Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znany autor kryminałów wraz z żoną wybrał się do Zakopanego, by w spokoju oddać się pracy twórczej. Z powodu kontuzji kolana musiał zrezygnować z uprawiania sportów zimowych i większość czasu spędzał w pensjonacie, dotrzymując towarzystwa uroczej pani z nogą w gipsie. Rychło okazało się, że mimo kontuzji udało mu się wplątać w ciąg dziwnych i tajemniczych wydarzeń…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Zygmunt Zeydler-Zborowski
Śpiewający żółw
Projekt okładki Mikołaj Jastrzębski
Skład komputerowy i korekta Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie wydania
Wydawnictwo Wielki Sen, Warszawa 2011
© Copyright by Zofia Bimali Zborowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-292-5
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel./faks (022) 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Tego dnia, później niż zwykle, wróciłem do domu. Szukałem podkoszulki antyreumatycznej i biegałem po całej Warszawie, ale na próżno. Wszędzie proponowano mi czwórkę albo piątkę, a mnie potrzebna jest szóstka. Życzliwe sprzedawczynie pocieszały mnie jak mogły, mówiąc, żebym się nie zrażał, że może w przyszłym miesiącu nadejdą nowe partie towaru, że nie tylko ja znajduję się w tej sytuacji, bo większość klientów dopytuje się o nieosiągalne szóstki.
Wreszcie zrezygnowałem z dalszych poszukiwań i przeklinając nasz handel pojechałem na Kruczą.
Skrzynka była pełna. Jakieś zawiadomienie ze Związku Literatów, rachunek za telefon, biuletyn „Zaiksu” i kilka prywatnych listów. Wsadziłem to wszystko do kieszeni kożucha i wsiadłem do windy.
Byłem przekonany, że Bożena jest w domu. Rano rozmawialiśmy o tym, że może pójdziemy do kina. Mieliśmy ochotę zobaczyć ten włoski film „Panie i panowie”. Obiecałem nawet, że kupię bilety, ale tak mnie zaabsorbowało szukanie podkoszulki, że na śmierć zapomniałem o kinie. „Może jakoś się dostaniemy, a może kupimy u konika” myślałem wyjmując z kieszeni klucze.
Jakież było moje rozczarowanie, kiedy się okazało, że w mieszkaniu nie ma nikogo. Nie znoszę, jak nie zastaję Bożeny, kiedy wracam do domu. Czuję się wtedy jakiś, dziwnie opuszczony, samotny. Poza tym miałem ochotę trochę sobie ponarzekać w związku z tą nieszczęsną podkoszulką. Nie ma sensu przecież gadać do samego siebie.
Zacząłem krążyć po naszym skromnym metrażu, zastanawiając się nad tym, co mogło się stać z Bożeną. A może zeszła na dół kupić coś na kolację? A może miała jakiś interes do dozorczyni? I wreszcie znalazłem kartkę. Leżała na moim biurku. „Mama dzwoniła, że źle się czuje. Musiałam do niej pojechać. Nie gniewaj się. Nie czekaj na mnie z kolacją. W lodówce jest ta resztka kiełbasy szynkowej. Zjedz”.
Byłem wściekły. Już od rana wszystko mi się nie układało. Najpierw nie mogłem się doczekać hydraulika, potem zadzwonili z radia, że im się słuchowisko nie podoba, następnie bieganie za tą cholerną podkoszulką i wreszcie akurat dzisiaj musiała Bożena pojechać do matki. A niech to diabli...
Nie miałem najmniejszej ochoty na szynkową kiełbasę. W ogóle nie byłem głodny. Zjadłem obiad w „Toruńskiej”. Paliło mnie. Chciało mi się pić. Postawiłem wodę na herbatę. W tej chwili przypomniałem sobie o korespondencji. Wyjąłem listy z kożucha i zacząłem je przeglądać bez większego zainteresowania.
Zwróciła moją uwagę zwykła niebieska koperta zaadresowana na maszynie. Żadnej pieczątki ani adresu nadawcy. Rozerwałem, wyjąłem kartkę papieru, pokrytą maszynowym pismem. Wsadziłem na nos okulary i przeczytałem: „Szanowny Panie. Zwracam się do Pana z ogromną prośbą. Potrzebuję pańskiej rady i pomocy. Proszę mi nie odmawiać. To sprawa bardzo poważna. W piątek o godzinie siódmej będę jechał taksówką alejami Ujazdowskimi od strony placu Trzech Krzyży. Skręcę w Wilczą i wtedy pan machnie ręką, żeby zatrzymać taksówkę. Gdyby jakiś inny pasażer pana ubiegł, to nie zabiorę go do wozu. Pojadę do Kruczej, a potem Hożą do placu Trzech Krzyży i znowu do rogu Wilczej. Wszystko panu wytłumaczę w wozie. Niech mi pan nie odmawia. Błagam pana. I proszę nic nikomu nie mówić o tym liście. Niech go pan zaraz spali. Chodzi o życie mojej żony, a może i o moje. O siódmej na rogu alej Ujazdowskich i Wilczej. To będzie nowa Warszawa, popielata, taka szaroperłowa. Czekam. Z góry panu dziękuję i przepraszam”. Żadnego podpisu.
