedynie bagaże. Kuba usiadł na jednym z krzeseł, dość blisko wyjścia z hali przylotów, gdzie kierowcy odbierali pasażerów. Po lewej ciągnęły się budki wypożyczalni samochodowych, których nazw nie znał, co skłoniło go do rozmyślań nad swoją prowincjonalnością. Doszedł do wniosku, że należało częściej podróżować.
W ogóle podróżować.
Kawiarnia, salon gier i niewielki spożywczak z opcją zakupu pamiątek zamykały listę atrakcji lotniska. Każda łączyła się ze słonym wydatkiem, więc Kuba pozostał na miejscu.
Spóźnieni – pomyślał o przyjaciołach.
Najgorsze, że nie zabrał komórki, ponieważ postanowił kupić nową po wypłacie, a czteroletniego smartfona podarował dziadkowi – dzięki czemu ten miał wreszcie stały dostęp do Internetu. Nie mógł nawet z nikim porządnie porozmawiać, bo wstydził się swojego licealnego angielskiego. Zresztą, szczerze mówiąc, nikt się za bardzo nie kwapił. Raz jeszcze spojrzał na salon gier, przy czym przypomniał sobie wyczytane w przewodniku informacje o legalnym hazardzie na wyspach. Z gotówką było jednak u niego krucho, bo jak inaczej nazwać siedem euro i czterdzieści trzy złote? Gdyby, odpukać, chłopakom przydarzyło się coś złego, nie miałby nawet za co znaleźć sobie noclegu.
Temperatura w hali opadała wraz z kolejnymi falami podróżnych, którzy zmuszali automatycznie rozsuwane drzwi do otwartości. W głośnikach jeden z tanich przewoźników przepraszał za opóźnienie. Kuba czekał już bitą godzinę.
Wreszcie zauważył Krzyśka, o głowę wyższego od reszty tłumu. Za Krzyśkiem próbował nadążyć krótko ostrzyżony Paweł, krępy od tostów z masłem orzechowym i dżemem. Razem stanowili typowo komiksowy duet, rozbieżni nie tylko w wyglądzie, ale również w charakterach.
– Cud, wylądowali o czasie. – Krzysztof próbował wybronić się ze spóźnienia.
– Nic się nie stało – skłamał Jakub, po czym spojrzał na imponujący brzuch Pawła. Odpuścił sobie komentarze, żeby nie podgrzewać atmosfery.
– Dawaj bagaż i jedziemy – zarządził Krzysiek. – Łysy chwytaj za torbę! Nie zaszkodzi ci odrobina ruchu.
– Świnia – padło w odpowiedzi, jednak zbyt cicho na porządną kłótnię.
W milczeniu przeszli do samochodu: leciwego opla corsy. Najwyższy z trójki usiadł za kółkiem.
– Nie macie nawigacji? – Kuba rozejrzał się po ubogim wnętrzu. Zagadał nie z miłości do motoryzacji, a z chęci rozpoczęcia rozmowy, a ta zwykle zaczyna się od jakiejś obserwacji lub grzecznościowego pytania.
– Nawet zapalniczki brak! – rzucił na swoje nieszczęście Łysy.
Krzysiek zareagował:
– Kup coś, to pojeździmy. Nie musi być super to auto, nawet nie wprost z salonu. Cokolwiek. Zatankujesz, prawko zrobisz, a ja odetchnę. Poza tym żaden z nas nie pali, to na cholerę ci zapalniczka? A nawigację masz w telefonie.
– Czemu nie kupisz nowszego auta? – Kuba nie zamierzał doprowadzić do sprzeczki, wziął ciężar rozmowy na siebie. – Czegoś na raty?
– Na tym zdałem prawo jazdy, bo tutaj tak można – pochwalił swoją drugą ojczyznę. – No i nigdy mnie nie zawiódł. Przegląd przechodzi szybciej niż Łysy zebrę przed pizzerią.
– Bo w nim się nie ma co zepsuć – zamarudził z tyłu Paweł. – Nawet szyby są na korbki.
