Kwartalnik Artystyczny 3/2022 (115) - Wojewódzka Biblioteka Publiczna - Książnica Kopernikańska - ebook

Kwartalnik Artystyczny 3/2022 (115) ebook

Wojewódzka Biblioteka Publiczna – Książnica Kopernikańska

5,0

Opis

"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.

W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.

 Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­daw­ca: Wo­je­wódz­ka Bi­blio­te­ka Pu­blicz­na – Ksi­ążni­ca Ko­per­ni­ka­ńska
Ad­res re­dak­cji: ul. Sło­wac­kie­go 8, 87-100 To­ruń tel. 56 622 57 01 e-mail: kwar­tal­nik@ksia­zni­ca.to­run.plwww.kwar­tal­nik.art.pl
ISSN 2720-7293
Pre­nu­me­ra­ta: Anna Bro­da, tel. 56 622 66 42 wew. 105
Wa­run­ki pre­nu­me­ra­ty: Cena rocz­nej pre­nu­me­ra­ty „Kwar­tal­ni­ka Ar­ty­stycz­ne­go”: • kra­jo­wej – 40 zł • za­gra­nicz­nej – 40 USD / 35 EUR
Cena eg­zem­pla­rza ar­chi­wal­ne­go (wraz z wy­sy­łką): • kra­jo­wa – 12 zł • za­gra­nicz­na – 10 USD / 8 EUR
Wpła­ty pro­si­my kie­ro­wać na kon­to: 72 1160 2202 0000 0003 5585 9625 „Kwar­tal­nik Ar­ty­stycz­ny”
Pro­jekt okład­ki: Ewa Ba­the­lier
Ko­rek­ta: Be­ata Ant­czak-Sa­ba­la, Ka­ta­rzy­na Du­naj­ko
Skład: Sła­wo­mir Ka­ret­ko
Re­dak­cja „Kwar­tal­ni­ka Ar­ty­stycz­ne­go” ser­decz­nie dzi­ęku­je Urzędo­wi Mar­sza­łkow­skie­mu Wo­je­wódz­twa Ku­jaw­sko-Po­mor­skie­go w To­ru­niu za po­moc fi­nan­so­wą w wy­da­niu nu­me­ru 2/2022
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

FRIE­DRICH SCHIL­LER

Pie­rścień Po­li­kra­te­sa

w prze­kła­dzie An­to­nie­go Li­be­ry

Z kró­lem Egip­tu stał wy­so­ko

I sy­cił swo­je wład­cze oko

Wi­do­kiem nie­zmie­rzo­nych ziem.

„To wszyst­ko moje”, pod­su­mo­wał.

„Już za­wsze będę tu pa­no­wał.

Mam szczęście, praw­da? – Sam to wiem”.

„Ow­szem, bo­go­wie ci sprzy­ja­ją

I jak do­tych­czas po­zwa­la­ją,

Byś swo­ich wro­gów tru­pem kła­dł.

Lecz póki masz cho­ćby jed­ne­go,

Nie uznam cię za szczęśli­we­go,

A masz go, nie? – Od wie­lu lat!”.

Le­d­wo do­ko­ńczył król to zda­nie,

Z Mi­le­tu zja­wia się po­sła­niec

I już z da­le­ka woła w głos:

„Zwy­ci­ęstwo, pa­nie! Złóż ofia­rę

I przy­wdziej wie­niec na swą mia­rę,

Bo ci na­praw­dę sprzy­ja los!

Prze­ciw­nik w pył i proch roz­bi­ty,

A twój od­wiecz­ny wróg za­bi­ty;

Prze­szy­ty włócz­nią, mar­twy padł”.

I by po­twier­dzić swo­ją mowę,

Wy­do­był z wor­ka jego gło­wę

I unió­sł ją, wy­ra­źnie rad.

Za­przy­ja­źnio­ny król, stro­pio­ny,

Od­wra­ca się i za­sępio­ny

Do go­spo­da­rza rze­cze tak:

„Nie ciesz się jesz­cze. Sztorm nad­cho­dzi.

Dla twych okrętów i twych ło­dzi –

Dla ca­łej ar­mii to zły znak”.

Lecz nim wy­brzmia­ła ta prze­stro­ga,

Przy­cho­dzi wie­ść już uchu bło­ga,

A za nią try­um­fal­ny krzyk:

„Nie­zwy­ci­ężo­na na­sza flo­ta

Wpły­wa do por­tu, pe­łna zło­ta –

Pysz­nych okrętów dłu­gi szyk!”.

Gość kręci gło­wą ze zdu­mie­nia

I mówi: „Coś cię opro­mie­nia –

Wy­jąt­ko­we­go szczęścia blask!

Lecz nie wierz mu. Kre­te­ńczyk zbroj­ny

Żąd­ny zdo­by­czy, prze do woj­ny.

Już sły­chać jego dzi­ki wrzask”.

Lecz nim przed­sta­wił te oba­wy,

Przy­by­wa go­niec z in­nej nawy

I zno­wu w mig roz­pra­sza je:

„Pa­nie, po­grze­bać mo­żesz tro­ski,

Kre­ta prze­gra­ła w bi­twie mor­skiej!

Pod wodę po­szła flo­ta jej!”.

Gość na te sło­wa spusz­cza oczy

Po czym ude­rza w ton pro­ro­czy:

„Za­praw­dę, wiel­kie szczęście masz!

Lecz nie­bo pa­trzy na to krzy­wo:

Nie dla śmier­tel­nych ta­kie żni­wo!

Wła­śnie ten nad­miar w ser­cu zważ.

Mnie ta­kże dłu­go się szczęści­ło:

Mia­łem kró­le­stwo, zło­to, mi­ło­ść

I ob­fi­to­ści pe­łen róg.

Ale za­wist­ny los zdra­dziec­ko

Za­brał mi uko­cha­ne dziec­ko.

Tak szczęściu swój spła­ci­łem dług.

Je­śli więc nie chcesz iść w me śla­dy,

Po­słu­chaj te­raz mo­jej rady:

O łut go­ry­czy bo­gów proś.

Bo nikt nie za­znał jesz­cze tego,

Że nie do­świad­czył cze­goś złe­go.

Jesz­cze nie ist­niał taki ktoś.

A je­śli pro­śby twej bo­go­wie

Nie po­słu­cha­ją, to ci po­wiem,

Abyś sam so­bie za­dał ból.

Po­zbaw się cze­goś naj­dro­ższe­go;

Rzuć w mo­rze coś uko­cha­ne­go –

Coś, co mi­łu­jesz jako król”.

Na co ten od­rze­kł, za­trwo­żo­ny:

„Naj­dro­ższy jest mi, prócz ko­ro­ny,

Ten pie­rścień, co mi zdo­bi dłoń.

By więc oku­pić szczęścia zby­tek,

Ob­da­rzę nim Ery­nie skry­te”.

