Kryminał. Goryl z Wołomina - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Goryl z Wołomina ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Gorylu z Wołomina Piotrek dostaje od wuja zlecenie ochraniania pewnej młodej Amerykanki polskiego pochodzenia, którą do kraju przysłał zaniepokojony ojczym. Rzekomo gangsterzy grożą jej śmiercią. Zdaje się, że samotna przejażdżka konna po pobliskim lesie nie kończy się dla Ady dobrze. Jej wierzchowiec wraca do domu sam. Zastanawiające jest to, że tuż przed wycieczką jej ochroniarz zostaje pilnie wezwany do chorej matki, która jednak czuje się dobrze. Wkrótce w tej okolicy znaleziono zwłoki dziewczyny ze zmasakrowaną twarzą. Co się stało z Adą? Czyżby amerykański gang odnalazł ją aż w podwarszawskiej wsi? A może to zazdrosna kuzynka Hanka zlikwidowała swą rywalkę? Sprawą zajmuje się stołeczna milicja, ale trop plącze się i rwie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 129

Oceny
3,7 (25 ocen)
7
7
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elli12345

Nie oderwiesz się od lektury

fatalny lektor.
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

super ciekawa i wciągająca historia....
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Go­ryl z Wo­ło­mi­na

Re­dak­cja Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład kom­pu­te­ro­wy i ko­rek­ta Ma­ria Ba­ra­now­ska

Konwersja do wersji elektronicznej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie ma­szy­no­pi­su au­tor­skie­go

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-226-0

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

Wy­pił ostat­ni łyk kawy, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i spoj­rzał na ze­ga­rek. Spóź­nia­ła się. Tego bar­dzo nie lu­bił. Musi ją na­uczyć bez­względ­nej punk­tu­al­no­ści. Li­cze­nie się z każ­dą mi­nu­tą to nie­odzow­ny wa­ru­nek po­wo­dze­nia we wszyst­kich ży­cio­wych spra­wach. Pod tym wzglę­dem był do prze­sa­dy pe­dan­tycz­ny.

Prze­cho­dzą­ce kel­ner­ki przy­glą­da­ły mu się z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem. I nie tyl­ko kel­ner­ki. Sie­dzą­ce przy są­sied­nich sto­li­kach dziew­czy­ny, mło­de i te już nie pierw­szej mło­do­ści, ob­da­rza­ły go peł­ny­mi za­chę­ty spoj­rze­nia­mi i dys­kret­ny­mi uśmie­cha­mi. W peł­ni na to za­słu­gi­wał. Był rze­czy­wi­ście bar­dzo atrak­cyj­nym męż­czy­zną. Wy­so­ki, świet­nie zbu­do­wa­ny, twarz po­cią­gła, śnia­da, o re­gu­lar­nych, wy­ra­zi­stych ry­sach zdra­dza­ła moc­ny cha­rak­ter i zde­cy­do­wa­ną po­sta­wę wo­bec ży­cia. Oczy duże, ciem­ne kon­tra­sto­wa­ły efek­tow­nie z ja­sno­blond fa­lu­ją­cą czu­pry­ną.

Wresz­cie przy­szła. Już w wej­ściu spo­strzegł jej zgrab­ną syl­wet­kę. Prze­su­nę­ła się mię­dzy sto­li­ka­mi i lek­ko za­dy­sza­na usia­dła.

Bez sło­wa po­stu­kał pal­cem w tar­czę ze­gar­ka.

Uśmiech­nę­ła się prze­pra­sza­ją­co.

– Spóź­ni­łam się. Wiem. Bła­gam o prze­ba­cze­nie. To nie moja wina. Ten sta­ry ra­mol tak mnie za­nu­dzał, że…

– Jaki zno­wu sta­ry ra­mol? – spy­tał, uno­sząc brwi.

– Taki je­den. Nie znasz go. Ko­niecz­nie chciał, że­bym z nim szła do łóż­ka. Da­wał mi dwie­ście do­la­rów, po­tem na­wet trzy­sta.

– I co?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– I nic. Nie po­szłam z nim oczy­wi­ście. Te­raz ja tyl­ko z tobą, tyl­ko z tobą. Z tam­tym skoń­czy­łam raz na za­wsze. Nie chcę znać in­nych męż­czyzn.

Uśmiech­nął się.

