Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Joanna Rosicka wychodzi na przyjęcie urodzinowe przyjaciółki, zostawiając w domu chorego na grypę męża. Podczas imprezy dzwoni sąsiadka jej matki, mówiąc, że ta ma kłopoty z sercem i prosi, by córka natychmiast przyjechała. Joanna telefonicznie informuje męża o sytuacji i wychodzi. Następnego dnia Rosicki, zaniepokojony brakiem wiadomości od żony, prosi przyjaciół o pomoc. Dowiaduje się, że jego teściowa jest całkowicie zdrowa i wcale nie kontaktowała się z Joanną. Po chwili odwiedzają go milicjanci ze straszną wiadomością – Joanna została zamordowana…
Upalny dzień mocno daje się we znaki Marcelemu. Został sam na weekend, podczas gdy jego żona pojechała do matki, na poniedziałek musi oddać artykuł do redakcji, a umysł, zmęczony gorącem, nie chce pracować. Marceli postanawia poszukać ochłody w kinie. Podczas seansu piękna nieznajoma wciska mu w dłoń małą paczkę i znika. Po wyjściu dziennikarza zatrzymują dwaj milicjanci. W paczce była spora ilość kokainy. Załamanemu Marcelemu może pomóc tylko Downar.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Prawda rodzi nienawiść
Złoty centaur
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Skład komputerowy
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Prawda rodzi nienawiść – Ewa wzywa 07, nr 32, Iskry, Warszawa 1971
Złoty centaur – Ewa wzywa 07, nr 6, Iskry, Warszawa 1969
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-489-9
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
– Czy pani mogłaby mi przeprasować tę apaszkę?
Leokadia kończyła zmywać. Nie odwróciła głowy, nie spojrzała na swoją chlebodawczynię: – Pani da – mruknęła, ustawiając szklanki na suszarce.
– Już późno. Przykro mi, że pani jeszcze zawracam głowę takim głupstwem, ale bardzo się śpieszę – usprawiedliwiała się Joanna.
– Pani da tę apaszkę. – W głosie gosposi nie było ani cienia życzliwości. Umówiła się z siostrą, że przyjdzie na telewizję, a tu akurat tyle roboty. Musiała ugotować obiad, lecieć do apteki i teraz jeszcze to prasowanie. Niechby sobie sama prasowała. Ona, Leokadia, nie godziła się, że będzie siedzieć tu do wieczora. Za tę marną pensję nie wiadomo jakie wymagania. Nie wypowiedziała jednak głośno tych buntowniczych myśli, włączyła żelazko i zabrała się do prasowania apaszki. – Jak psu z gardła wyjęta – pomrukiwała, rozprostowując oporny materiał.
Joanna kończyła „robić oczy”. Nie szło jej to dzisiaj. Ciągle miała wrażenie, że prawa powieka jest mocniej pomalowana aniżeli lewa. Parę razy ścierała tusz, poprawiała, zmieniała pędzelek, przeglądała się w rozmaitych lusterkach. Wreszcie zdecydowała, że lepiej nie będzie. Przeciągnęła szminką po wargach, włożyła wieczorową sukienkę, poprawiła uczesanie, za uszami dotknęła koreczkiem zwilżonym francuskimi perfumami i pobiegła do łazienki, żeby w dużym lustrze obejrzeć dokładnie całą swą postać. Wszystko dobrze. Nawet najbardziej surowy sędzia nie mógłby zaprzeczyć, że ma przed sobą bardzo ładną, atrakcyjną i elegancką kobietę. Uśmiechnęła się, raz jeszcze spojrzała w lustro, po czym wyszła z łazienki i otworzyła drzwi prowadzące do pokoju Edwarda.
Nie paliła się tu żadna lampa. W półmroku, rozproszonym trochę światłem padającym z kuchni, dojrzała na tapczanie skuloną postać.
– Śpisz? – spytała cicho.
Przewrócił się na drugi bok jakby z pewnym wysiłkiem, wyciągnął rękę i nacisnął wyłącznik. Lampa z dużym abażurem zajaśniała pomarańczowym blaskiem.
– Jednak idziesz?
– A dlaczegóż miałabym nie iść?
– Czuję się bardzo marnie. Wolałbym, żebyś została.
– Przestań histeryzować. Dosyć już mam tej twojej hipochondrii. Nic ci nie jest.
– Przecież doskonale wiesz, że jestem chory.