I rzu­cił klej­not w mor­ską toń.

Le­d­wo ko­lej­ny dzień na­sta­je,

Mło­dziut­ki ry­bak przed nim sta­je

I kła­dzie przed nim zdo­bycz swą:

„Pa­nie, to pierw­sza taka ryba,

Jaką zło­wio­no tu­taj chy­ba.

Dla­te­go ze­chciej przy­jąć ją”.

Od­da­no rybę ku­cha­rzo­wi,

A ten aż nie mógł się wy­sło­wić,

Gdy ją opra­wił. Wo­łał w głos:

„Pa­nie, w tej ry­bie da­ro­wa­nej

Był pie­rścień twój umi­ło­wa­ny!

O, rów­ny bo­gom jest twój los!”.

Gość na to ze­rwał się w pa­ni­ce:

„Nie, to prze­kra­cza już gra­ni­ce!

Two­jej go­ści­ny nie chcę już!

Nie­bo z pew­no­ścią w cie­bie strze­li;

Więc nie chcę tego losu dzie­lić.

By­waj!” – I ru­szył w prze­stwór mórz.

Nota

Jak po­wszech­nie wia­do­mo, hym­nem UE jest Oda do ra­do­ści Fry­de­ry­ka Schil­le­ra, do któ­rej mu­zy­kę na­pi­sał Beetho­ven. W ja­kim stop­niu jej tre­ść i sens zna­ne są obec­nym eli­tom tej in­sty­tu­cji, Bóg ra­czy wie­dzieć. Sko­ro jed­nak nie wy­kre­śli­ły one do­tych­czas słów re­fre­nu: „Wierz­cie, tam, na nie­bo­skło­nie / Miesz­ka Oj­ciec po­śród gwiazd”, to przy­naj­mniej for­mal­nie po­twier­dza­ją za­war­te w nim prze­ko­na­nie. Na­pa­wa to nie­ja­ką na­dzie­ją (choć ra­czej złud­ną), że może nie od­rzu­cą ze wstrętem lub znie­cier­pli­wie­niem in­ne­go wier­sza tego po­ety (tym bar­dziej że li­te­rac­ko stoi on wy­żej) i za­sta­no­wią się nad jego prze­sła­niem.

Bal­la­da ta osnu­ta jest wo­kół opo­wie­ści He­ro­do­ta, grec­kie­go hi­sto­ry­ka z V wie­ku p.n.e., o wiel­kim wład­cy Po­li­kra­te­sie, któ­ry na wy­spie Sa­mos stwo­rzył po­tężne pa­ństwo mor­skie i oto­czył się tam wspa­nia­łym dwo­rem, na któ­rym żyli naj­wy­bit­niej­si ar­ty­ści ów­cze­snej epo­ki. Wsku­tek wie­lo­let­niej pro­spe­ri­ty Po­li­kra­tes uwie­rzył, że jest dziec­kiem szczęścia lub wy­bra­ńcem bo­gów i upo­jo­ny po­wo­dze­niem pła­wił się bez­my­śl­nie w prze­py­chu. Za­pła­cił za to strasz­li­wą cenę: per­ski sa­tra­pa, po­zaz­dro­ściw­szy mu po­tęgi i bo­gactw, upro­wa­dził go pod­stęp­nie, po czym bez­ce­re­mo­nial­nie ukrzy­żo­wał w ma­ło­azja­tyc­kiej Ma­gne­zji.

Po­słu­chaj­my tej hi­sto­rii w ujęciu bo­skie­go Fry­de­ry­ka, przyj­mu­jąc dla za­ba­wy, że rolę Po­li­kra­te­sa pe­łnią ak­tu­al­ni rząd­cy UE, a rolę kró­la Egip­tu – wci­ąż przy­ja­zna Za­cho­do­wi Pol­ska.

An­to­ni Li­be­ra

PIOTR MA­TY­WIEC­KI

Son­da

1

W po­łud­nie

na po­wierzch­ni sło­ńca

oce­an głębo­ki jak wszech­świat.

To­nie­my w świe­tle,

bo je­ste­śmy cie­nia­mi.

2

Zga­śmy mor­skie la­tar­nie,

żeby nie przy­ćmi­ły wód,

któ­re wy­ja­śnia­ją świat.

3

W mo­rzu wi­ęcej morsz­czy­nów niż wody

za­lęgło się dla sta­re­go sło­ńca,

żeby ła­god­nie za­szło na za­wsze.

4

Niech się oce­an roz­le­je

za bo­bro­wą tamą.

5

Zda­nia to są okręty.

Cza­sa­mi pły­ną od­wrot­nie,

masz­ta­mi do głębi­ny,

a w ża­glach mają oce­anicz­ny prąd.

6

Trans­atlan­tyk szer­szy od oce­anu,

dzio­bem wbi­ty w je­den kon­ty­nent, ste­rem w dru­gi –

most nie­ru­cho­mej pod­ró­ży.

7

Oce­an był pro­stą i wy­so­ką dra­bi­ną

słu­żącą Bogu do wzno­sze­nia nie­ba.

Jesz­cze ma tam­ten rytm,

ale już po­zio­mo, mo­no­ton­nie.

8

Prze­wo­źnik

Ob­lo­dzo­ne zmarszcz­ki trzy­ma­ją okręt przy brze­gu,

ostat­nim dzwo­nie­niem dzwo­nią o po­wie­trze.

Liny pęka­ją.

Ża­giel drętwie­je – od­da­la się twarz.

Prze­wo­żę uczu­cia mi­ędzy ko­ścią a du­szą.

9

Od ni­ko­go do ni­ko­go

że­glu­je spa­lo­ny list.

Sieć za bur­tą wle­cze czas, któ­re­go już nie mam.

Oce­an jest ster­ni­kiem nie­ru­cho­me­go okrętu.

Maszt utkwio­ny w gwie­ździe.

Ko­twi­ca wbi­ta w pa­mi­ęć.

Prze­szło­ść jak świe­ca w ka­pi­ta­ńskiej ka­ju­cie.

Pło­myk jest ża­glem na wie­trze po­pio­łu.

10

Mor­ski szum nie jest dźwi­ękiem,

bo słuch go sły­szy

bez słu­cha­jące­go.

11

Oce­an wy­rze­źbio­ny z oce­anu.

Ani rze­źba ani oce­an.

I nikt jej nie rze­źbił.

To są two­je oczy.

12

Cie­szę się, bo mo­rze

nie ma głębo­kie­go sen­su.

I to nie jest ra­do­ść fa­lu­jąca,

ani mor­ska, ani moja.

Na­wet nie uśmiech.

Tyl­ko po­wierzch­nia wód

po wszyst­kim i po mnie.

13

Ra­zem ze mną za­okręto­wa­ła się śmie­rć.

Do por­tu po dru­giej stro­nie oce­anu

do­pły­nął tyl­ko oce­an.