Byłem zaskoczony tym dziwnym anonimem. Przeczytałem go jeszcze raz i zupełnie nie wiedziałem co mam myśleć o tej historii. Właśnie był piątek. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć po szóstej. Jeżeli chciałbym zdążyć na to spotkanie, to niedługo trzeba było wyjść z domu. „Ale czy w ogóle jest sens zawracać sobie głowę tą sprawą?” – myślałem niezdecydowany. Zdarzało się, że jacyś dowcipnisie pisali do mnie anonimy. Otrzymywałem także anonimowe telefony od kobiet i mężczyzn. Wszystko to jednak utrzymane było zawsze w formie żartobliwej. A ten list?... Nie. Ten list na pewno nie miał w sobie nic z żartu. A jeżeli to któryś z przyjaciół robi mi kawał? Ostatecznie niewielkie ryzyko. Na Wilczą niedaleko. Można się przejść.
Posłyszałem szum gotującej się wody. Poszedłem do kuchni i zaparzyłem herbatę. W tym właśnie momencie powziąłem decyzję. Postanowiłem pójść na róg Wilczej i alej Ujazdowskich. To było zbyt intrygujące, żebym mógł oprzeć się pokusie. Jeżeli nawet ktoś chciał zrobić ze mnie balona, to ostatecznie nie ma nieszczęścia. Najwyżej pośmiejemy się. Ostatnio mało miałem okazji do śmiechu.
Wypiłem herbatę, starannie ukryłem anonim w szufladzie biurka i poszedłem na Wilczą. Przyznaję, że byłem trochę podniecony. Zaciekawienie łączyło się z jakimś niesprecyzowanym niepokojem.
Za dziesięć siódma znalazłem się na umówionym rogu. „A może nie zawracać sobie głowy głupstwami, tylko skoczyć do «Spatifu» na jedną wódkę?” Zawsze tam się kogoś spotka ze znajomych. Można będzie pogadać. Pomysł wydał mi się zupełnie niezły. Spojrzałem na zegarek. Brakowało pięć minut do siódmej. Postanowiłem, że jeżeli autor anonimu nie zjawi się punktualnie, to idę do „Spatifu”. W tej chwili uświadomiłem sobie, że stoję przed domem, w którym przed wojną podobno straszyło. To dodawało specyficznego smaku całej sprawie. Dlaczego właściwie mieliśmy się spotkać akurat przed tym domem?
Szara Warszawa nadjechała od placu Trzech Krzyży i wolno skręciła w Wilczą. Niepewnym ruchem podniosłem w górę rękę. Wóz stanął. Kierowca otworzył drzwiczki.
– Proszę, niech pan wsiada.
Wsiadłem.
– Dziękuję, że pan przyszedł – powiedział.
Obrzuciłem go szybkim spojrzeniem. Był młody. Chyba nie miał więcej jak trzydzieści dwa, trzy lata. Twarz wyrazista, ruchliwa, miała w sobie coś bardzo ujmującego. Poprzez maskę energii i sztucznej szorstkości, wyczuwało się ogromną wrażliwość, nerwową chwiejność, a może nawet nieśmiałość. Miał na sobie ortalionową granatową wiatrówkę. Mały beret, zsunięty na tył głowy, odsłaniał wysoko sklepione czoło. Spojrzałem na ręce oparte na kierownicy. Wąskie i delikatne dłonie nie wskazywały na to, żeby zbyt często stykały się z pracą fizyczną. Nie, to stanowczo nie był typowy, warszawski taksówkarz.
Wolno dojechaliśmy do Marszałkowskiej. Celowo nie zadawałem żadnych pytań. Wydawało mi się, że człowiek siedzący za kierownicą jest mi za to wdzięczny.
– Niech pan powie adres jakiegoś swojego znajomego czy krewnego, który mieszka daleko, na Grochowie czy na Bielanach. Chodzi o to, żebyśmy mieli czas porozmawiać.
Nie namyślając się podałem adres teściowej. Taksówka skręciła w Marszałkowską.
– Jestem panu niezmiernie wdzięczny za to, że pan przyszedł na to dziwne spotkanie – powiedział cicho, nie patrząc na mnie. – Znajduję się w bardzo trudnej sytuacji i nie wiem co robić. Chciałem się z kimś naradzić. Musiałem...
– Dlaczego pan się zwrócił akurat do mnie? – spytałem.
– Czytuję pańskie powieści. Wiem, że pan się zna na tych wszystkich kryminalnych sprawach...
– Skąd pan wiedział, że to akurat ja stoję na rogu Wilczej?
– Znam pana z widzenia. Wiem, w którym domu pan mieszka.
– Dlaczego musimy rozmawiać w taksówce? Czy nie prościej było spotkać się w jakiejś kawiarni?
Potrząsnął głową.
– Nie. Mam wszelkie dane po temu, żeby sądzić, iż jestem śledzony. Nie mogę ryzykować. Musi pan zrozumieć, że tu chodzi o życie mojej żony.
– Ale co się właściwie stało?
– Porwali ją. Uprowadzili.
– Kto?
– Ci bandyci. Te łotry.
– Jacy bandyci?
Rzucił mi szybkie niespokojne spojrzenie.
– Co mi pan radzi? – spytał, nie odpowiadając na moje pytanie.
– Niech pan zawiadomi milicję. To chyba najprostsze.
– Nie mogę tego zrobić. Zagrozili mi, że jak tylko zwrócę się do milicji, to natychmiast zabiją Annę. Oni to mogą zrobić. Oni są zdolni do wszystkiego. Dlatego zwróciłem się do pana. Sam nie wiem, co mam robić. Nie mam nikogo z kim mógłbym się naradzić. Boję się o Annę, strasznie się boję.
„Chyba jakiś maniak” przemknęło mi przez myśl i ogarnął mnie niepokój. Pragnąłem jak najszybciej wydostać się z tej taksówki.
