Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest upalny lipcowy dzień. Porucznik Cieślak, pełniący dyżur w komendzie milicji, walczy z sennością. Ożywia się, gdy w jego biurze pojawia się młoda, piękna dziewczyna. Zupełnie nieoczekiwanie rzuca się ona na Cieślaka i obsypuje go stekiem wyzwisk. Zaskoczony oficer każe odwieźć dziewczynę na pogotowie. Jeszcze nie zdążył ochłonąć po awanturze, jaką urządziła mu urocza nieznajoma, gdy otrzymuje wiadomość, że została ona zamordowana. Ktoś zadał jej cios w plecy nożem sprężynowym. Do akcji wkracza Downar. Jedynym tropem jest męska koszulka, którą miała na sobie dziewczyna.
Na Czerniakowskiej zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Przystojny, dobrze ubrany, elegancki, zginął od strzału w plecy. Szybko udaje się ustalić jego tożsamość – to Karol Rodecki, znany i szanowany lekarz. Downar przejmuje śledztwo na prośbę przełożonych. Wdowa po zamordowanym opowiada, że feralnej nocy zadzwoniła gosposia jego przyjaciela, także lekarza, prosząc, by natychmiast przyjechał z narzędziami chirurgicznymi. W toku śledztwa okazuje się, że ów lekarz nic nie wiedział o całej sprawie, a jego gospodyni nie było wtedy w Warszawie. Następnie milicja znajduje rozbity samochód Rodeckiego, a w nim kawałek parafiny do smarowania nart. Downar ma postanawia zastawić pułapkę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 206
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Dziewczyna w męskiej koszulce
Major Downar zastawia pułapkę
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład komputerowy
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Dziewczyna w męskiej koszulce – Ewa wzywa 07, nr 51, Iskry, Warszawa 1973
Major Downar zastawia pułapkę – Ewa wzywa 07, nr 100, Iskry, Warszawa 1978
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-487-5
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Upał. Powietrze, stłoczone między nagrzanymi murami, jest gęste, cuchnące benzyną i ludzkim potem. W wąskim tunelu ulicy Wilczej nie ma czym oddychać. Ciężarówki, prywatne wartburgi, syrenki, fiaty, radiowozy milicyjne przepychają się w kierunku Marszałkowskiej.
Nadchodzący wieczór nie przyniósł upragnionego ochłodzenia. Nawet muchy nie mają sił tańczyć wokół lampy zwieszającej się z sufitu. Łażą niemrawe, senne po biurkach, stołach, wieszakach. Nie reagują ani na niebezpieczeństwo, ani na możliwość zdobycia pożywienia.
Porucznik Cieślak zdjął mundur, rozpiął pod szyją koszulę i z westchnieniem pełnym rezygnacji rozpoczął swój dyżur. Żywił w sercu nadzieję, że ten lipcowy upał nastroi mieszkańców Warszawy apatycznie i że noc przejdzie względnie spokojnie. Nie mógł sobie wyobrazić siebie w roli niezwykle aktywnego stróża bezpieczeństwa publicznego. Jakiekolwiek działanie przerastało w tej chwili jego siły.
Wszedł Miecio Baczyński. Mimo okazałej tuszy poruszał się żwawo i bynajmniej nie robił wrażenia człowieka zmęczonego upałem. Pocił się tylko obficie, wycierając czoło i kark ogromną chustką, jakby wyprodukowaną na specjalne zamówienie. Kolorem swym przypominała świeżo rozkwitłe fiołki.
– Cześć, Stachu! – zawołał od progu potężnym, tubalnym basem.
– Cześć – odparował Cieślak ze znacznie mniejszą energią.
Baczyński przysunął sobie krzesło, usiadł, odsapnął i uważnie przyjrzał się przyjacielowi.
– Nietęgo wyglądasz – powiedział.
Cieślak skrzywił się.
– Kto może dobrze wyglądać w taki upał?
– A ja czuję się wyśmienicie – roześmiał się Baczyński. – Lubię ciepełko. Przynajmniej człowiek stopi trochę tego sadła. Niepotrzebna łaźnia parowa. Trzeba się przystosować, Stachu, koniecznie trzeba się przystosować do każdej sytuacji. Wyobraź sobie, że jesteś w Brazylii, w dżungli tropikalnej. Tam jeszcze gorzej.
– Nie wybieram się do Brazylii – mruknął Cieślak, którego ta gadanina zaczynała denerwować.
Grubas postawił na stole ogromny termos.
– A może napiłbyś się kawy? – spytał. – To ci dobrze zrobi. Kawa podnosi ciśnienie i podnosi na duchu.
Pili więc kawę, a Miecio nie przestawał mówić, nie przejmując się tym, że pogawędka z przyjacielem przekształciła się w jego monolog.
Wreszcie znużony Cieślak spytał:
– Nie idziesz do domu?
– Po co? – wzruszył ramionami Baczyński. – Żona z dziećmi na wsi, a u mnie w mieszkaniu jak w piekarniku. Wszystkie okna na południo-zachód. Nie można zrobić przeciągu. Żadnego przewiewu. Gorzej niż tu w komendzie. Tych naszych architektów to bym na pal wbijał. Nie mają zielonego pojęcia o budowaniu mieszkań.