14

Pa­mi­ęci Ho­la­na

Znęka­ny po­zo­ra­mi swo­jej po­wierzch­ni

oce­an po­nu­rze­je do dna.

Sztorm pry­ska w jego za­mkni­ęte oczy –

niech się ock­nie! Niech ze­chce

zo­ba­czyć jak wiatr roz­bi­ja

szkli­wo fal.

Ale oce­an ma ten sztorm za nic.

My­ślę, że nie da się zwie­ść.

To tyl­ko sym­bo­le. Jak on sam.

15

Za­pach mo­rza

i bez­won­na abs­trak­cja

głębi­ny.

16

W naj­głęb­szym miej­scu oce­anu

sko­ru­pa śli­ma­ka

ma kszta­łt nie­mo­żli­wy,

nie­zna­ny geo­me­trom.

Dla­te­go nikt ni­g­dy

tej głębi nie od­kry­je.

17

Ciem­no na dnie.

Ale wła­śnie tam żyją wi­dzący:

gło­wo­no­gi, pod­mor­scy ośle­pie­ńcy

mają oczy naj­wi­ęk­sze na świe­cie –

całe są oce­anem.

18

Mo­rze ma gra­ni­ce. Ale nie gra­ni­czy.

19

Wy­obraź so­bie kro­plę – mówi oce­an do sie­bie.

I wy­obra­ził so­bie wy­spę.

Jest w nim i jest obca.

Wy­obraź so­bie kro­plę – mówi oce­an do sie­bie.

I wry­so­wał w sie­bie kon­ty­nent.

Jest jego gra­ni­cą i on ją ogar­nia.

Wy­obraź so­bie oce­an – mówi oce­an do sie­bie.

I wy­rzu­cił z sie­bie deszcz.

Oce­an jest prze­strze­nią mi­ędzy kro­pla­mi

tam gdzie go nie ma.

20

Dno za­le­ga na po­wierzch­ni głębi­ny.

Tędy pły­nie okręt prze­wrot­ne­go Ody­sa.

21

Na głu­chym mo­rzu

wiot­kim zmierz­chem wiatr wsłu­cha­ny w ża­gle.

Je­stem za­wo­ła­nym że­gla­rzem –

że­glu­ję w wier­szu.

Ha­iku – dwa­dzie­ścia dwa

Kwit­nących wi­śni

chy­ba już nie zo­ba­czę.

Zdjęć nie chcę wi­dzieć.

Kie­dy by­łem dziec­kiem

po­zna­łem naj­dłu­ższy most –

zni­kąd do­ni­kąd.

Cze­rń roz­da­rła śnieg –

gaw­ron drze mor­dę

wście­kły na bia­łe zim­no.

Deszcz deszcz deszcz deszcz deszcz.

Mi­ędzy kro­pla­mi nie­ru­cho­my

chłód.

Na­pić się kawy byle gdzie.

Osiem­dzie­si­ąt lat.

Przy­pad­ko­wo zo­ba­czyć oczy na­prze­ciw­ko.

Na dru­cie an­te­ny

usia­dł czar­ny ptak. To nic.

Ekran jest ko­lo­ro­wy.

Słow­nik otwar­ty

na przy­pad­ko­wym sło­wie –

to sło­wo „słow­nik”.

Te­le­fon mil­czy.

Dziew­czy­na prze­gląda się

w śle­pym ekra­nie.

Stu­let­ni ze­gar

naj­szyb­ciej prze­mie­rza czas.

Bez se­kund­ni­ka.

Je­den je­dy­ny po­ra­nek.

Ha­iku uło­ży się

po wie­lu no­cach.

Sen­ny po­ra­nek.

Krzyk sprzed ty­si­ęcy lat

nie mnie obu­dził.

Za­mkni­ęte w skrzy­ni

bia­łe prze­ście­ra­dło

po śnie.

Kie­dy zja­wia się deszcz

zie­mi wy­da­je się,

że na nią pada.

Na bla­sza­nym da­chu

wro­ny zro­bio­ne z czer­ni –

me­te­oro­lo­gicz­ne przy­rządy.

Her­ba­tę wy­pi­łem rano.

Ale do wie­czo­ra

sty­gnie pra­gnie­nie.

Jak opi­sać

ten ka­mień?

Tyl­ko tak: ka­mień.

Mi­lion sie­dem­set ty­si­ęcy

czte­ry­sta dwie

kro­ple nie­po­li­czal­ne­go desz­czu.

Pa­jęczy­na – bia­ła cho­rągiew

pa­jąka, któ­ry nic nie zło­wił.

Prze­zro­czy­sto pod­da­je się sło­ńcu.

Po pa­ra­pe­cie na par­te­rze

prze­sze­dł gaw­ron

z nie­ba do nie­ba.

Ko­lor nie­ba

by­łby nie­bie­ski.

Ale już nie ma nie­ba.

War­stwa chmur, war­stwa nie­ba –

mi­ędzy nimi

prze­zro­czy­sty wiatr.

MI­RON BIA­ŁO­SZEW­SKI

Li­sty do Ja­dwi­gi Sta­ńcza­ko­wej

1.

stro­na ty­tu­ło­wa

P.S. ukło­ny, lizy i mrum­ru

od psów, ko­tów któ­re mile

ob­kła­da­nie Cię

na noc wspo­mi­na­ją jako rzad­ką oka­zję!

to jest WIERSZ

KU­ZYN­KI czy­li MO­LOY­OGA

Nie cier­pi wody w zi­mie, trzęsie się, wiatr

ale pro­wa­dzi ją na molo

co­dzien­nie

nie­wi­do­mą

me­dy­tu­jącą

co ileś tu zje­żdża­jącą

prze­ży­wać ten szu u um;

sys­te­ma­tycz­ną.

So­pot, 28 li­stop. 78

KO­CHA­NA JA­DWI­DZIU!

So­pot, li­sto­pad na gru­dzień

By­łem dwa razy jesz­cze u Wy­bic­kich.