– Czy aby na pew­no? – Mó­wił po­praw­nie po pol­sku z le­d­wo do­strze­gal­nym cu­dzo­ziem­skim ak­cen­tem.

Moc­no uści­snę­ła jego dłoń.

– Mo­żesz mi wie­rzyć, Ha­rol­dzie, mo­żesz mi wie­rzyć. Je­steś męż­czy­zną mo­je­go ży­cia. O ta­kim męż­czyź­nie za­wsze ma­rzy­łam.

Skrzy­wił się nie­znacz­nie. Nie lu­bił eg­zal­ta­cji. Te wy­zna­nia dzia­ła­ły mu na ner­wy.

– No więc jak? Zde­cy­do­wa­łaś się? – spy­tał.

Ner­wo­wym ru­chem od­gar­nę­ła z czo­ła ja­sne wło­sy.

– To był­by bar­dzo po­waż­ny krok w moim ży­ciu – po­wie­dzia­ła i wy­ję­ła z to­reb­ki pa­pie­ro­sy. – Mu­szę się za­sta­no­wić, mu­szę się na­ra­dzić…

– Z kim masz się na­ra­dzać?

Zro­bi­ła nie­wy­raź­ną minę.

– No… Bo ja wiem… Mam prze­cież ja­kąś tam ro­dzi­nę…

– Mó­wi­łaś, że nie utrzy­mu­jesz z ro­dzi­ną żad­nych sto­sun­ków.

– To ra­czej oni nie chcą mieć ze mną nic wspól­ne­go.

Po­ru­szył się nie­cier­pli­wie.

– No więc… o co wła­ści­wie cho­dzi? A zresz­tą, rób, jak uwa­żasz. Ja ci pro­po­nu­ję, że zro­bię z cie­bie gwiaz­dę fil­mo­wą, a ty się za­sta­na­wiasz, czy nie le­piej zo­stać w War­sza­wie i pusz­czać się za do­la­ry z cu­dzo­ziem­ca­mi.

Spoj­rza­ła na nie­go z wy­rzu­tem.

– Nie mów tak. Pro­szę. Po­wie­dzia­łam ci prze­cież, że z tam­tym ży­ciem ze­rwa­łam raz na za­wsze, że tyl­ko ty się li­czysz.

– No, więc?

Zno­wu uści­snę­ła jego dłoń.

– Masz ra­cję. Nie po­trze­bu­ję się z ni­kim na­ra­dzać. Je­stem wła­ści­wie zu­peł­nie sama. Nic nie mam do stra­ce­nia, a ty otwie­rasz przede mną wspa­nia­łą przy­szłość. By­łam głu­pia, że wa­ha­łam się choć przez chwi­lę. Jadę z tobą, Ha­rol­dzie.

Prze­su­nął dło­nią po jej wło­sach ko­lo­ru doj­rza­łe­go zbo­ża.

– Na­resz­cie mą­dra de­cy­zja. Po­słu­chaj mnie, Izo. Wo­lał­bym, że­byś nie roz­po­wia­da­ła na pra­wo i na lewo o swo­ich pla­nach, o na­szych pla­nach. Nie chciał­bym mieć na kar­ku tłu­mu dziew­czyn, któ­re chcia­ły­by mnie prze­ko­nać o swo­ich kwa­li­fi­ka­cjach na gwiaz­dę fil­mo­wą. Le­piej za­ła­tw­my to wszyst­ko ci­cho i bez roz­gło­su. Nie chcę re­kla­my.

Ski­nę­ła gło­wą.

– Ro­zu­miem. Mo­żesz li­czyć na moją dys­kre­cję. Ale z naj­bliż­szy­mi przy­ja­ciół­ka­mi będę mu­sia­ła się po­że­gnać. Zresz­tą coś już im na­po­mknę­łam.

– Co?

– Że po­zna­łam wspa­nia­łe­go męż­czy­znę i że wy­bie­ram się z nim na ko­niec świa­ta. Nie mo­głam się nie po­chwa­lić. Chcę, żeby mi za­zdro­ści­ły.

– Ale nie mów im nic o tych pro­jek­tach fil­mo­wych.

– Nie pi­snę ani sło­wa. Przy­rze­kam.

Wierz­chem dło­ni prze­su­nął po gład­ko wy­go­lo­nej twa­rzy.

– I jesz­cze jed­no… Czy upra­wiasz ja­kieś spor­ty?