– Ja wiem tylko jedno, że ty jesteś zawsze chory, ile razy mamy gdzieś iść. Mam tego dosyć. Rozumiesz? Dosyć. Chcę żyć, chcę używać życia, chcę się bawić, tańczyć, widzieć koło siebie ludzi. Nie jestem stworzona na pielęgniarkę i nie mam najmniejszego zamiaru siedzieć tutaj i wysłuchiwać twoich jęków. Moja cierpliwość także ma w końcu jakieś granice. Nie mogę, dłużej już tak nie mogę. Mam dosyć! – Mówiła coraz głośniej. Ostatnie słowa wypowiedziała krzykiem.
– Uspokój się. Gosposia…
– Nic mnie nie obchodzi gosposia! – krzyczała dalej Joanna. – Niech słyszy. A zresztą Leokadia jest doskonale zorientowana w tym wszystkim. Nie od dzisiaj przecież do nas przychodzi. Widzi, jak wygląda to moje życie. Ale to się skończy. I tak już tyle lat przy tobie zmarnowałam. Nie mam najmniejszego zamiaru dalej tego ciągnąć. Jestem młoda i chcę żyć. Rozumiesz?
Nic nie powiedział. Znowu odwrócił się twarzą do ściany i naciągnął kołdrę na głowę.
Wyszła, głośno zamykając drzwi za sobą.
– Apaszka już odprasowana – powiedziała ponuro Leokadia. – Jeżeli koniecznie trzeba, to ja zostanę przy panu.
– Nie trzeba. Dziękuję pani. Pan ma przy łóżku telefon. W razie, gdyby się naprawdę źle poczuł – zadzwoni po lekarza.
– To ja mogę iść do domu?
– Może pani iść do domu. Dziękuję za uprasowanie apaszki.
Trunki były dobre i w dużych ilościach. Nic też dziwnego, że rozmowy stawały się coraz głośniejsze, dyskusje coraz bardziej zajadłe, dowcipy coraz bardziej ryzykowne. Ten i ów próbował nawet swoich wokalnych talentów, ale do „Góralu, czy ci nie żal?” jeszcze nie doszło. „Sto lat” również odkładano na później. Na razie towarzystwo znajdowało się na etapie problematyki politycznej, zręcznie faszerowanej ostatnimi plotkami z życia towarzyskiego oraz mniej lub więcej wyssanymi z palca skandalikami ze świata artystów. Tego rodzaju „sensacyjne” wiadomości zazwyczaj poprzedza tajemniczy szept: „Wyobraźcie sobie, że…” albo „Czy słyszeliście już…”, albo „Coś wam powiem, ale proszę o całkowitą dyskrecję”.
Joanna była w swoim żywiole. Wyróżniała się urodą i elegancją. Otaczali ją mężczyźni, prześcigający się w uprzejmościach i komplementach. Kobiety mniej były nią zachwycone. Od czasu do czasu któraś z pań mówiła ze współczującym westchnieniem: – Jaka szkoda, że twój mąż nie mógł przyjść, co za uroczy człowiek. Czy rzeczywiście jest tak poważnie chory? Jedna z najserdeczniejszych przyjaciółek powiedziała uśmiechając się słodko: – Śliczną masz sukienkę, tylko jakoś bardzo poważnie w niej wyglądasz, ale znowu w pewnym wieku nie można już udawać dziewczyneczki. No cóż… czas biegnie. Niestety, wszyscy się starzejemy.
Nic jednak nie mogło Joannie popsuć humoru. Wiedziała, że się podoba. Czuła na sobie pełne zachwytu spojrzenia przedstawicieli płci brzydkiej. Królowała.
W pewnej chwili podeszła do niej Dorota.
– Telefon do ciebie.
– Do mnie? Kto dzwoni? Edward?
– Nie. Jakaś pani Kalinowska z Anina.
Joanna niespokojnie spojrzała na przyjaciółkę.
– To sąsiadka mamy. Coś się stało? Dlaczego ona dzwoni?
Weszły do niewielkiego pokoju, w którym stał telefon. Joanna podbiegła do aparatu. Dorota także przyłożyła ucho do słuchawki.
– Halo! Słucham! – powiedziała Joanna.
– Czy pani Joanna?
– Tak, tak, jestem. Słucham?
– Mówi Kalinowska. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamusia pani nagle zachorowała, bardzo źle się czuje. Prosiła, żeby pani do niej koniecznie przyjechała. Wzywałam pogotowie. Lekarz powiedział, że na razie nie wolno mamusi ruszać, ale że trzeba będzie jednak do szpitala…
– Co mamie jest? Co się stało?