Krzysiek odpuścił. Poklepał kierownicę, w geście niepokojącym większość kobiet, po czym ruszyli w stronę Galway. Każdy szukał w głowie ciekawszych tematów do rozmowy. Rozłąka, nawet krótka, potrafi postawić działową ściankę między znajomymi, którą dobrze jest jak najszybciej zburzyć.
– Nudno bez was w Poznaniu. – Kuba spróbował uderzyć w sentymentalne tony.
I chociaż to jedno zdanie nie wywołało ożywionej dyskusji, miłość do rodzinnego miasta ponownie stała się wspólnym mianownikiem trójki. Bez słów zanurzyli się we wspomnieniach, bezrefleksyjnie spoglądając przez okna.
Krajobraz nie miał w sobie nic z polskiej słabości do lasów. Stada owiec wgapiały się w skubaną trawę z irlandzką cierpliwością. Drewniane płotki czy metalowe bramy zastąpiono kamiennymi murkami. Co najdziwniejsze, Jakubowe poczucie wyobcowania z lotniska odeszło w zapomnienie. Czuł się jak w domu.
Po kwadransie zaczęło delikatnie kropić, zerwał się również wiatr. Corsa mknęła po krętych drogach zdecydowanie bez kompleksów wobec nowszych aut.
– Z rana uderzymy na klify – zarządził Krzysiek. – Mamy kilka dni luzu przed kolejną robotą. Oczywiście płacone.
– Na moherowe? – dopytał Paweł. Jednym wprawnym łykiem do połowy wysuszył upolowaną butelkę coli, która odkształciła się z donośnym pyknięciem. Chłopak beknięciem pozbył się nadmiaru bąbelków.
– Moherowe, to babcie dają na tacę, że tak rzucę sucharem.
– Przestań mu dokuczać albo od razu odeślij mnie do Poznania – zażądał Kuba, odzwyczajony od ciągłych sprzeczek, od poczucia humoru opartego na zgryźliwościach. Z dziadkiem nie kłócili się nawet o ważne sprawy.
Kierowca spojrzeniem upewnił się, że przyjaciel nie żartuje. Zjechał na pobocze, wyłączył silnik, po czym obrócił się w stronę Kuby.
– Znamy się od podstawówki, prawda? Zawsze sobie pomagaliśmy, prawda? Dobrze, że było nas trzech, jak w piosence Perfectu, bo wzięto by nas za parę. Prawda?
– Prawda – zgodził się Kuba.
– W niektórych sprawach jestem cięższy od tego tam z tyłu, ale nie udawajcie zaskoczonych. Zawsze taki byłem. Już w piaskownicy rzucałem w dzieciaki piaskiem. Nadopiekuńczy! – Uśmiechnął się autoironicznie. – Przecież nie będę nagle wszystkich przytulał ani zrywał kwiatów na łące!
– Bywasz wredny… – burknął Paweł.
– Szczery co najwyżej. Przecież musiałem ci zastąpić rodziców, a nie każde słowo owijać w bawełnę.
– Radzę sobie – odpowiedział spokojnie chłopak. – Nie musisz mnie niańczyć. Może nie mam prawa jazdy, samochodu i nie przeczytałem tylu książek, ale ludzie mnie szanują. Mówią mi po imieniu, a nie jak do ciebie, po angielsku: Kris. Ciężko pracuję. Szef mnie chwali.
– „Kris” mi pasuje, dlatego tak mówią. A dbam o ciebie, bo później to do mnie staruszkowie będą mieli pretensje.
Jakub wtrącił trzy grosze:
– I tak się nie spotkacie, bo wylądujesz w innym miejscu.
– Przestałbyś, Kubowaty. To byli dobrzy ludzie. – Krzysztof szturchnął go w ramię. – Łysy, wiesz, że cię tentego, o czym prawdziwi mężczyźni nie mówią, to przestań się bez sensu nakręcać. Czasami coś palnę. – Włączył z powrotem silnik, prawy migacz. Próbował się nie roześmiać. – Postaram się opanowywać.