Nowy temat rozwijał się nader żwawo. Budownictwo mieszkaniowe to był jeden z licznych koników „grubego Miecia”. Cieślak czuł, że słabnie. Doznał prawdziwej ulgi, kiedy posłyszał pukanie do drzwi.
– Wejść.
Sierżant Krawczyk stanął przed biurkiem w postawie służbowej.
– Towarzyszu poruczniku, przyszła jakaś obywatelka, chce koniecznie mówić z oficerem dyżurnym.
– O co jej chodzi?
– Nie wiem. Mówi, że sprawa bardzo ważna.
– Stara, młoda?
– Młoda.
– A ładna? – zainteresował się Baczyński jak przystało na słomianego wdowca.
Sierżant uśmiechnął się.
– Niczego sobie. Taka więcej… tego…
– Wprowadźcie interesantkę – powiedział urzędowym tonem Cieślak, chcąc przerwać tę zbyt frywolną rozmowę.
Dziewczyna była rzeczywiście „niczego sobie”. Wysoka, smukła, świetnie zbudowana, miała duże, ciemne oczy, efektowny biust i kasztanowate włosy luźno spadające na ramiona. Jasnobeżowe spodnie i biała bluzeczka oblamowana żółtą tasiemką podkreślały złotawą opaleniznę.
Baczyński w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby nie gwizdnąć przeciągle. Cieślak podniósł się ze swego miejsca i wskazał krzesło przed biurkiem.
– Proszę, niech pani siada.
I wtedy stała się rzecz zupełnie niespodziewana. Ta piękna dziewczyna o subtelnie zarysowanym owalu twarzy i ruchach dobrze wychowanej panienki oparła się o poręcz krzesła i, pochylona w kierunku Cieślaka, bluznęła najstraszniejszymi wymysłami:
– Ty skurwysynu! ty łajdaku! ty złodzieju! ty oszuście! ty łotrze! ty podły uwodzicielu! ty kanalio! i takiego szubrawca trzymają w milicji! To hańba!
Gruby Miecio osłupiał. Oczy zrobiły mu się jeszcze bardziej okrągłe. Z przerażeniem patrzył to na wykrzykującą dziewczynę, to na przyjaciela.
– Ależ proszę pani… – próbował reagować Cieślak. Nic nie pomogło. Litania przekleństw i coraz ordynarniejszych wyzwisk płynęła niepowstrzymanym potokiem z kształtnych ust „dobrze wychowanej panienki”.
Wreszcie pierwsze zaskoczenie minęło i Cieślak odzyskał zimną krew.
– Proszę się natychmiast uspokoić! – wrzasnął rozkazująco.
Do pokoju wbiegł sierżant Krawczyk.
– Co się stało, towarzyszu poruczniku?
– Odprowadźcie tę obywatelkę do aresztu.
Dziewczyna umilkła. Stała teraz spokojnie, czekając na dalszy bieg wypadków.
Baczyński trącił przyjaciela w łokieć i wskazującym palcem nakreślił na czole małe kółko.
Cieślak skinął głową.
– Zaczekajcie – powiedział, widząc że sierżant bierze dziewczynę za rękę. – Weźcie radiowóz i zawieźcie ją na Hożą, do pogotowia. Zaraz tam zadzwonię.
Na te słowa dziewczyna ożywiła się i poczęstowała Cieślaka nową porcją wyzwisk. Sierżant Krawczyk siłą wyprowadził ją z pokoju.
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza.
– Mam nadzieję, że to nie twoja dobra znajoma – powiedział frasobliwie gruby Miecio, ocierając pot, który obficie zrosił mu czoło i opalony kark.
– Zwariowałeś? – żachnął się Cieślak. – Ja miałbym…?!
Baczyński poklepał go uspokajająco po ramieniu.
– Wcale bym się nie zdziwił! Zawsze byłem zdania, że masz dobry gust, jeśli chodzi o te sprawy.
– Przestań! – Cieślak bynajmniej nie był w żartobliwym nastroju. Podniósł słuchawkę i połączył się z pogotowiem. Przez dłuższą chwilę rozmawiał z lekarzem dyżurnym. Następnie odsunął od siebie telefon i wyjął z kieszeni papierosy.
– A to ci heca – mruknął.
– Ty rzeczywiście nie znasz tej dziewczyny? – nastawał Baczyński.
– Dajże spokój – Cieślak już zupełnie opanował zdenerwowanie. – Pierwszy raz ją widzę.
– Nielicho cię obtańcowała.
– Nie mogę narzekać. Jeszcze nigdy w życiu nikt mi takiego manta nie spuścił. Zastanawiam się, dlaczego ona to zrobiła, co się za tym kryje?
Baczyński wzruszył ramionami.
– Nic się nie kryje. Po prostu cizia ma szmergla.
– A może założyła się z kolegami, że zeklnie od ostatnich oficera milicji? Ci młodzi miewają teraz pomysły nie z tej ziemi.