– Czy pan zapisał numer rejestracyjny tego wozu? – spytał nagle.
– Nie. Żadnego numeru nie zapisywałem. Przecież pan widział.
– To dobrze. A zresztą i tak nic by panu z tego nie przyszło, bo numery są fałszywe. Przygotowałem taksówkę na tę przejażdżkę.
– A jeżeli zatrzyma pana milicja?
– Trudno. Muszę ryzykować.
Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Zastanawiałem się nad całą tą niezwykłą przygodą i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mam do czynienia z wariatem. W żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić, że jacyś gangsterzy porwali żonę tego człowieka. W Warszawie? Gangsterzy? Nonsens. Wszystko jednak było dosyć starannie opracowane, choćby nawet zmiana numerów rejestracyjnych. Facet się najwyraźniej bał, żebym kiedyś w przyszłości nie zidentyfikował tego wozu. Zacząłem szukać wzrokiem jakiegoś szczegółu, który w razie potrzeby pozwoliłby mi stwierdzić, że to właśnie ta „Warszawa”, którą w tej chwili jadę. Nie natrafiałem jednak na żaden charakterystyczny drobiazg. Wreszcie znalazłem. Po lewej stronie szyby na samym dole maleńki biały odprysk w kształcie litery S.
Milczenie przedłużało się. Doszedłem do wniosku, że trzeba wreszcie wyjaśnić sytuację.
– Czego się pan właściwie po mnie spodziewa? – spytałem.
– Chcę, żeby mi pan pomógł. Szukam pomocy.
– Jeżeli pan naprawdę chce, żebym panu pomógł, to musi mnie pan wtajemniczyć w tę całą historię. Muszę dokładnie wiedzieć o co chodzi. Kto porwał pańską żonę? Dlaczego?
– Czy pan mi przyrzeknie, że pan nie powie o tym milicji?
– Tego nie mogę panu przyrzec. Uważam, że przede wszystkim powinien pan zawiadomić milicję.
Zaśmiał się krótkim, drwiącym śmiechem.
– No widzi pan. Nie mogę panu powiedzieć, bo pan zaraz poleci z tym na milicję, a tamci zabiją Annę.
Wzruszyłem ramionami.
– No więc jak pan to sobie właściwie wyobraża? W jaki sposób mam panu dopomóc, nie mając pojęcia o co chodzi?
– Przypuszczałem, że taki specjalista od spraw kryminalnych jak pan...
Uśmiechnąłem się.
– Specjalista specjalistą, ale coś przecież muszę wiedzieć. To, że pańską żonę porwali jakoby jacyś tajemniczy sprawcy, to stanowczo za mało.
Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.
– Pan sądzi, że ja to sobie wszystko wymyśliłem?
– Nic nie sądzę. Do tej pory niczego jeszcze się od pana nie dowiedziałem. Dlaczego ktoś miał porwać pańską żonę? Dla okupu? Chyba to mało prawdopodobne.
– Annę porwali dlatego, żeby mnie trzymać w szachu. Rozumie pan? Żebym nie mógł nic zrobić.
– A może by mi pan jednak trochę to wszystko dokładniej opowiedział – zaproponowałem.
– Jeżeli mi pan nie przyrzeknie, że pan nie pójdzie z tym na milicję, to nic nie powiem.
– W takim razie ja panu nic nie mogę pomóc.
Uśmiechnął się smutnie.
– Tak... Przypuszczałem, że to wszystko na nic. No cóż... człowiek chce się ratować. W takiej sytuacji przychodzą do głowy najbardziej nieprawdopodobne pomysły.
– Naprawdę szczerze chciałbym panu dopomóc – powiedziałem z przekonaniem – ale zupełnie nie wiem jak to zrobić. Absolutnie nic nie wiem o tej sprawie. Pan nic nie chce mi powiedzieć.
Pokiwał głową.
– Rozumiem. Ma pan rację. Oczywiście. To bardzo głupie z mojej strony. Nie wiem dlaczego wyobraziłem sobie, że właśnie pan potrafiłby mi pomóc, poradzić... Ale to nie ma sensu. Pan przecież nie jest czarodziejem. Nie może pan wiedzieć...
– Dlaczego pan mnie nie chce wtajemniczyć w tę sprawę? Zapewniam pana, że będę bardzo ostrożny i że nie przedsięwezmę niczego bez naradzenia się z panem. Nie jestem już młodzikiem. Posiadam duże doświadczenie, niejedno w życiu widziałem. Może pan być pewien, że nie postąpię lekkomyślnie.
– Boję się, boję się o Annę. Nie mogę. Bardzo chciałbym wszystko panu powiedzieć, ale nie mogę.
Wóz zwolnił. Mój towarzysz nacisnął hamulec. Nawet nie zauważyłem kiedy zajechaliśmy przed dom, w którym mieszka moja teściowa.
– Zdaje się, że pan podał ten adres – powiedział, zwracając ku mnie smutną, niespokojną twarz. – Dziękuję, bardzo dziękuję, że pan jednak przyszedł i poświęcił mi tyle czasu.
Uśmiechnąłem się niewyraźnie. – Żałuję, że nie mogę panu pomóc. Gdyby pan się zdecydował powiedzieć mi o co chodzi, proszę do mnie znowu napisać albo zatelefonować. Może pan także przyjść do mnie. Bardzo proszę.
– Dziękuję.
Pożegnał mnie ruchem ręki. – Do widzenia.