Samochód wrócił na lewą stronę jezdni, za oknami ponownie zaczął przewijać się krajobraz. Po minucie przyspieszyli do dopuszczalnej setki.
– Dobra, wafle! – Kierowca wrócił do tematu zapowiadanej podroży. – Klify Moheru, skąd wełna najwyższej jakości!
– Z tego są zrobione te legendarne berety? – dopytał Jakub.
– Z krwi i kości, niestety… Z krwi i kości.
– Co takiego? – Paweł nie załapał dowcipu.
– Tęższy – Kris rzadko zwracał się do niego po imieniu – jak kogoś stać, to ma oryginał, a jak nie, to nosi cztery paski na krawędziach pośladków. Nie męcz mnie proszę, kiedy prowadzę.
Zbliżali się do celu. Galway dorównywało wielkością rodzimym powiatowym miastom. W odróżnieniu od Poznania dominowała w nim jednak zieleń. Przedmieścia nie zrobiły na gościu aż takiego wrażenia jak samo centrum, które zamierzał wkrótce lepiej poznać.
Mieszkanie chłopaków znajdowało się na długiej Tuam Road, na piętrze niewielkiego apartamentowca. Na dole mieli garaż, gdzie zaparkowali rozgrzany samochód. Wystarczyło jeszcze pokonać schody, by móc odsapnąć po podróży.
Wchodziło się wprost do salonu. Wnętrze okazało się przestronne i w niczym nie przypominało tych z blokowisk Wielkopolski. Ściany pomalowano w kremowe barwy, a na podłogi położono panele. Dywanów czy tapet brakło, widocznie w Irlandii panowała inna moda. Wąski korytarz prowadził do dwóch sypialni – sąsiadek podłużnej kuchni, od której wiodły schody do dodatkowego pokoiku na strychu, gdzie miał nocować zachwycony Kuba.
– Królująca w tym kraju magnolia – Kris przerwał oględziny.
– Słucham? – Kuba oderwał się od macania blatów. Spodobały mu się nowe standardy życia, tak dalekie od kamienic z Głogowskiej.
– Chodzi mi o kolor farby na ścianach. – Krzysztof przesunął mu bagaż pod schody. – Łysy pokaże ci pokój, a ja w tym czasie upichcę kolację. – Taktownie wypchnął gościa z kuchni. – Jeszcze zdążysz sobie popodziwiać!
– Nawet ci nie pomogłem. – Kuba wskazał na torbę.
– Dzisiaj jesteś gościem. Należy ci się za nasze spóźnienie. Pewnie nieźle się zestresowałeś. Nie zaprzeczaj, znam cię – uciszył kumpla. – Rozpakuj się. Wróć na obiadokolację.
Kuba pomaszerował na górę, ale bez Pawła, który stwierdził, że przecież nie da się tam zgubić. Kuba w życiu nie mieszkał w podobnych luksusach. U dziadka bywało wprawdzie czysto, szczególnie w weekendy, w kuchni mieli nawet schludnie, ale brakowało wielu udogodnień, które tutaj wypatrzył. Telewizor chłopaków zdawał się być szerszy od sofy, w dodatku podłączono do niego stertę konsol i dekoderów, łącznie z polskimi. Już sama ilość pilotów przyprawiała o zawrót głowy, a chłopaki i tak przełączali wszystko komórkami. Poza tym zmywarka, podwójna lodówka kaszląca lodem, oświetlony okap, ze cztery laptopy i przygaszony kominek elektryczny. Toster, opiekacz, mikrofalówka z grillem, ekspres do kawy, frytkownica, gofrownica, zresztą prawdopodobnie wszystkie „wnice”, jakie tylko wymyślono. Brakowało chyba jedynie robotów.