Kot­ka Znaj­da się nie od­na­la­zła. Kot­ka Pu­cyn­da mru­czy kie­dy mó­wię do niej

– Pla­cy­da

Kon­rad ma po­czu­cie dow­ci­pu, ła­pie wie­le, ma do­bre po­wiedz­ki. Do­bry dom. Wiel­ki pies mnie dziś ob­li­zał i ob­dmu­chał jak kro­wa. Też taki mi­ęk­ki na py­sku. Z Ha­li­ną tro­chę tak jak gdy­bym za­zna­ja­miał się po prze­rwie od pó­łpo­cząt­ku na tym eta­pie. Prze­cież musi się przy­zwy­cza­ić do mo­je­go wy­glądu i po­glądu tych cza­sów. To miła oso­ba, po­rząd­na, bli­ska i bez­po­śred­nia, bez cie­nia uda­wa­nia, duża in­te­li­gen­cja. Na wzno­wie­nie przy­ja­źni żyw­szej ko­niecz­ne ob­co­wa­nie przez ileś dni. Ma­ryl­ka wró­ci­ła pod­ju­dzo­na War­sza­wą, opo­zy­cją, ale uśmia­ła się z Mie­rze­jew­skich – Szne­ró­wien z ich ga­dań, ile za­ra­bia, co je Za­nus­si. Ja po­wie­dzia­łem, że od Ta­dzia mo­gła­by o ta­kich lu­dziach, fil­mow­cach, wie­dzieć wi­ęcej niż oni, a szcze­gól­nie o Za­nus­sim, bo miesz­ka o blok od Ta­dzia i jest łącz­nicz­ka re­dak­tor­ka Ja­nic­ka – blond. Mic­kie­wi­cza mo­żna psuć, mor­do­wać. To nie­praw­da, że tekst wy­trzy­mu­je. Ja my­ślę, że co gor­sze, to wy­trwal­sze, bo mniej tra­ci.

A nie co lep­sze.

WE­SO­ŁE­GO GRUD­NIA!

Prof. Mi­sia uba­wi­ła mnie tym śpi­ącym wa­go­nem z oży­wie­niem o mnie. A jesz­cze wi­ęcej mnie i dom Wy­bic­kich uba­wi­ła kart­ka do Ber­be­ry. Wiersz ci po­sy­łam w ręko­pi­sie o molo-yodze.

Mo­rze po do­bi­ja­niu się do zie­mi, po hu­kach, pru­ciach, wy­ciach, uspo­ko­iło się ca­łkiem. Deszcz si­kał, si­kał, aż mi w przed­po­ko­ju ka­pa­ło, co mi nic nie prze­szka­dza­ło, byle nie na łó­żko, choć i ono da się prze­su­nąć.

O Zdzi­sła­wie wszy­scy­śmy

tu zło­ży­li so­bie opi­sa­nie sym­pa­tii do nie­go.

A Ty – dla­cze­go masz nie być sub­tel­na? Ty masz w so­bie, w swo­jej po­sta­ci i na du­chu coś bar­dziej znacz­ne­go: uci­sze­nie na cien­ko.

Kwi­ry­na Zi­ęba Ince też się b. spodo­ba­ła. Na za­chcian­kę PO­LI­TY­KI chy­ba nic nie po­ra­dzę. Nie mam w gło­wie żad­ne­go no­wo­rocz­ne­go wy­sko­ku. Chcia­łbym, ale nie za­no­si się na to.

Czy by­łaś na wy­kła­dzie o me­dy­ta­cji u Do­mi­ni­ka­nów?

Czy sama pi­sa­łaś ten list na ma­szy­nie? Je­śli tak, to gra­tu­lu­ję ogrom­nej sta­ran­no­ści.

Tu bez prze­rwy je­sień, hor­ten­sje kwit­ną, śnie­gu nie zna­my.

Te­raz po­krzy­ku­ją tu pi­ja­ne chło­py i baby. Noc. Ho­tel.

Po­stój ta­xó­wek.

Anu­li daw­no nie ma. Cie­bie też nie. Agniesz­ka wy­je­żdża za­raz o świ­cie.

Mi­sia wy­je­cha­ła. Zo­sta­łem ja. W po­nie­dzia­łek prze­pro­wadz­ka do Ha­li­ny na Dłu­gą. Ści­ski, MI­RON

M.B. jako P.S. do Ja­dzi

Te rwa­ne w po­wro­cie w wy­pa­dzie z sa­mo­cho­du z El­bląga z Anu­lą na pola na­głe lar­wy ru­mian­ków prze­kwi­ta­ją u mnie w ZA­IK­Sie nie za go­rącym i roz­kwi­ta­ją w kó­łko w bu­kiet w rogu po­ko­ju.

MB

List

Ja­dwi­dzi

do Prze­cho­wy­wal­ni

Pi­sa­ństw

Przy­cho­dzących

Ha­sło:

Lep­szy So­pot

niż Ur­sy­nów,

trze­ba du­sić

skur­wy­sy­nów

i skur­wy­syn­ki.

Ha­słow­tór

nie chcę So­pot

ni Je­lo­nek

ni też żad­nych

dal­szych stro­nek.

Wnio­sek

Los pew­nie się ze­mści

Da­le­ko umie­ści.

Na­resz­cie za­częli tu do­brze pa­lić w ka­lo­ry­fe­rach. Od 1 grud­nia.

Ja do Ha­li­ny

– już wiem, ty je­steś war­sza­wog­da­ńsz­czan­ka

Jej mąż

– gda­ńsz­czan­ka, tu się przy­zwy­cza­iła

Ha­li­na za­pa­trzo­na w kuch­nię

– bo ja wiem, czy się przy­zwy­cza­iłam

Ja zdzi­wio­ny

– tyle lat?

Ha­li­na

– więc chy­ba tak, ale to nie to że­bym nie wy­obra­ża­ła so­bie miesz­kać gdzie in­dziej, tu mi od­po­wia­da mo­rze, ja lu­bię mo­rze, sło­ńce. Naj­le­piej bym się czu­ła na po­łud­niu. Tam mi się po­do­ba, bo ko­lo­ro­wo i cie­pło. Za­wsze ma­rzłam. W dzie­ci­ństwie ko­le­żan­ki na ły­żwy, nar­ty. Ja ni­g­dy. One w roz­pi­ętych swe­trach, a ja szłam grzać nogi w pie­cy­ku.

Ja też war­szaw­sko-war­szaw­ski prze­sta­łem być, War­sza­wy po­trze­bo­wać. Nie je­stem przy­wi­ąza­ny do swo­je­go miesz­ka­nia. Ra­czej wolę z da­le­ka. Tym­cza­so­wo­ść mnie uspo­ka­ja. Mogę tak się prze­no­sić, zmie­niać to­wa­rzy­stwo. Oczy­wi­ście przy­ja­źnie w War­sza­wie, spra­wy. Ale gdzie in­dziej też do­brze. Tu na Wy­brze­żu, z Ha­li­ną, z Wy­bic­kie­go [sic], i sam mó­głbym całą zimę. Na ra­zie to mia­łem tu za mało cza­su na roz­dłu­że­nia w so­bie na tle. Wiem, że to w ko­ńcu jed­nak w ukła­dzie roz­pi­ęcia się i wy­pi­ęcia do i od War­sza­wy. Wa­żne żeby nie mar­z­nąć. I nie ku­leć. No i żeby ta­lent do­pi­sy­wał, bo mnie ręka le­ni­wie­je, gło­wa wie­je i lądu­je, a chce star­to­wać, ale na wy­lo­cie aku­rat śpi­ąco­ść, śni­cia, prze­wro­ty na boki, i ży­cie bez sen­su – w tych snach. Ostat­nio, że Le­szek się że­nił, ja z nimi w jed­nym po­ko­ju. Niby do­brze i ja na­gle do nich

– ja z wami nie wy­trzy­mam

In­try­ga. Po­tem uni­ka­nie Swe­na. Przed­tem Ania 9 lat, Ta­dzio 10. Po­ślu­bie­ni w ko­ły­sce. Ona do ko­mu­nii, ktoś że bia­ła suk­nia, od razu żeby ten ślub, ja:

– ta­kie dzie­ci mają żyć ze sobą?