Stałem w topniejącym śniegu i patrzyłem za odjeżdżającą „Warszawą”. Nie byłem pewien czy naprawdę nie mogłem czegoś zrobić dla tego człowieka, ale zupełnie nie wiedziałem w jaki sposób. Wolno zacząłem iść w kierunku czerwonego domu.
Bożena była zachwycona. – Jak to dobrze, że przyszedłeś. Chciałam nawet do ciebie telefonować, żebyś po mnie przyjechał, ale bałam się, że ci przeszkodzę w pracy. Jesteś niezwykle domyślny, kochanie. Co ty masz taką skwaszoną minę? Stało się coś?
– Nie, nie, nic się nie stało – odpowiedziałem pospiesznie. – Jak się miewa mama?
– Nie najgorzej.
Okazało się, że rzeczywiście mamuńcia cieszy się znakomitym zdrowiem i że cała ta choroba była zwykłą mistyfikacją. Chodziło o to, żeby ściągnąć Bożenę na Bielany i pokazać jej ciuchy przywiezione z wycieczki zagranicznej.
Rzuciła mi się na szyję i wycałowała z zapałem.
– Jak się masz, kochany. Strasznie się cieszę, że mnie odwiedziłeś. Tak rzadko cię u siebie widuję. Zaczekaj, zaraz zrobię dobrej herbatki.
– Nie, nie, bardzo dziękuję – próbowałem się wykręcić, przeczuwając, że herbatka nie będzie zbyt dobra. – Niedawno piłem, w domu.
– To nic nie szkodzi. Napijesz się i u mnie. Dostaniesz także kawałek ciasta. Sama piekłam w prodiżu.
Energicznie potrząsnąłem głową. – Za ciasto stanowczo dziękuję. Przecież wiesz, że się odchudzam.
– A ja zrezygnowałam z odchudzania się – powiedziała zalotnie. – I zobacz jaką mam świetną figurę. I cera ostatnio bardzo mi się poprawiła. Nie masz pojęcia jakie miałam powodzenie w Bukareszcie. Rumuni za mną po prostu szaleli. Był nawet jeden taki, który koniecznie chciał się ze mną żenić.
– Na miłość boską, mamo, nie zrób jakiegoś głupstwa! – wykrzyknęła Bożena.
– Nie bój się. Nie wyjdę za Rumuna. Nie lubię takich drobnych mężczyzn. Mam tutaj w Warszawie nowego ado-ratora. Nie jest wykluczone, że będziesz miała niedługo nowego tatusia.
– Mamo! – W głosie Bożeny zadrgała nuta szczerego przerażenia.
– A cóż ty sobie wyobrażasz, że ja już nie mogę się podobać mężczyznom, że nie mogę znaleźć męża?
– Ależ mamo... razem z moim tatą miałaś już czterech mężów.
– No to co z tego? Mogę mieć jeszcze dwóch albo trzech. Ilość mężów nie jest określona żadną ustawą. Można mieć tylu ilu się chce. Prawda, Zygmusiu?
Ubawiła mnie ta scena rodzinna. Na chwilę zapomniałem o tajemniczym nieznajomym z taksówki. Muszę przyznać, że teściowa niebywale mi imponuje swoją siłą witalną. Wygląda rzeczywiście świetnie i naprawdę może jeszcze liczyć na powodzenie u mężczyzn. Nigdy nie widziałem żeby kobieta w tym wieku...
– Błagam cię, mamo, nie wychodź za mąż – prosiła Bożena. – Znowu narobisz sobie jakichś przykrości, kłopotów...
– Zawsze człowiek w życiu ma jakieś kłopoty – powiedziała sentencjonalnie teściowa i poszła do kuchni szykować poczęstunek.
Zostaliśmy sami. Ściszyłem radio, które bardzo przeszkadzało w rozmowie i zagłębiłem się w wygodnym staroświeckim fotelu. Jakżeż miło wydostać się chociaż na krótko poza obręb nowoczesnego umeblowania.
Bożena usiadła na poręczy i delikatnie dotknęła palcami mojego policzka.
– Co ci jest, kochanie? Źle się czujesz?
– Ależ nie. Czuję się doskonale.
– Więc o co chodzi? Masz do mnie żal, że pojechałam do mamy?
– Skądże.
– Stało się coś?
– Nic się nie stało. Wszystko w porządku.
To zupełnie nieprawdopodobne jak Bożena odbiera moje nastroje. Nic przed nią nie mogę ukryć. Czasem nawet jest to niezbyt wygodne. Momentalnie wszystko instynktownie wyczuwa. Trudno ją oszukać. Właściwie miałem ochotę opowiedzieć jej całą tę dziwną historię, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Wiem przecież, że Bożena nie jest w stanie nie pochwalić się przed przyjaciółkami moją sensacyjną przygodą i że już następnego dnia cała Warszawa będzie wiedziała o tajemniczym taksówkarzu. Nie, nie, lepiej zatrzymać to przy sobie. Kto wie co się rzeczywiście kryje za tą sprawą. Może to po prostu jakiś maniakalny typ, a może...
– No więc co? Nie powiesz mi o co chodzi?
– Ależ o nic nie chodzi. Zapewniam cię, kochanie.
– A może podoba ci się jakaś babka?
– Dajże spokój.
Pochyliła się nade mną i zajrzała mi w oczy.
– Uważaj. Niechbym się tylko dowiedziała, że masz jakiś flirt na boku, to tak bym się zaczęła puszczać, że... Ostrzegam cię.
– Ależ Bożenko, o czym ty w ogóle mówisz? Nie w głowie mi żadne flirty.