Nowy domownik wrócił z piętra wpierw oniemiały, by po chwili niemożliwie się rozgadać. Gestykulował nawet energicznie, czego nigdy w jego wykonaniu nie widzieli, ponieważ zwykle potrafił stonować emocje. Zmęczenie najwyraźniej prysło. Kuba zachwycał się sypialnią rozmiarów salonu z żaluzjami na sznurki, z łóżkiem dla co najmniej pary Amerykanów z dzieckiem. Zachwycał się szafą jak z filmów o Narnii, telewizorem niewiele mniejszym od tego na dole, wspomniał o akwarium bez rybek, którym i tak się zajmie. Entuzjazm Kuby udzielił się kumplom, którzy zrozumieli, że do dobrego faktycznie idzie się szybko przyzwyczaić. Najbardziej podobało im się to, że gość potrafił się tym cieszyć. Nie zazdrościł, nie marudził na przeszłość, nie zrzędził na dziadkowy pragmatyzm. Bezwstydnie cieszył się z udogodnień. Szczerze, bo przecież nie mógł nauczyć się tak szybko kłamać.
– To już tu było – wytłumaczył Krzysiek. – Wynajęliśmy chatę z meblami, ze sprzętami kuchennymi. Nawet nie wiem, czy wynajmują bez. Połowy nie używamy, tak w ogóle. Niektórych rzeczy nawet nie odważyliśmy się włączać. Elektryczny kominek ponoć żre tyle prądu, co Łysy frytek. Jeden wieczór skąpany w refleksach tego badziewia puściłby nas z torbami.
– Nie mieli odkurzacza. Trzeba było kupić. – Paweł wrócił do tematu sprzętów. – Nie mieli, pamiętasz?
– I tak nam odliczono od czynszu, to nie marudź. – Kris pokręcił głową. – Odkurzacz był, ale zajechany przez poprzedników. Nawet nie chcę wiedzieć, co z nim robili, bo na ssaniu w zasadzie dmuchał. Ale mamy szczęście do landlorda, do właściciela – poprawił się na tyle szybko, by oszczędzić Jakubowi pytań. – W zasadzie spłacamy mu kredyt, jakby tak się nad tym zastanowić, to musi nas lubić. Nie tylko my, bo cztery mieszkania są jego. Fajny koleżka, na wózku jeździ.
– Widłowym? – Świeżo przybyły z wrażenia aż usiadł. Czy nazwykłej pracy fizycznej można się tu tak wzbogacić?
– Inwalidzkim – zaśmiał się Kris. – Skubany i tak się nie poddaje. Wjeżdża od drugiej strony, tam przy schodach ma podjazd. Ostatnio przyjechał okno naprawiać, bo coś tam pękło. Aż mi głupio było, ale co zrobisz, w liceum tego nie uczyli. Poradził sobie samym śrubokrętem, taki magik.
Gospodarze skoncentrowali się na podgrzaniu jedzenia. Swojska pomidorowa średnio pasowała do kolacji, za to okazała się wyjątkowo udana. Polski smak sprawił, że tercetem zatęsknili za krajem.
Jak przystało na emigrantów.
Czwarte śnienie
Trawa marniała pod wojskowymi namiotami, które rozbito wokół sporych rozmiarów polany. Obóz tętnił życiem. Dzieciaki wysypywały się z autokarów. Nosiły mundurki w przeróżnych odcieniach zieleni, a zdobywane w ciągu roku sprawności wzmacniały ich rękawy naszytym filcem. Deszcz przestał padać, jednak wciąż było mokro i błotnisto. Silne lipcowe słońce na celownik wzięło sobie kałuże. Miało nie odpuszczać przez następne trzy tygodnie, tak by zapamiętali to lato na lata.
Pierwsze grupy młodzieży kierowały się już na śniadanie, gdy kolejne dopiero docierały na miejsce obozowiska. Autobusy zjeżdżały zarówno z najbliższych województw, jak i z Lubuskiego czy z Wielkopolski. Sosnówka Górska ożywała tak w każde wakacje już od końcówki lat osiemdziesiątych. Lokalne sklepiki prosperowały głównie dzięki harcerskiej oraz zuchowej braci, której na co dzień było tak strasznie daleko do morza, że zwykłe muszelki uważała za skarb.
