Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są takie związki, których nawet Śmierć nie rozłączy, chociaż stale próbuje, siejąc wokół spustoszenie. I wznosi z tych starań mur, niezdolna odwrócić oczodołowej czerni od cierpienia. Bo cierpienie człowiecze, przyprawione świadomością, smakuje jej najlepiej.
🧟♀
Od autora:
Zajrzałem w każdy zakątek opisanego osiedla. Dotknąłem drzazg ławek, doskoczyłem do krawędzi daszków klatek schodowych, wykradłem dziecięce skarby gnijące pod ciężarem chodnikowych płytek czy pod obeschniętymi kępkami niegdysiejszych traw. I spacerowałem z Kubą wzdłuż garaży, środkiem kałuż. I spożywałem, co ogródki działkowe rodziły, a na pobliskiej górce czas zabijałem piwem. I paliłem, i umierałem, bo przecież skłamię, jeśli powiem, że żyłem.
I podnosiłem wzrok na okropieństwa, i opuszczałem ze wstydu.
I spadałem z trzepaka przekonany, że za moment umrę, i płakałem od piasku w oczach, bo jakiś dzieciak zamachnął się łopatką.
Ale już nie płaczę. Bo mam Was,
Marek Zychla
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Przesmyk
Copyright
© 2020 by Marek Zychla
© 2020 by Wydawnictwo IX
Copyright for the cover art
© 2020 Łukasz Gwiżdż & Wydawnictwo IX
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Katarzyna Koćma
Korekta: Krzysztof Biliński
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Łukasz Gwiżdż
Ilustracje: Dawid Longa
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2020
Wydanie I
ISBN 978-83-960071-3-1
Locha
Jakub/MLody
Locha
Młody
Locha
Młody
Locha
Młody
Epilog
Juliuszowi Wojciechowiczowi
Zimno. Czasami myślę, że chłód płynie stąd na cały świat i wypełnia nawet kosmiczną próżnię. A u was? Pewnie cieplej, skoro nie drżycie. Nie dziwcie się, proszę, że wyczuwam waszą cielesność. Taki mój los.
Gdzie w ogóle jesteście? Poza osiedlem? Czy ktoś wam o mnie bzdur naopowiadał?! Ktoś ploty sieje?! A może szpiegujecie dla wspólnego dobra, któremu wiernie służycie?! Szpiegujcie zatem do woli! Pomóc, nie pomożecie, zaszkodzić, nie zaszkodzicie.
Rozejrzyjcie się wpierw po pokoju. Chętnie podzielimy się chłodem, bo jak widzicie, wszystkiego innego chroniczny brak.
I nie dostrzeżecie śpiącego Młodego, dopóki wam nie pozwolę. A chłopak tak pięknie drży – zawsze drży o wszystko. Od tych ciągłych skurczy mięśni rozbudował nam trochę muskulaturę. Mój Kuba, Kubuś, Młody.
Zimno. W kościach i w sercu mróz, aż strach choćby mrugnąć, żeby powiek nie skleił lód. W uszach ból dzwoni od ciągłego przewiania cielska, od przeciągów i niedoleczonych infekcji. Kłuje przy skroniach, ćmi w potylicy, i żadna czapka nie pomoże. Dawno po zatokach poszło; dobrze że zęby wyplute, bo jeszcze te by mnie dręczyły zapaleniami nerwów.
Szczęśliwie Młody ma się lepiej.
Nie moja zmiana ze spaniem, więc mogę spokojnie pomyśleć i poopowiadać wam o osiedlu. O rozmowie możemy zapomnieć, bo nigdy nie odpowiadacie na żadne z pytań. Wasz wybór, milczki. Też wolę milczeć i słuchać. Też nadaję się na szpiega.
Wgapiam się tępo w popiół, który zlatuje spomiędzy palców na stos papierosowych filtrów, od których odrywania uzależniłam się bardziej niż od palenia. Popiół w pył się obraca i koszmarnie czernieje, kiedy się na niego splunie. Można nim malować i nie potrzeba lepszych farb, aby uwieczniać tutejsze krajobrazy. O kolorach dawno zdążyliśmy zapomnieć.