– To prawda – zgodził się Miecio. – W dzisiejszych ciężkich czasach wszystko jest możliwe. W pierwszej chwili zupełnie zbaraniałem. Przyznam ci się szczerze, że nie byłem pewien, czyś ty czasem nie zostawił tej ślicznotki z bliźniętami na ręku.
– Niezłą się u ciebie cieszę opinią. Nie ma co mówić.
Baczyński machnął ręką i znowu wytarł chustką spocone czoło.
– Daj spokój. Każdemu się może zdarzyć. Nie jesteś z drewna.
– Ale świnią także nie jestem – odparł Cieślak. Zgasił papierosa i w zamyśleniu potarł wierzchem dłoni policzek, na którym zaczynał się już zarysowywać ciemny zarost. – Wiesz, co mnie zastanawia? – powiedział po chwili.
– Co takiego?
– To całe przemówienie, te wszystkie obraźliwe słowa zrobiły na mnie wrażenie wyuczonej kwestii. Było coś w tym z teatralnej roli. Ciekawe, czy ta dziewczyna nie jest z zawodu aktorką…
– Nawet żeśmy jej nie wylegitymowali.
– To prawda, ale tak nas zaskoczyła swym wystąpieniem… Zresztą to nie takie ważne. W pogotowiu ustalą jej personalia.
Zadzwonił telefon.
Cieślak przez chwilę trzymał słuchawkę przy uchu. Zbladł. Ręka mu drżała.
– Co się stało? – spytał niespokojnie Baczyński.
– Zamordowano ją. Rany boskie!
– Gdzie?
– W pogotowiu. Dzwonił Krawczyk.
* * *
Major Downar, zgodnie ze swym zwyczajem, rozpoczął działalność od krótkiej rozmowy z lekarzem.
– Śmierć nastąpiła na skutek rany kłutej. Cios zadano nożem z tyłu, w plecy. Najprawdopodobniej została przebita prawa komora serca. Sekcja wykaże – powiedział doktor Ziemba.
– Czy sądzi pan, że to mógł być nóż sprężynowy? – spytał Downar.
– Bardzo prawdopodobne. Morderca nie miał warunków po temu, żeby z dużym zamachem wbić ostrze. Mógł natomiast przyłożyć dziewczynie nóż do pleców i nacisnąć sprężynę. Sprężyna musiała być mocna.
– Tak – pokiwał głową Downar. – Ta koncepcja wydaje mi się rzeczywiście prawdopodobna.
Podziękował doktorowi, przelotnym spojrzeniem obrzucił skonsternowane twarze Cieślaka, Baczyńskiego, sierżanta Krawczyka i poszedł do lekarza dyżurnego.
– Niewiele mogę panu pomóc, panie majorze. Zadzwonili do nas z komendy, że przysyłają jakąś wariatkę. Byłem w kłopocie, bo psychiatra już wyszedł. Właśnie zastanawiałem się, do którego szpitala ją posłać, kiedy się to wszystko stało.
– Widział pan tę dziewczynę?
– Tak. Sierżant ją tutaj przyprowadził. Kazałem im zaczekać w hallu. Miałem zamiar telefonicznie ustalić, który szpital ją przyjmie. Nie chciałem tego załatwiać na ślepo.
– Jakie wrażenie zrobiła na panu denatka?
– To była bardzo ładna dziewczyna.
– Nie o to mi chodzi – zniecierpliwił się Downar. – Chciałbym wiedzieć, czy wydała się panu nienormalna?
– W żaden sposób nie mogę tego stwierdzić – zastrzegł się pośpiesznie lekarz. – Widziałem ją przez chwilę i specjalnie nie interesowałem się jej osobą. Wie pan, jaki tu u nas ruch. Dziś sobota.
Downar pomyślał, że pan doktor pomimo „ruchu” zdążył zauważyć, że dziewczyna była bardzo ładna. Nic jednak nie powiedział, ukłonił się i wyszedł.
Nie było świadków zbrodni. Nikt z obecnych w tym czasie w pogotowiu nic nie widział, a jeżeli nawet ktoś coś zauważył, nie chciał się do tego przyznać.
Downar ponownie obejrzał zwłoki, następnie kazał je zabrać do ambulansu i skinął na kolegów. Pojechali do komendy.
Oszołomiony i przygnębiony sierżant Krawczyk raz jeszcze musiał opowiedzieć cało zdarzenie.
– To nie moja wina, panie majorze, słowo honoru. Załatwiłem wszystko, jak trzeba. Skąd mogłem wiedzieć, że…
– Nie denerwujcie się – uspokoił go Downar. – Nikt was o nic nie obwinia. Opowiadajcie od początku, jak to się wszystko stało.
– No więc… – sierżant odchrząknął i przełknął ślinę – no więc było tak: wsadziłem dziewczynę do radiowozu na siłę, bo się opierała i klęła jak przedwojenny dorożkarz. Pojechaliśmy na Hożą, do pogotowia, zaprowadziłem ją do lekarza. Kazał nam zaczekać w hallu. No to czekaliśmy. Powiedziała, że chce do toalety. Nie mogłem jej nie pozwolić. Poszła. Potem zrobiło się zamieszanie, bo przywieźli jakiegoś pijaka poranionego jak cholera. Krew się z niego lała, ale tak się awanturował, że dwóch sanitariuszy nie mogło mu dać rady. Chciałem pomóc, aż tu nagle krzyk się robi. Odwracam się. Patrzę, a ta dziewczyna leży na podłodze. Jakby we mnie jasny piorun strzelił, panie majorze. W pierwszej chwili zupełnie zbaraniałem. Wszystkiego mogłem się spodziewać, tylko nie tego, żeby ją ktoś nożem pchnął.