Jakub dotarł na miejsce jako jeden z pierwszych. Stał pośrodku zielonego placu, a przy nim ta sama dziewczynka, co we śnie o pasowaniu na pierwszoklasistę, tylko – zresztą podobnie jak on – o kilka lat starsza, przez co na pozór poważniejsza. Uśmiechnęła się do niego.
– Gdzie twój namiot, żołnierzu? – zapytała.
Wskazał na pobliskie materiałowe wejście bezzębnej bestii. Do tej pory myślał, że najgorsze na świecie są poznańskie blokowiska, ale nawet tam zdarzała się odrobina prywatności. Cztery ściany pokoiku, choćby jedynie półtorametrowej szerokości.
– Zostało miejsce przy samym brzegu – starała się go nie zasmucić. – Mogłeś wybrać lepiej godzinę temu, a nie gapić się na czubki trampków.
Zabrała się żwawo do rozpakowywania przemoczonego plecaka chłopca. Najbardziej dostało się ubraniom na wierzchu; porozwieszała je na linkach.
– Będziesz sznurować wyjście. – Wyciągnęła śpiwór. – Takie ci przydzielą zadanie.
Kuba zamierzał przyznać się do tchórzostwa. Wolałby wrócić do domu, gdzie przynajmniej wiadomo, czego można się po ludziach spodziewać. Zapragnął napisać do mamy. Ta, nawet jeśli potraktowałaby go poważnie, dotarłaby z odsieczą pewnie nie wcześniej niż za tydzień. Czuł, że utknął. Bezradność doprowadzała do łez, które póki co dzielnie łykał.
– Łap menażkę. – Rzuciła żelastwem: jakimś zestawem aluminiowych pojemników i sztućców, na pierwszy rzut oka dość skomplikowanie ze sobą połączonych. Oczywiście nie zdołał złapać i całość wylądowała na ziemi. – Nie martw się. Pokażę ci, jak to się składa.
Przy niej czuł się bezpieczniej.
– Tam mieszkam. – Wskazała na ciemny namiot ustawiony po drugiej stronie polany, gdzie nocowały dziewczęta z ich zastępu. – Przyjdź, jeśli będziesz mnie potrzebował. Tylko nie czaj się godzinę przed wejściem, pamiętaj!
Skinął w odpowiedzi. Nie chciał zostać sam, ale nie mógł jej dłużej zatrzymywać.
– Tam na prawo jest nowa stołówka. Zastępowi wzywają na posiłki, a jak nie oni, to drużynowi – wyjaśniła. – A na lewo jest ukryta najfajniejsza ze ścieżek… – zniżyła głos, jakby zdradzała harcerski sekret. Chłopak przez moment dał się nawet wciągnąć. Poddał się zagadkowemu wydźwiękowi słów. – Prowadzi do latryn – zaśmiała się z udanego żartu. – Nie pękaj – poprosiła, widząc, że zebrało mu się na płacz. – Będzie fajnie. Zmężniejesz. Przecież chciałeś być silniejszy! Aha! – Wręczyła mu białą kopertę. – Mama wiedziała, że będziesz tęsknił.
Szczupłymi palcami chwycił papier.
– Wysłała go tydzień wcześniej – dodała, po czym zostawiła go sam na sam z listem.
Usiadł na świeżo pościelonej pryczy, by w spokoju przyjrzeć się pocztowym znaczkom. Przedstawiały znaki zodiaku. Odczytał „Sz. P.” przed swoim imieniem, co poprawiło mu humor.
Otworzył kopertę, skupił się na bezcennych słowach.
Poznań, 16.07.20.
Kochany Synku,
Dotarliście na miejsce i poznajecie nowych przyjaciół, a ja Ci tylko głowęzawracam… ale dom jest taki pusty bez dzieci.
