Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook + książka

Szantaż ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Doktor Paweł Szrot jest zdolnym młodym chirurgiem, lekarzem z powołania, do tego szczęśliwie żonatym. Wszyscy wróżą mu wspaniałą karierę. Nagle z nieznanych przyczyn umiera jeden z jego pacjentów. Po tym zgonie przychodzą kolejne. Taki zbieg okoliczności wydaje się nieprawdopodobny, ale z drugiej strony nic nie wskazuje na całą serię morderstw w szpitalu. Zrozpaczony Szrot myśli o porzuceniu sali operacyjnej. Nie wie, że to dopiero początek jego nieszczęść. Niefortunnie daje się sfotografować w towarzystwie nagiej dziewczyny i za zniszczenie negatywów musi zapłacić tajemniczemu szantażyście aż pięćdziesiąt tysięcy złotych. Skąd wziąć tak ogromną sumę? Kto zaaranżował tę sytuację i po co? A to jeszcze nie wszystko, co go w najbliższym czasie czeka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 271

Oceny
4,1 (28 ocen)
14
7
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść!
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

dobra, mocna, ekscytująca ..
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna powieść szpiegowska. Polecam
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Szan­taż

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Skład

Ma­ria Ba­ra­now­ska

Konwersja do wersji elektronicznej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Wy­daw­nic­two WIEL­KI SEN, War­sza­wa 2011

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-461-5

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

W „De­li­ka­te­sach” ku­pi­ła pięt­na­ście deko szyn­ko­wej kieł­ba­sy, pół ćwiart­ki ma­sła i pa­ry­ską buł­kę. Mia­ła w do­mu kil­ka ja­jek, dżem, tro­chę szczy­pior­ku, któ­ry zo­stał ze śnia­da­nia. Ko­la­cja za­po­wia­da­ła się zu­peł­nie nie­źle. Sto­ją­ce na wy­sta­wie skle­po­wej te­le­wi­zo­ry przy­po­mnia­ły jej, że dzi­siaj pią­tek i że trze­ba ku­pić „Ra­dio i Te­le­wi­zję”. Pa­weł lu­bił wie­dzieć, co war­to obej­rzeć w bie­żą­cym ty­go­dniu. Po­de­szła do kio­sku.

– Po­patrz, po­patrz, ale bab­ka w de­chę – po­sły­sza­ła za sobą mę­ski głos. W sło­wach tych za­brzmiał tak szcze­ry za­chwyt, że mimo woli uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie. Wie­dzia­ła, że się po­do­ba i że jej nowy ko­stium le­ży zna­ko­mi­cie. Zna­jo­my sprze­daw­ca od­kła­dał dla niej zaw­sze „Ra­dio i Te­le­wi­zję”, „Prze­krój” i „Po­li­ty­kę”. Po­dzię­ko­wa­ła ski­nie­niem gło­wy, wsu­wa­jąc ga­ze­ty do siat­ki.

Szła ener­gicz­nym, sprę­ży­stym kro­kiem, chwy­ta­jąc ką­tem oka peł­ne uzna­nia spoj­rze­nia męż­czyzn i za­wist­ne spoj­rze­nia ko­biet. Lu­bi­ła się po­do­bać. Wie­dzia­ła, że to głu­pia, bab­ska przy­wa­ra, ale lu­bi­ła. Spra­wia­ło jej to dużą przy­jem­ność, kie­dy ją po­dzi­wia­no, kie­dy w oczach męż­czyzn wi­dzia­ła za­chwyt i po­żą­da­nie. Pra­gnę­ła być ko­bie­tą, a prze­cież przez pół dnia nie była nią, okry­ta czar­ną togą, ma­new­ru­ją­ca po­mię­dzy pa­ra­gra­fa­mi ko­dek­su kar­ne­go. Do­pie­ro gdy wy­cho­dzi­ła z tych sal, gdzie ob­da­rza­no lu­dzi mniej­szy­mi lub więk­szy­mi por­cja­mi spra­wie­dli­wo­ści, sta­wała się tym, kim była przede wszyst­kim – ko­bie­tą. Wsia­da­ła w tram­waj, ro­bi­ła po­śpiesz­nie za­ku­py i szła do domu, szła spo­tkać się z Paw­łem. Nie mo­gła do­cze­kać się chwi­li, kie­dy go zno­wu zo­ba­czy. Na Żu­ra­wiej już pra­wie bie­gła. Tak było co­dzien­nie.

Prze­krę­ci­ła klucz w zam­ku i we­szła do przed­po­ko­ju. Miesz­ka­nie to­nę­ło w mro­ku.

– Pa­weł! Je­steś? Pa­weł! – za­wo­ła­ła nie­spo­koj­nie.

Le­żał na tap­cza­nie z za­mknię­ty­mi ocza­mi.

Po­śpiesz­nie po­ło­ży­ła siat­kę ze spra­wun­ka­mi na sto­le, ścią­gnę­ła rę­ka­wicz­ki i sia­dła koło nie­go.

– Co ci jest, ko­cha­ny? Źle się czu­jesz?

Spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się bla­do, jak­by z przy­mu­sem.

– Nie, nie, nic mi nie jest. Po pro­stu chy­ba tro­chę się zmę­czy­łem.

– Bie­da­ku, prze­pra­co­wu­jesz się.

– Nie prze­sa­dzaj­my.

Po­gła­dził ją po dło­ni.

– No, jak tam ci dzi­siaj po­szło?

– Ach, mó­wię ci, od­nio­słam fan­ta­stycz­ny suk­ces. Wy­gra­łam dwie bar­dzo trud­ne spra­wy. Za­pę­dzi­łam w ko­zi róg pro­ku­ra­to­ra.

– Gra­tu­lu­ję. Sta­niesz się nie­dłu­go sław­na.

– Daj spo­kój. A zresz­tą nie chcę te­raz roz­ma­wiać o spra­wach są­do­wych. Mam do­syć. Po­ca­łuj mnie.

De­li­kat­nie do­tknął war­ga­mi jej ust.

– Coś ty dzi­siaj taki dziw­ny? Co ci jest? Pew­nie je­steś głod­ny. Za­raz zro­bię ko­la­cję. Za­cze­kaj.

Wy­szła do kuch­ni, przy­pa­sa­ła far­tu­szek i za­czę­ła kro­ić szczy­pio­rek.

– Chcesz, że­bym ci po­mógł?

– Nie, nie. Od­pocz­nij. Nie ma nic do ro­bo­ty. Ja­dłeś obiad?

– Coś tam ja­dłem.

– Po­wi­nie­neś się le­piej od­ży­wiać. Za­raz na­brał­byś hu­moru. Zjesz ja­jecz­ni­cę z kieł­ba­są?

– Mogę zjeść. Wszyst­ko mi jed­no.

Wstał i prze­cią­gnął się. Był wy­so­ki, szczu­pły. Twarz miał po­cią­głą, śnia­dą, o nie­zbyt re­gu­lar­nych ry­sach i moc­no za­ry­so­wa­nej dol­nej szczę­ce. Buj­ną, ciem­ną czu­pry­nę za­cze­sy­wał do tyłu. Prze­kro­czył już czter­dziest­kę i si­wiał na skro­niach, co do­da­wa­ło mu po­wa­gi. Cie­szył się ogrom­nym po­wo­dze­niem u ko­biet, ale nie ko­rzy­stał z tego. Ko­chał Annę i nie miał za­mia­ru wda­wać się w ja­kieś prze­lot­ne flir­ty. Po­bra­li się przed trze­ma laty. Byli ze sobą bar­dzo szczę­śli­wi. Słu­cha­jąc zwie­rzeń swych ko­le­gów i przy­ja­ciół, ni­g­dy przed­tem nie przy­pusz­czał, że mał­żeń­stwo może być czymś tak bar­dzo mi­łym, tak bar­dzo uda­nym.

Usiadł w fo­te­lu i prze­glą­dał przy­nie­sio­ne przez Annę cza­so­pi­sma. Czuł, że po­wi­nien coś po­wie­dzieć, coś we­so­łe­go, dow­cip­ne­go. Cią­gle jesz­cze nie mógł otrzą­snąć się z po­nu­re­go na­stro­ju. Twarz tego czło­wie­ka sta­ła mu upar­cie przed ocza­mi.

– Chodź na ko­la­cję.

Ja­da­li w kuch­ni. Anna koń­czy­ła sma­żyć ja­jecz­ni­cę. Sta­nął za jej ple­ca­mi i wcią­gał w noz­drza za­pach świe­że­go szczy­pior­ku.

– Sia­daj.

Je­dli w mil­cze­niu. Po chwi­li Anna po­wie­dzia­ła:

– Sma­ku­je ci?

– Bar­dzo. Zna­ko­mi­ta ja­jecz­ni­ca.

