Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W oberży Darlena, położonej w niewielkim Farrow, pojawiają się ślady zabłoconych butów, które właściciel zmuszony jest wielokrotnie usuwać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ślady te zobaczyć można na… suficie. Mało tego – nie wiadomo, kto, w jaki sposób i po co je tam pozostawia. Darlen traci klientów, a ci nieliczni, którzy u niego nocują, giną niedługo w tajemniczych okolicznościach. Czy kolejną ofiarą złowrogiego „ducha” z krymiału pt. Spacer po suficie okaże się młody literat, szukający natchnienia w murach starej gospody? A może jednak rozwiąże on tę zagadkę? Będzie mu na tym zależało, oj, będzie – zwłaszcza że zostanie zamieszany w tę sprawę bardziej, niżby chciał. Tymczasem skryte w jesiennych szarościach Farrow ma mu coś jeszcze do zaoferowania…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Spacer po suficie
Korekta językowa Marta Wartałowicz
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Skład komputerowy Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania:
Iskry, Warszawa 1957
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-317-5
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Gęste strumienie wody spływały po szerokim, nieprzemakalnym płaszczu, tworząc wokół zabłoconych sportowych butów brudną, ciemną kałużę.
Antoni nasunął na oczy targany wichrem kapelusz i rozejrzał się bezradnie wokoło. Właściwie nie wiedział, co ma z sobą począć.
Miasto tonęło w ciemnościach, a ponury nastrój potęgował jeszcze ulewny deszcz, w którym roztapiały się czarne kontury milczących domów. Chłodny, przejmujący wiatr zacinał ostrymi kroplami w zmęczoną twarz podróżnego. Było zimno i bardzo nieprzyjemnie.
Poczuwszy, że woda poczyna się natarczywie przedostawać do lewego buta, Antoni westchnął, otarł szeroką chustką mokre policzki i dźwignąwszy z błota walizę, ruszył zrezygnowanym krokiem w głąb ciemnej, bezludnej ulicy. Trzeba było przecież zdobyć jakiś nocleg. Nie bardzo wiedział, po co przyjechał do tej mieściny, ale nad tym nie czas się było teraz zastanawiać. Skoro już przeznaczenie zawiodło go do takiej dziury, to należało zorganizować sobie jakoś życie choćby na najbliższe godziny. Czuł zupełnie wyraźnie, że dłuższe przebywanie na wietrze i deszczu musiałby przypłacić monstrualnym katarem. Wilgoć wdzierająca się bezceremonialnie do obuwia była objawem wysoce niepokojącym i pobudzała do energicznej akcji.
Błoto monotonnie chlupało pod nogami, wiatr dzwonił o szyby pobliskich domów, a deszcz padał nieprzerwanie, zatrzymując się dużymi kroplami w załamaniach powyginanego fantastycznie kapelusza. Ciężka waliza z bezwzględnym uporem ciągnęła zmęczone ramię ku dołowi.
Rozmiękła podeszwa ześliznęła się nagle po kamieniu i noga wędrowca ugrzęzła w jakiejś nierówności gruntu. Antoni potknął się i o mało nie upadł.
– Psiakrew – zaklął głośno, stawiając walizę w błocie. Otarł spocone czoło i odsapnął. Należało koniecznie zasięgnąć informacji. W ten sposób mógł krążyć po ulicach miasteczka do rana. Tuż obok widać było w ciemności uchyloną furtkę. W oknach niedużego domku błyszczało światło. Antoni wszedł do ogródka i po wąskiej ścieżce ruszył w kierunku oświetlonych okien. Po kilku stopniach dostał się na mały, ocieniony ganek i zastukał do drzwi. Cisza. Żadnej odpowiedzi. Zmoknięty podróżnik ponowił swe wysiłki. Wreszcie coś skrzypnęło, dały się słyszeć czyjeś ciężkie kroki i zabrzmiał ponury basowy głos:
– Kto tam?
– Podróżny. Chciałem prosić o informację – odparł Antoni, starając się tym słowom nadać możliwie miłe brzmienie.
Przez chwilę słychać było tylko jakieś niewyraźne pomruki, aż wreszcie zazgrzytały zasuwy, zadźwięczał łańcuch i drzwi się otworzyły, wyrzucając z wnętrza snop słabego światła. W mrocznym korytarzu stał wysoki, brodaty mężczyzna w wyczekującej, jakby obronnej postawie. Jego pochylona ku przodowi duża głowa zdawała się węszyć niebezpieczeństwo.
– Najmocniej pana przepraszam – powiedział trochę nieśmiało Antoni. – Jestem tutaj przejazdem i przypadkowo…
– Proszę wejść i zamknąć drzwi – mruknął brodacz. – Zimno. Niech pan wytrze buty w tę ścierkę. Zabłoci mi pan całe mieszkanie.