Pogroziła mi palcem.
– Już ja cię znam, ty stary satyrze. Uważaj. Bardzo nie lubię jak robisz takie tajemnicze miny. Coś tam jest niewyraźnego.
– Przestań.
Weszła teściowa.
– No, moje dzieci, herbatka się parzy. Zaraz dam wam coś do zjedzenia. Właściwie to już czas na kolację. Mam doskonałe śledzie w oliwie.
Zadrżałem. Mamuńcia lubi takie bardziej przemacerowane śledziki, a ja mam niezbyt mocny żołądek. – Wolałbym kawałeczek chleba z masłem – powiedziałem nieśmiało.
Zgromiła mnie spojrzeniem.
– Nie ma mowy. Zjesz śledzika. Pomóż mi, Bożenko, nakryć do stołu.
Moja obawy okazały się płonne. Śledziki nadawały się jeszcze do jedzenia. Bożena znalazła w zakamarkach kuchennych resztkę jakiejś nalewki, co ogromnie poprawiło naszą sytuację. Kolacja upłynęła w pogodnym nastroju. Starałem się nie widzieć pytających spojrzeń Bożeny. Przez cały czas zastanawiałem się nad tym co mam jej powiedzieć, jak wytłumaczyć mój niepokój. Wiedziałam przecież, że nie przestanie mnie wypytywać.
Pomyliłem się jednak. Kiedy wróciliśmy do domu powiedziała tylko.
– Rób jak uważasz. Wobec tego od dzisiaj ja także będę miała swoje tajemnice.
Nasze sprzeczki małżeńskie nigdy nie trwają długo. To chyba dlatego, że oboje mamy duże poczucie humoru. Każde krótkie spięcie wydaje nam się w końcu tak zabawne, że nie potrafimy utrzymać powagi.
Już na drugi dzień rano Bożena zapomniała o wczorajszych pogróżkach i była w doskonałym humorze. Zrobiła generalny przegląd swojej garderoby i doszła do wniosku, że musi zaopatrzyć się w jeszcze jeden sweter. Buty narciarskie i spodnie postanowiła kupić w Zakopanem, albo w Krakowie. Wesoło szykowała się do drogi, obiecując sobie niebywałe rozkosze, które jakoby miały na nas oczekiwać w górach.
– Pamiętasz, jakie dają znakomite lody w tym cocktailu na Krupówkach?
Nie mogłem pamiętać, bo w ogóle lodów nie jadam, ale nie oponowałem. Nie chciałem wszczynać dyskusji na ten temat.
Tak byłem zaabsorbowany przygotowaniami związanymi z naszym wyjazdem, że właściwie zupełnie zapomniałem o dziwnej rozmowie w taksówce. Zresztą im z większej perspektywy patrzyłem na to zdarzenie, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że albo był to jakiś niezbyt mądry żart albo po prostu facet miał lekkiego szmergla i cierpiał na manię prześladowczą. W obu wypadkach nie warto było sobie zawracać głowy tą sprawą.
Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu. Obarczeni walizami, nartami, torbami i maszyną do pisania wtłoczyliśmy się, przy pomocy uczynnego taksówkarza, do samochodu i ruszyliśmy na dworzec.
Przyjechaliśmy za wcześnie. Bożena była wściekła.
– Z tobą to zawsze tak – mruczała, obrzucając mnie wściekłym spojrzeniem. – Najpierw mnie popędzasz, nie dasz mi nawet oczu sobie zrobić, a potem musimy godzinami czekać. Oszaleć można.
– Trudno przewidzieć, kochanie, czy od razu dostanie się taksówkę – próbowałem łagodnie tłumaczyć. – Czasem i pół godziny trzeba na to stracić. Dzisiaj wyjątkowo mi się udało. Zawsze lepiej przyjechać trochę wcześniej, niż się spóźnić.
– Zawracanie głowy – warknęła Bożena.
Tragarz, który taktownie stanął na uboczu, podszedł do nas i powiedział, że pociąg już podstawiają.
– A widzisz? – uśmiechnąłem się triumfalnie. – Nie czekaliśmy znowu tak długo.
Ruszyliśmy w ślad za naszym ogromnym bagażem. Miałem ochotę powiedzieć coś na temat wypchanych waliz Bożeny, ale dałem spokój. Nie chciałem dolewać oliwy do ognia.
Podróż upływała stosunkowo spokojnie, jeżeli nie liczyć drobnych utarczek słownych. Bożena złościła się na mnie, że nie potrafię otworzyć okna, ja zaś robiłem jej gorzkie wyrzuty, że nie wzięła na drogę nic do picia.
– Przecież mamy trzy termosy – argumentowałem. – A wczoraj kupiłem kilo cytryn. Dlaczego nie zrobiłaś herbaty?
– Mogłeś mi przypomnieć – odburknęła. – Zawsze wszystko na mojej głowie.
– Nie wszystko, kochanie. Bilety ja załatwiłem. Ja stałem w kolejce, i w „Orbisie” i w „Polresie”.
– No to co z tego? Od tego jest mężczyzna, żeby załatwiał bilety. Albo się ma męża, albo się nie ma.
W Krakowie wysiedliśmy. Bożena postanowiła odwiedzić jakąś swoją dalszą rodzinę. Nie sprzeciwiałem się, ale nie bardzo miałem ochotę iść do tej ciotki.
– Jeżeli ci się nie chce, to pójdę sama – powiedziała zgodnie Bożena. – Ty pewnie wolisz pogadać z tymi twoimi milicjantami.