NO TO DO­BRA! Jed­nak cie­szę się, że kie­dyś wró­cę. MI­RON

Nie­naj­go­rzej jest na Ho­żej.

Do­da­tek

List Ja­dwi­gi Sta­ńcza­ko­wej do Mi­ro­na Bia­ło­szew­skie­go

War­sza­wa 28 li­sto­pad 1978r.

Ko­cha­ny Mi­ron­ku!

Tęsk­no mi za Wami, psa­mi i ko­ta­mi.

Na­wet mi się wier­szo­wa­to o tych ła­god­nych

zwier­zach snu­je.

Pada śnieg z desz­czem. Ale w nocy po­dob­no da­chy i drze­wa były po­bie­lo­ne. Oszczędzi­łeś so­bie ka­wa­łka zimy. Two­ja kar­ta do Ber­be­ry wi­sia­ła kil­ka dni w blo­ku pani Anny. Anna mówi „Po­zna­łam ba­zgro­ły Mi­ro­na. To do ja­kie­jś Ewy”. Po­le­ci­łam kar­tę tu przy­nie­ść. I Ania wy­sy­ła do Ber­be­ry. Ma­ryl­ka w po­ci­ągu po­zna­ła Mi­się z opi­su.

By­ły­śmy u niej z wa­go­no­wą wi­zy­tą. Ona pod­sy­pia­ła z prze­pra­co­wa­nia, a ja jej o me­dy­ta­cji. Ona scep­tycz­na. Oży­wi­ła się do­pie­ro na wspo­mnie­nie Two­je­go wie­czo­ru. Cała szczęśli­wa. Dzwo­nił ja­kiś z „Po­li­ty­ki”. Te D.T-owe bar­dzo im się po­do­ba, ale wo­le­li­by dać pó­źniej. Bar­dzo za­zdrosz­czą ka­ba­re­tu Kici Koci. Chcie­li­by taką „sa­ty­rycz­ną bom­bę, gwó­źdź nu­me­ru” dać na Nowy Rok. Po­wie­dzia­łam, że nie masz. I że jesz­cze Cie­bie za­py­tam. A może coś Ci tam wy­strze­li na hu­mo­rze.

W przy­szłej „Po­li­ty­ce” pew­nie będzie Moje po­że­gna­nie z lękiem. Ja chu­do­pa­cho­łek cie­szę się.

Prze­czy­ta­łam „Bia­ło­szew­skie­go” pod­słu­cha­ne­go przez Mak­sy­mo­wi­cza. Do­bre. Misi ge­nial­na stu­dent­ka Kwi­ry­na Zi­ęba na­praw­dę świet­na.

By­łam na Dzia­dach... Ha­nusz­kie­wi­cza. Pa­mi­ętasz, Ber­be­ra snu­ła o tych ró­żnych tam, jak Ty mó­wisz hopsz­to­sach.

Tro­chę za wrza­skli­we. Ale mnie prze­jęło. Mic­kie­wicz. Trud­no go po­psuć. Chcę zno­wu go czy­tać.

Na­pisz. Ca­łu­ję.

Ja­dzia

P.S. Na­pi­sa­łam do Mamy, bo by­łam za­zdro­sna, że nie po­zdro­wi­łeś. Ma­rek Ro­sen­berg z Ło­dzi i ze Szwe­cji miał w Ko­ście­le Do­mi­ni­ka­nów wy­kład o me­dy­ta­cji. Ob­cho­dzi­li­śmy dziś rano imie­ni­ny Zdzi­sła­wa w jego po­ko­ju z Anią i Ma­ryl­ką. Te imie­ni­ny pra­wie po­nad­cza­so­we. Tyl­ko daw­niej zja­wia­ła się Bab­cia Sta­ńczak. Wła­ści­wie po­win­na się „zja­wić” w ta­kim mo­men­cie.

Ten mrocz­ny po­kój się do tego na­da­je.

Było mi głu­pio, że Anna w kuch­ni, prze­cież na­le­ży do ro­dzi­ny. Ale ona nie skła­da­ła Zdzi­sła­wo­wi ży­czeń, więc mu nie przy­szło do gło­wy jej za­pro­sić. A zresz­tą to nie moja spra­wa. Za to mała Ma­ryl­ka ra­niut­ko po­le­cia­ła po kwia­ty.

Kry­sia Szne­rów­na po­wie­dzia­ła po­dob­no, że je­stem sub­tel­na i miła. Pi­szę, że­byś się uśmiał, że to pi­szę. Ty je­steś dla mnie skąpi­ra­dło w kom­ple­men­tach. A ka­żdy jest na to łasy. Ty też, jesz­cze jak!

2.

za Dzia­łdo­wem 8 rano 20 mar­ca 1979

z po­ci­ągu

Koch. Ja­dziu!

Po do­tar­ciu z sa­pa­niem, za­dysz­ką i z lek­ką tor­bą po wy­śli­zga­nym śnie­gu po ciem­ku do po­ci­ągu sie­dzę i jadę przez bia­ły kraj, zi­mo­wy, wi­dać czar­no-bia­łe pło­ty i czar­ne z bia­ły­mi nie-cie­nia­mi lasy. Bug bia­ły, pod śnie­go-lo­dem, ciek­nie gdzie nie­gdzie stru­my­kiem. Po­ci­ąg lu­źnym, z pu­sta­ka­mi sie­dzeń. W moim prze­dzia­le lot­nik mło­dy do­syć, ale z pod­bród­kiem; fa­cet nud­ny, śred­ni – i baba śred­nia, te­raz w lu­strze prze­dzia­łu so­bie twarz od kre­mu po­pra­wia­jąca, szu­mi­ąca to­reb­ka­mi, pi­sma­mi. Przed­tem było mrocz­no i bia­ło jed­no­cze­śnie. I wszy­scy w wa­go­nie spa­li. Lot­nik śpi da­lej w kącie. Mój fa­cet na­prze­ciw czy­ta ga­ze­tę, ciam­ka ja­błko. Baba obok grze­bie w tor­bach. Te­raz wy­szła ze śnie­gow­ca­mi na ko­ry­tarz. Po­ci­ąg się roz­pędził i bar­dzo dymi śnie­giem. Z po­cząt­ku na­wet my­śla­łem, że pada i może za­cząć za­wie­wać tory. Bo jed­nak śnie­gu spo­ro. Ma­ry­nar­ka w pew­nej chwi­li – spo­strze­głem – mo­kra. A to śnieg sy­pał szy­na­mi od roz­pędu po­ci­ągu. Za­su­nąłem nie­co fi­ran­kę.