Antoni posłusznie wykonał rozkaz i stanął zmieszany i niepewny.
Proszę, niech pan wejdzie.
Drzwi pchnięte silną ręką otworzyły się i znaleźli się w ciepłym i widnym pokoju. Nad stołem przykrytym kolorową serwetą wisiała duża lampa, pod ścianą stał kredens, na którym złocił się zegar z epoki Pierwszego Cesarstwa. Pod oknem niewielka kanapka i bujany fotel dopełniały umeblowanie. Na ścianach wisiały fotografie rodzinne i dwa niezbyt wybredne oleodruki w złoconych ramach.
Antoni przygładził zmierzwioną czuprynę i zwrócił się do człowieka z brodą:
– Pan pozwoli, że się przedstawię – powiedział już pewniejszym głosem. – Nazywam się Antoni Walton i podróżuję w celach wypoczynkowych. Bardzo przepraszam, że pana niepokoję, ale jestem po raz pierwszy w Farrow i nie mam pojęcia, gdzie mogę tu znaleźć nocleg.
Para szarych, przenikliwych oczu zlustrowała młodzieńca.
– Moje nazwisko Wilhelm Pings – zabrzmiał niechętny bas. – Niech pan siada. Zaraz będzie herbata.
Antoni usiadł posłusznie na wskazanym krześle i rozglądając się, wyjął papierośnicę. Tymczasem pan Pings uchylił drzwi od sąsiedniego pokoju.
– Eli, Eli, chodź no tutaj. Mamy gościa.
– Już idę, tatusiu – rozległ się dźwięczny kobiecy głos i po chwili weszła młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna. Twarz miała bladą, jakby rzeźbioną w alabastrze, okoloną gęstymi jasnoblond lokami. Rysy drobne, delikatne, niedokończone w rysunku, zdradzały dużą wrażliwość i nieśmiałość.
Antoni wstał i skłonił się uprzejmie.
– Pani wybaczy – powiedział, nie wiadomo dlaczego bardzo cicho. – Przepraszam za takie bezceremonialne najście, ale…
Ciemne, zamyślone oczy spojrzały na niego z pewnym roztargnieniem.
– Jesteśmy panu bardzo radzi. Proszę spocząć. Zaraz podam herbatę.
– Ależ serdecznie dziękuję. Nie chciałbym państwu robić kłopotu.
Dziewczyna pominęła ten wykrzyknik milczeniem i skinąwszy lekko głową, zniknęła za drzwiami. Po chwili dał się słyszeć brzęk wyjmowanych z szafy talerzy.
– Może pan tymczasem przejrzy gazetę? – zaproponował brodacz, podając gościowi jakieś czasopismo.
Antoni odruchowo wyciągnął rękę. Wzrokiem jeszcze wodził w zamyśleniu po drzwiach, za którymi zniknęła dziewczyna. Wyczuwał instynktownie, że to spotkanie nie pozostanie dla niego bez znaczenia. Od paru minut zaledwie znajdował się tutaj, a jednak…
W tej chwili panna Eli znowu weszła i cicho nakryła do stołu. Na widok apetycznych bułeczek, masła, sera i paru plasterków świeżej szynki Antoni poczuł, że jest naprawdę porządnie głodny. Zerkał też niespokojnie na przygotowania do kolacji, udając pogrążonego w lekturze.
Wreszcie blada dziewczyna wniosła na tacy trzy szklanki herbaty i swym równym, cichym głosem zaprosiła panów do stołu. Pan Pings podniósł się i wskazawszy miejsce gościowi, zabrał się w milczeniu do jedzenia. Antoni przygotował sobie sporą kromkę chleba z szynką, ale czuł, że wypada mu coś powiedzieć. Pragnął jakoś rozbić przytłaczającą atmosferę tego pokoju.
– Jestem doprawdy wzruszony gościnnością państwa – powiedział, zagłębiając zęby w świeżym pieczywie. – Muszę się przyznać, że byłem już w rozpaczy, brnąc w tych ciemnościach po błocie.
– Tu nie Londyn. Nie mamy zbyt jaskrawego oświetlenia – warknął niemal wrogo Pings.
Antoni spojrzał zdziwiony. W tej chwili pochwycił szybkie, niepewne spojrzenie Elizy.
– Czy może pani podać ser? – zapytał nagle.
– Bardzo proszę – szepnęła, nie podnosząc na niego oczu. Wydało mu się, że w głosie jej zabrzmiało coś jakby wdzięczność.