Wiem, wiem, nie jesteś już dzieckiem, tylko Jakubem harcerzem, a ja sięniepotrzebnie zamartwiam. Tata powiedział, że będą się z Ciebie śmiać, gdy zarzucęCię listami, ale możesz je przecież gdzieś chować i czytać dyskretnie. Mundurki mająsporo kieszeni, prawda?
Agnieszka pomoże Ci we wszystkim, Synku. Pamiętaj, że ona już tambyła po drugiej klasie, kiedy ty wolałeś dłużej zostać u dziadków. Obiecała, żezadba o Ciebie.
Nie widzimy się już dwa długie tygodnie Kubusiu, a tu jeszcze trzy kolejnetrzeba cierpliwie przeczekać. Mam nadzieję, że podobało Ci się u babci Krysi. Dziadek Leon na pewno przeszedł się z Wami po okolicznych łąkach i lasach.
Brakuje mi jego legendarnych ognisk i ziemniaków pieczonych w mundurkach. Jestem pewna, że namawiał Was do picia maślanki. Mnie od zawsze niąmęczył – tak długo, aż polubiłam.
Chłopaki z podwórka pytają o Ciebie, no to im mówię, że zwiedziłeś Warszawę,a teraz zdobywasz sprawności. Najwidoczniej nie wystarcza im pomysłów na zabawy,bo cały boży dzień przesiadują pod naszą klatką. Nudzą się, szczególnie Marek. Nie ma z kim na rowerze jeździć.
Nie zabieram Ci więcej czasu, naciesz się słońcem, tylko uważaj na poparzenia.
Widzimy się niedługo, Skarbie. I tylko za bardzo nie urośnij, byśmy mogli Cięrozpoznać.
List zbliżał się ku końcowi.
Uważaj na siebie i nie wydaj od razu wszystkich pieniędzy.
– Kocham Cię, mama.
Przeczytał to, a może usłyszał, na chwilę przed otwarciem oczu. Leżał na łóżku, a łza z policzka spłynęła na poduszkę. Nie miał pojęcia, skąd brały się te sny. Kosztowały go sporo nerwów, mimo to zapragnął zanurzyć się w następny, na dłużej, może i na całe życie. Emocje z onirycznej rzeczywistości nazwałby prawdziwszymi od codzienności, nawet od tego wyjazdu za granicę.
Dziadek niewiele opowiedział Jakubowi o rodzicach. W zamian wielokrotnie zapewniał, że byli wspaniałymi ludźmi – honorowymi, religijnymi nawet, ale co z tego, jeśli chłopak nie znał powodów ich nadzwyczajności. Najgorsze, że dziadek ani razu nie wspomniał Kubie o siostrze. Chłopak miał pewność, że ta dziewczyna nie zrodziła się jedynie w jego głowie, ponieważ wypełniała pustkę, z którą borykał się, odkąd pamiętał.
Postanowił, że kiedy znów zobaczy się z dziadkiem, nie da się zbyć półsłówkami.
Ściany szare i brudne, z zaciekami.
Niski sufit. (…) Nie ma okna.
S. Mrożek, Emigranci
Jakubowi udało się namówić Krzyśka na poranną pogawędkę, chociaż ten najchętniej pognałby od razu do samochodu, do klifów oraz przygody jakże odmiennej od fizycznej pracy.
– To jaki jest ten szef? – zagadał Kuba.
– Dobry. – Kris wzruszył ramionami, co zresztą robił dość często, kiedy zbierał myśli. – Nie rzuca mięsem, nie opieprza, nie zwolni za byle bzdet. Szczególnie tobie przypadnie do gustu – stwierdził, mając na myśli ugodowy charakter kumpla. – Tylko błagam, zasuwaj na spokojnie, równym tempem, bo jeszcze podniesiesz poprzeczkę, za co żaden z chłopaków cię nie polubi. Nie staraj się niczego udowodnić, szczególnie mnie. Korzystaj z ulg, jakie przypadają nowicjuszom.
Tym Kuba się faktycznie martwił, ponieważ nie chciał nikogo zawieść. Nie dojrzał do etapu wymagań opłacanych tak wartościową walutą.
