Kryminał. Spacer po suficie - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Spacer po suficie ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W oberży Darlena, położonej w niewielkim Farrow, pojawiają się ślady zabłoconych butów, które właściciel zmuszony jest wielokrotnie usuwać. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ślady te zobaczyć można na… suficie. Mało tego – nie wiadomo, kto, w jaki sposób i po co je tam pozostawia. Darlen traci klientów, a ci nieliczni, którzy u niego nocują, giną niedługo w tajemniczych okolicznościach. Czy kolejną ofiarą złowrogiego „ducha” z krymiału pt. Spacer po suficie okaże się młody literat, szukający natchnienia w murach starej gospody? A może jednak rozwiąże on tę zagadkę? Będzie mu na tym zależało, oj, będzie – zwłaszcza że zostanie zamieszany w tę sprawę bardziej, niżby chciał. Tymczasem skryte w jesiennych szarościach Farrow ma mu coś jeszcze do zaoferowania…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 198

Oceny
3,8 (17 ocen)
8
1
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

intrygująca fabuła.....
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Spa­cer po su­fi­cie

Ko­rek­ta ję­zy­ko­wa Mar­ta War­ta­ło­wicz

Pro­jekt okład­ki Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład kom­pu­te­ro­wy Ma­ria Ba­ra­now­ska

Konwersja do wersji elektronicznej Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Iskry, War­sza­wa 1957

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-317-5

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks (022) 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

Spacer po suficie

Gę­ste stru­mie­nie wody spły­wa­ły po sze­ro­kim, nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu, two­rząc wo­kół za­bło­co­nych spor­to­wych bu­tów brud­ną, ciem­ną ka­łu­żę.

An­to­ni na­su­nął na oczy tar­ga­ny wi­chrem ka­pe­lusz i ro­zej­rzał się bez­rad­nie wo­ko­ło. Wła­ści­wie nie wie­dział, co ma z sobą po­cząć.

Mia­sto to­nę­ło w ciem­no­ściach, a po­nu­ry na­strój potę­go­wał jesz­cze ulew­ny deszcz, w któ­rym roz­ta­pia­ły się czar­ne kon­tu­ry mil­czą­cych do­mów. Chłod­ny, przej­mu­jący wiatr za­ci­nał ostry­mi kro­pla­mi w zmę­czo­ną twarz po­dróż­ne­go. Było zim­no i bar­dzo nie­przy­jem­nie.

Po­czuw­szy, że woda po­czy­na się na­tar­czy­wie prze­do­sta­wać do le­we­go buta, An­to­ni wes­tchnął, otarł sze­ro­ką chust­ką mo­kre po­licz­ki i dźwi­gnąw­szy z bło­ta wa­li­zę, ru­szył zre­zy­gno­wa­nym kro­kiem w głąb ciem­nej, bez­lud­nej uli­cy. Trze­ba było prze­cież zdo­być ja­kiś noc­leg. Nie bar­dzo wie­dział, po co przy­je­chał do tej mie­ści­ny, ale nad tym nie czas się było te­raz za­sta­na­wiać. Sko­ro już prze­zna­cze­nie za­wio­dło go do ta­kiej dziu­ry, to na­le­ża­ło zor­ga­ni­zo­wać so­bie ja­koś ży­cie choć­by na naj­bliż­sze go­dzi­ny. Czuł zu­peł­nie wy­raź­nie, że dłuż­sze prze­by­wa­nie na wie­trze i desz­czu mu­siał­by przy­pła­cić mon­stru­al­nym ka­ta­rem. Wil­goć wdzie­ra­ją­ca się bez­ce­re­mo­nial­nie do obu­wia była obja­wem wy­so­ce nie­po­ko­ją­cym i po­bu­dza­ła do ener­gicz­nej ak­cji.

Bło­to mo­no­ton­nie chlu­pa­ło pod no­ga­mi, wiatr dzwo­nił o szy­by po­bli­skich do­mów, a deszcz pa­dał nie­prze­rwa­nie, za­trzy­mu­jąc się du­ży­mi kro­pla­mi w zała­ma­niach po­wy­gi­na­ne­go fan­ta­stycz­nie ka­pe­lu­sza. Cięż­ka wa­li­za z bez­względ­nym upo­rem cią­gnę­ła zmę­czo­ne ra­mię ku do­ło­wi.

Roz­mię­kła po­de­szwa ze­śli­znę­ła się na­gle po ka­mie­niu i noga wę­drow­ca ugrzę­zła w ja­kiejś nie­rów­no­ści grun­tu. An­to­ni po­tknął się i o mało nie upadł.

– Psia­krew – za­klął gło­śno, sta­wia­jąc wa­li­zę w bło­cie. Otarł spo­co­ne czo­ło i od­sap­nął. Na­le­ża­ło ko­niecz­nie za­się­gnąć in­for­ma­cji. W ten spo­sób mógł krą­żyć po uli­cach mia­stecz­ka do rana. Tuż obok wi­dać było w ciem­no­ści uchy­lo­ną furt­kę. W oknach nie­du­żego dom­ku błysz­cza­ło świa­tło. An­to­ni wszedł do ogród­ka i po wą­skiej ścież­ce ru­szył w kie­run­ku oświe­tlo­nych okien. Po kil­ku stop­niach do­stał się na mały, ocie­nio­ny ga­nek i za­stu­kał do drzwi. Ci­sza. Żad­nej od­po­wie­dzi. Zmok­nię­ty po­dróż­nik po­no­wił swe wy­sił­ki. Wresz­cie coś skrzyp­nę­ło, dały się sły­szeć czy­jeś cięż­kie kro­ki i za­brzmiał po­nu­ry ba­so­wy głos:

– Kto tam?

– Po­dróż­ny. Chcia­łem pro­sić o in­for­ma­cję – od­parł An­to­ni, sta­ra­jąc się tym sło­wom nadać moż­li­wie miłe brzmie­nie.

Przez chwi­lę sły­chać było tyl­ko ja­kieś nie­wy­raź­ne po­mru­ki, aż wresz­cie za­zgrzy­ta­ły za­su­wy, za­dźwię­czał łań­cuch i drzwi się otwo­rzy­ły, wy­rzu­ca­jąc z wnę­trza snop sła­be­go świa­tła. W mrocz­nym ko­ry­ta­rzu stał wy­so­ki, bro­da­ty męż­czy­zna w wy­cze­ku­ją­cej, jak­by obron­nej po­sta­wie. Jego po­chy­lo­na ku przo­do­wi duża gło­wa zda­wa­ła się wę­szyć nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Naj­moc­niej pana prze­pra­szam – po­wie­dział tro­chę nie­śmia­ło An­to­ni. – Je­stem tu­taj prze­jaz­dem i przy­pad­ko­wo…

– Pro­szę wejść i za­mknąć drzwi – mruk­nął bro­dacz. – Zim­no. Niech pan wy­trze buty w tę ścier­kę. Za­bło­ci mi pan całe miesz­ka­nie.