I palę sobie, jednego za drugim, bo nie cierpię bezczynności, a aktywnością fizyczną brzydzę się niczym sprzątaniem. Poza tym w dymie wszystko wygląda lepiej, skoro traci na wyrazistości. Dym rozjaśnia mój świat.
Przegniły blat służy nam obojgu, mi i Młodemu, za popielniczkę, a ognia użycza kuchenka gazowa. Ten blat nigdy nie stanie w ogniu, tyle w nim siedzi wilgoci. I poza popiołem nie udźwignąłby nawet kubka z kawą. Rozpadłby się na cuchnące wióry, z których łeb dalej posypywalibyśmy popiołem. Uparty jest w tym trwaniu; złośliwy złośliwością rzeczy martwych.
O, wzdrygacie się, ponieważ zauważyliście krew na pecie. Wybaczcie, to nie bajka o księżniczce z najwyższej wieży. Och, zawiedliście się na mnie już na samym początku znajomości! Przynajmniej nie będziecie mieli oczekiwań, z których rodzą się pretensje. Miałaś być dobra! Odważna! Piękna! Pomocna…
Jestem, jaka jestem, co samo w sobie przychodzi z trudem, kiedy ma się tysiące wrogów.
Odpalam kolejnego papierosa. Zapałki trzymam w lewej kieszeni kamizelki, ale i tak pielgrzymuję do kuchenki po ogień. Tak czy siak, oszczędzam zapałki na wyjścia. Zaciągam się aż po żołądek i wypuszczam chmurę. Dym gryzie się ze wszechobecnym smrodem, kłębi pod pożółkłym sufitem, szarością podpierając styropianowe kasetony. Udaje firanki, złuszcza, co złuszczyć może, wsiąka, przemija, pieści, czasem szczypnie. I wraca do płuc. U nas dym kołem się toczy.
Sięgam po alkohol. Szklanka na kolanie niestety pusta. Zabawne, że nigdy nie przestaje mnie to dziwić. Po tych wszystkich latach w piekle powinnam przywyknąć do mocniejszej niż kiedyś głowy. Dla takich, jak ja wymyślono litrowe butelki wódki, a nie zero-siódemki! Dbają o mnie w sklepie nocnym. Pilnują, żebym się nie rozpiła! Osiedle mnie potrzebuje…
Dzięki alkoholowym kaloriom nie czuję głodu, a niedosyt cudnie mi działa na nerwy.
A może odgrzeję nam słoik flaczków? Taki miły gest względem Młodego; zjem i ja, bo nie mam ochoty wysłuchiwać kazań o „niezdrowym prowadzeniu się”. Księdzem mógłby zostać, gdyby ktoś jeszcze potrzebował tego typu posług. Palmy szybciej by tu zaakceptowano!
O, coś grzmotnęło w ostatniej klatce! Nie, nie wystrzał – tam biedota mieszka, same wiecznie odurzone męty; zagrypieni, jak przywykliśmy ich pieszczotliwie nazywać. Na najwyższym, czwartym piętrze, aż się od nich roi, jakby tam mieli wylęgarnię. Ruchają się i rodzą kolejnych, w tym smrodzie, w którym ostatnią rzeczą, na jaką mielibyście ochotę, jest seks. Dziwne… Czy brudy nie powinny opadać na dno? A może osiągnęliśmy już dno na poziomie dachów, a wszystko, co poniżej, niewarte jest funta kłaków?
Wiem, nie odpowiecie. Wy będziecie się naszym światem zachwycać!
Przynajmniej na początku. Jak każdy.
Wychodzę na balkon, chociaż nie miałam zamiaru opuszczać mieszkania. Klamka zacięła się, lecz nie ma takiego zacięcia, które pod naciskiem mojej ręki nie puści. Szarpię i… potrzebujemy nowej klamki. Drzwi stoją otworem.
O, na dworze jest nawet cieplej niż w mieszkaniu. Wywietrzy się troszkę…
Ciekawość mnie zżera, tak interesująco grzmotnęło. Wychylam się przez barierki. Dym wali z najwyższych okien, gdzieś na skraju betonowego pudła. Kłębi się pochmurnie!