Od po­cząt­ku mał­żeń­stwa ni­g­dy jesz­cze nie prze­ży­wa­ła ta­kie­go dziw­ne­go na­stro­ju. Coś się sta­ło, coś, o czym Pa­weł nie chciał jej po­wie­dzieć. To ją nie­po­ko­iło. Do­tych­czas był za­wsze z nią zu­peł­nie szcze­ry, opo­wia­dał o wszyst­kich kło­po­tach, zmar­twie­niach, dzie­lił się z nią za­rów­no weso­łymi wia­do­mo­ścia­mi, jak i tro­ska­mi. Dla­cze­go dzi­siaj…?

Po ko­la­cji zmy­ła po­śpiesz­nie. Była zde­ner­wo­wa­na. Po­god­ny, wio­sen­ny na­strój znik­nął bez śla­du. Wie­dzia­ła już na pew­no, że sta­ło się coś nie­do­bre­go.

– Chcesz obej­rzeć te­le­wi­zję?

Ener­gicz­nie po­trzą­snął gło­wą.

– Nie, nie. Nie mam dzi­siaj na­stro­ju. Chodź­my spać.

Zwy­kle w ła­zien­ce nu­cił albo gwiz­dał ja­kąś me­lo­dię.

Nad­słu­chi­wa­ła. Ci­sza. Mył się w zu­peł­nym mil­cze­niu. Kie­dy po­ło­żył się przy niej na tap­cza­nie, do­tknę­ła jego ręki. Dłoń miał mu­sku­lar­ną, pal­ce dłu­gie, moc­ne.

– Ko­cha­nie, co ci jest? Po­wiedz. Wi­dzę prze­cież, że coś cię drę­czy. Po­wiedz. Pro­szę.

– Ten czło­wiek bar­dzo chciał żyć – po­wie­dział ci­cho.

– Kto? Jaki czło­wiek?

– Ten, któ­re­go dzi­siaj ope­ro­wa­łem.

– Nie uda­ła ci się ope­ra­cja?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie mo­gła się udać. Całe wnętrz­no­ści zżar­te przez ra­ka. Nic tam nie było do zro­bie­nia.

Przy­tu­li­ła się do nie­go.

– Nie de­ner­wuj się, naj­mil­szy. Prze­cież nie masz so­bie nic do za­rzu­ce­nia.

– Mógł jesz­cze po­żyć mie­siąc, dwa. Nie wiem…

– Bar­dzo cier­piał?

– Bar­dzo.

– To chy­ba le­piej, że prze­stał cier­pieć.

– Tak. Ale on chciał żyć.

– Tyle lat już ope­ru­jesz, tyle lat pa­trzysz na śmierć, na ludz­kie cier­pie­nie. Dla­cze­go wła­śnie dzi­siaj…

Pod­niósł się i, wspar­ty na łok­ciu, za­czął mó­wić szyb­ko, go­rącz­ko­wo, tak jak­by chciał wy­rzu­cić z sie­bie wszyst­ko to, co go drę­czy­ło:

– Sam nie wiem. Nie umiem so­bie tego wy­tłu­ma­czyć. Wi­dzisz… cza­sem tak bywa, że… Ten czło­wiek miał do mnie ogrom­ne, bez­gra­nicz­ne za­ufa­nie. Wie­rzył we mnie, jak w Boga. Był pe­wien, że ja go ura­tu­ję. Nikt nie chciał się pod­jąć tej ope­ra­cji. Wszy­scy wie­dzie­li, że to nie ma sen­su. Ja się zde­cy­do­wa­łem. On tak mnie pro­sił, że nie po­tra­fi­łem mu od­mó­wić. Zde­cy­do­wa­łem się. Osta­tecz­nie do­pó­ki nie otwo­rzy się jamy brzusz­nej, to ni­g­dy na pew­no nie wia­do­mo, cho­ciaż w tym wy­pad­ku szan­sa była pra­wie żad­na.

– Zro­bi­łeś co do cie­bie na­le­ża­ło.

– Tak. Po­stą­pi­łem tak, jak mi na­ka­zy­wa­ło moje su­mie­nie. Ale nie mogę za­po­mnieć tej twa­rzy, tego bła­gal­ne­go spoj­rze­nia. On bar­dzo chciał żyć.

Prze­su­nę­ła dło­nią po jego wło­sach.

– Je­steś prze­mę­czo­ny, ko­cha­ny, po­de­ner­wo­wa­ny. Po­wi­nie­neś od­po­cząć. Mógł­byś może wziąć urlop. Trze­ba, że­byś gdzieś wy­je­chał na od­po­czy­nek.

Uśmiech­nął się.

– To by­ło­by do­bre, ale wąt­pię, żeby mnie pu­ści­li. Masę te­raz mamy ro­bo­ty.

– Ro­bo­ty za­wsze bę­dzie dużo. Mu­sisz po­my­śleć o swo­im zdro­wiu.

Przy­gar­nął ją do sie­bie.

– Je­steś bar­dzo ko­cha­na, że tak się o mnie trosz­czysz. Po­mó­wi­my jesz­cze o tym. Na ra­zie chodź­my spać. Je­stem pie­kiel­nie zmę­czo­ny.

Le­ża­ła wpa­trzo­na w ciem­ność. Żal jej było tego wie­czo­ru, na któ­ry tak się cie­szy­ła. Za­raz jed­nak za­wsty­dzi­ła się tego uczu­cia. Ego­ist­ka, wstręt­na ego­ist­ka. Nie moż­na my­śleć tyl­ko o swo­ich przy­jem­no­ściach. Bied­ny Pa­weł. Tak się zde­ner­wo­wał. Ale je­że­li ten jego pa­cjent miał raka, no to… Osta­tecz­nie tyle lu­dzi co­dzien­nie umie­ra na świe­cie i każ­dy z tych lu­dzi chce żyć. Pa­weł musi ko­niecz­nie wy­je­chać gdzieś na od­po­czy­nek. Ta jego dzi­siej­sza re­ak­cja świad­czy chy­ba naj­le­piej o tym, że jest krań­co­wo wy­czer­pany. Prze­wró­ci­ła się na dru­gi bok i, za­słu­cha­na w da­le­ki szum uli­cy, my­śla­ła o ju­trzej­szym dniu.

Te­le­fon ha­ła­śli­wie roz­dź­wię­czał się w ciem­no­ści. Pa­weł już spał. Po­śpiesz­nie chwy­ci­ła apa­rat. W słu­chaw­ce roz­legł się pod­nie­co­ny ko­bie­cy głos:

– Bła­gam pana, pa­nie dok­to­rze, niech pan nie ope­ru­je Fi­li­pa. On umrze. Bła­gam pana!

– Halo – po­wie­dzia­ła Anna. Po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne. Pa­weł po­ru­szył się i spy­tał sen­nie:

– Ktoś dzwo­nił?

– Nic, nic, to po­mył­ka. Śpij.

Wy­cią­gnę­ła rękę i do­tknę­ła te­le­fo­nu, jak­by to mo­gło jej do­po­móc w zro­zu­mie­niu słów, któ­re przed chwi­lą usły­sza­ła. „Bła­gam pana, pa­nie dok­to­rze, niech pan nie ope­ru­je Fi­lipa…” Co to zna­czy? Kim była ta ko­bie­ta o ni­skim, cha­rak­te­ry­stycz­nym tem­brze gło­su? Dla­cze­go odło­ży­ła słu­chaw­kę? Prze­cież mo­gła po­pro­sić do apa­ra­tu Paw­ła. A może wca­le nie cho­dzi­ło o Paw­ła? Może to była po pro­stu po­mył­ka?

Nie­po­kój rósł i wy­peł­niał ciem­no­ści. W nocy wszyst­ko wy­da­je się bar­dziej groź­ne, bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce. Nie mo­gła za­snąć. Czu­ła, że idzie ku nim nie­bez­pie­czeń­stwo, że dni spo­koj­ne­go ży­cia są po­li­czo­ne. Bała się. Skur­czy­ła się pod koł­drą, jak­by chcia­ła scho­wać się przed czymś stra­sznym. Co ro­bić? Jak przed tym czymś ochro­nić Paw­ła? Była bar­dzo szczę­śli­wa. Nie po­zwo­li ode­brać so­bie tego szczę­ścia. Go­to­wa była wal­czyć.

Za­snę­ła do­pie­ro przed świ­tem. Kie­dy za­dzwo­nił bu­dzik, była zmę­czo­na, nie­wy­spa­na, w fa­tal­nym na­stro­ju.

Pa­weł wró­cił z ła­zien­ki. Zdą­żył się już ogo­lić. Pach­niał my­dłem i wodą ko­loń­ską. Po­ca­ło­wał ją z we­so­łym uśmie­chem.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie. – Na­gle spo­waż­niał i spoj­rzał uważ­nie na twarz Anny. – Mi­zer­nie wy­glą­dasz. Co ci jest? Źle się czu­jesz?