– Nie zauważyliście, czy ktoś może uciekał?
– Ale skąd! Jakbym zauważył, to bym go dogonił. Spokojna głowa. Biegać to ja potrafię. Startowałem nawet kiedyś na pięć kilometrów.
Downar nie miał zamiaru podejmować rozmowy na tematy sportowe. Odprawił sierżanta i poprosił kolegów o dokładne zreferowanie sprawy.
Cieślak mówił krótko i rzeczowo. Baczyński od czasu do czasu wtrącał jakieś uzupełniające zdanie.
– Bardzo dziwna historia – powiedział Downar, wysłuchawszy uważnie opowiadania. – Odnosi się wrażenie, jakby dziewczyna zrobiła całą awanturę w tym tylko celu, żeby się dostać do aresztu.
– Właśnie – podchwycił Cieślak. – Mnie od razu ta awantura wydała się sztuczna. Teraz to jest jasne. Bała się. Nie wiedziała, dokąd uciec. Czuła się bardzo zagrożona. Doszła do wniosku, że aresztancka cela będzie najpewniejszym schronieniem.
– Nie mogła przecie liczyć na to, że ją tu będziemy trzymać do końca świata – zauważył Baczyński. – Bo jeżeli…
– Człowiek ogarnięty paniką nie rozumuje – przerwał mu Cieślak. – Za wszelką cenę chciała zapewnić sobie bezpieczeństwo, nie zastanawiając się nad tym, na jak długo. Schować się, uciec, ratować życie – to było w danym momencie jej jedynym pragnieniem. Nie myślała, co będzie dalej.
– Musiała znać swego prześladowcę.
– Prawdopodobnie tak. Chociaż to nie jest pewne. Jeżeli należała do jakiegoś gangu, mogła otrzymać wyrok śmierci, nie wiedząc, kto ten wyrok wykona.
– Zapewne dowiedziała się czegoś, co mogło kogoś skompromitować.
– Albo miała zamiar wycofać się i sypnąć kumpli.
Baczyński skrzywił się sceptycznie.
– Gdyby zdecydowała się sypać, to zamiast ci nasobaczyć od ostatnich, powiedziałaby po prostu, o co chodzi.
– A może w ostatniej chwili zabrakło jej odwagi? Może był w to wszystko zamieszany jej najdroższy?
Downar, który w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie, postanowił przerwać te teoretyczne rozważania. Odchrząknął i powiedział:
– Słuchajcie, koledzy, tworzenie coraz nowszych, na niczym nie opartych hipotez nie ma najmniejszego sensu. Najprzód musimy ustalić konkretne fakty i dopiero w następnym etapie próbować sobie jakoś te fakty kojarzyć. Nie wiemy rzeczy zasadniczej: kim była zamordowana dziewczyna? Nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów ani w ogóle torebki. O ile się orientuję, nie wylegitymowaliście jej tutaj.
– Niestety nie – przyznał ze skruchą w głosie Cieślak. – Tak nas zaskoczyła, że…
– Rozumiem – przerwał mu Downar.
– Wcale nie jestem pewien, czy i ja nie straciłbym głowy, jakby mnie ktoś tak ni z tego, ni z owego sklął od ostatnich. Trudno, stało się. Powiedzcie mi chociaż, czy miała torebkę, kiedy tu przyszła?
Cieślak wzruszył ramionami.
– Nie wiem.
– Miała torebkę – stwierdził kategorycznie Baczyński. – Czerwoną.
– Jesteście tego pewni?
– Mogę przysięgać. Pomyślałem sobie nawet, jak fajnie jej pasuje ta czerwona torba.
– Ubrana była w jasne spodnie i białą bluzeczkę – sprecyzował Downar. – Torebka na pewno była czerwona?
– Kolory rozróżniam pierwszorzędnie. Nawet kiedyś malowałem pejzaże.
Downar nie zdradził zainteresowania dla malarskiego talentu Miecia Baczyńskiego. Rozejrzał się po pokoju i spytał:
– Czy żaden z was nie spotkał kiedyś, może zupełnie przypadkowo, tej dziewczyny?
Oficerowie spojrzeli po sobie. Zaległa chwila kłopotliwego nieco milczenia. Downar cierpliwie czekał na odpowiedź.
– Ja jej nigdy w życiu nie widziałem – powiedział stanowczo Cieślak.
– Ani tym bardziej ja – pośpiesznie stwierdził Baczyński.
– Dlaczego powiedzieliście „tym bardziej”? – spytał Downar.
– Bo przecież cała ta wiązanka została puszczona pod adresem Staszka Cieślaka. Na mnie nawet nie spojrzała.