Pięknie, myślę i spluwam przed siebie, na pożółkłą parodię trawy – jakieś źdźbło pobłogosławiłam właśnie odrobiną wilgoci! A mawiają, że to ja jestem zła.
Biedny Młody będzie się zastanawiać, czy heroinicy przegrali z gazem, czy jednak tym razem pijaczki popisały się kreatywnością wprost z kreskówek. Raczej obstawi drugi wariant, pieprzony optymista. A jak obstawi, to trafi. Tak ma, nie pytajcie czemu. Żule rzeczywiście potrafią polać kogoś benzyną i podpalić za głupie grosze. Nic niezwykłego, o ile nie robią tego w mieszkaniu. Durni są, tak na wskroś durni, przez co służą nam za rozrywkę. Zwykle niezniszczalni niczym karaluchy, lecz jak sporadycznie coś odpierdolą, to drżyjcie narody! Ze śmiechu…
Żule nigdy nie wyginą. Zbyt pociągający to styl życia, żeby zabrakło kolejnych chętnych. Zazdroszczę im ciągłej beztroski czy raczej trosk zredukowanych do zasadniczego problemu: co wypić?
Wracam do pokoju nienazywanego salonem – nawet na kiepskie poczucie humoru nas przecież nie stać. W sumie na nic nas nie stać, oprócz wódki, słoików flaczków i zapałek raz na jakiś czas. No i papierosy, jedyna radość życia. Dłużej pociągnie się tutaj bez wody niż bez fajek. Bez dymka momentalnie pochłonie was depresja.
Balkonowe drzwi decyduję się podeprzeć krzesłem. Jeszcze dym by mi cały wywiało i syf aż nadto rzucałby się w oczy, a przecież mamy was, gości! Sięgam po paczkę aresów i tłusty od brudu uchwyt platerowanej laski – przejdę się, z ciekawości. Twarde, stare cholerstwo z tej laski. Zabawne, jak upodobniamy się do ulubionych przedmiotów…
Płaszcza nie mam. Narzucam tylko drelichową kamizelkę w koszmarną kratę, dawno już wyzutą z kolorów. Szarość i czerń, a te jaśniejsze miejsca to plamy. Kamizelka trzyma ciepło, w dodatku jest łatwa w czyszczeniu, bo wykruszają się z niej po zakrzepnięciu nawet plamy z krwi. I najważniejsze: nie ogranicza ruchów. Zapinam ją na nawoskowany zamek (Młody nigdy jej nie zapina, bo go ponoć dusi!).
Uderzam w kieszeń, odzywają się przebudzone zapałki, słyszę też przytłumiony banknotami szept monet. Nie jest źle! Bywało gorzej… Posiadanie pieniędzy oszczędza czas. Nie muszę nikogo z nich oskubać, tylko mogę sobie prosto powędrować do nocnego. Jak królowa!
Wychodzę na klatkę schodową, przy której nasze mieszkanie wygląda niczym wycięte z łagodniejszego koszmaru. Nie zamykam za sobą drzwi na klucz, nie trzeba. Co prawda na osiedlu nie brakuje odważnych, jednakże głupi, poza żulami – którym, jak wiadomo, dopisuje szczęście – wyginęli na samiuteńkim początku. Bezcenne korki jednak wykręciłam; lepiej oszczędzić sobie brutalnych poszukiwań.
Nie zapalam światła, ponieważ przywykłam do szarości i dobrze widzę w nocy. Poza tym z dziur po wykręconych żarówkach i tak nie spłynie żaden blask. I dobrze, bo o stanie ścian nie można nawet powiedzieć, że farba z nich odeszła, złuszczyła się, ktoś ją zadrapał. O nie! Tu jak w jaskini wygląda, wszystko obśrupane, łącznie z sufitem! Poryte, odłamane, odkute, nierówne, przesiąknięte krwią. Młody przywykł kiepsko żartować, że ktoś tędy po nocach bydło przepędza i byki rogami kaleczą tynki. W kwestii poczucia humoru Młodego na nic lepszego nie stać, ale wiem, że chciałby mieszkać gdzieś, gdzie sąsiedzi dbają o wspólne dobro.