Do­tknę­ła pal­cem jego warg.

– Wiesz, że cię bar­dzo ko­cham – szep­nę­ła.

– Ty mnie nie za­ga­duj. Po­wiedz dla­cze­go źle wy­glą­dasz. Może je­steś cho­ra?

– Nie, nie, nic mi nie jest. Na­praw­dę. Po pro­stu źle spa­łam.

– Dla­cze­go?

– Nie wiem. Tak ja­koś. Dłu­go nie mo­głam za­snąć, a po­tem mia­łam idio­tycz­ne, mę­czą­ce sny.

Po­chy­lił się nad nią i ru­chem ser­decz­nej tro­skli­wo­ści po­gła­dził ją po wło­sach.

– Czy na­praw­dę nic ci nie jest? Może zmie­rzysz go­rącz­kę?

– Daj mi spo­kój. Nie mam go­rącz­ki. Czu­ję się zna­ko­mi­cie.

Wsta­ła i na­rzu­ci­ła nie­bie­ski szla­fro­czek.

Wią­żąc kra­wat, przy­glą­dał jej się uważ­nie. Spy­tał:

– O któ­rej dzi­siaj mu­sisz być w są­dzie?

– O je­de­na­stej.

– To po co tak wcze­śnie wsta­jesz? Po­leż jesz­cze. Sam so­bie zro­bię śnia­da­nie.

– Co za po­mysł. Dla­cze­go nie mia­ła­bym przy­go­to­wać śnia­da­nia? Nie je­stem cho­ra.

Po­szła do ła­zien­ki, po­śpiesz­nie się umy­ła, spię­ła wło­sy sze­ro­ką klam­rą i przy po­mo­cy szmin­ki przy­wró­ci­ła ru­mień­ce swym po­licz­kom. Nie chcia­ła, aby Pa­weł wy­szedł z domu, ma­jąc przed ocza­mi ob­raz jej po­sza­rza­łej, zmę­czo­nej twa­rzy.

Przy śnia­da­niu roz­ma­wia­li o po­go­dzie, o fil­mach i o wi­zy­cie u Krzy­wu­skich. Kie­dy Pa­weł za­pa­lił pa­pie­ro­sa, Anna spy­ta­ła:

– Masz dzi­siaj ja­kąś ope­ra­cję?

– Tak.

– Czy to coś po­waż­ne­go?

– Nie, głup­stwo. Wy­ro­stek.

– Kto jest tym de­li­kwen­tem?

Spoj­rzał na nią zdzi­wio­ny.

– Cóż ty się na­gle in­te­re­su­jesz mo­imi pa­cjen­ta­mi?

Uśmiech­nę­ła się z nie­co sztucz­ną swo­bo­dą.

– Tak so­bie za­py­ta­łam. Osta­tecz­nie mogę się cza­sem za­in­te­re­so­wać komu wy­ci­nasz śle­pą kisz­kę.

Zga­sił pa­pie­ro­sa i wstał.

Na ogół nie mam pa­mię­ci do na­zwisk, ale tym ra­zem pa­mię­tam jak się ten fa­cet na­zy­wa. Fi­lip Wa­rzyc­ki.

– Fi­lip?

– Tak. Fi­lip Wa­rzyc­ki. Być może, że go na­wet tu­taj wi­dzia­łaś. Był u mnie ze dwa razy pry­wat­nie. Taki do­brze zbu­do­wa­ny, wy­so­ki, z rudą czu­pry­ną.

Ski­nę­ła gło­wą.

– Tak, tak, przy­po­mi­nam so­bie. Przy­stoj­ny.

– Ow­szem. In­te­re­su­ją­ca twarz.

Pa­weł wy­szedł do przed­po­ko­ju i wło­żył płaszcz. Anna po­pra­wi­ła mu sza­lik pod szy­ją. Wy­czuł, że chce coś po­wie­dzieć.

– No co, ko­cha­nie?

– Mam do cie­bie wiel­ką, ale to bar­dzo wiel­ką proś­bę.

Po­ca­ło­wał ją i po­wie­dział z uśmie­chem:

– Pew­nie zno­wu zo­ba­czy­łaś na wy­sta­wie ja­kąś „sza­ło­wą” ko­szul­kę.

– Nie, nie, to nie o to cho­dzi. Chcę cię pro­sić, że­byś dzi­siaj nie ope­ro­wał. Prze­cież może cię ktoś za­stą­pić – doda­ła pręd­ko.

Od­su­nął ją od sie­bie zdzi­wio­ny, tro­chę znie­cier­pli­wio­ny.

– Że­bym nie ope­ro­wał? A to dla­cze­go?

– Pro­szę cię, Pa­weł, bar­dzo cię pro­szę. Zrób to dla mnie.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Dziw­na je­steś. Pra­cu­ję w szpi­ta­lu i mu­szę ope­ro­wać. Od tego je­stem.

– Niech cię ktoś dzi­siaj za­stą­pi.

Był co­raz bar­dziej roz­draż­nio­ny. Oczy mu się zwę­zi­ły, noz­drza drża­ły ner­wo­wo.

– Po pierw­sze każ­dy w szpi­ta­lu ma wy­zna­czo­ną swo­ją ro­bo­tę i nikt ni­ko­go nie za­stę­pu­je, a po dru­gie nie wi­dzę naj­mniej­sze­go po­wo­du, żeby pro­sić któ­re­goś z ko­le­gów o za­stęp­stwo. Jak ty so­bie to w ogó­le wy­obra­żasz? Że co mam po­wie­dzieć? Że żona mnie pro­si­ła, że­bym dzi­siaj nie ope­ro­wał, tak?

Ob­ję­ła go za szy­ję i pró­bo­wa­ła go po­ca­ło­wać. Od­wró­cił gło­wę.

– Pro­szę cię, Pa­weł. Pro­szę cię… Prze­cież mo­żesz to dla mnie zro­bić.

Uwol­nił się z jej ob­jęć.

– Prze­stań hi­ste­ry­zo­wać, Aniu – po­wie­dział opry­skli­wie. – O co ci wła­ści­wie cho­dzi?

– Nie chcę, że­byś dzi­siaj ope­ro­wał. Je­steś zde­ner­wo­wa­ny tą wczo­raj­szą ope­ra­cją.

Ro­ze­śmiał się.

– Daj­że spo­kój. Nie ma o czym mó­wić. O tam­tej spra­wie już za­po­mnia­łem. Roz­kle­iłem się tro­chę wczo­raj, to praw­da. Tak cza­sem bywa, że na­gle czło­wie­ka coś roz­mon­tu­je we­wnętrz­nie. Ale dzi­siaj już wszyst­ko w po­rząd­ku. Bądź zu­peł­nie spo­koj­na. Zresz­tą nie mam w pro­gra­mie żad­nej trud­nej ope­ra­cji. Zwy­kły wy­ro­stek bez kom­pli­ka­cji, na zim­no.

– Tak cię pro­szę – szep­nę­ła, przy­tu­la­jąc się do nie­go.

Wziął ją pod bro­dę i po­ca­ło­wał w usta.

– Nie roz­ra­biaj, głup­ta­sie. To nie ma sen­su. No, do wi­dze­nia, bo w koń­cu spóź­nię się do szpi­ta­la. Trzy­maj się i dziel­nie broń swo­ich klien­tów.

Po­śpiesz­nie zbiegł po scho­dach. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Psia­krew. Ta po­ga­węd­ka w ko­ry­ta­rzu za­bra­ła mu za dużo cza­su. Tram­wa­jem już nie zdą­ży. Za­trzy­mał prze­jeż­dża­ją­cą tak­sów­kę.

Roz­mo­wa z Anną zde­ner­wo­wa­ła go. Nie przy­pusz­czał, że jest aż tak prze­wraż­li­wio­na. Po­sta­no­wił, że ni­g­dy w przy­szło­ści nie bę­dzie z nią roz­ma­wiał na ta­kie po­nu­re te­ma­ty.

W szpi­ta­lu sio­stra Ma­ria po­wie­dzia­ła:

– Dzień do­bry, pa­nie dok­to­rze. Cze­ka­my na pana.

– Czy wszyst­ko już go­to­we do ope­ra­cji?

– Tak.

– Jak się czu­je pa­cjent?

– Zna­ko­mi­cie. Jest w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Od same­go rana opo­wia­da ka­wa­ły.

W po­ko­ju le­ka­rzy Pa­weł zdjął ma­ry­nar­kę i wło­żył bia­ły ki­tel. No­wac­ki, któ­ry po­zie­wu­jąc prze­glą­dał ga­ze­tę, spy­tał:

– Cóż wy, ko­le­go, je­ste­ście dzi­siaj tacy zde­ner­wo­wa­ni?