An­to­ni po­słusz­nie wy­ko­nał roz­kaz i sta­nął zmie­sza­ny i nie­pew­ny.

Pro­szę, niech pan wej­dzie.

Drzwi pchnię­te sil­ną ręką otwo­rzy­ły się i zna­leź­li się w cie­płym i wid­nym po­ko­ju. Nad sto­łem przy­kry­tym ko­lo­ro­wą ser­we­tą wi­sia­ła duża lam­pa, pod ścia­ną stał kre­dens, na któ­rym zło­cił się ze­gar z epo­ki Pierw­sze­go Ce­sar­stwa. Pod oknem nie­wiel­ka ka­nap­ka i bu­jany fo­tel do­peł­nia­ły ume­blo­wa­nie. Na ścia­nach wi­sia­ły fo­to­gra­fie ro­dzin­ne i dwa nie­zbyt wy­bred­ne oleo­dru­ki w zło­co­nych ra­mach.

An­to­ni przy­gła­dził zmierz­wio­ną czu­pry­nę i zwró­cił się do czło­wie­ka z bro­dą:

– Pan po­zwo­li, że się przed­sta­wię – po­wie­dział już pew­niej­szym gło­sem. – Na­zy­wam się An­to­ni Wal­ton i po­dró­żu­ję w ce­lach wy­po­czyn­ko­wych. Bar­dzo prze­pra­szam, że pana nie­po­ko­ję, ale je­stem po raz pierw­szy w Far­row i nie mam po­ję­cia, gdzie mogę tu zna­leźć noc­leg.

Para sza­rych, prze­ni­kli­wych oczu zlu­stro­wa­ła mło­dzień­ca.

– Moje na­zwi­sko Wil­helm Pings – za­brzmiał nie­chęt­ny bas. – Niech pan sia­da. Za­raz bę­dzie her­ba­ta.

An­to­ni usiadł po­słusz­nie na wska­za­nym krze­śle i roz­glą­da­jąc się, wy­jął pa­pie­ro­śni­cę. Tym­cza­sem pan Pings uchy­lił drzwi od są­sied­nie­go po­ko­ju.

– Eli, Eli, chodź no tu­taj. Mamy go­ścia.

– Już idę, ta­tu­siu – roz­legł się dźwięcz­ny ko­bie­cy głos i po chwi­li we­szła mło­da, może dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czy­na. Twarz mia­ła bla­dą, jak­by rzeź­bio­ną w ala­ba­strze, oko­lo­ną gę­sty­mi ja­sno­blond lo­ka­mi. Rysy drob­ne, de­li­kat­ne, nie­do­koń­czo­ne w ry­sun­ku, zdra­dza­ły dużą wraż­li­wość i nie­śmia­łość.

An­to­ni wstał i skło­nił się uprzej­mie.

– Pani wy­ba­czy – po­wie­dział, nie wia­do­mo dla­cze­go bar­dzo ci­cho. – Prze­pra­szam za ta­kie bez­ce­re­mo­nial­ne naj­ście, ale…

Ciem­ne, za­my­ślo­ne oczy spoj­rza­ły na nie­go z pew­nym roz­tar­gnie­niem.

– Je­ste­śmy panu bar­dzo ra­dzi. Pro­szę spo­cząć. Za­raz po­dam her­ba­tę.

– Ależ ser­decz­nie dzię­ku­ję. Nie chciał­bym pań­stwu ro­bić kło­po­tu.

Dziew­czy­na po­mi­nę­ła ten wy­krzyk­nik mil­cze­niem i ski­nąw­szy lek­ko gło­wą, znik­nę­ła za drzwia­mi. Po chwi­li dał się sły­szeć brzęk wyj­mo­wa­nych z sza­fy ta­le­rzy.

– Może pan tym­cza­sem przej­rzy ga­ze­tę? – za­pro­po­no­wał bro­dacz, po­da­jąc go­ścio­wi ja­kieś cza­so­pi­smo.

An­to­ni od­ru­cho­wo wy­cią­gnął rękę. Wzro­kiem jesz­cze wo­dził w za­my­śle­niu po drzwiach, za któ­ry­mi znik­nę­ła dziew­czy­na. Wy­czu­wał in­stynk­tow­nie, że to spo­tka­nie nie po­zo­sta­nie dla nie­go bez zna­cze­nia. Od paru mi­nut za­le­d­wie znaj­do­wał się tu­taj, a jed­nak…

W tej chwi­li pan­na Eli zno­wu we­szła i ci­cho na­kry­ła do sto­łu. Na wi­dok ape­tycz­nych bu­łe­czek, ma­sła, sera i paru pla­ster­ków świe­żej szyn­ki An­to­ni po­czuł, że jest na­praw­dę po­rząd­nie głod­ny. Zer­kał też nie­spo­koj­nie na przy­go­to­wa­nia do ko­la­cji, uda­jąc po­grą­żo­ne­go w lek­tu­rze.

Wresz­cie bla­da dziew­czy­na wnio­sła na tacy trzy szklan­ki her­ba­ty i swym rów­nym, ci­chym gło­sem za­pro­si­ła pa­nów do sto­łu. Pan Pings pod­niósł się i wska­zaw­szy miej­sce go­ścio­wi, za­brał się w mil­cze­niu do je­dze­nia. An­to­ni przy­go­to­wał so­bie spo­rą krom­kę chle­ba z szyn­ką, ale czuł, że wy­pa­da mu coś po­wie­dzieć. Pra­gnął ja­koś roz­bić przy­tła­cza­ją­cą atmo­sfe­rę tego po­ko­ju.

– Je­stem do­praw­dy wzru­szo­ny go­ścin­no­ścią pań­stwa – po­wie­dział, za­głę­bia­jąc zęby w świe­żym pie­czy­wie. – Mu­szę się przy­znać, że by­łem już w roz­pa­czy, brnąc w tych ciem­no­ściach po bło­cie.

– Tu nie Lon­dyn. Nie mamy zbyt ja­skra­we­go oświe­tle­nia – wark­nął nie­mal wro­go Pings.

An­to­ni spoj­rzał zdzi­wio­ny. W tej chwi­li po­chwy­cił szyb­kie, nie­pew­ne spoj­rze­nie Eli­zy.

– Czy może pani po­dać ser? – za­py­tał na­gle.

– Bar­dzo pro­szę – szep­nę­ła, nie pod­no­sząc na nie­go oczu. Wy­da­ło mu się, że w gło­sie jej za­brzmia­ło coś jak­by wdzięcz­ność.