– Oczy­wi­ście. Pły­wam, wio­słu­ję, gram w te­ni­sa, jeż­dżę na nar­tach.

– To do­brze, to bar­dzo do­brze. A kon­na jaz­da?

– Raz sie­dzia­łam na ko­niu, spa­dłam i na tym się skoń­czy­ło.

– Do­brze by było, że­byś wzię­ła kil­ka lek­cji kon­nej jaz­dy. W ka­rie­rze fil­mo­wej to ci się bar­dzo może przy­dać.

Za­sę­pi­ła się.

– Do tego po­trzeb­ny jest spe­cjal­ny strój.

– O to się nie martw. Już ja się tym zaj­mę. Ob­sta­lu­je­my ci wspa­nia­łe bry­cze­sy u naj­lep­sze­go kraw­ca.

– A buty?

– Buty oczy­wi­ście tak­że u naj­lep­sze­go szew­ca.

Ro­ze­śmie­li się.

Po chwi­li spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Spie­szysz się? – spy­ta­ła.

– Tro­chę. Mam jesz­cze parę spraw do za­ła­twie­nia. A ty jak naj­prę­dzej złóż po­da­nie o pasz­port. Te for­mal­no­ści za­zwy­czaj dość dłu­go trwa­ją. Po­trzeb­na bę­dzie oczy­wi­ście jesz­cze wiza ame­ry­kań­ska. To wszys-tko zaj­mie tro­chę cza­su. A ja mu­szę już wra­cać do Chi­ca­go. Cze­ka­ją na mnie.

– Za­raz, ju­tro z sa­me­go rana idę do biu­ra pasz­por­to­we­go – po­wie­dzia­ła z oży­wie­niem.

Nowe ży­cie za­czy­na­ło na­bie­rać re­al­nych kształ­tów. To już nie były ma­rze­nia. To rze­czy­wi­stość, wspa­nia­ła rze­czy­wi­stość.

Ski­nął na kel­ner­kę i za­pła­cił, zo­sta­wia­jąc suty na­pi­wek. Był sno­bem. Przy każ­dej oka­zji sta­rał się za­de­mon­stro­wać swój gest.

– No… To te­raz się po­że­gna­my.

– Mie­li­śmy ra­zem pójść na obiad – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Nie­ste­ty to nie­moż­li­we. Mam coś pil­ne­go do za­ła­twie­nia. – Wy­jął z port­fe­la bank­not dzie­się­cio­do­la­ro­wy i po­dał go dziew­czy­nie. – Idź tu na róg, do baru, coś zjeść. Za­dzwo­nię do cie­bie wie­czo­rem. Może się spo­tka­my.

– Bar­dzo bym chcia­ła.

Była głod­na. Nie mia­ło jed­nak sen­su zmie­niać do­la­ry po ofi­cjal­nym kur­sie, a nie czu­ła się na si­łach, żeby te­raz szu­kać cink­cia­rzy. Zresz­tą to nie było pot-rzeb­ne. Mia­ła jesz­cze tro­chę zło­tó­wek w to­reb­ce. Tak jak jej po­ra­dził Ha­rold, po­szła do baru, usia­dła przy ma­łym sto­li­ku i z roz­tar­gnie­niem za­mó­wi­ła coś z kar­ty. Nie zwra­ca­ła naj­mniej­szej uwa­gi na za­czep­ne spoj­rze­nia męż­czyzn. Tak ją opa­no­wa­ła wi­zja ka­rie­ry fil­mo­wej, że nie czu­ła na­wet sma­ku tego, co ja­dła. Cią­gle jesz­cze nie mo­gła uwie­rzyć w swo­je szczę­ście. Wszyst­ko to, co się z nią dzia­ło, wy­da­wa­ło jej się tak bar­dzo nie­re­al­ne, przy­po­mi­na­ją­ce ja­kiś pięk­ny sen. A jed­nak Ha­rold był czymś naj­zu­peł­niej re­al­nym i jego do­la­ry tak­że.

Po­pro­si­ła o ra­chu­nek, któ­ry spraw­dzi­ła bar­dzo do­kład­nie.

– Masę pie­nię­dzy – mruk­nę­ła do sie­bie, już bar­dzo daw­no nie re­gu­lo­wa­ła ra­chun­ku w lo­ka­lu. Za­wsze ro­bił to za nią ktoś inny. Nie in­te­re­so­wa­ły ją ceny.