„Jacyś dziwaczni ludzie” – pomyślał, podsuwając talerz z serem. I nagle żal mu się zrobiło tej delikatnej, bladej dziewczyny, która musiała mieć ciężkie życie z ponurym, mrukliwym ojcem. Czas pewien jadł w milczeniu, systematycznie zaspokajając głód.
– Musi pan być bardzo zmęczony – powiedział niespodziewanie Pings, wycierając serwetą wargi i brodę. – Podróże są bardzo męczące.
– Tak. Jestem trochę zmęczony – odparł niewyraźnie Antoni, czując, że pod wpływem tych szarych, niezwykle przenikliwych oczu traci swą zwykłą pewność siebie. Brodacz popatrzył na niego uważnie.
– Chętnie przenocowalibyśmy pana u siebie, ale w jednym pokoju ja śpię, a drugi zajmuje moja córka, więc pan rozumie…
– Ależ, cóż znowu – przerwał żywo Antoni. – Nie miałem najmniejszego zamiaru prosić państwa o nocleg. Wstąpiłem tylko po to, aby zasięgnąć informacji, gdzie można przenocować. Jestem i tak bardzo zobowiązany za dowód gościnności. Nie będę się dłużej państwu narzucał.
Dziewczyna spojrzała na niego niespokojnie.
– Jeszcze bardzo wcześnie – powiedziała pośpiesznie. – Może pan przecież jeszcze chwilę u nas posiedzieć.
Pings wyjął z kieszeni fajkę.
– Żałuję, że nie mamy większego mieszkania – powiedział ponuro, nadając tym słowom nazbyt poważną intonację. – Ale cóż, jestem tylko nauczycielem matematyki w tutejszej szkole. Pan rozumie, nie zarabiam zbyt wiele. Tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Trudno sobie pozwolić w tych warunkach na większe mieszkanie. Co prawda córka moja także pracuje, ale to wszystko nie wystarcza. Małe miasteczko, cóż można zdziałać w takiej dziurze jak Farrow. Powiada pan – błoto, ciemno, brudno. No cóż, mój panie, to nie Londyn, to nie Londyn. Ale przecież i takim małym miasteczkiem nie należy pogardzać, prawda, panie Walton?
– Ależ oczywiście, oczywiście – zapewnił pośpiesznie Antoni, zaskoczony tym przemówieniem. – W nocy nie mogłem się zorientować, ale jestem przekonany, że mi się tu będzie bardzo podobać.
– Tak, tak – ciągnął dalej brodacz. – Każdy myśli, że tylko duże miasto, stolica, wielki świat, że to tylko jest coś warte, ale nie zawsze, nie zawsze. Różnie się życie ludziom układa, bardzo różnie. Nie można przecież powiedzieć, że na takie małe miasteczko nie warto już zupełnie zwracać uwagi. I tutaj przecież mogą się trafić ludzie wartościowi. Cóż, zapewne żyłem kiedyś inaczej. Miałem żonę, byłem kimś, ale to minęło, żona moja nie lubiła mojej brody. Czy to nie jest śmieszne, mój panie, no, niech pan sam powie, czy to nie jest śmieszne? Dlaczego ona właściwie nie lubiła mojej brody?
– Ależ tatusiu, pana Waltona wcale nie interesują te sprawy – przerwała pośpiesznie Eliza.
– Przeciwnie. Słucham z wielkim zainteresowaniem – zapewnił Antoni.
Brodacz wyjął fajkę z zębów i ponuro zapatrzył się w czerniejące nocą okno.
– Skoro to nikogo nie interesuje, nie mówmy już o tym – mruknął niechętnie. Antoni był zły, że dziewczyna przerwała tę rozmowę.
– No, na mnie już czas – powiedział, wstając. – Bardzo dziękuję i przepraszam za kłopot, jaki państwu mimo woli sprawiłem.
– Gdzież pan będzie nocował?
– Chyba tylko w gospodzie Darlena – odezwał się obojętnie brodacz.
– Nie wiem, czy pan Walton zdecyduje się nocować u Darlena? – powiedziała Eliza.
– A to dlaczego? – zainteresował się Antoni. – Nie jestem zbyt wybredny.
– Gospoda Darlena cieszy się złą opinią.
Antoni uśmiechnął się.
– Nie sądzę, żeby mi się mogło przytrafić coś złego przez jedną noc – powiedział wesoło. – Gdzież jest ten sławny zajazd?
– Pójdzie pan tą ulicą do końca, a potem na prawo – objaśnił Pings. – Niedaleko od szosy zobaczy pan duży murowany budynek, kryty czerwoną dachówką. To będzie gospoda Darlena.
– Ja bym panu jednak nie radziła – szepnęła Eliza.
– Niech pani będzie o mnie spokojna. Nie pozwolę się skrzywdzić.