„Ja­cyś dzi­wacz­ni lu­dzie” – po­my­ślał, pod­su­wa­jąc ta­lerz z se­rem. I na­gle żal mu się zro­bi­ło tej de­li­kat­nej, bla­dej dziew­czy­ny, któ­ra mu­sia­ła mieć cięż­kie ży­cie z po­nu­rym, mru­kli­wym oj­cem. Czas pe­wien jadł w mil­cze­niu, sys­te­ma­tycz­nie za­spo­ka­ja­jąc głód.

– Musi pan być bar­dzo zmę­czo­ny – po­wie­dział nie­spo­dzie­wa­nie Pings, wy­cie­ra­jąc ser­we­tą war­gi i bro­dę. – Po­dró­że są bar­dzo mę­czą­ce.

– Tak. Je­stem tro­chę zmę­czo­ny – od­parł nie­wy­raź­nie An­to­ni, czu­jąc, że pod wpły­wem tych sza­rych, nie­zwy­kle prze­ni­kli­wych oczu tra­ci swą zwy­kłą pew­ność sie­bie. Bro­dacz po­pa­trzył na nie­go uważ­nie.

– Chęt­nie prze­no­co­wa­li­by­śmy pana u sie­bie, ale w jed­nym po­ko­ju ja śpię, a dru­gi zaj­mu­je moja cór­ka, więc pan ro­zu­mie…

– Ależ, cóż zno­wu – prze­rwał żywo An­to­ni. – Nie mia­łem naj­mniej­sze­go za­mia­ru pro­sić pań­stwa o noc­leg. Wstą­pi­łem tyl­ko po to, aby za­się­gnąć in­for­ma­cji, gdzie moż­na prze­no­co­wać. Je­stem i tak bar­dzo zo­bo­wią­za­ny za do­wód go­ścin­no­ści. Nie będę się dłu­żej pań­stwu na­rzu­cał.

Dziew­czy­na spoj­rza­ła na nie­go nie­spo­koj­nie.

– Jesz­cze bar­dzo wcze­śnie – po­wie­dzia­ła po­śpiesz­nie. – Może pan prze­cież jesz­cze chwi­lę u nas po­sie­dzieć.

Pings wy­jął z kie­sze­ni faj­kę.

– Ża­łu­ję, że nie mamy więk­sze­go miesz­ka­nia – po­wie­dział po­nu­ro, na­da­jąc tym sło­wom na­zbyt po­waż­ną in­to­na­cję. – Ale cóż, je­stem tyl­ko na­uczy­cie­lem ma­te­ma­ty­ki w tu­tej­szej szko­le. Pan ro­zu­mie, nie za­ra­biam zbyt wie­le. Tyle, żeby nie umrzeć z gło­du. Trud­no so­bie po­zwo­lić w tych wa­run­kach na więk­sze miesz­ka­nie. Co praw­da cór­ka moja tak­że pra­cu­je, ale to wszyst­ko nie wy­star­cza. Małe mia­stecz­ko, cóż moż­na zdzia­łać w ta­kiej dziu­rze jak Far­row. Po­wia­da pan – bło­to, ciem­no, brud­no. No cóż, mój pa­nie, to nie Lon­dyn, to nie Lon­dyn. Ale prze­cież i ta­kim ma­łym mia­stecz­kiem nie na­le­ży po­gar­dzać, praw­da, pa­nie Wal­ton?

– Ależ oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – za­pew­nił po­śpiesz­nie An­to­ni, za­sko­czo­ny tym prze­mó­wie­niem. – W nocy nie mo­głem się zo­rien­to­wać, ale je­stem prze­ko­na­ny, że mi się tu bę­dzie bar­dzo po­do­bać.

– Tak, tak – cią­gnął da­lej bro­dacz. – Każ­dy my­śli, że tyl­ko duże mia­sto, sto­li­ca, wiel­ki świat, że to tyl­ko jest coś war­te, ale nie za­wsze, nie za­wsze. Róż­nie się ży­cie lu­dziom ukła­da, bar­dzo róż­nie. Nie moż­na prze­cież po­wie­dzieć, że na ta­kie małe mia­stecz­ko nie war­to już zu­peł­nie zwra­cać uwa­gi. I tu­taj prze­cież mogą się tra­fić lu­dzie war­to­ścio­wi. Cóż, za­pew­ne ży­łem kie­dyś ina­czej. Mia­łem żonę, by­łem kimś, ale to mi­nę­ło, żona moja nie lu­bi­ła mo­jej bro­dy. Czy to nie jest śmiesz­ne, mój pa­nie, no, niech pan sam po­wie, czy to nie jest śmiesz­ne? Dla­cze­go ona wła­ści­wie nie lu­bi­ła mo­jej bro­dy?

– Ależ ta­tu­siu, pana Wal­to­na wca­le nie in­te­re­su­ją te spra­wy – prze­rwa­ła po­śpiesz­nie Eli­za.

– Prze­ciw­nie. Słu­cham z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem – za­pew­nił An­to­ni.

Bro­dacz wy­jął faj­kę z zę­bów i po­nu­ro za­pa­trzył się w czer­nie­ją­ce nocą okno.

– Sko­ro to ni­ko­go nie in­te­re­su­je, nie mów­my już o tym – mruk­nął nie­chęt­nie. An­to­ni był zły, że dziew­czy­na prze­rwa­ła tę roz­mo­wę.

– No, na mnie już czas – po­wie­dział, wsta­jąc. – Bar­dzo dzię­ku­ję i prze­pra­szam za kło­pot, jaki pań­stwu mimo woli spra­wi­łem.

– Gdzież pan bę­dzie no­co­wał?

– Chy­ba tyl­ko w go­spo­dzie Dar­le­na – ode­zwał się obo­jęt­nie bro­dacz.

– Nie wiem, czy pan Wal­ton zde­cy­du­je się no­co­wać u Dar­le­na? – po­wie­dzia­ła Eli­za.

– A to dla­cze­go? – za­in­te­re­so­wał się An­to­ni. – Nie je­stem zbyt wy­bred­ny.

– Go­spo­da Dar­le­na cie­szy się złą opi­nią.

An­to­ni uśmiech­nął się.

– Nie są­dzę, żeby mi się mo­gło przy­tra­fić coś złe­go przez jed­ną noc – po­wie­dział we­so­ło. – Gdzież jest ten sław­ny za­jazd?

– Pój­dzie pan tą uli­cą do koń­ca, a po­tem na pra­wo – ob­ja­śnił Pings. – Nie­da­le­ko od szo­sy zo­ba­czy pan duży mu­ro­wa­ny bu­dy­nek, kry­ty czer­wo­ną da­chów­ką. To bę­dzie go­spo­da Dar­le­na.

– Ja bym panu jed­nak nie ra­dzi­ła – szep­nę­ła Eli­za.

– Niech pani bę­dzie o mnie spo­koj­na. Nie po­zwo­lę się skrzyw­dzić.