Zdecydowaliśmy się zanocować w Krakowie i dopiero na drugi dzień rano pojechać autobusem do Zakopanego. Zostawiliśmy więc cały bagaż w przechowalni i tylko z małym neseserkiem wyruszyliśmy na poszukiwanie kwatery. Zupełnie niespodziewanie w Hotelu Francuskim dostaliśmy bez większych trudności pokój. To bardzo poprawiło nam humory. Umyliśmy się, zjedliśmy śniadanie i Bożena poszła w odwiedziny do rodziny, a ja miałem ochotę przejść się po Plantach.
Lubię Kraków. Stolica Jagiellonów napełnia mnie zawsze jakąś historyczną zadumą. Wąskie uliczki, rynek, Sukiennice, kościół Mariacki, wreszcie Wawel. I te małe cukierenki tkwiące jeszcze ciągle w minionej epoce, przesycone specyficzną atmosferą.
Długo spacerowałem. Wreszcie zmęczyłem się i zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę. Kazałem się zawieźć do Komendy MO.
Narzycki rozpromienił się na mój widok. Porwał mnie w swe niedźwiedzie ramiona i zaczął ściskać.
– Zygmunt! Jak się masz. Kopę lat. Strasznie dawno cię nie widziałem. Co się z tobą dzieje? Co słychać?
– Puść, bo mnie udusisz – jęknąłem. – Pokaż się jak wyglądasz. Zdaje mi się, że przytyłeś.
Narzycki klepnął się po wystającym brzuchu
– Najwidoczniej służy mi praca w milicji.
– Ale jak się zrobisz taki ociężały, to nie będziesz mógł ścigać przestępców.
– Mogę, mogę. Bądź spokojny. Co cię sprowadza do Krakowa?
– Jadę z żoną do Zakopanego. Zatrzymaliśmy się tutaj na jeden dzień.
– Gdzie będziesz mieszkał w Zakopanem? W „Halamie”?
– Niestety w „ZAiKS-ie” już nie dostałem pokoju. Za późno złożyłem podanie. Mam pokój tam niedaleko. Do „Halamy” będę chodził tylko na obiady.
– To w razie czego można do ciebie dzwonić do „Halamy” w porze obiadowej?
– Oczywiście. Albo do „Halamy” albo do „Magnolii” do mojej żony.
– To nie będziesz mieszkał razem z żoną? – zdziwił się Narzycki.
– Nie. Uważasz, że to kiepski pomysł?
– Wprost przeciwnie. Uważam, że umiesz się genialnie urządzać. Niestety, z moją żoną taki numer by nie przeszedł.
– Widocznie masz fatalną opinię.
Roześmieliśmy się. Narzycki walnął mnie w plecy, aż mi w płucach zagrało.
– Co ty dzisiaj robisz? – spytał. – Zajęty jesteś?
– Właściwie nie. Żona cały dzień spędza na łonie swojej rodziny, a ja tak się włóczę po Krakowie.
– Coś ci zaproponuję – powiedział Narzycki i znowu walnął mnie w plecy. – Jakbyś się zapatrywał na to, żebyśmy razem zjedli obiad?
– Znakomity pomysł. Wprost z ust mi to wyjąłeś. Za-praszam cię do Wierzynka.
– To ja cię zapraszam.
Roześmiałem się.
– Daj spokój. Potem będziemy się kłócić, kto kogo zaprasza. Więc o której?
Narzycki spojrzał na zegarek.
– Teraz mam jeszcze trochę roboty... Wpadnij do mnie przed trzecią. Dobrze? – Uścisnął mi potężnie dłoń na pożegnanie i dodał. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. To świetnie, że zatrzymałeś się w Krakowie.
Czułem się trochę zmęczony. W pociągu zawsze bardzo źle śpię. Zrezygnowałem ze spaceru, poszedłem do hotelu i uciąłem sobie fantastyczną drzemkę. Obudziłem się o wpół do trzeciej. Nie było mowy, żebym mógł zdążyć do komendy. Zadzwoniłem więc i przyznałem się Henrykowi, że zaspałem. Umówiliśmy się u Wierzynka.
Kiedy pojawiłem się w tej historycznej restauracji, Narzycki czekał już na mnie. Zajął najlepszy stolik, przeznaczony dla specjalnych gości. W niewielkiej odległości stało dwóch kelnerów, czekających na każde skinienie. Od razu spostrzegłem, że pan major cieszy się tu ogromnym szacunkiem. Nie omieszkałem mu tego powiedzieć. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Tak, znają mnie tu i chyba cenią wrażliwość mego podniebienia. Niewielu jest w dzisiejszych czasach ludzi, którzy umieją dobrze zjeść i do jedzenia dobrać odpowiednie napitki. Wiedza gastronomiczna upada w naszym kraju. Ludzie są zbyt zagonieni, żeby się zastanawiali nad tym, co jedzą.
Zamówiliśmy obiad i jeszcze przez pewien czas rozmawialiśmy o zaletach staropolskiej kuchni. Lubię przed jedzeniem mówić na tematy kulinarne. To znakomicie pobudza apetyt.
Po paru kieliszkach znakomitej żytniówki zaczęliśmy wspominać dawne czasy. Co chwila padało tradycyjne pytanie: „A pamiętasz?” „Pamiętasz tę rozróbę w czterdziestym pierwszym?” „Nie, nie, to było na wiosnę czterdziestego drugiego”. „Ale skąd, to na pewno był czterdziesty pierwszy rok. Jeszcze przecież wtedy Kazik żył...”