– Proszę nie zwracać na nią uwagi – mruknął Pings. – Moja córka jest ogromnie przewrażliwiona.
Antoni raz jeszcze podziękował za gościnę, zabrał z przedpokoju swą walizę i po chwili zagłębił się ponownie w ciemności.
Idąc w dół błotnistą, mroczną ulicą, zastanawiał się nad tym wszystkim, co widział i słyszał przed chwilą. Już teraz nie żałował, że przyjechał do tego miasteczka. Może nareszcie zdobędzie temat do nowej powieści. Tajemniczy nauczyciel matematyki był świetną postacią literacką. Wyczuwało się w tym człowieku jakąś ukrytą tragedię życiową, która rzucała ponury cień na niego samego i na tę biedną, wątłą dziewczynę. Blada twarz Elizy stała mu żywo przed oczami. Jej delikatna, niezwykle subtelna uroda miała w sobie coś niepokojącego i pociągającego zarazem. Nietrudno było odgadnąć, że córka Pingsa żyje w ciasnym, przytłaczającym ją kręgu wydarzeń, z którego nie umie się wyzwolić. Być może, iż ulegała całkowicie tyranii ojca, który nie robił wrażenia człowieka zbyt łatwego w pożyciu.
Deszcz padał teraz ze zdwojoną energią, a przejmujący wicher dął niemiłosiernie. To przerwało Antoniemu rozmyślania na tematy literackie. Przyśpieszył kroku, chcąc jak najprędzej dostać się do zbawczej gospody. Tajemnicze aluzje pod adresem zajazdu owego Darlena były niczym w porównaniu z panującą na dworze zawieruchą. Przypomniawszy sobie obawy Elizy, Antoni uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Nie miał przy sobie nic specjalnie cennego i nie obawiał się grabieży. Mimo woli dotknął rewolweru wsuniętego do tylnej kieszeni spodni. Ulica, na której mieszkał Pings z córką, wlokła się w nieskończoność. Wreszcie jednak w ciemnościach zamajaczył zapowiedziany zakręt. Znużony wędrowiec ruszył na prawo z nową nadzieją w sercu.
Jeszcze kilometr forsownego marszu i rzeczywiście wyłoniły się niewyraźne kontury dużego budynku. Antoni przyśpieszył kroku i dobywając resztek sił, stanął przed gospodą Darlena. Wszystko tu tonęło w ciemnościach, tylko w jednym małym okienku błyskało słabe, anemiczne światło. Antoni odszukał z trudem drzwi i zakołatał energicznie. Miał już dość świeżego powietrza. Stukanie odbiło się głuchym echem w ciemnościach. Cisza. Po kilku nieudanych próbach, aby się dostać do wnętrza, Antoni wspiął się na mur i uderzył pięścią w oświetlone okno. Po chwili otworzyła się mała szybka i ciemna głowa wychyliła się na zewnątrz.
– A czego tam? – rozległ się niezbyt zachęcający, schrypnięty głos.
– Szukam noclegu – zawołał Antoni. – Proszę otworzyć.
– Noclegu? – padło zdumione pytanie, jakby gospoda była miejscem najmniej odpowiednim do spędzenia nocy.
– No tak – zniecierpliwił się Antoni. – Niechże pan otwiera.
– A kto pan jest? Może z policji?
– Nie z żadnej policji. Jestem tutaj przejazdem. Niechże mnie pan wpuści, u licha. Nie będę przecież stał na deszczu.
– No dobrze.
Okno zamknęło się, a po chwili inne szyby również zapłonęły światłem. Rozległy się jakieś skomplikowane manipulacje przy drzwiach i niebawem Antoni znalazł się w dużej, słabo oświetlonej sieni. Woń stęchlizny i kiszonej kapusty drażniła nieprzyjemnie nozdrza. W progu stał niski, krępy mężczyzna w długim, bardzo brudnym szlafroku. Na szerokiej, czerwonej twarzy błyszczały niespokojnie dwa małe czarne oczka.
– Pan pragnie u mnie przenocować?
Antoni wykonał niecierpliwy gest.
– Oczywiście. Przecież chyba od tego jest gospoda?
– Od roku nikt tu u mnie nie nocował – mruknął Darlen.
– No to ja zrobię dobry początek. Mam nadzieję, że znajdzie pan jakieś łóżko.
– I nie boi się pan spać w mojej gospodzie?
– Czegóż miałbym się bać?
– Tutaj straszy – szepnął tajemniczo oberżysta, rozglądając się niespokojnie, jakby obawiał się, że go tajemniczy duch podsłuchuje.