– Pro­szę nie zwra­cać na nią uwa­gi – mruk­nął Pings. – Moja cór­ka jest ogrom­nie prze­wraż­li­wio­na.

An­to­ni raz jesz­cze po­dzię­ko­wał za go­ści­nę, za­brał z przed­po­ko­ju swą wa­li­zę i po chwi­li za­głę­bił się po­now­nie w ciem­no­ści.

Idąc w dół błot­ni­stą, mrocz­ną uli­cą, za­sta­na­wiał się nad tym wszyst­kim, co wi­dział i sły­szał przed chwi­lą. Już te­raz nie ża­ło­wał, że przy­je­chał do tego mia­stecz­ka. Może na­resz­cie zdo­bę­dzie te­mat do no­wej po­wie­ści. Ta­jem­ni­czy na­uczy­ciel ma­te­ma­ty­ki był świet­ną po­sta­cią li­te­rac­ką. Wy­czu­wa­ło się w tym czło­wie­ku ja­kąś ukry­tą tra­ge­dię ży­cio­wą, któ­ra rzu­ca­ła po­nu­ry cień na nie­go sa­me­go i na tę bied­ną, wą­tłą dziew­czy­nę. Bla­da twarz Eli­zy sta­ła mu żywo przed ocza­mi. Jej de­li­kat­na, nie­zwy­kle sub­tel­na uro­da mia­ła w so­bie coś nie­po­ko­ją­ce­go i po­cią­ga­ją­ce­go za­ra­zem. Nie­trud­no było od­gad­nąć, że cór­ka Ping­sa żyje w cia­snym, przy­tła­cza­ją­cym ją krę­gu wy­da­rzeń, z któ­re­go nie umie się wy­zwo­lić. Być może, iż ule­ga­ła cał­ko­wi­cie ty­ra­nii ojca, któ­ry nie ro­bił wra­że­nia czło­wie­ka zbyt ła­twe­go w po­ży­ciu.

Deszcz pa­dał te­raz ze zdwo­jo­ną ener­gią, a przej­mu­jący wi­cher dął nie­mi­ło­sier­nie. To prze­rwa­ło An­to­nie­mu roz­my­śla­nia na te­ma­ty li­te­rac­kie. Przy­śpie­szył kro­ku, chcąc jak naj­prę­dzej do­stać się do zbaw­czej go­spo­dy. Ta­jem­ni­cze alu­zje pod ad­re­sem za­jaz­du owe­go Dar­le­na były ni­czym w po­rów­na­niu z pa­nu­ją­cą na dwo­rze za­wie­ru­chą. Przy­po­mniaw­szy so­bie oba­wy Eli­zy, An­to­ni uśmiech­nął się i wzru­szył ra­mio­na­mi. Nie miał przy so­bie nic spe­cjal­nie cen­ne­go i nie oba­wiał się gra­bie­ży. Mimo woli do­tknął re­wol­we­ru wsu­nię­te­go do tyl­nej kie­sze­ni spodni. Uli­ca, na któ­rej miesz­kał Pings z cór­ką, wlo­kła się w nie­skoń­czo­ność. Wresz­cie jed­nak w ciem­no­ściach za­ma­ja­czył za­po­wie­dzia­ny za­kręt. Znu­żo­ny wę­dro­wiec ru­szył na pra­wo z nową na­dzie­ją w ser­cu.

Jesz­cze ki­lo­metr for­sow­ne­go mar­szu i rze­czy­wi­ście wy­ło­ni­ły się nie­wy­raź­ne kon­tu­ry du­że­go bu­dyn­ku. An­to­ni przy­śpie­szył kro­ku i do­by­wa­jąc resz­tek sił, sta­nął przed go­spo­dą Dar­le­na. Wszyst­ko tu to­nę­ło w ciem­no­ściach, tyl­ko w jed­nym ma­łym okien­ku bły­ska­ło sła­be, ane­micz­ne świa­tło. An­to­ni od­szu­kał z tru­dem drzwi i za­ko­ła­tał ener­gicz­nie. Miał już dość świe­że­go po­wie­trza. Stu­ka­nie od­bi­ło się głu­chym echem w ciem­no­ściach. Ci­sza. Po kil­ku nie­uda­nych pró­bach, aby się do­stać do wnę­trza, An­to­ni wspiął się na mur i ude­rzył pię­ścią w oświe­tlo­ne okno. Po chwi­li otwo­rzy­ła się mała szyb­ka i ciem­na gło­wa wy­chy­li­ła się na ze­wnątrz.

– A cze­go tam? – roz­legł się nie­zbyt za­chę­ca­ją­cy, schryp­nię­ty głos.

– Szu­kam noc­le­gu – za­wo­łał An­to­ni. – Pro­szę otwo­rzyć.

– Noc­le­gu? – pa­dło zdu­mio­ne py­ta­nie, jak­by go­spoda była miej­scem naj­mniej od­po­wied­nim do spę­dze­nia nocy.

– No tak – znie­cier­pli­wił się An­to­ni. – Niech­że pan otwie­ra.

– A kto pan jest? Może z po­li­cji?

– Nie z żad­nej po­li­cji. Je­stem tu­taj prze­jaz­dem. Niech­że mnie pan wpu­ści, u li­cha. Nie będę prze­cież stał na desz­czu.

– No do­brze.

Okno za­mknę­ło się, a po chwi­li inne szy­by rów­nież za­pło­nę­ły świa­tłem. Roz­le­gły się ja­kieś skom­pli­ko­wa­ne ma­ni­pu­la­cje przy drzwiach i nie­ba­wem An­to­ni zna­lazł się w du­żej, sła­bo oświe­tlo­nej sie­ni. Woń stę­chli­zny i ki­szo­nej ka­pu­sty draż­ni­ła nie­przy­jem­nie noz­drza. W pro­gu stał ni­ski, krę­py męż­czy­zna w dłu­gim, bar­dzo brud­nym szla­fro­ku. Na sze­ro­kiej, czer­wo­nej twa­rzy błysz­cza­ły nie­spo­koj­nie dwa małe czar­ne oczka.

– Pan pra­gnie u mnie prze­no­co­wać?

An­to­ni wy­ko­nał nie­cier­pli­wy gest.

– Oczy­wi­ście. Prze­cież chy­ba od tego jest go­spo­da?

– Od roku nikt tu u mnie nie no­co­wał – mruk­nął Dar­len.

– No to ja zro­bię do­bry po­czą­tek. Mam na­dzie­ję, że znaj­dzie pan ja­kieś łóż­ko.

– I nie boi się pan spać w mo­jej go­spo­dzie?

– Cze­góż miał­bym się bać?

– Tu­taj stra­szy – szep­nął ta­jem­ni­czo obe­rży­sta, roz­glą­da­jąc się nie­spo­koj­nie, jak­by oba­wiał się, że go ta­jem­ni­czy duch pod­słu­chu­je.