Mieliśmy co wspominać. Obaj z Henrykiem byliśmy w partyzantce. Porządnie daliśmy się Niemcom we znaki, ale i naszych dużo zginęło. Przeżyło się ciężkie chwile. Narzycki był wtedy smukłym, zgrabnym młodzieńcem. Zawsze pełen fantazji, zawsze wesoły, optymistycznie nastrojony, dodający kolegom otuchy.
Do polędwicy zamówił czerwone wino i powiedział:
– A wiesz, że niedawno rozmawialiśmy o tobie z Dow-narem?
– Co ty mówisz? Stefan był w Krakowie?
– Tak. Jakieś trzy, cztery dni temu. Wpadł na parę godzin. Miał tu coś u nas do załatwienia. Strasznie cię chwalił.
– Nie może być.
– Słowo daję. Powiedział, że jesteś wyjątkowo przyzwoity facet.
– Sporo trzeba było czasu, żeby doszedł do takiego wniosku – roześmiałem się. – Ale lepiej późno, niż wcale. No to trzeba to oblać – dodałem sięgając po kieliszek.
Potem wypiliśmy kawę i po małym koniaczku. Chciałem zapłacić rachunek, ale Henryk oburzył się nie na żarty.
– Cóż ty sobie wyobrażasz? – powiedział energicznie, marszcząc swe krzaczaste brwi. – Ja cię zapraszam na obiad, a ty chcesz płacić. Wykluczone. Jak ja przyjadę do Warszawy, to wtedy ty zapłacisz rachunek w Grand Hotelu albo w Bristolu. Nie wymigasz się. Bądź spokojny.
Wieczór był pogodny. Obaj mieliśmy ochotę przejść się trochę. Poszliśmy wiec na Planty. Gawędziliśmy o tym i o owym. Henryk opowiedział mi o swojej rodzinie i spytał, czy zadowolony jestem z nowej żony. Odparłem, że nie narzekam.
– Ładna babka. Bardzo efektowna. Tylko trochę dla ciebie za młoda.
Uśmiechnąłem się.
– Na razie nie czuję tej różnicy wieku, a co będzie dalej, to zobaczymy.
– Zawsze byłeś ryzykant.
Wziąłem Henryka pod rękę.
– Daj spokój. Nie przesadzaj. Nie możesz ode mnie wymagać, żebym się żenił z jakimś starym pudłem. Wystarczy, że sam już nie jestem pierwszej młodości.
Narzycki parsknął śmiechem.
– Właściwie masz rację. Ty zawsze potrafisz mnie przekonać. – I po chwili dodał z westchnieniem: – Ja niestety mam dzieci. Nie mogę sobie pozwolić na nową młodą żonę. Jestem solidnym ojcem rodziny. A zresztą powiem ci w zaufaniu, że przyzwyczaiłem się do mojej Magdy. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. Czasem może by człowiek i podskoczył gdzieś na bok, ale tak na króciutko.
– I podskakujesz?
– Ale skąd. Po pierwsze Magda mnie pilnuje, a nosa ma takiego, że ho, ho, a po drugie nie mam czasu na te rzeczy. Roboty tyle, że człowiek odsapnąć nie ma kiedy, a co dopiero mówić o jakichś flirtach. Zresztą mnie nawet nie wypada. Znają mnie tu wszyscy. Powiedz mi, mój drogi, a jak twoje sprawy zawodowe? Piszesz jakiś nowy kryminał?
– Właśnie szukam tematu. Może mi coś podrzucisz?
Narzycki skrzywił się.
– E, prawdę mówiąc, to nic ciekawego ostatnio się nie dzieje. Była sprawa tego Kota...
–Tak, wiem. To nie dla mnie. A nie masz czegoś na warsztacie?
– W tej chwili chyba nie. Jeżeli coś ciekawego się zdarzy, to cię zawiadomię.
– Bardzo ci będę wdzięczny. Chciałbym teraz napisać powieść opartą na faktach.
– A Downar nie dostarcza ci materiałów?
– Dostarcza, ale dla mnie to wszystko mało.
– Taki jesteś płodny?
– Muszę z czegoś żyć. Nie zapominaj, że mnie pensyjka na pierwszego nie leci. Jak nie zarobię, to nie mam na obiadek nie tylko w Grand Hotelu, ale nawet w barze mlecznym.
Henryk poklepał mnie po ramieniu.
– Nie narzekaj, nie narzekaj. Krzywda ci się nie dzieje.
– Jakoś sobie radzę, ale także muszę się natyrać. Wszędzie jeżdżę z maszyną do pisania.
– Na długo jedziesz do Zakopanego?
– Na miesiąc. Chciałbym złapać jakiś temat.
– Jak coś się trafi, to bądź pewny, że ci dam znać.
Przez cały czas rozmowy myślałem o tym, czy Henrykowi powiedzieć o historii z tajemniczym taksówkarzem. Bałem się jednak, że się będzie ze mnie śmiał. Z perspektywy tych kilku dni mnie także ta przygoda wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. Jakoś nie miałem ochoty o niej mówić. Teraz, kiedy z pewnej perspektywy patrzę na bieg tamtych wydarzeń, wiem, że nie miałem racji.
Do hotelu wróciłem dosyć późno. Bożena już na mnie czekała. Obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem.
– Gdzie ty się włóczysz, tyle czasu? – spytała niechętnie. – Oczywiście piłeś wódkę.
– Odrobinkę. Z Heniem Narzyckim.