– Ja zde­ner­wo­wa­ny? – ob­ru­szył się Pa­weł. – Zda­je się wam.

– Prze­cież wi­dzę. Nie­po­ro­zu­mie­nia mał­żeń­skie?

Pa­weł nie od­po­wie­dział. Wzru­szył ra­mio­na­mi i po­szedł obej­rzeć swe­go pa­cjen­ta. „Pro­szę cię, nie ope­ruj dzi­siaj” – za­brzmia­ły mu w uszach sło­wa Anny.

Wa­rzyc­ki le­żał w sze­ścio­oso­bo­wym po­ko­ju. Był to trzy­dzie­sto­kil­ku­let­ni męż­czy­zna, wy­spor­to­wa­ny, sil­ny, do­brze zbu­do­wa­ny. Sza­re, tro­chę za bli­sko nosa osa­dzo­ne oczy mia­ły w so­bie coś z dra­pież­ne­go pta­ka, a wra­że­nie to je­szcze po­tę­go­wał wy­dat­ny zgię­ty nos. Gę­ste, rude wło­sy wzno­si­ły się nad wy­pu­kłym czo­łem, jak pło­mie­nie.

– No, jak sa­mo­po­czu­cie? – spy­tał Pa­weł.

– Zna­ko­mi­te, pa­nie dok­to­rze.

– Ma pan chęć na ma­leń­ką ope­ra­cyj­kę?

– O ni­czym in­nym nie ma­rzę.

Pa­weł uśmiech­nął się. Lu­bił we­so­łych pa­cjen­tów.

– Za­raz speł­ni­my pań­skie ma­rze­nia. Czy po­je­dzie pan na wóz­ku, czy przej­dzie się pan spa­cer­kiem?

– Oczy­wi­ście, że spa­cer­kiem. Pan wie, że nie prze­pa­dam za szpi­tal­ną mo­to­ry­za­cją.

– Do­brze. Za chwi­lę przyj­dzie po pana sio­stra.

Kie­dy Pa­weł mył ręce na sali ope­ra­cyj­nej, zno­wu usły­szał głos Anny: „Pro­szę cię, bar­dzo cię pro­szę, zrób to dla mnie”.

Sio­stra Ma­ria spy­ta­ła:

– Czy pan się dzi­siaj źle czu­je, pa­nie dok­to­rze?

– Ja? Nie. Dla­cze­go?

– Bar­dzo mi­zer­nie pan wy­glą­da.

– Nic mi nie jest. Czu­ję się zna­ko­mi­cie – od­burk­nął pra­wie nie­grzecz­nie. – Czy wszyst­ko go­to­we do nar­ko­zy?

– Tak.

Wa­rzyc­ki le­żał na sto­le ope­ra­cyj­nym po­god­ny, uśmiech­nię­ty, pe­łen uf­no­ści. Nie bał się. Cze­góż miał się bać? Prze­cież wszy­scy mu mó­wi­li, że to tyl­ko za­bieg, że za dwa ty­go­dnie bę­dzie już mógł pójść do re­dak­cji.

– Pa­nie dok­to­rze…

– Słu­cham?

– Niech mi pan nie robi du­że­go cię­cia. To nie­twa­rzo­wo wy­glą­da.

– Po­sta­ram się.

Pa­weł pa­trzył na błysz­czą­ce na­rzę­dzia. „Dla­cze­góż miał­bym go nie ope­ro­wać?” – po­my­ślał. Jak­by z od­da­li po­sły­szał schryp­nię­ty głos Ko­wa­li­ka, któ­ry asy­sto­wał mu przy ope­ra­cji:

– Za­czy­na­my, pa­nie dok­to­rze?

– Za­czy­na­my.

Kie­dy po­chy­lił się nad nie­ru­cho­mym cia­łem i kie­dy po­czuł w pal­cach twar­dy kształt lan­ce­tu, od­zy­skał spo­kój. W tej chwi­li był już tyl­ko ma­szy­ną do ope­ro­wa­nia lu­dzi. Ru­chy miał pew­ne, zde­cy­do­wa­ne, pre­cy­zyj­ne.

– Pięk­ne cię­cie – mruk­nął z uzna­niem Ko­wa­lik.

Ope­ra­cja trwa­ła za­le­d­wie kil­ka mi­nut. Żad­nych kom­pli­ka­cji. Pa­cjen­ta prze­wie­zio­no na łóż­ko. Pa­weł mył rę­ce. „Pro­szę cię, bar­dzo cię pro­szę, zrób to dla mnie” – zno­wu za­dźwię­cza­ły mu w uszach bła­gal­ne sło­wa Anny. Uśmiech­nął się. Bied­na mała. Jego wczo­raj­sze opo­wia­da­nie wy­war­ło na niej przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. Dla­cze­go wła­śnie tak się wczo­raj roz­kle­ił? Co mu się sta­ło? Przy­po­mnia­ła mu się tam­ta ope­ra­cja i te oczy, te peł­ne uf­no­ści, bła­ga­ją­ce oczy. Wa­rzyc­ki pa­trzył dzi­siaj na nie­go z tą samą uf­no­ścią. No tak, ale Wa­rzyc­ki to mło­dy zdro­wy chłop, a tam­ten… Tam­te­mu nikt już nie mógł po­móc.

W ko­ry­ta­rzu za­cze­pił go pro­fe­sor Su­chań­ski.

– Dzień do­bry, dok­to­rze. Ope­ro­wał pan już tego dzien­ni­ka­rza?

– Tak. Wła­śnie skoń­czy­łem.

– Jak po­szło?

– Wszyst­ko w po­rząd­ku!

Su­chań­ski po­pra­wił so­bie oku­la­ry na no­sie.

– Od rana mia­łem parę te­le­fo­nów w spra­wie tego pa­cjen­ta. To ja­kiś bar­dzo usto­sun­ko­wa­ny je­go­mość. Jak to on się na­zy­wa?

– Wa­rzyc­ki, Fi­lip Wa­rzyc­ki.

– A tak, tak, wła­śnie. Mam wra­że­nie, że już sły­sza­łem gdzieś to na­zwi­sko.

– Bar­dzo moż­li­we. To zna­ny dzien­ni­karz. Mógł pan pro­fe­sor spo­tkać się z jego na­zwi­skiem w ra­diu, w te­le­wi­zji czy w ja­kimś cza­so­pi­śmie.

– To bar­dzo praw­do­po­dob­ne. Czy nie ze­chciał­by pan te­raz zajść na chwi­lę do mego ga­bi­ne­tu, pa­nie dok­to­rze?

– Pro­szę bar­dzo.

We­szli do nie­wiel­kie­go po­ko­ju, w któ­rym sta­ło biur­ko, oszklo­na sza­fa, ce­ra­to­wa ka­nap­ka i wie­szak. Pro­fe­sor wska­zał krze­sło.

– Pro­szę, niech pan sia­da, pa­nie ko­le­go. Wi­dzi pan, mam do pana taką spra­wę. Otóż otrzy­ma­łem pi­smo z mi­ni­ster­stwa, aby wy­ty­po­wać ko­goś na zjazd chi­rur­gów w Wa­szyng­to­nie. Cho­dzi oczy­wi­ście o wy­bit­nych spe­cja­lis­tów. Po­nie­waż uwa­żam pana za wy­bit­nie zdol­ne­go chi­rur­ga, prze­to mam za­miar pana wy­ty­po­wać na ten zjazd. Co pan na to?

– Ależ, pa­nie pro­fe­so­rze – po­wie­dział z oży­wie­niem Pa­weł – je­stem panu nie­sły­cha­nie zo­bo­wią­za­ny. Taki wy­jazd to dla mnie wiel­ka rzecz, je­stem prze­ko­na­ny, że da mi bar­dzo dużo.

Su­chań­ski uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem. Lu­bił w sto­sun­ku do swych młod­szych ko­le­gów od­gry­wać rolę pro­tek­to­ra i do­bro­czyń­cy. Po­pra­wił się w fo­te­lu i wy­cią­gnął pa­pie­ro­śni­cę.

– Za­słu­żył pan so­bie cał­ko­wi­cie na to wy­róż­nie­nie – po­wie­dział, czę­stu­jąc Paw­ła pa­pie­ro­sa­mi. – Wie pan prze­cież dos­ko­na­le, że ja żad­nych tam ta­kich ku­mo­ter­skich pro­tek­cy­jek nie uzna­ję. U mnie gra­ją rolę fak­tycz­ne wa­lo­ry czło­wie­ka. Rad je­stem, że w ten spo­sób mogę panu do­po­móc w jego tak pięk­nie za­po­wia­da­ją­cej się ka­rie­rze. Trze­ba bę­dzie za­raz za­jąć się za­ła­twia­niem for­mal­no­ści pasz­por­to­wych, bo to za­wsze musi tro­chę po­trwać. Musi się pan zo­rien­to­wać w tych pa­pier­ko­wych kom­bi­na­cjach. Bo je­śli cho­dzi o mnie…

Roz­le­gło się stu­ka­nie. W drzwiach uka­za­ła się sio­stra Zo­fia.