Z klatki zniknęło wszystko, co dało się spieniężyć. Zapomnijcie o włącznikach światła; nawet kable wypruto ze ścian. Ba, nie ma parapetów, rur, okien i wyjściowych drzwi! W ich miejsce Gronkowski z parteru zawiesił grubą kotarę. Tych zaryglowanych, prowadzących do piwnicy nikt oczywiście nie rusza.
Odruchowo zerkam w ich stronę, sprawdzając lekkim kopnięciem, czy nie poluzowały się deski. Nie poluzowały, dzięki Bogu. To zabawne, co za dwuznaczność przybiegła mi właśnie do głowy: deskami zabito piwniczne drzwi. Trudno się nie uśmiechnąć, prawda? Uwierzcie, znacznie mniej mielibyśmy do śmiechu, gdybyśmy nie wzięli się za drzwi zabijanie…
Nocny chłód wpada przez dziurę po okienku z mocą puzonowych dmuchnięć, jakby nie wiedział, że betonowego balonu nie da się napompować… Laską odsuwam koc, zrzucając uśmiech. Z grubego materiału skapują ciemne krople sadzy czy gówna, okraszone kurzem. Osiedlowa jucha o grupie zero, toksyczna – jedna jej kropla we krwi powaliłaby słonia. A słonie pasowałyby do naszego osiedla, szare, pomarszczone, tłuste, o zaropiałych i kaprawych oczkach, a przy tym silne, uparte, pamiętliwe! Prawie nie do zdarcia.
Kroczę wolno popękanym chodnikiem, przypominającym o pierwszym spotkaniu z Młodym. Dokładnej daty nie zdołam podać, nikt nie zdoła. Nie liczymy lat. Zbytnio skupiamy się na poszczególnych dniach lub, w moim przypadku, na nocach. A dni są do siebie bliźniaczo podobne, w tej ciągłej równonocy dwudziestoczterogodzinne odłamki po równo dzielą czas w temperaturze i aurze jesiennej, bez śniegu i upałów. I telewizji brak, i internetu, i kalendarzy nikt przecież nie sprzedaje, świąt nie obchodzimy z tego pogubienia, a telefony komórkowe straciły zasięg już pierwszego dnia, baterie im po latach pozdychały na amen. Nikt nie może tak naprawdę daty sprawdzić, chociaż trafiło się kilku obsesyjno-kompulsywnych typków… Nawet u nich obliczenia są ze sobą sprzeczne. Przynajmniej zgadzają się co do roku; ostatnio (chyba wieki temu, kiedy jeszcze się tym interesowałam) podawali dwa tysiące siedemnasty.
Tylko noworoczne popijawy wciąż trwają niezłomnie na gardłowych posterunkach, każdego dnia. Pijemy co wieczór, na całym osiedlu, w każdym z zajętych mieszkań – coraz więcej jest tych opuszczonych (w naszej klatce połowa). Pijemy zwykle po cichu, bez fajerwerków, chociaż brakuje psów, którym mogłoby to przeszkadzać. No dobra, sami wiecie, że czasem coś u nas wybucha, ale z głupoty. Tu niemal wszystko dzieje się z głupoty.
Myślenie „latami” w ogóle niczemu nie służy. Pozwala uwierzyć, że mamy szansę na przyszłość, albo jeszcze gorzej: tęsknotę za przeszłością. Zbyt wiele rzeczy nas tutaj żre, by zapraszać tęsknotę do stołu.
Spoglądam w niebo, zdziwiona, że tak jasno. Pracują nad tym dwa księżyce w chronicznej pełni i rzadziutka warstewka chmur – księżyce przynajmniej nie grzeją tak jak słońca; nie mam pojęcia, w jaki sposób Młody spaceruje za dnia!