Antoni, spojrzawszy na wystraszoną twarz grubasa, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
– Panie Darlen – powiedział po chwili. – Niech mnie pan nie próbuje brać na tego rodzaju kawały. To może dobre dla miejscowego aptekarza, ale nie dla mnie. Chce mi się spać i proszę o pokój. Wasze duchy wcale mnie nie interesują.
Oberżysta zrobił obrażoną minę.
– To nie są kawały. U mnie naprawdę straszy od roku i zdaje mi się, że będę musiał opuścić te strony. Jak tak dalej pójdzie, nie będzie z czego żyć. Jestem, szanowny panie, w prawdziwej rozpaczy.
– Dobrze, dobrze – przerwał niecierpliwie Antoni. – A ja jestem potwornie zmęczony i nie mam ochoty w tej chwili wysłuchiwać tych głupstw.
– Jak pan uważa. – Oberżysta wzruszył ramionami i skierował się w głąb korytarza. – Proszę za mną – dodał, widząc, że jego gość nie rusza się z miejsca.
Weszli do niedużego hallu, a następnie po stromych drewnianych schodach wygramolili się na górę. Darlen wetknął duży klucz w drzwi i zgrzytnął nim przeraźliwie w dawno nieoliwionym zamku.
– Proszę.
Mdłe światło słabej żarówki, umieszczonej pod sufitem, oświetlało dość duży, bardzo zaniedbany pokój. Niskie, szerokie łóżko było przykryte pożółkłą, dziurawą kapą. Duża szafa, stół na jednej nodze, ciężka umywalnia i parę koślawych krzeseł dopełniały umeblowania. Na ścianach wisiały stare sztychy i fotografie koni wyścigowych. Wszystko to było pokryte grubą warstwą kurzu, który unosił się przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
– Nie jest tutaj zbyt czysto – mruknął Antoni, rozejrzawszy się po swym nowym apartamencie.
Darlen skinął głową.
– Tak. Bardzo dawno tu nie sprzątano – przyznał szczerze. – Szkoda zachodu, i tak nikt się u mnie nigdy nie zatrzymuje od tego czasu – westchnął i podrapał się w zamyśleniu za uchem.
Antoniego zaczęły już denerwować te niedopowiedzenia.
– O czymże wy właściwie mówicie, u diabła? – spytał, przyglądając się bacznie oberżyście. – Nie chcecie przecież we mnie wmówić, że u was naprawdę straszy. Nie wyglądam chyba na chłopka ze wsi.
– Uchowaj Boże – zaprotestował żywo Darlen. – Od razu spostrzegłem, że mam przed sobą światowca i gentlemana. Nie chciałbym też pana dobrodzieja urazić, ale tutaj u mnie to rzeczywiście dzieją się dziwne rzeczy.
– Cóż to takiego się dzieje?
– Najgorsze są te spacery.
– Jakie spacery?
– Spacery po suficie.
Antoni spojrzał na niego jak na wariata.
– Po suficie?
– A tak. Musiał pan chyba podróżować gdzieś za granicę, kiedy pan o tym wszystkim nie słyszał. Nawet już i gazety pisały.
– Rzeczywiście, byłem jakiś czas we Francji – przyznał Antoni, sam nie wiedząc, dlaczego właściwie udziela oberżyście tak ścisłych informacji. – Więc jakżeż to jest z tym sufitem? Nic zupełnie nie rozumiem.
– Widzę, że muszę opowiedzieć panu wszystko od początku – mruknął zakłopotany oberżysta, wygładzając odruchowo klapy swego poplamionego szlafroka.
– Tak będzie najlepiej.
– Ale może najpierw przyniosę panu gorącej herbaty. Jeszcze na pewno nie wystygła.
– Do diabła z herbatą. Mów pan o tym suficie.
– To było tak – zaczął swe opowiadanie oberżysta. – Osiem lat temu sprowadziłem się tu z całą rodziną do tego miasteczka. Założyłem restaurację, hotelik i powodziło mi się zupełnie nieźle, aż nagle… Ależ może ja rzeczywiście przyniosę herbaty.
– Zostawże pan tę herbatę – zniecierpliwił się Antoni. – Co dalej?
– Pewnego wieczoru przed rokiem pokazały się po raz pierwszy te ślady.
– Jakie ślady?
– Na suficie. Przecież mówiłem.
– Jak to na suficie? Gdzie?
– W restauracji. W dużej sali restauracyjnej. Jakiś niewidzialny osobnik przechadzał się po suficie, pozostawiając po sobie ślady zabłoconych, ciężkich butów. Jak moi goście to zobaczyli, oczywiście uciekli z wrzaskiem i od tego czasu nikt u mnie nie jada ani nikt się nie zatrzymuje na noc.
– Dziwne – szepnął Antoni. – Zupełnie nieprawdopodobne. I cóż pan zrobił?