– Te­le­fon do pana pro­fe­so­ra w po­ko­ju le­ka­rzy.

Su­chań­ski żwa­wo po­de­rwał się ze swe­go miej­sca.

– Na ra­zie to chy­ba by­ło­by wszyst­ko – po­wie­dział, ści­ska­jąc dłoń Paw­ła. Ży­czę po­wo­dze­nia. – Wy­biegł lek­kim, po­su­wi­stym kro­kiem. Jak na sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­go męż­czy­znę po­ru­szał się bar­dzo zwin­nie i sprę­ży­ście.

Pa­weł wró­cił do swo­ich za­jęć. Od­wie­dził pa­cjen­tów, zro­bił kil­ka opa­trun­ków, wy­dał sio­strom dys­po­zy­cje i parę ra­zy zaj­rzał do Wa­rzyc­kie­go, któ­ry już obu­dził się z nar­ko­zy.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, sio­stro?

– W zu­peł­nym po­rząd­ku, pa­nie dok­to­rze.

– Pro­szo­no mnie, aby któ­raś z sióstr mia­ła dzi­siaj w no­cy dy­żur przy tym cho­rym. Pry­wat­nie oczy­wi­ście. Może sio­stra ze­chcia­ła­by się tym za­jąć i zna­leźć ko­goś od­po­wied­nie­go?

Uśmiech­nę­ła się. Mia­ła okrą­głą, ru­mia­ną twarz z dwo­ma sy­me­trycz­ny­mi do­łecz­ka­mi, któ­re po­głę­bia­ły się wi­do­cznie przy uśmie­chu.

– Już o tym po­my­śla­łam, pa­nie dok­to­rze. Sio­stra Elż­bie­ta bę­dzie dziś w nocy pil­no­wa­ła pań­skie­go pa­cjen­ta. – Sło­wo „pań­skie­go” zo­sta­ło wy­po­wie­dzia­ne ze spe­cjal­nym na­ci­skiem. Dla ni­ko­go nie było ta­jem­ni­cą, że sio­stra Elż­bie­ta jest nie­przy­tom­nie za­ko­cha­na w Paw­le i że go­to­wa jest zro­bić wszyst­ko, byle tyl­ko mu się przy­po­do­bać.

Z pew­nym znie­cier­pli­wie­niem ścią­gnął brwi. Nie lu­bił ja­kich­kol­wiek alu­zji na te­mat tej dziew­czy­ny.

– Dzię­ku­ję – po­wie­dział su­cho i ener­gicz­nym kro­kiem ru­szył w głąb bia­łe­go ko­ry­ta­rza.

* * *

– Czo­łem, ko­le­go, czo­łem. Gra­tu­lu­ję.

– Cze­go? – spy­tał po­wścią­gli­wie Pa­weł. Od daw­na już zo­rien­to­wał się, że Ra­wic­ki za­zdro­ści mu ka­rie­ry i że nie omi­ja żad­nej oka­zji, żeby mu szko­dzić.

– Jak to cze­go? Wy­jaz­du do Ame­ry­ki.

– To wy już wie­cie…

– Oczy­wi­ście. Cała kli­ni­ka o ni­czym in­nym nie mówi. Sta­je­cie się sław­ni. Gra­tu­lu­ję, ser­decz­nie gra­tu­lu­ję.

– Dzię­ku­ję – mruk­nął Pa­weł i wszedł do po­ko­ju le­ka­rzy. Nie było tu ni­ko­go, tyl­ko Jo­an­na sie­dzia­ła przy bocz­nym sto­liku i ro­bi­ła ja­kieś no­tat­ki. Była ciem­ną bru­net­ką o moc­no za­ry­so­wa­nych, ener­gicz­nych ry­sach twa­rzy i czar­nych jak smo­ła oczach. Kie­dyś, przed laty, flir­to­wa­li ze sobą, ale nic ja­koś z tego nie wy­szło. Może za­wi­ni­ły oko­licz­no­ści, a może Jo­an­na nie była pew­na jego uczu­cia. Ro­ze­szli się. Pa­weł oże­nił się, a Jo­an­na wy­szła za mąż z roz­sąd­ku, za dużo star­sze­go od sie­bie pro­fe­so­ra po­li­tech­ni­ki. Mó­wio­no, że nie prze­sta­ła ko­chać Paw­ła, ale to były ta­kie so­bie, ludz­kie ga­da­nia. Ich wza­jem­ne sto­sun­ki uło­ży­ły się na płasz­czyź­nie przy­jaź­ni i ko­le­żeń­stwa. Obo­je wy­strze­ga­li się wspo­mnień i wszyst­ko by­ło­by wła­ści­wie w po­rząd­ku gdy­by nie cho­ro­bli­wa wprost za­zdrość męża Jo­an­ny. Pro­fe­sor Mo­krzyc­ki do­wie­dział się bo­wiem o ro­man­sie z Paw­łem i za­drę­czał żonę sce­na­mi, żą­da­jąc, aby po­rzu­ci­ła pra­cę w szpi­ta­lu, aby prze­nie­śli się do in­ne­go mia­sta, aby zre­zy­gno­wa­ła z za­wo­du le­ka­rza i tak da­lej, i tak da­lej. Pa­weł nie­raz ra­dził, żeby prze­nio­sła się cho­ciaż do in­nej kli­ni­ki, ale Jo­an­na nie chcia­ła o tym sły­szeć, twier­dząc, że naj­mniej­sze ustęp­stwo z jej stro­ny po­cią­gnę­ło­by nowe żą­da­nia i że po­gor­szy­ło­by tyl­ko sy­tu­ację.

– Rzuć tego sta­re­go dur­nia. Prze­stań się mę­czyć – mó­wił, gdy przy­cho­dzi­ła zde­ner­wo­wa­na do szpi­ta­la po awan­tu­rze w domu.

– To nie ta­kie pro­ste – od­po­wia­da­ła.

– Dla­cze­go nie pro­ste? Co ci daje to mał­żeń­stwo? For­sę? Za­ro­bisz na ży­cie.

Uśmiech­nę­ła się wte­dy ja­koś dziw­nie i mó­wi­ła:

– Ty pew­nych rze­czy nie je­steś w sta­nie zro­zu­mieć. Ty w ogó­le nie­wie­le ro­zu­miesz.

Wzru­szał ra­mio­na­mi i tak się za­zwy­czaj koń­czy­ła taka ich roz­mo­wa. Z cza­sem prze­stał się in­te­re­so­wać mał­żeń­ski­mi pe­ry­pe­tia­mi Jo­an­ny. Miał co­raz wię­cej wła­snych kło­po­tów, a poza tym do­szedł do prze­ko­na­nia, że mimo ca­łej przy­jaź­ni, jaka ich łą­czy­ła, nie po­wi­nien się mie­szać do tych spraw.

Usiadł przy oknie i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– Mi­zer­nie wy­glą­dasz – po­wie­dzia­ła, pod­no­sząc oczy znad kart­ki pa­pie­ru.

– Zmę­czo­ny je­stem. Mam tego wszyst­kie­go do­syć.

– Prze­ją­łeś się wczo­raj tą ope­ra­cją.

– Tro­chę. To nie było przy­jem­ne.

Wsu­nę­ła do kie­sze­ni far­tu­cha dłu­go­pis i ze­bra­ła ze sto­lika no­tat­ki.

– Tak. Ro­zu­miem cię. Znam to uczu­cie. Cza­sem prze­cho­dzą całe mie­sią­ce i czło­wiek jest zu­peł­nie nie­czu­ły na tę ludz­ką jat­kę, a cza­sem… Czy wiesz, że wczo­raj tu był oj­ciec tego chło­pa­ka? Już po two­im wyj­ściu. Roz­ma­wiał z Ra­wic­kim.

– Tak? – mruk­nął obo­jęt­nie Pa­weł – Nie wie­dzia­łem.

Jo­an­na wsta­ła i ob­cią­gnę­ła na so­bie far­tuch.

– Zo­sta­wiam cię w sa­mot­no­ści. Mam jesz­cze jed­ną ope­ra­cję. Tak­że bar­dzo wąt­pli­wa hi­sto­ria, ale pró­bo­wać trze­ba.

Wy­szła ci­cho z po­ko­ju. Lu­bił ją za to, że ni­g­dy nie trza­ska­ła drzwia­mi.