Za­pła­ci­ła, nie zo­sta­wia­jąc żad­ne­go na­piw­ku, i wy­szła. Dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści na po­sto­ju tak­só­wek nie było ni­ko­go. Za­cze­ka­ła chwi­lę, a na­stęp­nie wsia­dła do czer­wo­ne­go fia­ta i ka­za­ła się za­wieźć na Kru­czą.

Ja­kiś ku­zyn Iwo­ny wy­je­chał służ­bo­wo za gra­ni­cę i wy­na­jął dziew­czy­nom swo­je dwu­po­ko­jo­we miesz­ka­nie. Uzgod­ni­li, że będą pła­cić w do­la­rach, we fran­kach szwaj­car­skich albo w za­chod­nio­nie­miec­kich mar­kach. Wszyst­kie trzy za­li­cza­ły się do ka­te­go­rii wa­lu­to­wych pa­nie­nek do to­wa­rzy­stwa, a więc nie było pro­ble­mu. W więk­szym po­ko­ju miesz­ka­ły Iza z Mają, mniej­szy zaj­mo­wa­ła Iwo­na. Za­po­bie­gli­wy ku­zyn za­ła­twił wszyst­kie for­mal­no­ści z ad­mi­ni­strac-ją oraz z do­zor­cą, z któ­rym się za­przy­jaź­nił, przy po­mo­cy bo­nów do­la­ro­wych.

Oby­dwie były w domu. Maja, dłu­go­no­ga bru­net­ka o twa­rzy ra­fa­elow­skiej Ma­don­ny, le­ża­ła na tap­cza­nie i po­chła­nia­ła ja­kiś kry­mi­nał, a Iwo­na sma­ży­ła w kuch­ni na­le­śni­ki, któ­re mia­ła za­miar prze­ło­żyć du­szo­ny­mi jabł­ka­mi. Za­mi­ło­wa­nie do sztu­ki ku­li­nar­nej było za­pew­ne przy­czy­ną nie­znacz­ne­go za­okrą­gla­nia się jej kształ­tów, ale cią­gle jesz­cze była bar­dzo zgrab­na i atrak­cyj­na, a jej mi­ni­mal­na nad­wa­ga przy­cią­ga­ła męż­czyzn z bliż­sze­go i dal­sze­go Wscho­du.

Iza we­szła pro­mien­na i peł­na ra­do­ści ży­cia.

– Zjesz parę na­le­śni­ków z jabł­ka­mi? – spy­ta­ła Iwo­na.

Iza uśmiech­nę­ła się.

– Zja­dłam przed chwi­lą wspa­nia­ły stek w Ba­rze Eu­ro­pej­skim, ale jed­ne­go na­le­śni­ka mogę zjeść, jak mnie ład­nie po­pro­sisz.

– Pew­nie by­łaś na obie­dzie z tym two­im „kró­le­wi­czem z baj­ki”.

– Wy­obraź so­bie, że by­łam zu­peł­nie sama.

– Ale on ci dał for­sę na ten stek. Przy­znaj się.

– Je­steś nie­dy­skret­na.

Iwo­na ro­ze­śmia­ła się, po­ka­zu­jąc prze­sad­nie bia­łe i bar­dzo rów­ne zęby.

– Na wła­sny ra­chu­nek to­byś po­szła do baru mlecz­ne­go, a nie do Eu­ro­pej­skie­go. Już ja do­brze znam ten twój „sze­ro­ki” gest.

Maja ode­rwa­ła oczy od książ­ki i spoj­rza­ła na przy­ja­ciół­kę.

– Czy w dal­szym cią­gu uwa­żasz, że ten fa­cet jest taki fan­ta­stycz­ny?

– Wspa­nia­ły męż­czy­zna. Mo­żesz mi wie­rzyć. A jaki we mnie za­ko­cha­ny. Przy jego po­mo­cy roz­pocz­nę nowe ży­cie. Obrzy­dło mi już mo­ta­nie tych do­la­ro­wych klien­tów. Po­ja­dę z nim w sze­ro­ki świat. Może wy­stę­po­wać będę w fil­mie.

Maja ro­ze­śmia­ła się.

– O! To on za­czy­na cię rwać na gwiaz­dę fil­mo­wą. Sta­ry nu­mer. Uwa­żaj, Izu­niu, żeby ten „kró­le­wicz z baj­ki” nie sprze­dał cię w sze­ro­kim świe­cie do ja­kie­goś bra­zy­lij­skie­go albo ar­gen­tyń­skie­go bur­de­lu.