– A czy Irlandczycy próbują naszych potraw? – Wskazał na leżący na blacie polski chleb.
Paweł skulił się za laptopem. Przeczuwał, o czym za chwilę będzie mowa.
– Łysy zaprosił raz szefa na obiad. Z miesiąc temu. – Kris usadowił się wygodnie na sofie, gotowy na dłuższą pogadankę. Nawet klify zeszły na dalszy plan.
– I co takiego ugotowałeś? – Kuba zagadał wywołanego do tablicy kumpla.
– Flaczki po zamojsku…
– Na początek – doprecyzowano z kanapy. – Musiałbyś zobaczyć minę degustatora, tym bardziej że na starcie opowiedziałem mu o pewnej polskiej tradycji. Skłamałem, że u nas w kraju powinno się zjeść danie do końca, do ostatniego okruszka, kropli, kawałeczka. Wiadomo, bieda. Inaczej afront!
– I? – Kubie udzielał się wesoły nastrój.
– I dojadł.
– Chciałem, żeby spróbował czegoś nowego. Przecież każdy lubi flaczki – bronił się kucharz. – Inaczej nie podawaliby tego na weselach.
– Terry zjadł i zzieleniał lekko. – Krzysztof pociągnął wątek. – Myślałem, że ludzie zielenieją tylko w bajkach, ale jednak zdarza się i w realu. Na bank pomyślał, że już po wszystkim i można czmychnąć do łóżka w dalekim od Polaków domu. Podziękował za pyszny obiad, co chwilę zerkając w stronę drzwi.
– Nawet wylizał łyżkę. – Łysy uznawał to za komplement.
– Maniery… – Kris niekoniecznie. – Po kilku głębokich wdechach szef wstał, poprawił pasek przy portkach, a tu Łysy z głównym daniem bieży! Bigos lub barszcz z uszkami! – zdradził Kris. – Do wyboru! Zastanawiałem się, czy nas za to nie zwolni.
– Barszcz mu smakował! – defensywnie fuknął kucharz. – Na bigos źle patrzył.
– Prawda. Poprosił nawet o przepis. Stwierdził, że barszcz ma potencjał, że może służyć jako genialna zupa na kaca. To mu nasz kumpel podarował słoik z narodową potrawą w proszku! Terry zwątpił czy nie robimy sobie jaj, że tak pozostanę w temacie gastronomii, tyle że zbyt dobrze znał tego typka. Ode mnie dawno by zwiał.
– Tak najłatwiej – Kuchmistrz nawiązał do spożywczego półproduktu.
– No tak – zgodził się Krzysztof. – No i gość chwycił za słoik, podziękował jeszcze raz, tym razem nawet serdeczniej, po czym przesunął się w stronę wyjścia, a jak Łysy zaproponował alkohol, to i na krótką chwilę odzyskał normalne kolory. Jak to szło, Łysy? – Kris poprosił przyjaciela o wsparcie.
– Na lepsze trawienie…
– A teraz zgadnij, co takiego zrobiła nasza kuleczka?
– Chciałem dobrze. – Paweł śmiał się już razem z nimi. – Przecież miało być tradycyjnie.
– Nalał wódę w literatki!
Minęło kilka minut ożywczego śmiechu, zanim doszli do siebie.
– Łysy, ty nawet nie lubisz wódki – odezwał się wreszcie Kuba.
– Nie lubi, ale to cały on – odpowiedział za niego Krzysiek i odstawił szklanki do kuchni.
Zawsze chce dobrze – pomyślał Jakub zgodnie z prawdą.
* * *
Sokół przyspieszył w nadziei, że zdąży ostrzec chłopca. Początkowe plany spokojnej podróży połączonej ze zwiedzaniem wzięły w łeb. W najczarniejszych snach nie przewidział aż tak szybkiego obrotu spraw. Łudził się, że mają czas – miesiące lub nawet lata, bo przecież od ceremonii w dąbrowie nie wydarzyło się nic spektakularnego. Wrogowie wręcz zapadli się pod ziemię!