– Serce. Lekarz mówi, że serce. Przyjedzie pani?
– Oczywiście. Już wychodzę. Dziękuję, że pani zadzwoniła. Proszę powiedzieć mamusi, że zaraz przyjeżdżam.
Joanna odłożyła słuchawkę i dotknęła ramienia przyjaciółki.
– Bardzo mi przykro, ale sama widzisz, że muszę jechać. Wyniosę się po angielsku.
– Jak się o tej porze dostaniesz na dworzec? – powiedziała z troską w głosie Dorota. – Adam by cię odwiózł, ale on już sporo wypił. Nie może prowadzić.
– Głupstwo – uśmiechnęła się Joanna. – Dam sobie radę. W ostateczności taksówką pojadę do Anina. Pożegnaj ode mnie Adama. Do widzenia.
Uściskały się.
– Nie zmarzniesz? – spytała Dorota.
– Nie, nie. Jest zupełnie ciepło, a zresztą mam przecież płaszcz. Pa!
Była już w przedpokoju, kiedy Dorota chwyciła ją za rękę.
– Zaczekaj. Nie chcę się wtrącać do waszych spraw, ale wydaje mi się, że chyba powinnaś zadzwonić do Edwarda. Nie wiadomo, jak długo zostaniesz u mamy. Będzie się niepokoił.
Joanna się zawahała. Wróciła jednak do telefonu.
– Masz rację. Zadzwonię.
Nakręciła numer. Po chwili usłyszała słaby głos męża:
– Halo…?
Powiedziała, że jedzie do Anina, bo matka zachorowała.
– Kiedy wrócisz?
– Nie wiem. To będzie zależało od tego, jak się mama będzie czuła.
– Daj mi jakoś znać. Zadzwoń z Anina.
– Dobrze, dobrze, zadzwonię.
Dorota odebrała jej słuchawkę.
– Halo! Dobry wieczór, Edziu. Strasznie tu wszyscy żałujemy, że nie przyszedłeś. Jak się czujesz?
– Raczej marnie. Coś mi serce nawala. Obawiam się, że będę musiał dzwonić po lekarza.
– Trzymaj się, Edziu. Najlepiej dobrze się wyśpij. Jutro cię odwiedzimy. Dobranoc.
Dorota odprowadziła Joannę do przedpokoju, zamknęła za nią drzwi i wróciła do gości. Na jej widok ktoś schrypniętym nieco barytonem zaintonował „sto lat…”
Grube krople deszczu spływały po szybach. Wycieraczka pracowała bez przerwy z rytmicznym stukotem. Mokra jezdnia błyszczała w świetle latarni.
Doktor Pawelski przymknął oczy. Był zmęczony, a ta szaruga zwiększała jeszcze nieznośne uczucie senności.
– Pogoda coś nam się psuje – powiedział sanitariusz.
– Uhm – mruknął Pawelski. Ziewnął i znowu przymknął oczy. Powieki ciążyły mu, jakby były z ołowiu.
– Ale i tak nie możemy narzekać – próbował podtrzymać rozmowę sanitariusz – prawie cały wrzesień był piękny.
Zwolnili, następnie gwałtownie skręcili w prawo i kierowca nacisnął hamulec.
– To gdzieś tutaj będzie, panie doktorze. Trzeba poszukać.
W nowoczesnym budownictwie znaleźć właściwą klatkę schodową nie jest rzeczą łatwą. Pawelski miał jednak sporą wprawę w odnajdywaniu pacjentów i przy pomocy Kozłowskiego, tak bowiem nazywał się sanitariusz, trafił do drzwi oznaczonych numerem 17.
Upłynęła dłuższa chwila zanim, naciskając dzwonek, osiągnęli pożądany skutek. Usłyszeli najpierw stąpanie, potem sapanie i wreszcie szczęknięcie zatrzasku. Cienkie drzwi, sporządzone z dwóch arkuszy dykty, spełniały rolę deski rezonansowej i na klatce schodowej można było dokładnie słyszeć, co się dzieje w mieszkaniu.
Zobaczyli przed sobą mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyznę w szlafroku narzuconym niedbale na piżamę koloru dojrzałej wiśni. Pasek od szlafroka wlókł się za nim po podłodze.
– Czy pan Rosicki? – spytał Pawelski, zerknąwszy na kartkę, na której miał zapisane nazwisko chorego.