– Nie sądzicie chyba, że mnie coś łączyło z tą dziewczyną! – krzyknął Cieślak.
Baczyński uśmiechnął się.
– Już ci mówiłem, Stachu, to by tylko dobrze o tobie świadczyło.
– Przestań się wygłupiać, do cholery. Mam już tego dosyć.
– Spokojnie, koledzy, spokojnie – zaczął łagodzić Downar. – Kto ją właściwie wprowadził do pokoju?
– Sierżant Krawczyk.
– … który ją następnie zawiózł do pogotowia.
– Tak.
– Chciałbym z nim jeszcze zamienić dwa słowa.
Cieślak wyszedł i po chwili wrócił z sierżantem.
– Czy ta dziewczyna przyszła do komendy sama? – spytał Downar.
– Sama, towarzyszu majorze.
– I nikt za nią nie szedł?
– Nikt.
– Ale mogło się zdarzyć, że ktoś za nią wszedł, a wyście tego nie zauważyli.
– Tak mogło być – przyznał Krawczyk. – Ruch był wtedy dość duży. Mogłem nie zauważyć.
– Czy dziewczyna miała ze sobą torebkę?
– Miała.
– Jesteście tego pewni?
– Jestem zupełnie pewien, towarzyszu majorze. Miała czerwoną torebkę, taką trochę błyszczącą, jak to teraz modne.
– Mnie coś major nie wierzy – mruknął Baczyński.
– Wierzę, wierzę – uśmiechnął się Downar – ale mało to spotykamy na ulicy dziewczyn z czerwonymi torebkami? Mogło wam się pomylić. Zawsze lepiej się upewnić. Powiedzcie mi jeszcze, kolego Krawczyk – zwrócił się do sierżanta – czy nigdy nie widzieliście tej dziewczyny? Może gdzieś przypadkowo…?
– Nigdy jej nie widziałem, towarzyszu majorze. Byłbym ją zapamiętał. Ładna była. Szkoda, że ten bandzior ją wykończył.
– Dlaczego przypuszczacie, że zbrodni dokonał mężczyzna?
– Bo nóż to męska rzecz. Nie znam wypadku, żeby kobieta majchrem się posłużyła. Brzytwa to się jeszcze zdarza, ostatecznie żyletka, ale nóż…
– Babka najchętniej coś do zupki dosypie – wtrącił Baczyński.
– To prawda – przyznał Downar. – Kobiety rzadko posługują się nożem w celach zbrodniczych, ale nie ma reguły bez wyjątku. W danym wypadku najprawdopodobniej mamy do czynienia z nożem sprężynowym. Nacisnąć sprężynę mogła równie dobrze kobieta, jak i mężczyzna. Ciekawe, z jakiego środowiska pochodziła ta dziewczyna?
– Sądząc z wyglądu, chyba z rodziny inteligenckiej – powiedział Baczyński – ale wiązanka, którą poczęstowała Staszka, wskazywałaby raczej na środowisko mieszane. Chociaż dzisiaj to nigdy nic nie wiadomo, hrabia wysławia się jak bandzior, a bandzior jak hrabia. Czasem trudno się połapać. Ale fakt, że obsztorc był fachowy.
Cieślak dotknął ramienia przyjaciela.
– Mówiłeś, że od razu zwróciła się do mnie z tą przemową. To chyba proste, ja jestem w mundurze i siedziałem za biurkiem, a ty po cywilnemu i siedziałeś z boku.
– Nie tłumacz się, nie tłumacz – roześmiał się gruby Miecio. – W sądzie się będziesz tłumaczył.
Downar przesłuchał jeszcze milicjantów, którzy podczas całego incydentu znajdowali się w komendzie, w hallu, nikt jednak nie potrafił nic dodać takiego, co mogłoby dopomóc w zidentyfikowaniu denatki. Owszem, widzieli ładną, elegancką dziewczynę, słyszeli krzyki w pokoju oficera dyżurnego, ale nic poza tym. Nie było sensu tracić czas na dalsze, jałowe rozmowy. Downar pojechał do Zakładu Medycyny Sądowej.
Opinia wydana przez doktora Ziembę okazała się słuszna. Dziewczynę zamordowano nożem, wbitym z dużą siłą pod lewą łopatkę. Okoliczności, w jakich została popełniona zbrodnia, wskazywały, że najprawdopodobniej był to nóż sprężynowy. Ta hipoteza, którą na samym początku podtrzymał doktor Ziemba, skojarzyła się Downarowi z morzem. Najczęściej marynarze przywożą sprężynowe noże z dalekich krajów. Dobrze byłoby spędzić kilka upalnych dni na Wybrzeżu. Mgliste przypuszczenie nie było jednak dostateczną podstawą do odbycia służbowej podróży do Sopotu, Gdyni czy Gdańska.
W jaki sposób ustalić tożsamość zamordowanej dziewczyny? Na to pytanie należało jak najszybciej odpowiedzieć, żeby ruszyć dochodzenie z martwego punktu.