Sie­dział za­my­ślo­ny, pa­trząc na ża­rzą­ce­go się pa­pie­rosa. Dźwię­cza­ły mu w uszach sło­wa Jo­an­ny: „Ludz­ka jat­ka, ludz­ka jat­ka”. Psia­krew. Nic tyl­ko ta cią­gła, bez­na­dziej­na wal­ka ze śmier­cią. Cza­sem uda im się prze­dłu­żyć ja­kie­muś czło­wie­ko­wi ży­cie na kil­ka czy kil­ka­na­ście lat, ale wresz­cie wszyst­ko koń­czy się tak samo. Tro­chę wcze­śniej, tro­chę póź­niej. Do dia­bła, po co przy­po­mnia­ła mu tego chło­pa­ka?

Ktoś za­stu­kał de­li­kat­nie, nie­śmia­ło.

– Pro­szę – po­wie­dział Pa­weł i spoj­rzał ku drzwiom.

We­szła i za­trzy­ma­ła się onie­śmie­lo­na. Mia­ła ja­sne wło­sy, duże nie­bie­skie oczy i twarz ra­fa­elow­skiej ma­don­ny.

– Czy pan dok­tor Szrot?

– Tak. Czym mogę pani słu­żyć?

– Je­stem Wa­rzyc­ka. Przy­szłam w spra­wie mo­je­go męża.

Uści­snął wą­ską, de­li­kat­ną dłoń i wska­zał krze­sło.

– Pro­szę, niech pani sia­da.

– To pan ope­ro­wał Fi­li­pa, praw­da?

– Tak, ja.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, jak się uda­ła ope­ra­cja.

– Zna­ko­mi­cie. Mąż pani jest mło­dym, sil­nym męż­czy­zną, a zresz­tą usu­nię­cie wy­rost­ka to nie jest nic skom­pli­ko­wa­ne­go, szcze­gól­nie je­śli się robi ope­ra­cję na zim­no, tak jak to mia­ło miej­sce w tym wy­pad­ku. Za­pew­niam pa­nią, że wszy­stko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku. Pro­szę się nie nie­po­koić. Naj­da­lej za osiem, dzie­więć dni mąż bę­dzie w domu.

Wsta­ła.

– Dzię­ku­ję panu, pa­nie dok­to­rze, ser­decz­nie panu dzię­ku­ję. Bo wi­dzi pan… – do­da­ła ci­szej, jak­by za­wsty­dzo­na – …bo ja bar­dzo ko­cham Fi­li­pa. – Tyle było szcze­re­go uczu­cia w tym wy­zna­niu, że Pa­weł aż się zmie­szał. Od­pro­wa­dził Wa­rzyc­ką do drzwi i na po­że­gna­nie po­ca­ło­wał ją w rękę, cze­go ni­g­dy nie ro­bił. Na­stęp­nie raz jesz­cze po­szedł od­wie­dzić swe­go pa­cjen­ta.

Wa­rzyc­ki był już zu­peł­nie przy­tom­ny i uśmiech­nął się życz­li­wie.

– Jak się czu­je­my, re­dak­to­rze? – spy­tał Pa­weł, ba­da­jąc puls cho­re­go.

– Zna­ko­mi­cie, tyl­ko cho­ler­nie pić mi się chce, a sio­strzycz­ka nie chce mi przy­nieść piwa.

Pa­weł bez­rad­nym ru­chem roz­ło­żył ręce.

– Na ra­zie o pi­ciu nie ma mowy. Trud­no. Trze­ba tro­chę po­cier­pieć. W nocy zro­bi­my kro­plów­kę z soli fi­zjo­lo­gicz­nej. To panu przy­nie­sie ulgę. Czę­sto się zda­rza, że w ta­kich wy­pad­kach na­stę­pu­je sil­ne od­wod­nie­nie or­ga­ni­zmu i stąd to pra­gnie­nie. Nie­ste­ty, na ra­zie nie mogę pana po­czę­sto­wać pi­wem ani na­wet płyn­nym owo­cem. Trze­ba się uzbro­ić w cier­pli­wość.

– Ja­kaś pani cze­ka na pana dok­to­ra – po­wie­dzia­ła sio­stra Zo­fia.

– Na mnie? – zdzi­wił się Pa­weł.

– Tak. W po­ko­ju le­kar­skim.

– Do­brze. Za­raz idę. Aha, sio­stro, pro­szę zro­bić w nocy kro­plów­kę. Tak jak zwy­kle.

Ko­bie­ta, któ­ra cze­ka­ła na Paw­ła, była wy­so­ka. Mia­ła głę­bo­ko osa­dzo­ne sza­ro­zie­lo­ne oczy, błysz­czą­ce go­rącz­ko­wym bla­skiem na tle bla­dej, bez­kr­wi­stej twa­rzy. Ciem­ne, gę­ste wło­sy gład­ko przy­le­ga­ją­ce do gło­wy upię­te były z ty­łu w twar­dy moc­no zwią­za­ny kok. Mó­wi­ła ni­skim, melo­dyj­nym gło­sem, któ­ry za­dźwię­czał może tro­chę zbyt tea­tral­nie w le­kar­skim po­ko­ju. Oświad­czy­ła, że jest ku­zyn­ką Wa­rzyc­kie­go i że przy­szła do­wie­dzieć się o jego zdro­wie.

– Przed chwi­lą była tu u mnie pani Wa­rzyc­ka – po­wie­dział nie­co znie­cier­pli­wio­ny Pa­weł. – Za­pew­ni­łem ją, że wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku i że nie ma naj­mniej­sze­go po­wo­du do ja­kich­kol­wiek obaw.

– Czy pan jest pew­ny, pa­nie dok­to­rze, że Wa­rzyc­kie­mu, że Fi­li­po­wi nie gro­zi żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo?

– Nie ma mowy o nie­bez­pie­czeń­stwie. Ope­ra­cja była ła­twa, bez kom­pli­ka­cji.

– W każ­dym ra­zie chcia­ła­bym bar­dzo, ale to bar­dzo pro­sić pana dok­to­ra, żeby pan był ła­skaw oto­czyć Fi­li­pa spe­cjal­ną opie­ką.

– Mogę pani za­rę­czyć, że cho­ry bę­dzie miał za­pew­nio­ną jak naj­lep­szą opie­kę. Dzi­siaj całą noc bę­dzie przy nim pie­lę­gniar­ka, tak jak tego so­bie ży­czy­ła ro­dzi­na. Pro­szę się nie nie­po­ko­ić. Na­praw­dę nie ma pod­staw do ja­kichś obaw.

– Dzię­ku­ję, pa­nie dok­to­rze. Mam na­dzie­ję… – Nie do­koń­czy­ła. Wsta­ła i wy­cią­gnę­ła rękę na po­że­gna­nie. – Dzię­ku­ję.

Po wyj­ściu zie­lo­no­okiej ko­bie­ty Pa­weł pod­szedł do okna i przez chwi­lę pa­trzył na drze­wo ob­sy­pa­ne świe­żą zie­le­nią. Sły­szał jesz­cze ten ni­ski, nie­zwy­kle su­ge­styw­ny głos.

We­szła Jo­an­na.

– Sły­sza­łam, że masz dzi­siaj nie­by­wa­łe po­wo­dze­nie u ko­biet – uśmiech­nę­ła się.

Pa­weł za­klął.

– Niech to wszy­scy dia­bli. Jak­bym tak co­dzien­nie ope­ro­wał ta­kich pa­cjen­tów, jak ten dzien­ni­karz, to mu­siał­bym tu chy­ba ka­wiar­nię za­ło­żyć. Już mnie szlag tra­fia. Nie po­win­ni tu wpusz­czać tych wszyst­kich po­ciot­ków. Nic in­ne­go nie ro­bię, tyl­ko in­for­mu­ję o sta­nie zdro­wia pana Wa­rzyc­kie­go. Tyle szu­mu o głu­pi wy­ro­stek.

– Nie przej­muj się – po­wie­dzia­ła Jo­an­na. – A poza tym mu­sisz zro­zu­mieć, że dla cie­bie to jest „głu­pi wy­ro­stek”, ale dla ro­dzi­ny de­li­kwen­ta to po­waż­ne prze­ży­cie.

– Jak ci po­szła ope­ra­cja? – za­py­tał Pa­weł.

– Nie­źle. Wszyst­ko od­by­ło się pra­wi­dło­wo, ale czy pa­cjent wyj­dzie z tego, to Bóg ra­czy wie­dzieć. Sta­ry czło­wiek, ste­ra­ny ży­ciem. Już wy­cho­dzisz? – spy­ta­ła, wi­dząc, że Pa­weł zdej­mu­je ki­tel.

– Tak. Tro­chę wcze­śniej się dzi­siaj ury­wam. Zro­bi­łem już co do mnie na­le­ża­ło. Po co będę się tu pę­tał.