An­to­ni, spoj­rzaw­szy na wy­stra­szo­ną twarz gru­ba­sa, nie mógł po­wstrzy­mać się od śmie­chu.

– Pa­nie Dar­len – po­wie­dział po chwi­li. – Niech mnie pan nie pró­bu­je brać na tego ro­dza­ju ka­wa­ły. To może do­bre dla miej­sco­we­go ap­te­ka­rza, ale nie dla mnie. Chce mi się spać i pro­szę o po­kój. Wa­sze du­chy wca­le mnie nie in­te­re­su­ją.

Obe­rży­sta zro­bił ob­ra­żo­ną minę.

– To nie są ka­wa­ły. U mnie na­praw­dę stra­szy od roku i zda­je mi się, że będę mu­siał opu­ścić te stro­ny. Jak tak da­lej pój­dzie, nie bę­dzie z cze­go żyć. Je­stem, sza­now­ny pa­nie, w praw­dzi­wej roz­pa­czy.

– Do­brze, do­brze – prze­rwał nie­cier­pli­wie Anto­ni. – A ja je­stem po­twor­nie zmę­czo­ny i nie mam ocho­ty w tej chwi­li wy­słu­chi­wać tych głupstw.

– Jak pan uwa­ża. – Obe­rży­sta wzru­szył ra­mio­na­mi i skie­ro­wał się w głąb ko­ry­ta­rza. – Pro­szę za mną – do­dał, wi­dząc, że jego gość nie ru­sza się z miej­sca.

We­szli do nie­du­że­go hal­lu, a na­stęp­nie po stro­mych drew­nia­nych scho­dach wy­gra­mo­li­li się na górę. Dar­len we­tknął duży klucz w drzwi i zgrzyt­nął nim prze­raź­li­wie w daw­no nie­oli­wio­nym zam­ku.

– Pro­szę.

Mdłe świa­tło sła­bej ża­rów­ki, umiesz­czo­nej pod su­fi­tem, oświe­tla­ło dość duży, bar­dzo za­nie­dba­ny po­kój. Ni­skie, sze­ro­kie łóż­ko było przy­kry­te po­żół­kłą, dziu­ra­wą kapą. Duża sza­fa, stół na jed­nej no­dze, cięż­ka umy­wal­nia i parę ko­śla­wych krze­seł do­peł­nia­ły ume­blo­wa­nia. Na ścia­nach wi­sia­ły sta­re szty­chy i fo­to­gra­fie koni wy­ści­go­wych. Wszyst­ko to było po­kry­te gru­bą war­stwą ku­rzu, któ­ry uno­sił się przy każ­dym gwał­tow­niej­szym ru­chu.

– Nie jest tu­taj zbyt czy­sto – mruk­nął An­to­ni, ro­zej­rzaw­szy się po swym no­wym apar­ta­men­cie.

Dar­len ski­nął gło­wą.

– Tak. Bar­dzo daw­no tu nie sprzą­ta­no – przy­znał szcze­rze. – Szko­da za­cho­du, i tak nikt się u mnie ni­g­dy nie za­trzy­mu­je od tego cza­su – wes­tchnął i po­dra­pał się w za­my­śle­niu za uchem.

An­to­nie­go za­czę­ły już de­ner­wo­wać te nie­do­po­wie­dze­nia.

– O czym­że wy wła­ści­wie mó­wi­cie, u dia­bła? – spy­tał, przy­glą­da­jąc się bacz­nie obe­rży­ście. – Nie chce­cie prze­cież we mnie wmó­wić, że u was na­praw­dę stra­szy. Nie wy­glą­dam chy­ba na chłop­ka ze wsi.

– Ucho­waj Boże – za­pro­te­sto­wał żywo Dar­len. – Od razu spo­strze­głem, że mam przed sobą świa­tow­ca i gen­tle­ma­na. Nie chciał­bym też pana do­bro­dzie­ja ura­zić, ale tu­taj u mnie to rze­czy­wi­ście dzie­ją się dziw­ne rze­czy.

– Cóż to ta­kie­go się dzie­je?

– Naj­gor­sze są te spa­ce­ry.

– Ja­kie spa­ce­ry?

– Spa­ce­ry po su­fi­cie.

An­to­ni spoj­rzał na nie­go jak na wa­ria­ta.

– Po su­fi­cie?

– A tak. Mu­siał pan chy­ba po­dró­żo­wać gdzieś za gra­ni­cę, kie­dy pan o tym wszyst­kim nie sły­szał. Na­wet już i ga­ze­ty pi­sa­ły.

– Rze­czy­wi­ście, by­łem ja­kiś czas we Fran­cji – przy­znał An­to­ni, sam nie wie­dząc, dla­cze­go wła­ści­wie udzie­la obe­rży­ście tak ści­słych in­for­ma­cji. – Więc jak­żeż to jest z tym su­fi­tem? Nic zu­peł­nie nie rozu­miem.

– Wi­dzę, że mu­szę opo­wie­dzieć panu wszyst­ko od po­cząt­ku – mruk­nął za­kło­po­ta­ny obe­rży­sta, wy­gła­dza­jąc od­ru­cho­wo kla­py swe­go po­pla­mio­ne­go szlaf­roka.

– Tak bę­dzie naj­le­piej.

– Ale może naj­pierw przy­nio­sę panu go­rą­cej her­baty. Jesz­cze na pew­no nie wy­sty­gła.

– Do dia­bła z her­ba­tą. Mów pan o tym su­fi­cie.

– To było tak – za­czął swe opo­wia­da­nie ober­ży­sta. – Osiem lat temu spro­wa­dzi­łem się tu z ca­łą ro­dzi­ną do tego mia­stecz­ka. Za­ło­ży­łem re­stau­ra­cję, ho­te­lik i po­wo­dzi­ło mi się zu­peł­nie nie­źle, aż na­gle… Ależ może ja rze­czy­wi­ście przy­nio­sę her­ba­ty.

– Zo­staw­że pan tę her­ba­tę – znie­cier­pli­wił się An­to­ni. – Co da­lej?

– Pew­ne­go wie­czo­ru przed ro­kiem po­ka­za­ły się po raz pierw­szy te śla­dy.

– Ja­kie śla­dy?

– Na su­fi­cie. Prze­cież mó­wi­łem.

– Jak to na su­fi­cie? Gdzie?

– W re­stau­ra­cji. W du­żej sali re­stau­ra­cyj­nej. Ja­kiś nie­wi­dzial­ny osob­nik prze­cha­dzał się po su­fi­cie, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie śla­dy za­bło­co­nych, cięż­kich bu­tów. Jak moi go­ście to zo­ba­czy­li, oczy­wi­ście ucie­kli z wrza­skiem i od tego cza­su nikt u mnie nie jada ani nikt się nie za­trzy­mu­je na noc.