Skrupulatne oględziny garderoby denatki dały pierwszy punkt zaczepienia. Jasne spodnie z elanobawełny, białe, stylonowe majteczki, sandały, biały staniczek i… męska koszulka oblamowana żółtą tasiemką. Na dole koszulki ktoś napisał czerwonym tuszem: P 4759/11/ab. To już było coś, konkretny ślad. Należało teraz nawiązać kontakt z warszawskimi pralniami i stwierdzić, która pralnia tak znaczy bieliznę.
* * *
Żmudna to była praca. Downar otrzymał do pomocy porucznika Olszewskiego i sierżanta Pakułę. Stracili dużo czasu, ale wreszcie znaleźli.
Na Hożej, zaraz za księgarnią znajduje się sklepiona brama, przez którą wchodzi się na obszerne podwórze, otoczone klatkami schodowymi. Na końcu tego podwórza ma swoją siedzibę spółdzielnia „Praca Kobiet”. Tu pierze się bieliznę pościelową, osobistą, koszule męskie.
Sympatyczna, pogodnego usposobienia pani przyjrzała się uważnie czerwonemu napisowi.
– Tak, to nasze znakowanie – stwierdziła bez wahania.
Downar poczuł, że nowe życie w niego wstępuje.
– Czy mogłaby pani sprawdzić, czyja to koszulka? – spytał z wesołym uśmiechem.
Sprawdzanie trwało dosyć długo. Downar jednak uzbroił się w cierpliwość i od czasu do czasu zachęcał uprzejmą panią jakimś miłym słówkiem.
– Jest! – wykrzyknęła wreszcie triumfalnie. – Zbigniew Pawelski.
– Dziękuję serdecznie – powiedział Downar, ocierając spocone czoło. – Czy ma pani zapisany także adres tego klienta?
– Oczywiście.
* * *
Właściciel koszulki mieszkał na Muranowie.
Downar w towarzystwie porucznika Olszewskiego wdrapał się na czwarte piętro i nieco zadyszany zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi numerem 15.
Zadzwonili. Otworzył im młody, opalony mężczyzna, przyodziany jedynie w niebieskie slipy.
– Czy pan Zbigniew Pawelski?
– Tak, to ja.
– Jesteśmy z milicji. Chcieliśmy z panem porozmawiać.
– Jeszcze w sprawie tej kraksy? Myślałem, że już wszystko załatwione.
– Mamy do pana inny interes.
Na twarzy Pawelskiego odmalowało się wahanie.
– Ale o co właściwie chodzi? – spytał, nie mając najwyraźniej ochoty wpuścić niespodziewanych gości do mieszkania.
Downar wyjął legitymację służbową.
– Proszę, niech pan sobie obejrzy i niech się pan nas nie boi.
– Ależ ja się nie boję. Skądże znowu.
– To świetnie – uśmiechnął się przyjacielsko Downar. – Nie zabierzemy panu dużo czasu. Gdzie możemy porozmawiać? Bo chyba nie na klatce schodowej.
Właściciel mieszkania szerzej otworzył drzwi i cofnął się w głąb przedpokoju.
– Proszę, niech panowie wejdą.
Dwa pokoje. Jeden duży, drugi mniejszy koło kuchni. Pawelski zaprowadził oficerów do tego większego, który zapewne spełniał rolę saloniku. Szeroki tapczan zarzucony był kolorowymi poduszkami.
– Przepraszam, że przyjmuję panów w takim stroju – powiedział usprawiedliwiająco Pawelski – ale nie spodziewałem się odwiedzin, a taki upał, że… Właśnie podlewałem kwiatki na balkonie. Żona wyjechała, sam jestem na gospodarstwie. Przyznaję, że rola słomianego wdowca nie bardzo mi odpowiada. Przepraszam panów na chwileczkę, włożę coś na siebie.
Kiedy zostali sami, Downar mrugnął porozumiewawczo do Olszewskiego. Zbytnia elokwencja „słomianego wdowca” wydała mu się trochę podejrzana. Miał wrażenie, że Pawelski czyni ogromny wysiłek, żeby odgadnąć, czego chcą od niego milicjanci.
Po paru minutach wrócił. Miał na sobie wypłowiałe dżinsy i granatowy sweterek z krótkimi rękawami.
– Jestem do panów dyspozycji – powiedział z nieco sztuczną swobodą. Usiadł na wyściełanym krześle, założył nogę na nogę i zapalił papierosa.
Downar wyjął z teczki paczkę, cierpliwie rozplątał sznurek, złożył papier i podał koszulkę Pawelskiemu.
– Czy to pańska własność?
Słomiany wdowiec wzruszył ramionami.
– Przecież to jest damska bluzeczka. Ja nie używam oblamowanych koszulek.
– Na dole jest naznaczona czerwonym tuszem. Sprawdzaliśmy w pralni, gdzie podano nam pańskie nazwisko i adres. Pan oddaje bieliznę do prania do spółdzielni „Praca Kobiet”, na Hożej.
– Te sprawy załatwia raczej moja żona.
– Daleko pańska żona wozi bieliznę do prania, z Muranowa aż na Hożą. Czyżby tu gdzieś bliżej nie było pralni?
– Moja żona pracuje na Wspólnej, w Ministerstwie Rolnictwa. Ma blisko na Hożą, a twierdzi, że w tej spółdzielni dobrze piorą.