– Co ty ple­ciesz? – obu­rzy­ła się Iza. – To czło­wiek du­żej kla­sy.

– Han­dla­rze ży­wym to­wa­rem są prze­waż­nie ludź­mi „du­żej kla­sy”.

– Ja mu ufam. Do­brze mu z oczu pa­trzy.

– Nie­jed­ne­mu ban­dzio­ro­wi do­brze z oczu pa­trzy.

– Dla­cze­go usi­łu­jesz mnie do nie­go zra­zić? Je­steś za­zdro­sna?

Maja wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Za­zdro­sna? Osza­la­łaś? Mó­wię to wszyst­ko dla­te­go, że je­steś moją przy­ja­ciół­ką. Pra­gnę cię ostrzec. Pra­gnę, że­byś trzeź­wo spoj­rza­ła na te wspa­nia­łe pla­ny. Za­sta­nów się. Po­znaj bli­żej tego czło­wie­ka.

– Już się za­sta­no­wi­łam. On jest moją ogrom­ną szan­są. Nie mogę prze­cież z tego nie sko­rzy­stać. Zresz­tą, tak czy owak, z do­tych­cza­so­wym ży­ciem skoń­czy­łam raz na za­wsze.

– To nie bę­dzie ta­kie pro­ste.

– Tak, to nie bę­dzie ta­kie pro­ste – po­wtó­rzy­ła Iwo­na, któ­ra wła­śnie przy­szła z kuch­ni z go­to­wy­mi na­le­śni­ka­mi.

Iza spoj­rza­ła to na jed­ną, to na dru­gą.

– O co cho­dzi?

– Ze­non wy­szedł z pu­dła – po­wie­dzia­ła Maja.

Pro­mien­na twarz Izy zga­sła na­gle i po­sza­rza­ła.

– Już? Prze­cież do­stał…

– Tak. Do­stał trzy lata, ale wy­pu­ści­li go wcze­śniej za do­bre spra­wo­wa­nie. Mówi, że w ki­ciu taki tłok, że jak tyl­ko mogą, to zwal­nia­ją. Był tu dzi­siaj rano. Py­tał o cie­bie.

– Nie chcę mieć z nim nic wspól­ne­go – po­wie­dzia­ła z uda­ną pew­no­ścią sie­bie Iza.

– Bądź ostroż­na – wtrą­ci­ła się do roz­mo­wy Iwo­na, roz­kła­da­jąc na ta­ler­zach na­le­śni­ki. – To nie­bez­piecz­ny fa­cet.

W Izę na­gle wstą­pi­ła od­wa­ga.

– Nie bój­cie się o mnie. Dam so­bie radę. Ha­rold mi po­mo­że, jak bę­dzie trze­ba.

Za­dźwię­czał dzwo­nek.

Spoj­rza­ły po so­bie nie­spo­koj­nie.

– Kto to może być?

– Idź otwórz – po­wie­dzia­ła Maja, wsta­jąc z tap­cza­nu.

Wszedł. Wy­so­ki, mu­sku­lar­ny, sze­ro­ki w ra­mio­nach. Twarz kwa­dra­to­wa, o wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych. Oczy wą­skie, lek­ko sko­śne, osa­dzo­ne bli­sko sze­ro­kie­go nosa. Nad ni­skim czo­łem czer­ni­ły się krót­ko przy­strzy­żo­ne wło­sy.

– Cześć – głos o ba­so­wym brzmie­niu, nie­co schryp­nię­ty.

Mil­cza­ły, ster­ro­ry­zo­wa­ne już samą jego obec­no­ścią.

Pod­szedł do Izy i klep­nął ją w ple­cy z taką siłą, że aż się zgię­ła.

– To tak się wita uko­cha­ne­go po dłu­giej roz­łą­ce?

Iza wy­pro­sto­wa­ła się i ener­gicz­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Daj mi spo­kój. Ro­zu­miesz? Od­czep się ode mnie. Nie je­steś żad­nym moim uko­cha­nym i ni­g­dy nie by­łeś. Nie chcę mieć z tobą nic wspól­ne­go.

Za­śmiał się ci­chym, złym śmie­chem.