– Tak. Dziękuję, że pan doktor przyjechał. Proszę. – Odgarnął z czoła ciemne, zlepione potem włosy i wprowadził przybyłych do pokoju.
– Niech się pan kładzie – powiedział Pawelski, wskazując tapczan. – Czy pan sam jest w domu?
– Tak. Sam jestem w domu. Niestety. Moja żona poszła na przyjęcie.
Pawelski nie podjął tego tematu. Spytał:
– Co panu dolega?
– Złapałem gdzieś grypę, panie doktorze. Leżę już drugi dzień, a dzisiaj coś z sercem…
– Zaraz zobaczymy. Proszę się rozebrać.
Badanie trwało dość długo. Pawelski był bardzo sumiennym lekarzem i nigdy nie lekceważył dolegliwości pacjenta. Wreszcie schował stetoskop, aparat do mierzenia ciśnienia i powiedział:
– Stwierdzam u pana przyśpieszoną działalność serca, pewną arytmię.
– Czy to coś poważnego, panie doktorze? – zaniepokoił się Rosicki. – Może trzeba do szpitala?
– Nie, nie, na razie to zbyteczne. Dam panu uspokajający zastrzyk, przepiszę proszki. Powinien pan się poczuć lepiej. Jeżeli jeszcze rano coś będzie nie w porządku, proszę wezwać lekarza rejonowego. A po tej grypie niech się pan zgłosi do poradni kardiologicznej. To nic specjalnie poważnego, ale o serce należy dbać. Czy pan już kiedyś chorował na serce?
– Właściwie nie. Od dawna mam trochę nerwicy, ale to chyba wszyscy…
Doktor Pawelski zrobił zastrzyk, zapisał lekarstwo i pożegnał pacjenta, życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia.
To było nie do wytrzymania.
Natrętny, uparty dźwięk wdzierał się pod czaszkę, przenikał do każdego nerwu, dręczył.
Czuła podświadomie, że musi coś zrobić, musi działać, za wszelką cenę przerwać ten koszmar. W żaden sposób nie mogła jednak pokonać bezwładu, który ją paraliżował. Wszystkie próby powrotu do rzeczywistości okazały się daremne. Co za męka.
Ocucił ją dopiero ostry, energiczny głos Adama:
– Odbierz! Telefon dzwoni!
Ależ tak. To był po prostu telefon, tylko telefon. Zdobyła się na olbrzymi wysiłek, wyciągnęła rękę i podniosła słuchawkę.
– Halo…? – Przestraszyła się własnego głosu.
– To ty, Doroto? Dzień dobry. Czy cię obudziłem?
Sięgnęła po szklankę z wodą, stojącą przy tapczanie, wypiła duży łyk i odpowiedziała już trochę przytomniej:
– Tak, obudziłeś mnie, ale to nic nie szkodzi.
– Bardzo mi przykro. Myślałem, że… Dochodzi pierwsza.
– Co ty mówisz? Już pierwsza? Co prawda nie tak dawno się położyłam. Troszkę się ta wczorajsza uroczystość przeciągnęła. A ty jak się czujesz?
– Dziękuję. Trochę lepiej. Czy mogłabyś poprosić do telefonu Adama?
– Oczywiście. Stoi tu koło mnie i zaraz będzie mi robił wymówki, że za dużo wypiłam.
Kruszewski podszedł do żony i wyciągnął rękę po słuchawkę.
– Halo! Cześć, Edziu. Czujesz się już zdrowszy? Żałuj, że wczoraj u nas nie byłeś. Było bardzo przyjemnie.
– Słuchaj, Adam – powiedział Rosicki – jestem niespokojny o Joannę.
– O Joannę? Dlaczego?
– Jak wiesz, pojechała wczoraj do Anina. Matka jej zachorowała. Ale przecież już do tej pory powinna była do mnie zadzwonić. Pojechałbym tam, ale lekarz zabronił mi się ruszać. Okropnie się czuję. Coś z sercem niezupełnie w porządku.
Kruszewski się zastanawiał. Był zmęczony, niewyspany i diabelnie nie chciało mu się jechać do Anina.
– Słyszysz mnie, Adasiu?
– Tak, tak, słyszę cię. No wiesz… Prawdę mówiąc… Ale jak trzeba, to pojadę do twojej teściowej. Mówi się trudno.
– Jesteś porządny chłop. Bardzo ci dziękuję.
Kruszewski odłożył słuchawkę i z nieukrywaną niechęcią spojrzał na żonę.