Zimne latarnie sterczą przy ulicach, rzygając na asfalt grudkowatą czernią dziur po żarówkach. Patrzę w okna, w te kratery powybuchowe na czwartym piętrze. Dym wylatuje już tylko nieśmiałym ciurkiem; nawet jemu się najwidoczniej odechciało. Nie sądzę, żeby którykolwiek z okolicznych mieszkańców przejął się eksplozją. Nawet ci, którzy w wybuchu zginęli, nie mieli na to czasu. Przynajmniej wyrwali się z tego piekła, brawo oni! Chociaż nie. To nie jest piekło, czyściec raczej. W piekle powinno być gorąco niczym w bebechach skandynawskich wulkanów, a u nas wieje ze wszystkich stron, ze szpar w murze, o którym można by opowiadać godzinami, wplatając w to historie uwięzionych w nim ludzi, również tych, co właśnie zginęli.
Mur, nasze kostno-skórne tabu. Trupia budowla, nie do końca trupia, bo rozciągnięte na szkielecie skórzane szczątki wciąż przecież żyją i oddychają tym samym powietrzem, co i my, choć oddechy cuchną im śmiercią.
Mur to paskudny widok: głowy jęczą, rozciągnięte płaty skór pękają, kości bielą się lub żółkną. Mur, znienawidzona bariera śmierdząca rozkładem oraz zjełczałym strachem, nie do sforsowania, choćbyś bardzo tego pragnął i zaprzągł najdziksze siły. Co najwyżej dołączysz do ofiar pierwszego dnia, których jucha zalała piwnice. Ewentualnie przystaniesz do podobnych tobie, lubujących wolność, którzy próbowali uciec, a teraz najgłośniej zawodzą, chociaż usta mają zszyte drutem kolczastym, rozgrzewającym się do czerwoności, kiedy próbują zasnąć. Szkoda mi ich, jednak czasu nie zdołam cofnąć.
Ech, żaden człowiek nie zasługuje na wieczne męki. Nie ma przecież takich rachunków, których nie da się wyrównać śmiercią i nieistnieniem.
O, pojawiają się pierwsze sępy! Dykciarze w obesranych portkach, te najgorszej maści żule zrodzone z żuli, których przy narodzinach chorobą alkoholową obdarowały matki, a ojcowie byli równie liczni, co opróżnione przedprokreacyjnie butelki bełtów. Będą krążyć, będą węszyć i oblizywać purpurowymi jęzorami spierzchnięte wargi. Poczekają, aż beton ostygnie i zaczną walczyć o niemal bezwartościowe, okopcone śmieci, jeśli te dadzą się wymienić chociażby na kroplę denaturatu. Niczym dzikie zwierzęta, tyle że mniej groźne, bo bezzębne!
Nawet zdolni są w tym amoku zaatakować mnie, zawsze na własną zgubę. Oj, poleje się wysokopromilowa krew, udekorowana wiązankami najgorszych przekleństw, bo dykciarze walczą nieczysto, na całego, wiedzeni tym jednym, za to jakże silnym pragnieniem! Na nic nie patrzą, o nic innego nie dbają. Byle się napierdolić.
Spoglądam do góry. Dymu już nie ma, bo i skąd miałby być? Ściany palą się kiepsko, a w tych mieszkaniach skutecznie wyeksmitowano jedynie meble. Wybuchy kończą się zwykle na pęknięciach czy pochylonych balkonach. Betonowe zęby osiedla stoją dalej, obolałe i ziejące ludzką ropą. Nie dają się wyrwać cęgom czasu! Czasami myślę, że zrosły się korzeniami ze sobą. Jeden za wszystkie, wszystkie za jednego! I pójdą sobie stąd co najwyżej w ślimaczym marszu ku wieczności.
Ech, naoglądałam się tych tresowanych denaturatem małpek, w dodatku zaczyna padać. Deszcz oczyszcza noc. Nie biorę udziału w dziennym zakłamaniu pod lampami duetu leniwych słońc, kiedy to wątpliwe dobro, czyli staruszkowie, wypełza z najniższych pięter. Słońca ciskają chudymi promieniami w ich fałszywie uśmiechnięte oblicza, drwiąc sobie z ludzkiej tęsknoty za szczęściem. A oni, te babuleńki i dziadki, nie widzą jawnej drwiny! Dają sobie pluć fotonami w twarz i jeszcze nastawiają pobrużdżone lica!