Do spo­tka­nia z Anną miał jesz­cze dużo cza­su. Szedł więc wol­no uli­cą, przy­sta­wał przed wy­sta­wa­mi skle­po­wy­mi, przy­glą­dał się mi­ja­ją­cym go w po­śpie­chu lu­dziom. „Każ­dy z nich może się ju­tro zna­leźć na sto­le ope­ra­cyj­nym” – my­ślał. Ta ro­ze­śmia­na blon­dyn­ka, ten bar­czy­sty, wy­pro­sto­wa­ny mło­dy czło­wiek, ta kro­czą­ca z pre­ten­sjo­na­lną god­no­ścią pani, ru­mia­ny, do­brze od­ży­wio­ny ksiądz, ro­bo­ciarz w gra­na­to­wym kom­bi­ne­zo­nie.

Każ­dy, ab­so­lut­nie każ­dy może no­sić w so­bie cho­ro­bę, o któ­rej nie wie, może stać się nie­spo­dzie­wa­nie jego pa­cjen­tem. I wte­dy koń­czy się wszyst­ko to, czym do­tych­czas żyli ci lu­dzie. Po­zo­sta­je tyl­ko bia­ła sala ope­ra­cyj­na, błysz­czą­ce na­rzę­dzia i za­ma­sko­wa­na, bez­oso­bo­wa twarz chi­rur­ga. Mi­łość, pra­ca, szczę­ście, pla­ny na przy­szłość, wszy­stko uza­leż­nio­ne jest od ru­chu ręki uzbro­jo­nej w lan­cet. Ko­niec może przyjść tak na­gle i tak nie­spo­dzie­wa­nie, że nie­raz na­wet nie ma cza­su się zdzi­wić. „Nie mo­głem ura­to­wać tego chło­pa­ka, nie mo­głem. Zro­bi­łem wszyst­ko, co było w mo­jej mocy”.

Przy­śpie­szył kro­ku i usi­ło­wał otrzą­snąć się z po­nu­rych my­śli. Nie chciał, żeby Anna zo­ba­czy­ła go zno­wu w po­sęp­nym na­stro­ju. Nie mógł zro­zu­mieć co mu się sta­ło, dla­cze­go na­gle zro­bił się taki wraż­li­wy? Skąd te fi­lo­zo­ficz­ne roz­my­śla­nia? Czyż­by rze­czy­wi­ście był tak bar­dzo prze­mę­czo­ny pra­cą?

Z Anną umó­wił się w „Cri­sta­lu”. Przy­szła jak zwy­kle punk­tu­al­nie. Mia­ła na so­bie ele­ganc­ki ja­sno­be­żo­wy kos­tium, za­mszo­we pan­to­fel­ki i zgrab­ny brą­zo­wy ka­pe­lu­sik. Bar­dzo w niej to ce­nił, że za­wsze umia­ła się ład­nie, gu­stow­nie ubrać.

Usie­dli pod oknem i za­mó­wi­li obiad.

– No jak ci dzi­siaj po­szło?

W gło­sie jej wy­czuł pe­wien nie­po­kój. Spoj­rzał zdzi­wio­ny.

– Do­sko­na­le.

– Mia­łeś zda­je się ope­ro­wać tego dzien­ni­ka­rza.

Pa­weł po­ru­szył się nie­cier­pli­wie.

– Ach, daj­cie mi wresz­cie spo­kój z tym fa­ce­tem. Od ra­na o ni­czym in­nym nie mogę po­roz­ma­wiać tyl­ko bez prze­rwy o Fi­li­pie Wa­rzyc­kim. Moż­na osza­leć.

– Uda­ła się ope­ra­cja? – spy­ta­ła nie zwa­ża­jąc na jego roz­draż­nie­nie.

– Oczy­wi­ście. Dla­cze­go mia­ła się nie udać?

– A Wa­rzyc­ki…?

– Żyje, żyje i bę­dzie żył jesz­cze sto lat. Bła­gam cię Aniu, mów­my o czym in­nym.

– Nie ro­zu­miem dla­cze­go je­steś taki zde­ner­wo­wa­ny

Do­tknął jej ręki i uśmiech­nął się.

– Prze­pra­szam cię, ko­cha­nie, ale na­praw­dę już mnie zmę­czył ten Wa­rzyc­ki. Bez prze­rwy ktoś się do­py­tu­je o je­go zdro­wie.

– Kto się tak do­py­tu­je?

– Jego żona, ku­zyn­ka, pro­fe­sor, wszy­scy do­oko­ła. Ale wiesz co? Mam dla cie­bie no­wi­nę. Wy­obraź so­bie, że pro­fe­sor Su­chań­ski chce mnie wy­słać do Wa­szyng­tonu.

– Do Wa­szyng­to­nu?

– Tak. Na mię­dzy­na­ro­do­wy zjazd chi­rur­gów.

Anna aż pod­sko­czy­ła na krze­śle.

– Ależ to wspa­nia­le. To ogrom­ne wy­róż­nie­nie. Wy­obra­żam so­bie, jak się cie­szysz.

– Ja my­ślę.

– Może byś za­brał mnie ze sobą?

– Z wiel­ką chę­cią, tyl­ko oba­wiam się, że ten nu­mer nie przej­dzie.

– Oczy­wi­ście, że nie. Prze­cież żar­tu­ję. Bar­dzo się cie­szę z tej two­jej po­dró­ży. Prze­wie­trzysz się, zo­ba­czysz ka­wał świa­ta, po­znasz no­wych lu­dzi.

Po­chy­lił się do jej ucha i szep­nął:

– A nie zdra­dzisz mnie?

– Osza­la­łeś. A gdzież ja bym zna­la­zła bar­dziej in­te­re­su­ją­ce­go męż­czy­znę od cie­bie?

Przyj­rzał jej się po­dejrz­li­wie.

– Zda­je się, że usi­łu­jesz brać mnie pod włos.

Ener­gicz­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Ależ skąd. Wca­le cię nie bu­jam. Na­praw­dę tak my­ślę. W tej chwi­li je­steś dla mnie naj­bar­dziej atrak­cyj­nym męż­czy­zną na świe­cie. Zresz­tą gdy­by było ina­czej, to nie wy­szła­bym za cie­bie. Nikt mnie do tego nie zmu­szał.

Pa­weł po­chy­lił się i po­ca­ło­wał ją w rękę.

– Bar­dzo cię ko­cham – po­wie­dział.

– To się zna­ko­mi­cie skła­da, bo ja cie­bie tak­że.

Ro­ze­śmiał się. W tej chwi­li kel­ner po­sta­wił przed nimi fi­li­żan­ki z barsz­czem.

– Co ro­bi­my po obie­dzie?

– Chęt­nie po­szła­bym gdzieś do kina, ale mu­si­my wra­cać do domu.

– Dla­cze­go?

– Bo Elż­bie­ta za­po­wie­dzia­ła swo­ją wi­zy­tę. Chce ci po­ka­zać Kry­się.

– A co jest Kry­si?

– Nie wiem, ale z tego, co mówi Elż­bie­ta, to chy­ba prze­pu­kli­na.

– Daw­no mała cho­ru­je?

– O, to już trwa pew­nie parę mie­się­cy.

– Na mi­łość bo­ską, dla­cze­go Elż­bie­ta nie przy­pro­wa­dzi­ła jej do mnie? Prze­cież to może gro­zić po­waż­ny­mi kom­pli­ka­cja­mi.

– Wiesz, jaka jest Elż­bie­ta. Tak trud­no jej się jest na coś zde­cy­do­wać.

– No do­brze, ale tu cho­dzi o zdro­wie, a może na­wet o ży­cie jej dziec­ka. W pew­nych sy­tu­acjach trze­ba się tro­chę szyb­ciej de­cy­do­wać.

– Wy­tłu­macz jej to.

– Kie­dy mia­ła przyjść?

– Te­raz. Mniej wię­cej o tej po­rze.

Zje­dli po­śpiesz­nie obiad i na Li­tew­skiej wsie­dli w ta­ksów­kę.

Elż­bie­tę spo­tka­li na scho­dach. W prze­ci­wień­stwie do sio­stry była ja­sną blon­dyn­ką o de­li­kat­nej, por­ce­la­no­wej ce­rze. Duże, za­wsze tro­chę zdzi­wio­ne nie­bie­skie oczy mia­ły w swym spoj­rze­niu coś z bez­rad­no­ści ma­łe­go dziec­ka. Trud­no było uwie­rzyć, że to jest mat­ka pięt­na­sto­let­niej dziew­czy­ny.

– Gdzie Kry­sia? – spy­tał Pa­weł.

Elż­bie­tę za­wsze tro­chę onie­śmie­lał ener­gicz­ny i rze­czo­wy ton szwa­gra. Wzię­ła pod rękę Annę, jak by u niej szu­kała opar­cia.

– Kry­sia nie­do­brze się czu­je, leży. Wła­śnie chcia­ła­bym cię pro­sić, że­byś… Je­że­li oczy­wi­ście nie je­steś za bar­dzo zmę­czo­ny.