– No i po co ty tyle piłaś?
– Och, Adasieczku, nie gniewaj się na mnie – jęknęła. – Przyznaję, że to bardzo głupie, ale ciągle ktoś chciał się ze mną napić. Wiesz, jak to jest. A zresztą, to przecież były moje urodziny.
– To jeszcze nie powód, żeby się upijać do nieprzytomności. Żebym cię nie powstrzymał, to byś zrobiła striptiz przy wszystkich gościach.
– Co ty powiesz? A to ci heca. Nic nie pamiętam. Musiałam być rzeczywiście porządnie wlana. Przepraszam cię.
Machnął ręką.
– Daj spokój. Ale już nigdy więcej nie będzie u nas w domu tyle alkoholu. To nie ma najmniejszego sensu. Co sobie ludzie o nas pomyślą?
Skrzywiła się.
– Eee, nie przejmuj się. U nas, w Polsce, nigdy się źle nie myśli o tym, kto pije wódkę. Ci niepijący są podejrzani i nieszczerzy.
– Muszę jechać do Anina – powiedział Kruszewski.
– Wiem. Słyszałam. Uważaj, Adasiu, bardzo cię proszę. Jesteś zmęczony. Nie jedź zbyt szybko.
– Bądź spokojna. Ja prawie zupełnie nie piłem.
– Może lepiej pojechałbyś autobusem?
– Nie, nie. Wezmę wóz. Będzie prędzej.
Matka Joanny mieszkała w małym, parterowym domku. Niewielki ogródek pełen był kwiatów.
Kruszewski zatrzymał samochód, wygramolił się zza kierownicy i, obciągnąwszy wygniecioną marynarkę, pchnął obrośniętą winem furtkę.
Od razu spostrzegł panią Lipkowską zajętą pracą w ogrodzie. Pomyślał więc, że ta dolegliwość sercowa nie musiała być chyba zbyt poważna, skoro chora uwijała się z motyką w ręku pomiędzy grządkami.
– Dzień dobry. Widzę, że pani już się zupełnie dobrze czuje.
Podniosła zaróżowioną, wesołą twarz.
– A, dzień dobry panu. Dlaczegóż to miałabym się źle czuć?
– Podobno pani zaniemogła na serce.
– Ja? Na serce? Kto to panu powiedział?
Zmieszał się. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co to wszystko właściwie znaczy. Przeciągnął dłonią po włosach i próbował się uśmiechnąć. Musiał mieć niezbyt mądrą minę, bo spojrzała na niego i się roześmiała.
– Co się z panem dzieje, panie Adamie? O co panu chodzi? Proszę, niech pan wejdzie do domu. Zaraz przyszykuję herbaty, a może woli pan kawę? Bo kawę także mam.
– Widzi pani… Ja chciałem się zobaczyć z Joanną.
– Joanny nie ma dzisiaj u mnie. Była wczoraj, wczoraj rano. Prosiłam, żeby przyjechała, bo miałam taki tam drobny upominek dla pani Dorotki na urodziny.
– A w nocy? – spytał Kruszewski, którego poczynał ogarniać coraz większy niepokój. – W nocy Joanna nie przyjeżdżała do pani?
– Ale skądże! Po cóż miałaby przyjeżdżać do mnie w nocy?
Kruszewski z pewnym wysiłkiem przełknął ślinę.
– Musiał ktoś głupio zażartować – powiedział, usiłując nadać swemu głosowi normalne brzmienie.
Spojrzała na niego bacznie.
– O jakich żartach pan mówi?
– Ktoś telefonował do nas w czasie przyjęcia, jakaś kobieta. Podała się za panią Kalinowską i powiedziała, że pani jest ciężko chora i żeby Joanna natychmiast przyjeżdżała do Anina.
– Coś podobnego! Kalinowska? Zaraz to sprawdzimy. – Staruszka podreptała żwawo w kierunku domu, wołając: – Pani Wandeczko! Pani Wandeczko!
Pani Wandeczka była wysoka, koścista, szeroka w ramionach. Poruszała się jak stary wiarus, nie goliła wąsów i co chwila poprawiała okulary, które jej się zsuwały po suchym, zagiętym ku dołowi nosie. Głos jednak miała miły, łagodny, nie licujący z posturą emerytowanego pułkownika dragonów.
– Słucham panią, pani Zosieńko. Co się stało?
– Czy pani telefonowała w nocy do mojej córki?
– Do pani córki? Ja? W nocy?