– Dziw­ne – szep­nął An­to­ni. – Zu­peł­nie nie­praw­do­po­dob­ne. I cóż pan zro­bił?

– Chcia­łem ra­to­wać ja­koś in­te­res – wes­tchnął Dar­len. – Ża­den ma­larz nie chciał na­wet za wy­so­kim wy­na­gro­dze­niem za­ma­lo­wać tego nie­szczę­sne­go su­fi­tu.

– I cóż da­lej?

– Ano nic. Ku­pi­łem far­by i sam za­ma­lo­wa­łem śla­dy.

– Nie bał się pan?

– Ba­łem się, ale co mia­łem ro­bić. Wie­dzia­łem, że cze­ka mnie ru­ina.

– No i co?

Obe­rży­sta usiadł na krze­śle i po­tarł spo­co­ne czo­ło.

– I za­ma­lo­wa­łem su­fit, a po ty­go­dniu zno­wu.

– Jak to zno­wu? – wy­krzyk­nął An­to­ni.

– A tak, zno­wu te same śla­dy. Zno­wu ktoś w ubło­co­nych bu­tach prze­cha­dzał się po su­fi­cie.

– Nie­sły­cha­ne. A po­tem? Co pan po­tem ro­bił?

– Zno­wu za­ma­lo­wa­łem su­fit i od tej pory tak już cią­gle.

– Cią­gle po­ja­wia­ją się te śla­dy?

– Tak.

– I to tak czę­sto?

– Mniej wię­cej co ty­dzień. Naj­rza­dziej co dzie­sięć dni. Ja ma­lu­ję, a on so­bie cho­dzi po su­fi­cie. Już i ksiądz świę­cił, i ucze­ni przy­jeż­dża­li z Lon­dy­nu, nic nie po­ma­ga. Co ja za­ma­lu­ję, to za ty­dzień zno­wu to samo.

– Nic nie ro­zu­miem z tego wszyst­kie­go – mruk­nął An­to­ni. – A po­li­cja tu była?

– Na szczę­ście jesz­cze nie.

– Dla­cze­go mówi pan „na szczę­ście”?

Dar­len po­dra­pał się za uchem.

– Bo ja to już je­stem taki, że wolę zo­ba­czyć du­cha niż po­li­cjan­ta – po­wie­dział z uśmie­chem.

– Ach tak. Jed­nak­że to dziw­ne, że do­tych­czas nie za­in­te­re­so­wa­ła się tym po­li­cja.

Obe­rży­sta mach­nął ręką.

– Cóż pan chce. Pa­no­wie ze Sco­tland Yar­du nie przy­ja­dą do ta­kiej dziu­ry, żeby po­dzi­wiać du­cha spa­ce­ru­ją­ce­go po su­fi­cie. A miej­sco­wa po­li­cja była, po­pa­trza­ła i po­szła. Zresz­tą nic się wła­ści­wie złe­go nie sta­ło. Nikt nie zo­stał za­mor­do­wa­ny ani ogra­bio­ny, więc…

– Tak, tak – mruk­nął jak­by do sie­bie An­to­ni. – Pa­nie Dar­len – po­wie­dział na­gle, jak­by so­bie coś przy­po­mi­na­jąc – o ile się nie mylę, to po­wie­dział pan, że naj­gor­sze są te spa­ce­ry po su­fi­cie.

– Tak.

– To zna­czy, że zda­rza­ją się też i inne nie­zwy­kłe rze­czy.

– Oczy­wi­ście.

– Na przy­kład co ta­kie­go?

– Sa­mo­chód.

– Jaki sa­mo­chód?

– Cza­sa­mi za­jeż­dża tu­taj ta­jem­ni­czy sa­mo­chód. Duża sza­ra li­mu­zy­na, z za­pusz­czo­ny­mi fi­ran­ka­mi.

– Cóż w tym niby dziw­ne­go, że przy­jeż­dża sa­mo­chód?

– Tak, ale nikt z tego sa­mo­cho­du nie wy­sia­da.

– Nikt nie wy­sia­da?

– Wła­śnie, przy­jeż­dża ta li­mu­zy­na, po­stoi cza­sem go­dzi­nę, a cza­sa­mi dłu­żej, i nikt z niej nie wy­sia­da ani nikt do niej nie wsia­da.

– I co da­lej?

– Nic. Sa­mo­chód naj­spo­koj­niej od­jeż­dża.

– I gdzie po­ja­wia się to ta­jem­ni­cze auto?

– Tu­taj nie­da­le­ko, na szo­sie. Ja­kieś dwie­ście, trzy­sta me­trów od mo­je­go domu.

An­to­ni za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– Hm – mruk­nął, za­cią­ga­jąc się dy­mem. – Na­opo­wia­dał mi pan nad­zwy­czaj­nych hi­sto­rii. Kto wie, czy oso­bi­ście się tym nie za­in­te­re­su­ję.

– Gdy­by pan zdo­łał wy­na­leźć ja­kiś spo­sób na tego tam, co łazi po su­fi­cie, to…

– To co?

– To do­pu­ścił­bym pana do spół­ki na pięć­dzie­siąt pro­cent. Niech mi pan wie­rzy, że przed­tem to był zło­ty in­te­res.

An­to­ni uśmiech­nął się.

– Chęt­nie panu wie­rzę – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc w okno. – Ale mnie nie in­te­re­su­je pro­wa­dze­nie re­stau­ra­cji. Je­śli się zaj­mę tą spra­wą, to zu­peł­nie z in­nych wzglę­dów.

Dar­len po­pa­trzał na nie­go z nie­do­wie­rza­niem. Nie mógł po­jąć, jak czło­wiek roz­sąd­ny może zre­zy­gno­wać z tak ko­rzyst­nej pro­po­zy­cji. Nie pod­no­sił już jed­nak­że tego te­ma­tu i po­czął szy­ko­wać się do odej­ścia.

– Jesz­cze jed­no – rzu­cił An­to­ni, wi­dząc, że ober­ży­sta kie­ru­je się ku drzwiom. – Chciał­bym wie­dzieć, czy ma pan tu­taj ja­kichś wro­gów oso­bi­stych.

– Ależ ucho­waj Boże. Żyję ze wszyst­ki­mi miesz­kań­ca­mi w naj­lep­szej zgo­dzie i przy­jaź­ni. Nikt się nie może na mnie uskar­żać. Za­wsze chęt­nie da­wa­łem na kre­dyt, je­że­li oczy­wi­ście klient był pew­ny. Nie rozu­miem, dla­cze­go pan pyta o ta­kie rze­czy.