Pa­weł prze­rwał jej nie­cier­pli­wym ru­chem ręki. Nie­po­trzeb­ne ga­dul­stwo i prze­sad­na de­li­kat­ność tej ko­bie­ty draż­ni­ły go.

– Za­raz je­dzie­my. We­zmę tyl­ko moją tor­bę. Po­je­dziesz z nami? – spy­tał, zwra­ca­jąc się do Anny.

– Po­ja­dę.

Elż­bie­ta z Kry­sią miesz­ka­ły na Odo­lań­skiej. In­ży­nier Sa­dzic­ki wy­je­chał przed kil­ko­ma laty służ­bo­wo do Wene­zu­eli i już nie wró­cił. Zło­śli­wi twier­dzi­li, że głów­nym powo­dem tej de­cy­zji był kon­trast po­mię­dzy lim­fa­tycz­ną, bez­na­mięt­ną żoną a peł­ny­mi tem­pe­ra­men­tu, ogni­sty­mi Hisz­pan­ka­mi. Po­cząt­ko­wo przy­sy­łał ro­dzi­nie pacz­ki, ale z bie­giem cza­su i ten do­wód oj­cow­skie­go uczu­cia sta­wał się co­raz rzad­szy. Elż­bie­ta pra­co­wa­ła jako bi­blio­te­kar­ka i żyła spo­koj­nie wraz z cór­ką, wspo­ma­ga­na ma­te­rial­nie przez bliż­szą i dal­szą ro­dzi­nę. Wszyst­kie wy­sił­ki, aby zna­leźć jej no­we­go męża speł­zły na ni­czym. Męż­czyź­ni wpa­da­li przy niej w ro­man­tycz­ny, me­lan­cho­lij­ny na­strój, któ­ry jed­nak ni­g­dy nie wró­żył trwal­szych związ­ków.

Kry­sia le­ża­ła pod nie­bie­ską koł­drą. Po mat­ce odzie­dzi­czy­ła duże, ja­sne oczy i prze­źro­czy­stą cerę. Uśmiech­nę­ła się do Paw­ła.

– Dzień do­bry wuj­ku. Jak to do­brze, że przy­sze­dłeś. Co praw­da tro­chę się boję, że bę­dziesz mnie chciał kro­ić.

– Zo­ba­czy­my.

Pa­weł umył ręce i zba­dał cho­rą.

– No tak, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści – prze­pu­kli­na. Mu­sia­łaś gdzieś sko­czyć czy upaść.

– Ska­ka­ły­śmy w szko­le ze scho­dów i je­den chło­pak mnie pchnął.

– No wła­śnie. Trze­ba bę­dzie zro­bić ma­leń­ką ope­ra­cyj­kę. Mam na­dzie­ję, że bę­dziesz dziel­na. Nie bo­isz się, praw­da?

– Jak by mnie ja­kiś obcy dok­tor kro­ił, to bym się bała, ale jak ty, wuj­ku, bę­dziesz mnie ope­ro­wał, to nic a nic się nie boję. Prze­cież ty je­steś naj­lep­szym chi­rur­giem w War­sza­wie, praw­da?

Pa­weł uśmiech­nął się.

– Ro­zu­miesz prze­cież, że nie wy­pa­da mi się chwa­lić. Jest bar­dzo wie­lu lep­szych ode mnie.

Ener­gicz­nie po­trzą­snę­ła ja­sną gło­wą.

– O nie, nie. Ja wiem na pew­no, że ty, wuj­ku, je­steś naj­lep­szy. Czy­ta­łam o to­bie w ga­ze­tach. Zro­bi­łeś taką ja­kąś bar­dzo trud­ną ope­ra­cję. By­łam wte­dy z cie­bie okrop­nie dum­na. Po­ka­zy­wa­łam ten ar­ty­kuł w szko­le. Wszyst­kim mó­wi­łam, że ten zna­ko­mi­ty chi­rurg, to mój wu­jek. Czy moja ope­ra­cja tak­że bę­dzie bar­dzo skom­pli­ko­wa­na?

– Ra­czej nie bar­dzo. To pro­sta spra­wa.

– I jak zro­bisz tę ope­ra­cję, to nie bę­dziesz wię­cej sław­ny?

– Chy­ba nie.

– Szko­da. My­śla­łam, że przy­czy­nię się do two­jej le­kar­skiej sła­wy.

Po­gła­skał ją po gło­wie.

– Na ra­zie po­myśl o tym, żeby jak naj­prę­dzej być zdro­wą. Spoj­rzyj, jak się mama wy­mi­ze­ro­wa­ła. Za­mar­twia się tobą.

– E, mama to się za­wsze wszyst­kim mar­twi.

– A ty nie masz nic in­ne­go do ro­bo­ty tyl­ko ska­kać w szko­le ze scho­dów – wes­tchnę­ła Elż­bie­ta. – Czy to na­wet wy­pa­da, żeby pa­nien­ka z do­bre­go domu…

– Wca­le nie je­stem z do­bre­go domu – uśmiech­nę­ła się Kry­sia. – Tan­de­ta. W kuch­ni już tynk od­pa­da, a w ła­zien­ce za­cie­ka.

Elż­bie­ta fra­so­bli­wie po­krę­ci­ła gło­wą.

– Oj, dziec­ko, cie­bie się tyl­ko żar­ty trzy­ma­ją. Ileż ja się przez cie­bie na­mar­twię. Gdy­by­śmy nie mie­li w ro­dzi­nie le­ka­rza, to sama nie wiem co bym zro­bi­ła.

– Od­wio­zła­byś mnie do szpi­ta­la i ja­kiś inny le­karz ope­ro­wał­by mnie.

– Ła­two ci mó­wić. Czy to moż­na te­raz mieć za­ufa­nie do nie­zna­jo­me­go le­ka­rza i to je­śli cho­dzi o ope­ra­cję. Gdzie tu szu­kać do­bre­go chi­rur­ga?

– Ale po­nie­waż wu­jek jest zna­ko­mi­tym chi­rur­giem, to nie po­trze­bu­jesz się o mnie mar­twić. Praw­da, wuj­ku?

– My­ślę, że praw­da.

Pa­weł oban­da­żo­wał cho­rej brzuch, za­pi­sał le­kar­stwa i obie­cał, że ju­tro po­sta­ra się ją za­brać do kli­ni­ki.

– Bar­dzo je­stem cie­ka­wa, jak to jest w tym szpi­ta­lu – po­wie­dzia­ła na po­że­gna­nie Kry­sia. – Ni­g­dy jesz­cze nie by­łam w szpi­ta­lu.

W dro­dze po­wrot­nej Anna ku­pi­ła w SAM-ie na rogu Żu­ra­wiej pu­deł­ko szpro­tek i pół ra­zo­we­go chle­ba.

– Je­steś głod­ny?

– Nie. Je­stem zły.

– Na mnie?

– Ale skąd. Na Elż­bie­tę. Nie chcę mó­wić źle o two­jej ro­dzi­nie, ale to skoń­czo­na idiot­ka. Prze­cież już daw­no trze­ba było wziąć Kry­się do szpi­ta­la.

– My­ślę, że Elż­bie­ta bała się ope­ra­cji – po­wie­dzia­ła An­na. – Bała się od­dać Kry­się do szpi­ta­la. Ona bar­dzo ko­cha to dziec­ko, wła­ści­wie żyje tyl­ko dla niej.

– Ależ to nie ma sen­su…

– Nie mów źle o Elż­bie­cie. Ona jest bar­dzo nie­szczę­śli­wa. Tak jej się wszyst­ko nie uło­ży­ło.

Kie­dy otwo­rzy­li drzwi i zna­leź­li się w przed­po­ko­ju, An­na po­ca­ło­wa­ła Paw­ła w po­li­czek.

– Wiesz, że bar­dzo lu­bię na­sze miesz­ka­nie. Jest mi w nim z tobą bar­dzo, bar­dzo do­brze. Je­stem szczę­śli­wa.

Zje­dli ko­la­cję, a po­tem obej­rze­li ja­kiś ame­ry­kań­ski film.

– Nie lu­bię te­le­wi­zji – skon­sta­to­wał Pa­weł i za­czął się roz­bie­rać.

Oko­ło dwu­na­stej zga­si­li świa­tło. Anna przy­su­nę­ła się do Paw­ła i ob­ję­ła go za szy­ję.

– Bar­dzo cię ko­cham – szep­nę­ła.

Za­dzwo­nił te­le­fon. Głos sio­stry Te­re­sy był drżą­cy ze wzru­sze­nia:

– Czy to pan, pa­nie dok­to­rze? Sta­ło się nie­szczę­ście. Pan Wa­rzyc­ki zmarł przed chwi­lą.