Kruszewski podszedł bliżej, ukłonił się i powiedział:
– Bardzo przepraszam, ale to najwidoczniej jakieś nieporozumienie. Musiał ktoś zrobić głupi kawał.
– I pan przypuszczał, że Joanna jest tutaj, u mnie? – spytała pani Lipkowska.
– Tak. Była pewna, że pani jest chora i miała jechać do Anina.
– Ale nie przyjechała. Co to wszystko znaczy? Zaczynam być niespokojna. Może jej się coś stało?
– Ależ nie, nic się jej nie stało – powiedział z łagodnym uśmiechem Kruszewski. – Na pewno wstąpiła po drodze do domu i wszystko się wyjaśniło. Proszę się nie niepokoić.
– Dlaczego pan przypuszczał, że to ja telefonowałam? – spytała pani Wandeczka.
– Ponieważ ta kobieta, która dzwoniła do nas w nocy, podała się za panią Kalinowską z Anina.
– To jest bezczelność podszywać się pod cudze nazwisko. Ja ją podam do sądu. Nie mogę pozwolić na takie rzeczy.
– Najpierw musimy dowiedzieć się, kim była ta kobieta. – Kruszewski pożegnał się ze staruszkami i zawrócił w kierunku furtki. Pani Lipkowska dogoniła go w połowie drogi.
– Panie Adamie! Panie Adamie!
Zatrzymał się.
– Słucham panią?
– Jestem bardzo niespokojna. Dajcie mi jakoś znać. Najlepiej niech Joasia do mnie przyjedzie. Tutaj nigdzie w pobliżu nie ma telefonu, a na pocztę to kawał drogi. Ale jak nie będę miała wiadomości, to pójdę i zatelefonuję.
– Niech się pani nie denerwuje. Na pewno nic się nie stało. Jestem przekonany, że Joanna odsypia u siebie nieprzespaną noc.
Kruszewski w nie najlepszym humorze wrócił do Warszawy. Miał ochotę pojechać do siebie i naradzić się z Dorotą, ale doszedł do wniosku, że przedłużanie tego wszystkiego nie ma najmniejszego sensu i że trzeba natychmiast zawiadomić Edwarda.
Rosicki był mizerny i bardzo zdenerwowany. Ręce mu się trzęsły.
– No i co? Widziałeś Joannę?
– Nie. Joanny nie ma w Aninie.
– Nie ma jej u matki? Więc gdzież jest?
Kruszewski wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. To był jakiś kawał z tym całym telefonem. Twoja teściowa jest zdrowa jak ryba. Nie miała żadnego ataku serca. Kalinowska wcale do nas nie dzwoniła. Nic nie wiedzą o Joannie.
Rosicki utkwił niespokojne spojrzenie w twarzy przyjaciela.
– Adam, co to wszystko znaczy?
– A bo ja wiem – Kruszewski zapalił papierosa i rozejrzał się po pokoju.
– Popielniczka jest w kuchni – powiedział Rosicki.
Kruszewski wyszedł. Kiedy wrócił, Rosicki się ubierał.
– Chcesz wyjść z domu?
– No chyba. Przecież muszę coś robić. Muszę szukać Joanny!
– Ale lekarz nie pozwolił ci wstawać!
– Gwiżdżę na lekarza. Nie mogę tak leżeć bezczynnie.
– Powiedz tylko, gdzie właściwie masz zamiar jej szukać?
Rosicki, który zasznurował już jeden but, podniósł głowę i otarł spocone czoło.
– To prawda. Gdzie jej będę szukał – powiedział cicho. – Może zawiadomić milicję? Jak myślisz?
Kruszewski zgasił papierosa i przysunął swoje krzesło bliżej tapczanu.
– Słuchaj, Edziu – zniżył głos, jakby się obawiał, że ktoś może go podsłuchać – trzeba się nad tym spokojnie zastanowić. Ktoś wywołał Joannę od nas pod pozorem, że jej matka jest chora.
– Ale kto to mógł zrobić i w jakim celu?
– Ba. Na to pytanie nikt ci chyba nie odpowie. Musimy się zastanowić nad taką sprawą: czy Joanna była wtajemniczona w tę mistyfikację z chorobą matki, czy też nie?
– Joanna? Mistyfikacja? O czym ty właściwie mówisz? Dlaczego?
Kruszewski położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Przecież my dwaj nie musimy się czarować, prawda?
– O co ci chodzi?