– Więc to pana koszulka?
– No, doprawdy… Nie wiem… Ale skoro panowie już stwierdzili w pralni… Przyznam się szczerze, że specjalnie się tym cyferkom nigdy nie przyglądałem. Nie rozumiem tylko, co z tym oblamowaniem?… Może żona?…
Downar pokiwał głową.
– Czy pana to nie dziwi, że jesteśmy w posiadaniu pańskiej koszulki?
– Właśnie miałem zamiar się zdziwić, panie majorze, ale jeszcze nie zdążyłem.
– Widzę, że pan jest człowiekiem wesołym.
– W miarę możności usiłuję nie tracić dobrego humoru.
– To bardzo cenna zasada – powiedział z przekonaniem Downar. – Grunt to dobry humor. Podobno ludzie weseli dłużej żyją. Czy wie pan, gdzie znaleźliśmy pańską koszulkę?
– Nie mam najmniejszego pojęcia.
– Wczoraj wieczorem zamordowano dziewczynę, która miała na sobie tę właśnie pańską koszulkę – powiedział Downar równym, beznamiętnym głosem, jakby chodziło o rzecz zwykłą, niezbyt ważną.
Opalenizna na twarzy Pawelskiego pokryła się szarością. W błyskawicznym tempie opuszczał go dobry humor.
– Nie rozumiem… nic nie rozumiem. – Wyczuwało się wysiłek, z jakim zostały wypowiedziane te słowa.
Downar, ciągle bardzo spokojny, a nawet flegmatyczny, powolnym ruchem wyjął z kieszeni powiększone fotografie tragicznie zmarłej dziewczyny.
– To ona. Kto to był? Proszę nam podać jej nazwisko.
Pawelski energicznie potrząsnął głową.
– Nie wiem. Nigdy nie widziałem tej dziewczyny.
– Przyzna pan, że to dosyć dziwne – uśmiechnął się Downar. – Jakaś nieznajoma młoda osoba nosi pańską bieliznę. I pan oczywiście ma nadzieję, że my w to uwierzymy.
– Ależ panowie! – wykrzyknął dyszkantem słomiany wdowiec. – Daję wam najświętsze słowo honoru, że nigdy w życiu nie widziałem tej dziewczyny! Jej twarz jest mi najzupełniej obca. Nawet nie jest podobna do żadnej z moich znajomych.
– Hm – Downar z zakłopotaniem podrapał się za uchem. – Wszystko trochę się komplikuje. Jak pan wobec tego wytłumaczy sprawę tej koszulki, bo przecież nie ulega wątpliwości, że to pańska własność.
– Tak, ale…
– Sam pan przyznaje, że to pańska bielizna. Miała ją na sobie zamordowana dziewczyna. Któż mógł jej dać tę koszulkę, jeżeli nie pan?
– Ja jej nie dałem. Proszę mi niczego nie wmawiać!
– Rozumiem pańskie zdenerwowanie – powiedział spokojnie Downar. – Musimy jednak sprawę gruntownie wyjaśnić. Mniej stracilibyśmy czasu, gdyby pan zechciał nam dopomóc.
– Niby w jaki sposób…?
– Po prostu niech się pan zastanowi, jak to się mogło stać, że pańską koszulkę miała na sobie nie znana panu dziewczyna? Przyjmujemy oczywiście, że pan istotnie nie znał denatki.
– Przysięgam…
– Zgoda. Wierzymy. Proszę więc chwilę pomyśleć. Przecież pralnia na pewno nie wydała komuś jednej pańskiej koszulki. To nonsens.
Pawelski wstał i, trzymając się oburącz za głowę, począł biegać po pokoju.
– Nie wiem, nie wiem! Nie męczcie mnie, dajcie mi spokój! – powtarzał histerycznie.
Downar cierpliwie przeczekał ten atak. Milczał, rzucając od czasu do czasu porozumiewawcze spojrzenie porucznikowi Olszewskiemu. Dopiero po dłuższej chwili znowu się odezwał:
– Gdzie pan pracuje?
Pawelski, najwyraźniej zaskoczony nagłą zmianą tematu, przestał chodzić, usiadł i zamrugał oczami, jakby nie zrozumiał pytania.
– Gdzie ja pracuję?
– Właśnie. Chcielibyśmy się dowiedzieć, gdzie pan pracuje, co pan robi?
– Ja nigdzie nie pracuję. Jestem poetą.
– Poetą. Żyje pan z poezji?
– Piszę teksty do piosenek.
– Ciekawe zajęcie i zdaje się, że intratne. Ma pan niewątpliwie dużo znajomości wśród piosenkarek. Więc jak to było z tą koszulką?
– Rany boskie! Niechżeż mi pan da wreszcie spokój! Nie wiem!
– A może podarował ją pan jakiejś wschodzącej gwieździe na pamiątkę?
– Pan żartuje. Któż robi tego rodzaju prezenty?
– Różne ludzie miewają dziwactwa, szczególnie w świecie artystycznym. Podobno wielbicielki i wielbiciele wokalnych talentów rozrywają na kawałki przyodziewek swych bożyszcz, żeby zdobyć jakąś pamiątkę. Dlaczego nie miałaby to być koszulka, cała, nie poszarpana…
Pawelski wzruszył ramionami.