Kra­jo­braz bar­dzo de­li­kat­ny, mo­no­ton­ny, ja­po­ński, piór­ko­wy. Bia­ło­ści nie­bie­ska­we z sil­niej­szym pa­smem bla­sku i od­bić bla­sku. Nie­ba dużo. Nie­bo sza­ro-nie­bie­ska­wo-sza­re. Wje­cha­li­śmy w las. Wszyst­kie drze­wa oga­łęzio­ne śnie­giem i szro­nem. W polu za la­sem o wie­le mniej, drze­wa czar­niej­sze, syl­we­to­we. Pod­cie­nio­wa­ne opło­ta­mi pa­gór­ki z wko­pa­ny­mi w wi­dok i śnieg dom­ki mdło-ko­lo­ro­we, bar­dzo mdło, na­wet mdło na do­my­śle! Dal­sze ła­pią tyl­ko sza­ro­ść, i trzy­ma­ją. Lot­nik się prze­bu­dził, fa­cet śred­ni czy­ta ksi­ążkę, baba wy­szła, po­ci­ąg zwol­nił bieg. Od śnie­gu pła­sko. Do­brze że koła traj­ko­czą. Cza­sem kto wes­tchnie.

Dmuch­nęła mi­jan­ka, lo­ko­mo­ty­wa. Śnieg się za­okrąglił. W trzy brzu­chy wi­do­ku. Przy­śpie­sze­nie.

Zwol­nie­nie. Śnie­gi shu­śta­ły się w wi­do­ko­we doły. Lot­nik zgar­nął się do czy­ta­nia. Baba nie­obec­na. To­rów dużo. Koła po­dry­gu­ją. Już coś za nami.

Pło­ty i tra­wy wy­sta­jące bli­sko żó­łta­we na tle dal­szych śnie­gów i za­drze­wień nie­biesz­cze­jących. Baba obec­na. W czwar­tym kącie. W dole wio­secz­ki w bia­łym pó­ło­dle­gle czar­ny mały czło­wie­czek nad stud­nią (chy­ba).

Lot­nik kaszl­nął. Baba za nim. Grzeb­nęła w tor­bie. Za­szu­mia­ła. Czy­ta. Ksi­ążkę. Nie tyle czy­ta, ile z sze­le­stem kart­ku­je. Scho­wa­ła ksi­ążkę do tor­by. Po­zgrzy­ta­ła oku­la­ra­mi. Wy­jęła inną ksi­ążkę z sze­le­stów tor­by. Kart­ku­je. Chry­cha.

Ci­sza. Z ko­ło­to­kiem.

Znów wje­cha­li­śmy w bia­ły las.

Do lot­ni­ka zaj­rzał dru­gi lot­nik.

– coś zim­no, prze­sta­li grzać – mówi

– u was zim­no? sia­daj tu – za­pra­sza go nasz sia­da

– co za ksi­ążkę cie­ka­wą czy­tasz?

– 1935ty rok

So­sny jak pod bia­ły­mi strze­cha­mi na so­bie.

Lot­ni­cy po­ga­du­ją do sie­bie. O ksi­ążkach.

– sta... ca jest do­bra

Nie­wy­ra­źnie. Sły­chać wi­ęcej py­kań niż słów.

– ...pa­pla­ców­kę znasz?

– w zjed­no­cze­niu

– któ­re­go e karo?

– e w zjed­no­cze­niu!

– pro­sze?

po­ci­ąg za­trąbił. Tory. Miej­sco­wo­ść. Stoi zie­lo­ny po­ci­ąg. Co za ulga, że wy­ra­źny ko­lor.

Trąbi­my

Iła­wa Głów­na.

Mi­nęli­śmy sta­ro­świec­ki mały przez kie­lich ko­mi­na dy­mi­ący pa­ro­wóz.

Mia­stecz­ko mdło-ko­lo­ro­we.

Bar­dzo mdło.

Na­gle my w dole, a z góry mija nas ja­skra­wa ka­mie­nicz­ka. Po­ma­ra­ńczo­wa w be­żo­we pro­sto­kąty. I już las. Bia­łe roz­ga­łęzie­nia, bia­ło-czar­ne splo­ty.

I już po le­sie. Bia­łe pole do nie­ba. Ni­skie­go.

I już znów las. Śnie­gi schy­lo­ne ga­łęzia­mi do sa­mej bia­łej zie­mi.

Lot­ni­cy wy­szli na ko­ry­tarz. Wro­ny.

Za War­sza­wą na po­cząt­ku dnia sta­ło dużo wy­so­kich drzew z czar­ny­mi punk­ta­mi w ko­ro­nie. A to wro­ny. Jesz­cze śpi­ące. Inne już wsta­ły, le­cia­ły.

Po śnie­gu ni­sko la­zła czar­na kula z ogo­nem. Ba­żant. Na jed­nym ro­wie pły­wa­ły wąsko kacz­ki.

3.

GAR­WO­LI­ŃSKA DE­KLA­MA­CJA

O CHU­ŚCIE WE­RO­NI­KI

Ce­sarz wodą puch­nie,

Kto go z niej od­dmuch­nie?

„Ce­sa­rzu, ce­sa­rzu,

W da­le­kim za­na­drzu

Jest ży­dow­ski ktoś,

Ma du­cha na głos”.

„Daj­cie tego pana tu!”

– Tru­tu­tu-tu-tu!!!

Gdzie żyd cudo-

wnik?

Za­bi­ty.

I zni­kł.

Więc trze­ba ra­tun­ku

Cho­ćby z wi­ze­run­ku.

Na te rady w Rzy­mie

Gwa­łt w Je­ro­zo­li­mie.

Pi­łat czu­je gro­my.

Re­wi­du­je domy.

Sze­dł szept o od­bi­ciu

Że ktoś ma w ukry­ciu.

I było: na chu­ście

W We­ro­ni­ki gnie­ździe.

W łó­żku to trzy­ma­ła.

Ale tam nie spa­ła.

Spoj­rzał w chu­s­tę ce­sarz.

Cho­ro­ba mu prze­szła.

„Co z tym pa­nem?” pyta

„Kto mi za­bił żyda?”

I zęba­mi zgrzy­ta.

Prze­stro­ga jak z dy­mem

Gna w Je­ro­zo­li­mę

Na ucho eli­cie

„Chwie­je wam się ży­cie”.

Ży­dzi nie lu­bie­ją

Po­ka­zać, co mają;

An­nasz i Ka­ifasz

Z kol­czy­ka­mi w uszach

Wszyst­ko po­ka­za­li

I po­sprze­da­wa­li.

A w nocy ucie­kli

Ze stra­chu wy­mi­ękli.

Przez Sy­rię i Kau­kaz

Cie­niem, nie na po­kaz

Bie­gli aż do Pol­ski

Pod ten las gar­wol­ski.