– Wiem, że ty i Joanna już od dłuższego czasu niezbyt dobrze ze sobą żyjecie. A może Joanna ma kogoś?
– A gdyby nawet, no to co z tego?…
– Może chciała się urwać z przyjęcia i w porozumieniu ze swoim przyjacielem zaaranżowała ten fikcyjny telefon? Nie przypuszczała, że ja pojadę rano do Anina.
Rozległ się energiczny dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych. Spojrzeli niespokojnie po sobie. Kruszewski podniósł się i poszedł otworzyć. Zobaczył dwóch mężczyzn w mundurach milicyjnych.
– Czy tu mieszka obywatel Edward Rosicki?
– Tak – odpowiedział cicho Kruszewski.
Kapitan Ignacy Suchecki niczym nie przypominał legendarnego Sherlocka Holmesa czy też jakiegoś filmowego asa wywiadu. Średniego wzrostu, szczupły, twarz miał okrągłą, dziecinnie rumianą, promieniejącą optymizmem i radością życia. Nieduży, kartoflowaty nos, leciutko zadarty do góry, nadawał tej twarzy wyraz naiwnego zaciekawienia, a łagodne, niebieskie oczy patrzyły na świat jakby z pewnym zdziwieniem, połączonym z dobrotliwym pobłażaniem dla tego wszystkiego, co się na tym świecie dzieje. Nikt nigdy nie słyszał, żeby kapitan Suchecki podnosił głos czy też, żeby się z kimś sprzeczał. Był cichy, zgodny, uczynny. Chętnie usuwał się w cień, nie dbając o własne interesy i karierę. Mogło się zdawać, że to jest człowiek, który absolutnie nie nadaje się do pracy w milicji, a tym bardziej w wydziale śledczym. Były to jednak tylko pozory, bo w rzeczywistości…
„Mały Ignaś” albo „Szarada”, jak go nazywali koledzy w komendzie, miał swój własny system prowadzenia śledztwa i przesłuchań. Wierzył bez zastrzeżeń we wszystko, co mówił podejrzany, a przynajmniej genialnie udawał, że wierzy. To całkowicie dezorientowało przestępców, którzy byli przyzwyczajeni do tego, że każde ich słowo było poczytywane za kłamstwo. Ten dobrotliwy, życzliwie uśmiechnięty i bezkrytycznie wierzący w najbardziej nieprawdopodobne „legendy” oficer śledczy peszył ich, niepokoił i całkowicie zbijał z tropu. W związku z tym krążyła w komendzie następująca anegdota: pewnego razu Suchecki przesłuchiwał notorycznego bandytę i włamywacza, który opowiadał niestworzone historie, kłamiąc w żywe oczy i zaprzeczając oczywistym faktom. „Mały Ignaś” tak znakomicie odegrał swą rolę i z taką naiwną ufnością „wierzył” we wszystko, że wreszcie bandzior załamał się i wybuchnął: – Niechże pan nie wierzy w te łgarstwa, panie kapitanie kochany. Czy pan, jak pragnę Boga, nie widzi, że ja z pana balona robię? Odsiedzę swoje, mówi się trudno, ale sumienie mi nie pozwala takiego sympatycznego faceta, jak pan kapitan, tak ordynarnie obełgiwać. Niech już będzie. To faktycznie ja włamałem się do tej spółdzielni. – Sceptycy twierdzili, że włamywacz zdążył przed przesłuchaniem „zatankować” pół litra cytrynówki i dlatego miał takie czułe sumienie, ale fakt pozostaje faktem, że Suchecki rozpracował swojego „klienta”, i sprawę dość precyzyjnego włamania wyjaśnił szybciej aniżeli się można było tego spodziewać.
Należy tu jeszcze wyjaśnić, że przezwisko „Szarada” powstało stąd, iż „łatwowierny” kapitan bardzo często używał tego słowa. Mówił: „to skomplikowana szarada” albo „to przedziwna szarada”, albo „to trudna do ugryzienia szarada”.
Teraz Suchecki szedł wolno po schodach, a za nim jeszcze wolniej posuwał się porucznik Grabik. Nie śpieszyli się. Rozmowa, którą mieli odbyć, nie należała do najprzyjemniejszych.
Zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi numerem siedemnaście. Na mosiężnej, poczerniałej tabliczce wygrawerowany był napis: JOANNA I EDWARD ROSICCY.
Porucznik Grabik energicznie nacisnął dzwonek, tak jakby w ten sposób chciał sobie dodać otuchy.