– Chciałem ratować jakoś interes – westchnął Darlen. – Żaden malarz nie chciał nawet za wysokim wynagrodzeniem zamalować tego nieszczęsnego sufitu.
– I cóż dalej?
– Ano nic. Kupiłem farby i sam zamalowałem ślady.
– Nie bał się pan?
– Bałem się, ale co miałem robić. Wiedziałem, że czeka mnie ruina.
– No i co?
Oberżysta usiadł na krześle i potarł spocone czoło.
– I zamalowałem sufit, a po tygodniu znowu.
– Jak to znowu? – wykrzyknął Antoni.
– A tak, znowu te same ślady. Znowu ktoś w ubłoconych butach przechadzał się po suficie.
– Niesłychane. A potem? Co pan potem robił?
– Znowu zamalowałem sufit i od tej pory tak już ciągle.
– Ciągle pojawiają się te ślady?
– Tak.
– I to tak często?
– Mniej więcej co tydzień. Najrzadziej co dziesięć dni. Ja maluję, a on sobie chodzi po suficie. Już i ksiądz święcił, i uczeni przyjeżdżali z Londynu, nic nie pomaga. Co ja zamaluję, to za tydzień znowu to samo.
– Nic nie rozumiem z tego wszystkiego – mruknął Antoni. – A policja tu była?
– Na szczęście jeszcze nie.
– Dlaczego mówi pan „na szczęście”?
Darlen podrapał się za uchem.
– Bo ja to już jestem taki, że wolę zobaczyć ducha niż policjanta – powiedział z uśmiechem.
– Ach tak. Jednakże to dziwne, że dotychczas nie zainteresowała się tym policja.
Oberżysta machnął ręką.
– Cóż pan chce. Panowie ze Scotland Yardu nie przyjadą do takiej dziury, żeby podziwiać ducha spacerującego po suficie. A miejscowa policja była, popatrzała i poszła. Zresztą nic się właściwie złego nie stało. Nikt nie został zamordowany ani ograbiony, więc…
– Tak, tak – mruknął jakby do siebie Antoni. – Panie Darlen – powiedział nagle, jakby sobie coś przypominając – o ile się nie mylę, to powiedział pan, że najgorsze są te spacery po suficie.
– Tak.
– To znaczy, że zdarzają się też i inne niezwykłe rzeczy.
– Oczywiście.
– Na przykład co takiego?
– Samochód.
– Jaki samochód?
– Czasami zajeżdża tutaj tajemniczy samochód. Duża szara limuzyna, z zapuszczonymi firankami.
– Cóż w tym niby dziwnego, że przyjeżdża samochód?
– Tak, ale nikt z tego samochodu nie wysiada.
– Nikt nie wysiada?
– Właśnie, przyjeżdża ta limuzyna, postoi czasem godzinę, a czasami dłużej, i nikt z niej nie wysiada ani nikt do niej nie wsiada.
– I co dalej?
– Nic. Samochód najspokojniej odjeżdża.
– I gdzie pojawia się to tajemnicze auto?
– Tutaj niedaleko, na szosie. Jakieś dwieście, trzysta metrów od mojego domu.
Antoni zapalił papierosa.
– Hm – mruknął, zaciągając się dymem. – Naopowiadał mi pan nadzwyczajnych historii. Kto wie, czy osobiście się tym nie zainteresuję.
– Gdyby pan zdołał wynaleźć jakiś sposób na tego tam, co łazi po suficie, to…
– To co?
– To dopuściłbym pana do spółki na pięćdziesiąt procent. Niech mi pan wierzy, że przedtem to był złoty interes.
Antoni uśmiechnął się.
– Chętnie panu wierzę – powiedział, spoglądając w okno. – Ale mnie nie interesuje prowadzenie restauracji. Jeśli się zajmę tą sprawą, to zupełnie z innych względów.
Darlen popatrzał na niego z niedowierzaniem. Nie mógł pojąć, jak człowiek rozsądny może zrezygnować z tak korzystnej propozycji. Nie podnosił już jednakże tego tematu i począł szykować się do odejścia.
– Jeszcze jedno – rzucił Antoni, widząc, że oberżysta kieruje się ku drzwiom. – Chciałbym wiedzieć, czy ma pan tutaj jakichś wrogów osobistych.
– Ależ uchowaj Boże. Żyję ze wszystkimi mieszkańcami w najlepszej zgodzie i przyjaźni. Nikt się nie może na mnie uskarżać. Zawsze chętnie dawałem na kredyt, jeżeli oczywiście klient był pewny. Nie rozumiem, dlaczego pan pyta o takie rzeczy.
– Ach, nic. Tak mi coś nagle przyszło na myśl. Nic ważnego. Niech mi pan jeszcze powie, panie Darlen, kiedy ostatnio zamalował pan w tej sali ślady na suficie..