Do dziś stro­ny na­sze

An­na­sze, Kaj­fa­sze

Za­miesz­ku­ją, bo znam z bli­ska

Oso­by z na­zwi­ska.

A i Pi­łat wte­dy

Mu­siał uciec z bie­dy.

Bo je­den tu dziad

Za swych mło­dych lat

Chciał dziw­ną per­so­nę

Mieć za na­rze­czo­nę.

Ta rzym­skim pro­fi­lem

Pa­trza­ła przez chwi­lę

„Nie, ty mó­wisz do mnie

A two­ja myśl w oknie”.

Po­tem wie­ść go do­szła dum­na

Że to Pi­ła­tów­na.

Gar­wo­lin 4 czerw­ca 1980

Dzwo­ni­łem do prof. Misi, za­pro­si­ła mnie do sie­bie na przy­szłą śro­dę. Będzie oczy­wi­ście Ma­ry­na Żmi­grodz­ka. Ma­łgo­rza­ta Ba­ra­now­ska jesz­cze po­sie­dzi z pó­łto­ra mie­si­ąca w szpi­ta­lu. Szczęśli­wie za­strzy­ki dają sku­tek. Mam ją od­wie­dzić.

Przy­mie­rzam się do Gar­wo­li­ńskiej de­kla­ma­cji o chu­ście We­ro­ni­ki.

Naj­pierw taki rytm

„Ce­sarz ma pu­chli­nę wod­ną,

Kto by tu się cudu pod­jął”

a da­lej o uciecz­ce Kaj­fa­sza i An­no­na­sza

„Szli przez Sy­bir, szli przez Kau­kaz.

Szli bo­ka­mi, nie na po­kaz.

Cza­sem sie­dli, w cie­niu je­dli.

Aż do Pol­ski się przy­wie­dli

Sam na­zwi­ska ich znam z bli­ska.

I An­na­sze i Kaj­fa­sze

za­miesz­ku­ją stro­ny na­sze.

Pi­łat też tu mu­siał do­trzeć

Bo za mło­du jed­na ow­szem

Moja pra­wie na­rze­czo­na,

Rzym­ski pro­fil mia­ła ona,

Wie­ść mnie po­tem do­szła dum­na

Że to była Pi­ła­tów­na.

Więc mnie po­znaj. Na co cze­kasz?

De­kla­ma­tor Wa­cek pie­karz”.

Po­tem ta­kie pró­by ryt­mu

„Wiel­ki ce­sarz w Rzy­mie

Ma wod­ną pu­chli­nę.

Kto by mu ją od­jął

I cudu się pod­jął?”

Albo tak

„Ce­sarz wodą puch­nie.

Kto go z niej od­dmuch­nie?

„Ce­sa­rzu, ce­sa­rzu

W da­le­kim za­na­drzu

Jest u cie­bie żyd

Mia­łby na to chwyt.

„Daj­cie tego pana”

Tak go na­zwał, ano

na na na na na...

Po­dob­no go nie ma.

Dzi­ka śmie­rć go wzi­ęła.

Więc trze­ba ra­tun­ku.

Cho­ćby z wi­ze­run­ku.

Na te rady w Rzy­mie

Gwa­łt w Je­ro­zo­li­mie.

Pi­łat czu­jąc gro­my.

Re­wi­du­je domy.

Wie­ść szła o od­bi­ciu

Że ktoś ma w ukry­ciu.

I było – na chu­ście

w We­ro­ni­ki gnie­ździe.

W łó­żku to trzy­ma­ła.

Ale tam nie spa­ła.

Spoj­rzał w chu­s­tę ce­sarz.

Cho­ro­ba mu prze­szła.

Zna­la­złem całe pu­de­łko ko­pio­wych ołów­ków. To po An­to­nim. Ma­gne­to­fon nie­zbyt do­bry. Bar­dzo szu­mi. Mu­szę z nim iść do skle­pu.

Ile to ma się drob­nych prze­szkód, któ­re po­tra­fią skrzyw­dzić hu­mor. Wda­łem się w bal­la­dę, mia­łem ją roz­igrać, tyl­ko chcia­łem coś prze­dyk­to­wać. I już to tro­chę ener­gii się roz­ła­do­wa­ło.

Dwa zna­le­zi­ska do­bre. Ze sto chu­s­tek do nosa. I ze czter­dzie­ści ręcz­ni­ków.

Rano. Pi­sa­łem jed­nak.

Desz­czyk mży.

Po­zdra­wiam

Mi­ron

Li­sty prze­dru­ko­wu­je­my za uprzej­mą zgo­dą ad­re­sa­tów i spad­ko­bier­ców ad­re­sa­tów – Anny i Ta­de­usza So­bo­lew­skich, a ta­kże za zgo­dą spad­ko­bier­cy praw au­tor­skich do dzieł li­te­rac­kich Mi­ro­na Bia­ło­szew­skie­go – Hen­ka Pro­eme­go oraz ich de­po­zy­ta­riu­sza – Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry w War­sza­wie, za co ser­decz­nie dzi­ęku­je­my.

Ko­men­tarz edy­tor­ski

List 1.

Wiersz Ku­zyn­ka czy­li mo­loy­oga Bia­ło­szew­ski przy­go­to­wał do dru­ku za ży­cia, uka­zał się już po­śmiert­nie w to­mie Sta­ra pro­za. Nowe wier­sze (1984). Je­dy­na ró­żni­ca w sto­sun­ku do wer­sji z li­stu wy­stępu­je w ostat­nim sło­wie – w to­mie „sys­te­ma­tycz­nie”, w li­ście „sys­te­ma­tycz­ną”. Ową „mo­loy­ogą”, „nie­wi­do­mą me­dy­ta­tor­ką”, jak pier­wot­nie na­pi­sał po­eta, ale okre­śle­nie to skre­ślił, jest oczy­wi­ście ad­re­sat­ka li­stu, Ja­dwi­ga Sta­ńcza­ko­wa. Sta­ńcza­ko­wa mia­ła ro­dzi­nę w So­po­cie (Ma­ria Wi­niar­ska, jej cór­ka Jó­ze­fi­na Mu­si­dłow­ska i wnucz­ka Ma­ry­la Mu­si­dłow­ska) i często tam je­ździ­ła. 18 li­sto­pa­da 1978 Bia­ło­szew­ski przy­je­chał do So­po­tu wraz ze Sta­ńcza­ko­wą, któ­ra za­trzy­ma­ła się u ro­dzi­ny, on zaś w domu pra­cy twór­czej ZA­iKS, wcze­śniej za­trzy­mał się na krót­ko u Ha­li­ny Bo­cia­no­wej w Gda­ńsku (Ha­li­na w Pa­mi­ęt­ni­ku z po­wsta­nia war­szaw­skie­go). Sta­ńcza­ko­wa wró­ci­ła do War­sza­wy wcze­śniej niż Bia­ło­szew­ski i na­pi­sa­ła stam­tąd list, któ­ry tu za­miesz­cza­my na pra­wach anek­su, po­nie­waż od­po­wie­dź Bia­ło­szew­skie­go od­no­si się do roz­ma­itych wąt­ków po­ru­szo­nych wcze­śniej przez Ja­dwi­gę. Wiersz po­wstał już po wy­je­ździe Sta­ńcza­ko­wej. Dom krew­nych nie­wi­do­mej i go­tyc­ką hi­sto­rię z nim zwi­ąza­ną pi­sarz ujął wier­szem (Po­nie­miec­ka bal­la­da so­poc­ka, uka­za­ła się po­śmiert­nie w to­mie OHO, 1985) oraz w za­pi­sie dzien­ni­ko­wym z 18 li­sto­pa­da 1978 (Taj­ny dzien­nik, 2012). Do­pi­sek do li­stu za­wie­ra nie­zna­ny do­tąd wiersz Bia­ło­szew­skie­go, jak­kol­wiek w kon­wen­cji ku­ple­tu czy twór­czo­ści oko­licz­no­ścio­wej i żar­to­bli­wej.