Drzwi otworzył im wysoki, barczysty mężczyzna, przy którym Suchecki wyglądał nie tylko jak mały, ale jak maleńki Ignaś. Cóż znaczyły jego sześćdziesiąt cztery kilogramy wobec dziewięćdziesięciu paru kilogramów tego olbrzyma.
– Czy tu mieszka obywatel Edward Rosicki?
– Tak – odpowiedział cicho Kruszewski.
– Czy to pan?
– Nie. Ja jestem jego przyjacielem. Pan Rosicki leży chory.
– Przykro mi – uśmiechnął się przepraszająco Suchecki – ale musimy zobaczyć się z panem Rosickim w bardzo ważnej sprawie.
Kruszewski odsunął się i wpuścił ich do przedpokoju.
– Proszę. Panowie pozwolą. Zaraz zawiadomię mojego przyjaciela, że panowie chcą się z nim widzieć.
Rosicki siedział na tapczanie i nerwowo zapinał guziki przy piżamie. Na widok milicjantów poruszył się gwałtownie, jakby chciał wstać.
– Co się stało? Czy coś z Joanną? Wypadek?
Kruszewski przysunął krzesła. Usiedli.
– Przykro mi – powiedział Suchecki – ale mamy dla pana złe wiadomości. Pańska żona nie żyje.
Rosicki patrzył na oficerów, jakby nie rozumiał znaczenia tych słów.
– Nie żyje? Joanna? Jak to nie żyje? Dlaczego? Wypadek? Samochód?
– Nie, to nie był wypadek. Pańska żona została zamordowana.
Rosicki parokrotnie potrząsnął głową, jakby chciał zrzucić z siebie jakiś niewidzialny ciężar.
– Niemożliwe… niemożliwe. To nie może być prawda.
Suchecki rozłożył ręce.
– Niestety, to prawda, smutna prawda. Zidentyfikowaliśmy zwłoki. Przy denatce znaleziono dowód osobisty.
– Ale w jaki sposób? Kto ją zabił?
– Tego właśnie chcemy się dowiedzieć.
– Gdzie ją znaleziono?
– W Lasku Bielańskim.
Rosicki oburącz chwycił się za głowę.
– Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę w to uwierzyć – powtarzał zdławionym głosem.
Kruszewski położył mu rękę na ramieniu.
– Uspokój się. Musisz się opanować. Może dać ci jakichś kropli?
– Nie, nie. Nie chcę żadnych lekarstw.
Suchecki odczekał chwilę, chrząknął i powiedział:
– Doskonale rozumiem, że to dla pana straszny cios, ale chciałbym ustalić pewne fakty. W takich wypadkach każda chwila jest droga. Chodzi tylko o kilka pytań.
– Może by panowie przyszli jutro? – zaproponował Kruszewski. – Widzicie, w jakim stanie znajduje się mój przyjaciel.
Rosicki wykonał gwałtowny ruch rękami.
– Nie, nie..! Wolę to już mieć za sobą. Dziś czy jutro to przecież wszystko jedno. Proszę, pytajcie panowie.
– Na co pan choruje? – spytał dość niespodziewanie Suchecki.
– Grypa. A w nocy przyplątały mi się jeszcze jakieś komplikacje sercowe. Czułem się tak fatalnie, że aż musiałem wzywać pogotowie.
– Kiedy po raz ostatni widział pan swoją żonę?
– Wczoraj wieczorem, jak wychodziła na przyjęcie.
– Na przyjęcie?
– Pani Rosicka była u nas, na urodzinach mojej żony – pośpieszył z wyjaśnieniem Kruszewski.
– I zostawiła tak samego chorego męża? – zdziwił się Suchecki.
Kruszewski miał trochę zakłopotaną minę.
– Wydaje mi się, że Edward nie był taki bardzo chory, kiedy Joanna wychodziła z domu. Taka tam mała grypka…
Suchecki przeniósł spojrzenie na Rosickiego, jakby od niego oczekiwał jakiegoś komentarza w tej sprawie, ale Rosicki zwiesił głowę i milczał ponuro.
– O której godzinie pańska żona wyszła wczoraj wieczorem z domu?
– Było chyba koło siódmej.
– Tak – wtrącił się znowu do rozmowy Kruszewski. – Do nas przyszła kilka minut po siódmej, a że mieszkamy niedaleko…
Suchecki przyjrzał mu się uważnie.
– Bardzo pana przepraszam, ale wolałbym, żeby panowie odpowiadali tylko na moje pytania.