Oberżysta pomyślał chwilę.
– W zeszłym tygodniu. Jakieś pięć, sześć dni temu – odparł.
– Dobrze. Czy mógłby mi pan pokazać tę salę restauracyjną?
– Teraz? O tej porze?
Antoni uśmiechnął się.
– Właśnie teraz, o tej porze. Niech się pan nie przeraża. Zaręczam panu, że osobnik, który z takim wdziękiem przechadza się po suficie, nie zrobi nam nic złego.
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. Idziemy.
Oberżysta bardzo niechętnie ruszył przodem, świecąc sobie po drodze latarką elektryczną. Gdy byli już na dole, zatrzymał się niezdecydowany, jakby się nad czymś zastanawiał.
– A może byśmy odłożyli to do jutra – powiedział cicho. – Tak po nocy…
– Nie bój się, przyjacielu. Jazda.
Ażeby dostać się do restauracji, trzeba było wyjść na dwór. Połączenia wewnętrznego nie było.
– Zamurował pan przejście – powiedział Antoni, spostrzegłszy ślady niedawnych robót murarskich.
Oberżysta skinął głową.
– Tak, wolałem się trochę odgrodzić.
– Sądzę, że dla ducha mur nie jest przeszkodą – zaśmiał się Antoni.
– Tak. Ale zawsze jakoś człowiekowi przyjemniej.
Weszli do dużej, mrocznej sali i Antoni wyczuł, że Darlen chowa się na wszelki wypadek za jego plecami.
– Zapal pan światło.
Oberżysta odnalazł wyłącznik i snop jaskrawego światła trysnął z dużego, ciężkiego żyrandola.
– Tam, tam – zawołał zdławionym głosem Darlen. – Widzi pan? Widzi pan? Tam, znowu.
Antoni spojrzał i poczuł się dziwnie nieswojo. Na świeżo wybielonym suficie widać było zupełnie wyraźnie ślady ciężkich, zabłoconych butów. Sala restauracyjna była duża i bardzo wysoka.
– Chodźmy – powiedział Antoni i wydało mu się, że jego własny głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie.
Darlen pośpiesznie skierował się ku drzwiom.
Deszcz przestał padać, ale wicher przybrał jeszcze na sile.
Tego wieczoru Antoni już więcej nie rozmawiał z oberżystą. Wsunął się do chłodnej, trochę wilgotnej pościeli i odprawiwszy pośpiesznie Darlena, pogrążył się w zadumie. Czuł się właściwie bardzo głupio. Jeszcze pół godziny temu śmiał się z dziwacznych opowieści tego grubego poczciwca, a jednak to, co zobaczył na własne oczy, było przecież faktem niezaprzeczalnym. Nie znajdował się pod wpływem alkoholu ani też nie miał gorączki. Nawał sprzecznych myśli wirował mu po głowie i pomimo zmęczenia nie mógł od razu zasnąć. Na razie trudno mu było właściwie zdać sobie sprawę z tego, co widział i słyszał tego wieczoru. Na pozór sytuacja była najzupełniej banalna i bardzo zakrawała na jakąś niesamowitą powieść sensacyjną. Stara, opuszczona gospoda, w której straszy, to tematyka wykorzystywana już wielokrotnie w literaturze, teatrze i filmie. Ale jednak ślady na suficie widział na własne oczy i temu się nie dawało zaprzeczyć. Należało gruntownie zbadać całą sprawę. Antoni nie wierzył w życie pozagrobowe, ale jednocześnie nie mógł sobie stworzyć w tym wypadku jakiejś rozsądnej teorii, która miałaby chociaż pozory prawdopodobieństwa. Co to były za ślady i komu mogło zależeć ewentualnie na straszeniu spokojnych mieszkańców tego cichego miasteczka? Postanowił stanowczo pozostać tutaj dłużej. Czuł, że zdobędzie materiał jeśli nie do powieści, to przynajmniej do ciekawych felietonów. W jakim stopniu wpłynęło na tę decyzję spotkanie z Elizą, trudno by było na razie osądzić, a i sam Antoni nie uświadamiał sobie jeszcze tego należycie.
Poczuł, że jest straszliwie zmęczony. Ostatnim wysiłkiem zgasił światło i natychmiast zasnął.
Zbudził się wśród nocy z przeświadczeniem, że ktoś wszedł do jego pokoju. W jednej chwili otrząsnął z siebie resztki snu. Wydarzenia wieczoru przemknęły mu błyskawicą przez rozgorączkowany mózg. Ostrożnie sięgnął po rewolwer, który przed zaśnięciem wsunął pod poduszkę, i zapalił światło. Pokój był pusty i cichy. Antoni wyszedł z łóżka, a poczuwszy pod stopami chłodną podłogę, oprzytomniał zupełnie.