– Nie chcesz mieć ze mną nic wspól­ne­go, co? Uwa­żaj, pta­szy­no, do­brze uwa­żaj. Wiesz, że ze mną żar­tów nie ma. Ja się nie znam na żar­tach. Nie mam po­czu­cia hu­mo­ru. A ty mi tu­taj nie pod­ska­kuj, bo po­pły­niesz Wi­słą do sa­me­go Gdań­ska. A te­raz woda zim­na.

– Do ni­cze­go nie mo­żesz mnie zmu­sić. Ja z tam­tym skoń­czy­łam osta­tecz­nie. Mam na­rze­czo­ne­go.

Te­raz ro­ze­śmiał się na cały głos.

– Ha, ha, ha! Masz na­rze­czo­ne­go? Co? Do­bry ka­wał, bar­dzo do­bry ka­wał. To już ja nie je­stem two­im na­rze­czo­nym?

– Do­brze wiesz, że mię­dzy nami wszyst­ko skoń­czo­ne – po­wie­dzia­ła sta­now­czo.

Pod­szedł bli­żej i ude­rzył ją w twarz.

– Jesz­cze nie wszyst­ko mię­dzy nami skoń­czo­ne. A może byś mi przed­sta­wi­ła tego two­je­go „na­rze­czo­ne­go”. Chęt­nie bym z nim po­ga­dał. A ty, kot­ku, wy­bij so­bie te wszyst­kie bzdu­ry z gło­wy, bo to się może dla cie­bie bar­dzo smut­no skoń­czyć. Nie ścier­pię ta­kich gry­ma­sów.

– Nie je­stem two­ją nie­wol­ni­cą.

– A wła­śnie, że je­steś!

Zno­wu ude­rzył ją w twarz i wy­szedł, trza­snąw­szy drzwia­mi. Przez chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Pierw­sza ode­zwa­ła się Maja.

– Zda­je się, że ży­cie za­czy­na ci się kom­pli­ko­wać. To nie bę­dzie ta­kie pro­ste. Ze­non to twar­dy fa­cet.

Iza gniew­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Nie zła­mie mnie. Nie może mnie zmu­sić. Ni­g­dy do nie­go nie wró­cę. Zresz­tą Ha­rold mi po­mo­że.

– Je­że­li bę­dzie chciał i je­że­li da so­bie radę z Ze­no­nem.

– Je­stem pew­na, że so­bie po­ra­dzi. Jest świet­nie zbu-do­wa­ny, wy­spor­to­wa­ny. Tam, w Chi­ca­go, miał na pew­no do czy­nie­nia z lep­szy­mi niż Ze­non.

Maja wes­tchnę­ła.

– Tak bym chcia­ła, żeby ci się wszyst­ko do­brze uło­ży­ło. By­ło­by naj­le­piej, że­byś jak naj­prę­dzej wy­je­cha­ła z tym two­im Ha­rol­dem.

– Jak tyl­ko do­sta­nę pasz­port.

Ze­non nie po­ka­zał się wię­cej. Nad wie­czo­rem za­dzwo­nił Ha­rold. Po­szli na ko­la­cję do Grand Ho­te­lu.

Kie­dy kel­ner przy­jął za­mó­wie­nie, Ha­rold do­tknął jej dło­ni.

– Je­steś ja­kaś zde­ner­wo­wa­na. Dla­cze­go? Co się sta­ło?

Uśmiech­nę­ła się bla­do.

– Nic waż­ne­go. Ta­kie tam bab­skie kło­po­ty.

– Może mogę ci w czymś po­móc?

Za­sta­na­wia­ła się nad tym, czy mu po­wie­dzieć o Ze­no­nie. Zde­cy­do­wa­ła się.

– Wi­dzisz… To są jesz­cze po­zo­sta­ło­ści mo­je­go daw­ne­go ży­cia. Cze­pia się mnie je­den fa­cet, któ­ry uwa­ża, że je­stem jego wła­sno­ścią.

– Nie przej­muj się. Ja­koś so­bie z nim po­ra­dzi­my.

– To nie­bez­piecz­ny typ. Ła­two nie zre­zy­gnu­je.

– Mia­łem już do czy­nie­nia z nie­bez­piecz­ny­mi ty­pa­mi – uśmiech­nął się Ha­rold. – Jedz, bo ci wy­sty­gnie.

Kie­dy kel­ner po­sta­wił przed nimi kawę i tort, Iza na­gle zbla­dła gwał­tow­nie.