– Ach, nic. Tak mi coś na­gle przy­szło na myśl. Nic waż­ne­go. Niech mi pan jesz­cze po­wie, pa­nie Dar­len, kie­dy ostat­nio za­ma­lo­wał pan w tej sali śla­dy na su­fi­cie..

Obe­rży­sta po­my­ślał chwi­lę.

– W ze­szłym ty­go­dniu. Ja­kieś pięć, sześć dni te­mu – od­parł.

– Do­brze. Czy mógł­by mi pan po­ka­zać tę salę re­stau­ra­cyj­ną?

– Te­raz? O tej po­rze?

An­to­ni uśmiech­nął się.

– Wła­śnie te­raz, o tej po­rze. Niech się pan nie prze­ra­ża. Za­rę­czam panu, że osob­nik, któ­ry z ta­kim wdzię­kiem prze­cha­dza się po su­fi­cie, nie zro­bi nam nic złe­go.

– Ale…

– Nie ma żad­ne­go ale. Idzie­my.

Obe­rży­sta bar­dzo nie­chęt­nie ru­szył przo­dem, świe­cąc so­bie po dro­dze la­tar­ką elek­trycz­ną. Gdy byli już na dole, za­trzy­mał się nie­zde­cy­do­wa­ny, jak­by się nad czymś za­sta­na­wiał.

– A może by­śmy odło­ży­li to do ju­tra – po­wie­dział ci­cho. – Tak po nocy…

– Nie bój się, przy­ja­cie­lu. Jaz­da.

Aże­by do­stać się do re­stau­ra­cji, trze­ba było wyjść na dwór. Po­łą­cze­nia we­wnętrz­ne­go nie było.

– Za­mu­ro­wał pan przej­ście – po­wie­dział An­to­ni, spo­strze­gł­szy śla­dy nie­daw­nych ro­bót mu­rar­skich.

Obe­rży­sta ski­nął gło­wą.

– Tak, wo­la­łem się tro­chę od­gro­dzić.

– Są­dzę, że dla du­cha mur nie jest prze­szko­dą – za­śmiał się An­to­ni.

– Tak. Ale za­wsze ja­koś czło­wie­ko­wi przy­jem­niej.

We­szli do du­żej, mrocz­nej sali i An­to­ni wy­czuł, że Dar­len cho­wa się na wszel­ki wy­pa­dek za jego ple­cami.

– Za­pal pan świa­tło.

Obe­rży­sta od­na­lazł wy­łącz­nik i snop ja­skra­we­go świa­tła try­snął z du­że­go, cięż­kie­go ży­ran­do­la.

– Tam, tam – za­wo­łał zdła­wio­nym gło­sem Dar­len. – Wi­dzi pan? Wi­dzi pan? Tam, zno­wu.

An­to­ni spoj­rzał i po­czuł się dziw­nie nie­swo­jo. Na świe­żo wy­bie­lo­nym su­fi­cie wi­dać było zu­peł­nie wy­raź­nie śla­dy cięż­kich, za­bło­co­nych bu­tów. Sala re­stau­ra­cyj­na była duża i bar­dzo wy­so­ka.

– Chodź­my – po­wie­dział An­to­ni i wy­da­ło mu się, że jego wła­sny głos za­brzmiał ja­koś nie­na­tu­ral­nie.

Dar­len po­śpiesz­nie skie­ro­wał się ku drzwiom.

Deszcz prze­stał pa­dać, ale wi­cher przy­brał jesz­cze na sile.

Tego wie­czo­ru An­to­ni już wię­cej nie roz­ma­wiał z obe­rży­stą. Wsu­nął się do chłod­nej, tro­chę wil­got­nej po­ście­li i od­pra­wiw­szy po­śpiesz­nie Dar­le­na, po­grą­żył się w za­du­mie. Czuł się wła­ści­wie bar­dzo głu­pio. Jesz­cze pół go­dzi­ny temu śmiał się z dzi­wacz­nych opo­wie­ści tego gru­be­go po­czciw­ca, a jed­nak to, co zo­ba­czył na wła­sne oczy, było prze­cież fak­tem nie­za­prze­czal­nym. Nie znaj­do­wał się pod wpły­wem al­ko­ho­lu ani też nie miał go­rącz­ki. Na­wał sprzecz­nych my­śli wi­ro­wał mu po gło­wie i po­mi­mo zmę­cze­nia nie mógł od razu za­snąć. Na ra­zie trud­no mu było wła­ści­wie zdać so­bie spra­wę z tego, co wi­dział i sły­szał tego wie­czo­ru. Na po­zór sy­tu­acja była naj­zu­peł­niej ba­nal­na i bar­dzo za­kra­wa­ła na ja­kąś nie­sa­mo­wi­tą po­wieść sen­sa­cyj­ną. Sta­ra, opusz­czo­na go­spo­da, w któ­rej stra­szy, to tema­tyka wy­ko­rzy­sty­wa­na już wie­lo­krot­nie w li­te­ra­tu­rze, te­atrze i fil­mie. Ale jed­nak śla­dy na su­fi­cie wi­dział na wła­sne oczy i temu się nie da­wa­ło za­prze­czyć. Na­le­ża­ło grun­tow­nie zba­dać całą spra­wę. An­to­ni nie wie­rzył w ży­cie po­za­gro­bo­we, ale jed­no­cze­śnie nie mógł so­bie stwo­rzyć w tym wy­pad­ku ja­kiejś roz­sąd­nej teo­rii, któ­ra mia­ła­by cho­ciaż po­zo­ry praw­do­po­do­bień­stwa. Co to były za śla­dy i komu mo­gło za­le­żeć ewen­tu­al­nie na stra­sze­niu spo­koj­nych miesz­kań­ców tego ci­che­go mia­stecz­ka? Po­sta­no­wił sta­now­czo po­zo­stać tu­taj dłu­żej. Czuł, że zdo­bę­dzie ma­te­riał je­śli nie do po­wie­ści, to przy­naj­mniej do cie­ka­wych fe­lie­to­nów. W ja­kim stop­niu wpły­nę­ło na tę de­cy­zję spo­tka­nie z Eli­zą, trud­no by było na ra­zie osą­dzić, a i sam An­to­ni nie uświa­da­miał so­bie jesz­cze tego na­le­ży­cie.

Po­czuł, że jest strasz­li­wie zmę­czo­ny. Ostat­nim wy­sił­kiem zga­sił świa­tło i na­tych­miast za­snął.

Zbu­dził się wśród nocy z prze­świad­cze­niem, że ktoś wszedł do jego po­ko­ju. W jed­nej chwi­li otrzą­snął z sie­bie reszt­ki snu. Wy­da­rze­nia wie­czo­ru prze­mknę­ły mu bły­ska­wi­cą przez roz­go­rącz­ko­wa­ny mózg. Ostroż­nie się­gnął po re­wol­wer, któ­ry przed za­śnię­ciem wsu­nął pod po­dusz­kę, i za­pa­lił świa­tło. Po­kój był pu­sty i ci­chy. An­to­ni wy­szedł z łóż­ka, a po­czuw­szy pod sto­pa­mi chłod­ną pod­ło­gę, oprzy­tom­niał zu­peł­nie.