– Do licha, zaczynam ulegać jakimś sugestiom – mruknął niezadowolony z siebie. Sprawdził drzwi, obszukał na wszelki wypadek wszystkie kąty, a nie znalazłszy nic podejrzanego, wrócił pod kołdrę. Był zły, że zaczynał poddawać się głupiemu zdenerwowaniu. Przewracał się dłuższy czas z boku na bok, zanim zdołał usnąć ponownie.
Z rana zbudziło go dyskretne stukanie do drzwi. Antoni przetarł oczy, przegarnął palcami zmierzwioną czuprynę i spojrzawszy niechętnie na niewidocznego intruza, wstał i przekręcił klucz w zamku. Wszedł Darlen, niosąc na tacy śniadanie. Takiego efektu Antoni nie spodziewał się wcale. Najwidoczniej oberżysta wszelkimi siłami pragnął sobie pozyskać gościa do walki z tajemniczym duchem. Tak czy inaczej, smakowicie wyglądająca jajecznica była nie do pogardzenia.
– Jakże się panu spało? – spytał grubas, ustawiając śniadanie na małym stoliku. – Mam nadzieję, że dobrze pan u nas wypoczął.
– Doskonale – skłamał Antoni. – Spałem całą noc jak zabity.
– Tak, tak. A ja, wie pan, nie bardzo spałem. Ciągle mi się wydawało, że ktoś łazi po domu.
Antoni spojrzał z pewną niechęcią na Darlena. Z nastaniem dnia wszystko było jakieś prostsze i mniej tajemnicze. Nie miał też ochoty wprowadzać się znowu w te niesamowite nastroje.
– Chciałbym pana jeszcze o coś zapytać – powiedział, smarując bułkę świeżym, pachnącym masłem.
Oberżysta pochylił się ku przodowi.
– Słucham?
– Czy przypadkowo nie zauważył pan, że to tajemnicze auto, o którym pan wczoraj wspominał, zatrzymuje się w tych stronach wtedy, kiedy ukazują się ślady na suficie?
Grubas zastanowił się przez chwilę.
– To zależy – powiedział powoli. – Czasami tak, a czasami nie. Na przykład wczoraj nie widziałem przez cały dzień szarej limuzyny. Ale co też pan ma na myśli? Jestem zaskoczony tym pytaniem.
– Ach, nic takiego – mruknął obojętnie Antoni i sięgnął po kubek z kawą. – Tak sobie rozważam rozmaite możliwości.
– Czy przypuszcza pan, że zdoła pan wyjaśnić te niesamowite zjawiska? – spytał niespokojnie oberżysta.
Antoni uśmiechnął się.
– Nie jestem ani detektywem, ani nie zajmuję się naukami tajemnymi. Nie może więc pan bardzo liczyć na moją pomoc. Jednakże interesuje mnie to wszystko i chciałbym dojść do pewnych rezultatów. Czy będę mógł się u pana zatrzymać przez kilka dni?
– Jak długo pan tylko zechce, panie… panie…
– Walton. Nazywam się Antoni Walton.
– Tak jest, panie Walton. Może pan u mnie przebywać, jak długo pan zechce. Będę bardzo szczęśliwy, mogąc pana gościć u siebie. Jest pan przecież pierwszym mym gościem od przeszło roku. Więc jeżeli pan tylko chce i… i…
– …i nie boi się – uzupełnił z uśmiechem Antoni.
– Tak, właśnie. Coś takiego miałem na myśli.
– Nie, panie Darlen, nie boję się tego jegomościa spacerującego po suficie i zamieszkam u pana.
Oberżysta skłonił się uprzejmie. Antoni poklepał przyjacielsko grubasa po ramieniu.
– A więc załatwione – powiedział wesoło. – Zostaję tutaj i mam nadzieję, że nie policzy mi pan zbyt drogo za ten pokój.
– Ach, panie Walton, jakżeż pan może nawet przypuszczać takie rzeczy – zawołał pośpiesznie Darlen. – Gdzieżbym śmiał.
Antoni sięgnął po papierosy.
– Jeszcze jedna sprawa – mruknął, widząc, że oberżysta ustawia na tacy naczynia i zbiera się do odejścia. – Czy nigdy nie pokusił się pan o to, żeby zajrzeć do tego tajemniczego samochodu?
Darlen spojrzał na niego jak na wariata.
– Nie, nigdy nie przyszło mi to na myśl.
– A tutejszy policjant nie zainteresował się tą sprawą?
– Policjant to przecież także człowiek.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że policjant także się boi, panie Walton.