– Po pierwsze nie jestem żadnym gwiazdorem, a po drugie nikomu nie dawałem na pamiątkę koszulki. Mam już tego dosyć. Proszę mnie aresztować, jeżeli uważają to panowie za konieczne, ale dajcie mi wreszcie spokój, bo naprawdę doprowadzacie mnie do szału.
– Przykro mi, ale rzeczywiście jesteśmy zmuszeni chwilowo pana zatrzymać, do wyjaśnienia sprawy.
Pawelski zamilkł.
– A może pożyczał pan tę nieszczęsną koszulkę jakiemuś swojemu koledze? – wtrącił się po raz pierwszy do rozmowy Olszewski.
Pawelski uważnie spojrzał na porucznika.
– Koledze…? Zaraz, zaraz… Coś sobie przypominam… Chwileczkę… Ależ tak! – wykrzyknął radośnie. – Oczywiście! Pożyczyłem koszulkę Romkowi! Że też mi to zupełnie wyleciało z głowy!
– Romkowi? – spytał Downar. – Jakiemu Romkowi?
– Romkowi Godlewskiemu. Roman Godlewski. Wie pan?
Downar potrząsnął głową.
– Przykro mi, ale nic mi nie mówi to nazwisko.
– No, ten aktor… Występuje czasem w filmie, w telewizji, w radiu. Nie jest może taki bardzo znany, ale podobno dobrze się zapowiada. Jeszcze młody.
– I w jakich to okolicznościach pożyczył pan swoją koszulkę panu Romanowi Godlewskiemu?
– Byliśmy nad Wisłą. Mieliśmy ochotę popływać trochę kajakiem, ale Romek za bardzo się opalił, piekły go plecy i chciał coś na siebie włożyć, żeby ochronić się przed słońcem. Miałem pod ręką koszulkę. Pożyczyłem mu. Chciałem ją później zabrać, ale się uparł, że da do prania. Może to ta?
– Możliwe. Czy Roman Godlewski to pański serdeczny przyjaciel?
– Trudno mi go nazwać serdecznym przyjacielem. Ot, znajomy, kolega.
– Niech pan nam poda jego adres.
– Oczywiście. Mogę dać adres i telefon.
* * *
Dużo drzew. Biała willa wśród zieleni. Na Saskiej Kępie łatwiej znaleźć trochę ochłody i cienia. Promienie słońca nie atakują tu z taką zawziętością.
Żelazne sztachety zostały niedawno pociągnięte żółtą farbą. Skrzypnęła furtka.
Stara kobieta pracująca w miniaturowym ogródku podniosła głowę znad pełnego kwiatów klombu i zwróciła pytające spojrzenie ku przybyłym.
– Panowie do kogo?
Downar wyjął legitymację.
– Jesteśmy z milicji. Szukamy pana Godlewskiego. Zdaje się, że tutaj mieszka.
Spojrzała na nich z zaciekawieniem.
– Mieszka, ale dawno go nie widziałam. Chyba nie ma go w domu. Może wyjechał. On często wyjeżdża. Zresztą nie wiem. Bo jak wyjeżdża, to zawsze prosi, żebym zabierała jego mleko. A teraz nic nie mówił.
– Mleko?
– Tak. Bardzo lubi mleko. Bierze dwa litry. Jak wyjeżdża, to ja zabieram. Chciałam mu płacić, ale nie chce brać pieniędzy. To czasem jakoś inaczej odwdzięczę mu się, przepiorę coś albo zaszyję, oczywiście tak, żeby zięć nie widział, bo byłby zły.
– A dzisiaj pan Godlewski zabrał mleko?
– Nie, właśnie dzisiaj nie zabrał mleka. Przez wszystkie te dni zabierał, choć jakoś go nie spotykałam, a dzisiaj nie zabrał. Może śpi?
Downar spojrzał na zegarek.
– Do szóstej wieczorem ludzie raczej nie sypiają.
– Czasem późno wraca. Wie pan… jak to artysta.
– Telefonowaliśmy do pana Godlewskiego. Nikt nie odbierał.
– Może telefon zepsuty.
– Dużo ludzi mieszka w tej willi?
– Ja mieszkam.
– Sama?
– Z córką i z zięciem.
– Są w domu?
– Nie. Wyjechali do Kazimierza.
– Kiedy?
– Parę dni temu. Wrócą dzisiaj wieczorem albo jutro.
– Kto jeszcze tu mieszka?
– Tylko my i pan Godlewski.
– Ile zajmuje pokoi?
– Chyba trzy, a może cztery. Nigdy u niego nie byłam.
– Sam mieszka w trzech czy czterech pokojach?
– Mieszkał z żoną, ale się rozeszli.
– Pan Godlewski mieszka na piętrze czy na parterze?
– Na parterze. Te okna, pod którymi rosną róże.
Downar podszedł do domu i przyłożył twarz do szyby.
– Trzeba wyłamać drzwi – powiedział zwracając się do Olszewskiego.