– Wczoraj z Józiem, dzisiaj z Heniem, pojutrze ze Stasiem i tak leci.
– Jak tam rodzinka? – spytałem, pragnąc zmienić temat rozmowy.
Udało się. Bożena zaczęła z zapałem opowiadać o cioci, o wujaszku, o kuzynkach. Początkowo słuchałem dosyć uważnie, ale wreszcie zmęczył mnie ten reportaż i zacząłem ziewać dyskretnie.
– Senny jesteś? – spytała.
– Przyznam ci się szczerze, że nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pójść spać.
Nie oponowała. I ona także była bardzo zmęczona.
Rano o mało nie spóźniliśmy się na autobus. Mimo zapewnień Bożeny, że mamy jeszcze masę czasu, zjawiliśmy się w ostatniej chwili. Nie obyło się oczywiście bez krótkiej ale intensywnej sprzeczki. Zdaje się, że padły nawet dosyć ostre słowa, jak „idiotka”, „stary ramol” itp. Wkrótce jednak ruch autobusu i przesuwający się za oknami zimowy krajobraz, rozładowały napiętą atmosferę.
– Cieszę się – powiedziała Bożena, klepiąc mnie serdecznie po kolanie. – Cieszę się, że jedziemy do Zakopanego. W tym roku spróbujesz już zjechać z Kasprowego. Zobaczysz, że to nie takie straszne.
Podróż upłynęła nam bez większych wrażeń. Bożena była w coraz lepszym humorze. Ja starałem się jej dotrzymać kroku, ale nie bardzo mi się to udawało. Ponure widmo Kasprowego Wierchu, przesłaniało mi co chwilę radośnie błyszczące w słońcu pola i lasy. Zastanawiałem się nad tym, po jakim czasie, można zdjąć z nogi gips w wypadku skomplikowanego złamania. W pewnym momencie przemknęła mi przez głowę genialna myśl: „A gdyby tak maleńka symulacja? Gdybym udał, że boli mnie noga, że na przykład naciągnąłem sobie ścięgno?” Zaraz jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. Wiedziałem, że Bożena momentalnie mnie rozszyfruje. Zna mnie zbyt dobrze, a ja nie potrafię się zbyt długo utrzymać w roli inwalidy. To na nic.
W Zakopanem były oczywiście trudności z transportem, ponieważ żaden taksówkarz nie chciał zabrać nart. Dopiero kiedy obiecałem zapłacić potrójną taksę, udało mi się wtłoczyć Bożenę i narty do starej, wysłużonej „Warszawy”. Dziwne. Do Zakopanego prawie wszyscy przyjeżdżają aby uprawiać sporty zimowe, a żadna taksówka nie jest zaopatrzona w bagażnik przystosowany do wożenia nart.
Odwiozłem Bożenę do „Magnolii”, a sam pojechałem do miłego domku znajdującego się w sąsiedztwie „Halamy”. Wyładowałem bagaż z samochodu i tutaj zdarzył się fakt, który mną wstrząsnął do głębi. Na liczniku było dwanaście złotych. Wręczyłem taksówkarzowi trzydzieści pięć, ale on potrząsnął głową.
– To za dużo panie – powiedział i oddał mi dziesiątkę.
Oniemiałem. Byłem przecież przygotowany na to, że będzie chciał więcej. A on oddał mi dziesięć złotych i jeszcze odniósł mi walizkę. Niebywałe. Porządni ludzie ci górale.
Moja gospodyni przyjęła mnie grzecznie, ale bez entuzjazmu. Od razu zaczęła się tłumaczyć, że niestety, ten pokój na parterze, który mi obiecała jest zajęty, ponieważ musiała umieścić w nim jedną panią, która złamała nogę i że dla mnie przeznaczyła pokój na pierwszym piętrze. Jest mniejszy, ale także słoneczny.
– Chyba pan nie ma pretensji. Nie mogłam zrobić inaczej, bo ta pani ma nogę w gipsie i trudno by jej było schodzić na dół na taras. Schody wąskie i dosyć strome. A jeżeli pan będzie chciał leżakować na tarasie, to przecież zawsze może pan przejść przez pokój mego syna. Jakoś się pogodzimy. I jak pan będzie chciał obejrzeć telewizję to proszę bardzo.
Powiedziałem, że nie mam pretensji i że jestem zadowolony z pokoju na pierwszym piętrze. Zauważyłem, że jej bardzo ulżyło. I, widocznie żeby mnie do reszty udobruchać, przyniosła mi abażur.
– Ten będzie tu panu lepiej pasował – powiedziała, zdejmując z lampy przy łóżku jakieś okropieństwo. Wolałem oczywiście duży pokój na parterze, wychodzący na piękny taras, ale nie było sensu się sprzeczać.
Rozpakowałem walizę, ułożyłem swoje rzeczy w chwiejnej, niedomykającej się szafie i wyszedłem na mały balkonik. Przez dłuższą chwilę oddychałem głęboko górskim powietrzem, które mnie zawsze trochę oszałamia przez pierwszych parę dni. Spojrzeniem biegłem ku ośnieżonym szczytom i powitałem Giewont, rysujący się ostro na tle niebieskiego nieba.
Obiad zjadłem w „Halamie”. Soczysta polędwica z borówkami bardzo mi smakowała. Rozglądałem się po sali, ale nikogo znajomego nie zauważyłem.
Przed kolacją poszedłem odwiedzić Bożenę. Zastałem ją w znakomitym humorze. Rzuciła mi się na szyję, wycałowała i zaraz zaczęła robić niepokojące plany.