Rozumiem, że najstarsi z nas najmocniej tęsknią za normalnością, lecz powinni mieć na tyle rozumu w łepetynach, by pojąć, że nie przywrócą normalności samym zakłamywaniem rzeczywistości.
Dokąd iść? Przecież nie do domu. Najlepiej do sklepu nocnego, tej apteki dla wyklętych dusz! Deszcz odpuszcza, zanim się na dobre rozpadało. Ziemia spiła każdą kroplę wilgoci, zapewne w nadziei, że się utopi. Spiła i już ponownie pęka. Nic nie zwraca do nieba.
— Ej, ty! Stara suko! — słyszę gdzieś z Paderewskiego, jednej z najpodlejszych ulic, zaległej w mokrym cieniu najdłuższych z bloków.
Obracam się powoli. Złością maluję twarz.
— On nie chciał! — krzyczy niejaki Knypek, chowając się za plecami szczupłego nastolatka (Znam ich – tu wszyscy znamy się z najgorszych stron.). — Nie widział, że to pani. Ma słaby wzrok i kleju się nawąchał…
Milczę. Wyciągam w ich stronę laskę i machnięciami zachęcam do podejścia bliżej. Teraz nie mają odwrotu, biedaczyska. Nie da się uciec od niektórych lekcji.
— To nie jest konieczne, łaskawa pani. — Nie ruszają się z miejsc; złość we mnie, ta na pokaz, narasta. — Powinniśmy o wszystkim zapom…
Stukam czubkiem laski o chodnik; raz, ale na tyle mocno, że płytka pęka, czym przerywam koncercik skomleń. Idą. Zawsze podchodzą. Wolną dłonią odsuwam Knypka, który z ulgą wypuszcza powietrze.
— Nie wtrącaj się — dodaję zupełnie niepotrzebnie, bo akurat Knypek głupi nie jest.
Przyglądam się rozedrganemu dzieciakowi. Ile może mieć lat? Szesnaście, siedemnaście? Aksamit zamiast filcu pod nosem i ta krucha łepetyna z czarnym proszkiem krótko ściętych włosów. I mruga, i mruży oczy, czyli faktycznie ze wzrokiem u niego nie najlepiej, a okularów u nas przecież nie dostanie.
Tak, urodził się już w tym syfie. Taki młody! Na mur beton łoi wódę nie mniej od innych i kopci więcej ode mnie. Stara się zaznać chociaż drobinek przyjemności. Coś bąka, że chciał się tylko popisać przed starszym kolegą.
To się popisałeś, biedaku.
Uderzam szybko, zaś kość pęka; echem pobrzmiewa chłopięcy krzyk. Spoglądam na Knypka, jednak ten nie odważył się podnieść wzroku, a co dopiero pięści. W milczeniu ruszam dalej. Trochę złoszczę się jeszcze na dzieciaka, że mi nie podziękował. Podziękuje z czasem. Właśnie uratowałam mu życie. Od tej pory zawsze upewni się, kogo zaczepia, choćby wcześniej kompletnie oślepł.
Krzyki bólu cichną, zanurzając się w klatkę schodową. Knypek zaopiekuje się kumplem, znieczuli go alkoholem i wszystko mu porządnie wytłumaczy. Złamanie nastawią sami albo pójdą z tym do starego Wojciechowicza; poradzą sobie kosztem paczki fajek. Knypek zajmie się również teorią – lekcję praktyczną poprowadziłam ja.
Dlaczego nie pozwoliłam im wcześniej odejść?
Słuchajcie, na tym osiedlu zbrodnia tylko czasami nie popłaca, natomiast wiara w dobro kończy się śmiercią. Może warto zwrócić w jego stronę twarz na moment przed zejściem, przeprosić za grzechy i poprosić Boga o wybaczenie, kiedy ten odpali dla nas napisy końcowe. I wybaczy, bo wie, że wylądowaliśmy w czyśćcu. Przynajmniej w odpuszczenie grzechów wszyscy tu wierzą, inaczej by zwariowali. Wystarczy jednak, że raz okażesz słabość i po tobie. Dobroć ma być jak naj-kurwa-bardziej, lecz na końcu, a nie w środku! Kropka! Prestiżu nie dodrukujesz; nie wystarczy dla wszystkich. W każdej ludzkiej grupie znajdziesz go ściśle określoną ilość! Nie ukarzesz chłopaka, z wrogiem nie staniesz do zwycięskiej walki i kaplica! Możesz się czołgać na wysypisko odpadów przy garażach lub dołączyć do kościstego opłotka, ponieważ cmentarz, jak wszystko, co święte, pozostał za murem.