– Do li­cha, za­czy­nam ule­gać ja­kimś su­ge­stiom – mruk­nął nie­za­do­wo­lo­ny z sie­bie. Spraw­dził drzwi, ob­szu­kał na wszel­ki wy­pa­dek wszyst­kie kąty, a nie zna­la­zł­szy nic po­dej­rza­ne­go, wró­cił pod koł­drę. Był zły, że za­czy­nał pod­da­wać się głu­pie­mu zde­ner­wo­wa­niu. Prze­wra­cał się dłuż­szy czas z boku na bok, za­nim zdo­łał usnąć po­now­nie.

Z rana zbu­dzi­ło go dys­kret­ne stu­ka­nie do drzwi. An­to­ni prze­tarł oczy, prze­gar­nął pal­ca­mi zmierz­wio­ną czu­pry­nę i spoj­rzaw­szy nie­chęt­nie na nie­wi­docz­ne­go in­tru­za, wstał i prze­krę­cił klucz w zam­ku. Wszedł Dar­len, nio­sąc na tacy śnia­da­nie. Ta­kie­go efek­tu An­to­ni nie spo­dzie­wał się wca­le. Naj­wi­docz­niej obe­rży­sta wszel­ki­mi si­ła­mi pra­gnął so­bie po­zy­skać go­ścia do wal­ki z ta­jem­ni­czym du­chem. Tak czy ina­czej, sma­ko­wi­cie wy­glą­da­ją­ca ja­jecz­ni­ca była nie do po­gar­dze­nia.

– Jak­że się panu spa­ło? – spy­tał gru­bas, usta­wia­jąc śnia­da­nie na ma­łym sto­li­ku. – Mam na­dzie­ję, że do­brze pan u nas wy­po­czął.

– Do­sko­na­le – skła­mał An­to­ni. – Spa­łem całą noc jak za­bi­ty.

– Tak, tak. A ja, wie pan, nie bar­dzo spa­łem. Cią­gle mi się wy­da­wa­ło, że ktoś łazi po domu.

An­to­ni spoj­rzał z pew­ną nie­chę­cią na Dar­le­na. Z na­sta­niem dnia wszyst­ko było ja­kieś prost­sze i mniej ta­jem­ni­cze. Nie miał też ocho­ty wpro­wa­dzać się zno­wu w te nie­sa­mo­wi­te na­stro­je.

– Chciał­bym pana jesz­cze o coś za­py­tać – po­wie­dział, sma­ru­jąc buł­kę świe­żym, pach­ną­cym ma­słem.

Obe­rży­sta po­chy­lił się ku przo­do­wi.

– Słu­cham?

– Czy przy­pad­ko­wo nie za­uwa­żył pan, że to ta­jem­ni­cze auto, o któ­rym pan wczo­raj wspo­mi­nał, za­trzy­muje się w tych stro­nach wte­dy, kie­dy uka­zu­ją się śla­dy na su­fi­cie?

Gru­bas za­sta­no­wił się przez chwi­lę.

– To za­le­ży – po­wie­dział po­wo­li. – Cza­sa­mi tak, a cza­sa­mi nie. Na przy­kład wczo­raj nie wi­dzia­łem przez cały dzień sza­rej li­mu­zy­ny. Ale co też pan ma na my­śli? Je­stem za­sko­czo­ny tym py­ta­niem.

– Ach, nic ta­kie­go – mruk­nął obo­jęt­nie An­to­ni i się­gnął po ku­bek z kawą. – Tak so­bie roz­wa­żam roz­ma­ite moż­li­wo­ści.

– Czy przy­pusz­cza pan, że zdo­ła pan wy­ja­śnić te nie­sa­mo­wi­te zja­wi­ska? – spy­tał nie­spo­koj­nie ober­ży­sta.

An­to­ni uśmiech­nął się.

– Nie je­stem ani de­tek­ty­wem, ani nie zaj­mu­ję się na­uka­mi ta­jem­ny­mi. Nie może więc pan bar­dzo li­czyć na moją po­moc. Jed­nak­że in­te­re­su­je mnie to wszyst­ko i chciał­bym dojść do pew­nych re­zul­ta­tów. Czy będę mógł się u pana za­trzy­mać przez kil­ka dni?

– Jak dłu­go pan tyl­ko ze­chce, pa­nie… pa­nie…

– Wal­ton. Na­zy­wam się An­to­ni Wal­ton.

– Tak jest, pa­nie Wal­ton. Może pan u mnie prze­by­wać, jak dłu­go pan ze­chce. Będę bar­dzo szczę­śli­wy, mo­gąc pana go­ścić u sie­bie. Jest pan prze­cież pierw­szym mym go­ściem od prze­szło roku. Więc je­że­li pan tyl­ko chce i… i…

– …i nie boi się – uzu­peł­nił z uśmie­chem An­to­ni.

– Tak, wła­śnie. Coś ta­kie­go mia­łem na my­śli.

– Nie, pa­nie Dar­len, nie boję się tego je­go­mo­ścia spa­ce­ru­ją­ce­go po su­fi­cie i za­miesz­kam u pana.

Obe­rży­sta skło­nił się uprzej­mie. An­to­ni po­kle­pał przy­ja­ciel­sko gru­ba­sa po ra­mie­niu.

– A więc za­ła­twio­ne – po­wie­dział we­so­ło. – Zo­sta­ję tu­taj i mam na­dzie­ję, że nie po­li­czy mi pan zbyt dro­go za ten po­kój.

– Ach, pa­nie Wal­ton, jak­żeż pan może na­wet przy­pusz­czać ta­kie rze­czy – za­wo­łał po­śpiesz­nie Dar­len. – Gdzież­bym śmiał.

An­to­ni się­gnął po pa­pie­ro­sy.

– Jesz­cze jed­na spra­wa – mruk­nął, wi­dząc, że obe­rży­sta usta­wia na tacy na­czy­nia i zbie­ra się do odej­ścia. – Czy ni­g­dy nie po­ku­sił się pan o to, żeby zaj­rzeć do tego ta­jem­ni­cze­go sa­mo­cho­du?

Dar­len spoj­rzał na nie­go jak na wa­ria­ta.

– Nie, ni­g­dy nie przy­szło mi to na myśl.

– A tu­tej­szy po­li­cjant nie za­in­te­re­so­wał się tą spra­wą?

– Po­li­cjant to prze­cież tak­że czło­wiek.

– Co to zna­czy?

– To zna­czy, że po­li­cjant tak­że się boi, pa­nie Wal­ton.