– Co się sta­ło?

– To on – wy­szep­ta­ła.

Ze­non szedł wol­no ko­ły­szą­cym się kro­kiem w ich kie­run­ku. W pew­nym mo­men­cie za­trzy­mał się, usiadł przy są­sied­nim sto­li­ku i pa­trzył.

– Nie zwra­caj na nie­go uwa­gi – po­wie­dział pół­gło­sem Ha­rold. – Pij kawę.

– Chodź­my – po­pro­si­ła.

– Jak so­bie ży­czysz. – Ski­nął na kel­ne­ra, któ­ry nad­biegł skwa­pli­wie, nie ma­jąc wąt­pli­wo­ści, że ma do czy­nie­nia z do­la­ro­wym go­ściem.

– Może masz ocho­tę prze­je­chać się gdzieś za mia­sto? – spy­tał Ha­rold. – War­to cza­sem ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem. Mam wóz tu­taj za ho­te­lem.

Na par­kin­gu pod­szedł do nich Ze­non. Przy­mru­żył oczy i moc­no za­ci­snął zęby.

– Od­czep się od mo­jej dziew­czy­ny, pę­ta­ku – po­wie­dział chry­pli­wie.

– Czy pan do mnie mówi? – spy­tał Ha­rold, zdej­mu­jąc z ra­mie­nia cięż­ką rękę na­past­ni­ka.

Ze­no­no­wi krew na­pły­nę­ła do twa­rzy.

– Do cie­bie mó­wię, ba­ra­nie. Od­czep się od mo­jej dziew­czy­ny, sły­sza­łeś?

– Zda­je mi się, że pan jest nie­uprzej­my – głos Ha­rol­da był w dal­szym cią­gu spo­koj­ny, a na­wet ła­god­ny.

Ze­non stra­cił cier­pli­wość.

Ha­rold z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią unik­nął dru­zgo­czą­ce­go cio­su i w od­po­wie­dzi ulo­ko­wał lewą pięść na żo­łąd­ku prze­ciw­ni­ka, a pra­wym sier­pem trza­snął w kwa­dra­to­wą szczę­kę. Oby­dwa ude­rze­nia były pre­cy­zyj­ne. Ze­non ru­nął na wznak, ude­rza­jąc gło­wą o ka­mie­nie.

Ha­rold przez chwi­lę ma­so­wał sfa­ty­go­wa­ną dłoń, a na­stęp­nie wziął po­bla­dłą Izę pod rękę.

– Mój wóz stoi tam – po­wie­dział – chodź­my.

– A co z nim?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A co mnie to ob­cho­dzi. Niech się nim zaj­mie po­go­to­wie ra­tun­ko­we. Chodź. Nie trać­my cza­su.

Kie­dy przy­pię­li pasy bez­pie­czeń­stwa, spy­tał:

– Gdzie chcesz je­chać na spa­cer?

Cią­gle jesz­cze była oszo­ło­mio­na.

– Bo ja wiem. Może do Kon­stan­ci­na?

– Niech bę­dzie Kon­stan­cin. Ale mu­sisz mi po­wie­dzieć, jak mam je­chać. Nie znam tych pod­war­szaw­skich miej­sco­wo­ści.

Zje­cha­li w dół Bel­we­der­ską. Do­tknął jej ra­mie­nia.

– Wi­dzisz, że to nie było ta­kie skom­pli­ko­wa­ne.

– Je­steś wspa­nia­ły.

Uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem.

– Ale po tym, co za­szło, le­piej by było, że­byś nie wra­ca­ła do swo­je­go miesz­ka­nia na Kru­czej. Nie wia­do­mo, co temu ban­dzio­ro­wi może strze­lić do gło­wy, jak się ock­nie. Mam myśl. Ulo­ku­ję cię na ra­zie u mo­jej sio­stry, któ­ra ma wil­lę w Otrę­bu­sach. Tak bę­dzie bez­piecz­niej. Wo­bec tego za­wra­ca­my i je­dzie­my do Otrę­bus. Tyl­ko przed­tem będę mu­siał na chwi­lę wpaść na pocz­tę. Za­cze­kasz na mnie w wo­zie.

Za­par­ko­wał na Świę­to­krzy­skiej. Szyb­ko wbiegł po scho­dach i za­mó­wił bły­ska­wicz­ną roz­mo­wę z Chi­ca­go.

ROZDZIAŁ II