I może ci się serdecznie nie chcieć, ten raz jedyny zapragniesz odpuścić, niech inni zajmują się edukacją młodzieży, lecz waż się, nie odpuszczaj! Aż nikt już nigdy na ciebie nie gwizdnie!
Mój spacer dobiega do półmetka, czyli dotarłam do celu. W nocnym witają mnie serdecznie, aczkolwiek nie wylewnie, czyli jak zwykle: z szacunkiem w postaci obsługi poza kolejnością. Patrzę jeszcze, czy nikt nie warknie, ale wygląda na to, że dzisiaj osiedlu wystarcza jedna nauczka.
— Jak pani tu jest, to nikt nie zadymia — śmieje się krępy kasjer w bieli. — Powinniśmy panią zatrudnić.
— Radzicie sobie beze mnie, chłopcy. Miło jednak, że potrafisz zdobyć się na komplement — odpowiadam i dodaję: — To, co zwykle.
Zerosiódemka ląduje w brudnej reklamówce z kretyńsko uśmiechniętą biedronką. Dwie paczki aresów i słoik flaczków dołączają do kompletu, wkładane delikatnie, by niczego nie potłuc. Szkło dzwoni irytująco, chociaż kolejkowiczom z pewnością ślinka na ten dźwięk cieknie. Tak, nie ma się czego wstydzić. Takie zakupy to marzenie większości z nich. Ci pielgrzymują tu głównie po niedopałki na sztuki albo nakrętki wódki, bo tylko na tyle zdołali uzbierać. Płacę mniej niż inni i szykuję się do opuszczenia sklepu.
— Zapomniała pani o cukletkach. — Nie dosłyszałam?
Kasjer rzuca mi pudełko. Łapię je zębami – ich pozostałością pod postacią sczerniałych kikutów – bo dłonie mam przecież zajęte laską i reklamówką.
— Na koszt firmy! — Kasjer zauważył swój głupi błąd i w ten sposób próbuje ujść z życiem. — Są bardzo ważne.
O tymzapomniałam?
Nie karzę go, jeszcze nie, za to odkładam na moment reklamówkę, po czym przyglądam się jasnemu kartonikowi o jednym żółtym, a drugim niebieskim rogu.
— Co to jest? — pytam ubranego w biały fartuch sprzedawcę.
— To cukierki — odzywają się klienci zgodnym chórem, dyrygowanym przez kasjera wymuszonym uśmiechem.
Wariuję, myślę, uzbrajając się w jeszcze głupszy uśmiech.
— Schodzą jak woda — dorzuca kasjer konspiracyjnym szeptem. — Ponoć rosną po nich piersi.
Chichoczę, czyli mnie obłaskawił. Mój śmiech uspokaja wszystkich, jakby mur opadł i pozwolono nam bez konsekwencji popełnić samobójstwo. Tyle w nich szczęścia. Jeden z ochroniarzy odprowadza mnie do drzwi, życząc spokoju. Rozgniatam mu laską brudny paluch, co wystawał z przyciasnych sandałów, ponieważ nie chce mi się wracać do kasjera – ochroniarz odpłaci mu przecież za mnie, spłaci ten dług.
Musiałam. Też byście musieli.
I twardy jest, biedaczek, nawet nie krzyknie, za to jęknie, w dodatku seksownym basem. Na zewnątrz od razu musi interweniować przy walce dwóch dykciarzy, czyli nie ma lekko, taka praca. Na długo zapamiętają, co im zrobił (chociaż zabawnie przy tym podskakiwał na zdrowej nodze). I, jak o wszystkim innym, będą próbowali zapomnieć dzięki mocy denaturatu.