Krzysz­tof Za­nus­si (ur. 1939) – ce­nio­ny pol­ski re­ży­ser.

Bo­że­na Ja­nic­ka (ur. 1934) – kry­tycz­ka fil­mo­wa, od 1969 do 1993 kie­ro­wa­ła dzia­łem pol­skim „Fil­mu”.

Prof. Mi­sia – Ma­ria Ja­nion (1926–2020), wy­bit­na pol­ska ba­dacz­ka li­te­ra­tu­ry, za­przy­ja­źnio­na z Bia­ło­szew­skim.

Ber­be­ra – Ewa Ber­be­ry­usz (1929–2020), dzien­ni­kar­ka, re­por­ta­żyst­ka i przy­ja­ció­łka pi­sa­rza.

Kwi­ry­na Zi­ęba – pro­fe­sor­ka Uni­wer­sy­te­tu Gda­ńskie­go, uczen­ni­ca Ma­rii Ja­nion.

Agniesz­ka Pe­tel­ska z d. Ko­strzęb­ska, po­lo­nist­ka, któ­ra na­pi­sa­ła pra­cę ma­gi­ster­ską u Ar­tu­ra San­dau­era o Bia­ło­szew­skim i tak po­zna­ła au­to­ra.

Anu­la Żu­row­ska, an­glist­ka, tłu­macz­ka, jo­gin­ka, astro­lo­żka, łączy­ły ją z Bia­ło­szew­skim fa­scy­na­cje ezo­te­rycz­ne.

Zdzi­sław Sta­ńczak – mąż Ja­dwi­gi, z któ­rym po­zo­sta­wa­ła w se­pa­ra­cji.

Le­szek So­li­ński (1926–2005) – wie­lo­let­ni part­ner i wspó­łlo­ka­tor Bia­ło­szew­skie­go, spad­ko­bier­ca praw au­tor­skich do jego twór­czo­ści, pa­rał się ta­kże ma­lar­stwem.

Swen – Sta­ni­sław Swen Cza­cho­row­ski (1920–1994), przy­ja­ciel Bia­ło­szew­skie­go do cza­su de­biu­tu ksi­ążko­we­go te­goż, po­stać w Pa­mi­ęt­ni­ku z po­wsta­nia war­szaw­skie­go, do­bry po­eta i pro­za­ik, za­wo­do­wy ak­tor.

List 2.

Je­śli się nie mylę, list do­ku­men­tu­je pod­róż Bia­ło­szew­skie­go do Gda­ńska, gdzie za­trzy­mał się u Ha­li­ny Bo­cia­no­wej i jej męża Alka, o czym wia­do­mo z za­pi­su z 12 mar­ca 1979 w Taj­nym dzien­ni­ku, jak­kol­wiek za­pis ten su­ge­ru­je, że nad mo­rze po­eta przy­był przed 20 mar­ca. Ten nie­zwy­kły list, po­wsta­ły być może z po­ci­ągo­wej nudy lub chęci i ener­gii do pi­sa­nia, lub obu tych rze­czy na­raz, ga­tun­ko­wo waha się mi­ędzy „ćwi­cze­niem li­te­rac­kim” a po­ema­tem pro­zą, pe­łen jest nie­zwy­kłych me­ta­for per­cep­cyj­nych.

List 3.

List do­ku­men­tu­je pra­cę po­ety nad wier­szem Gar­wo­li­ńska de­kla­ma­cja o chu­ście We­ro­ni­ki, któ­ry zo­stał za ży­cia po­ety skie­ro­wa­ny do pu­bli­ka­cji w to­mie OHO i uka­zał się po­śmiert­nie w 1985. List za­wie­ra za­rów­no wer­sję osta­tecz­ną, jak i wa­rian­ty tek­stu. Wer­sja opu­bli­ko­wa­na za­wie­ra na­stępu­jące zmia­ny: pi­sarz do­dał epi­graf we­dle opo­wie­ści Wa­cła­wa Per­czy­ńskie­go z Pu­zno­wa, po­pra­wio­no pi­sow­nię „Ży­dzi” (pi­sarz sto­so­wał mi­nu­sku­łę), „Chwie­je się wam ży­cie” (w ręko­pi­sie inny szyk, „Chwie­je wam się ży­cie”), w ręko­pi­sie za­pew­ne omy­łko­wo wy­stępu­je za­pis „Ka­ifasz” (ale po­tem już „Kaj­fa­sze”), co w dru­ku zo­sta­ło po­pra­wio­ne na „Kaj­fasz”.

Ma­ria Żmi­grodz­ka (1922–2000) – wy­bit­na znaw­czy­ni ro­man­ty­zmu, pro­fe­sor­ka w IBL PAN, ży­cio­wa part­ner­ka Ma­rii Ja­nion.

Ma­łgo­rza­ta Ba­ra­now­ska (1945–2012) – po­et­ka, pra­cow­nicz­ka IBL PAN. Wraz z Ma­rią Ja­nion i Ma­rią Żmi­grodz­ką przy­ja­źni­ły się z Bia­ło­szew­skim, któ­ry na­zy­wał je Eu­me­ni­da­mi.

An­to­ni Pie­kut – dru­gi mąż mat­ki Bia­ło­szew­skie­go, Ka­zi­mie­ry.

Piotr So­bol­czyk

KRY­STY­NA RO­DOW­SKA

Con­ti­nu­um

Basi, Przy­ja­ció­łce od­zy­ska­nej

niech ście­żki nie za­ra­sta­ją!

w ogro­dach, w my­śle­niu, mi­ędzy lu­dźmi

niech dzi­ko­ść ży­cia nie za­wsze

wy­słu­gu­je się śmier­ci

niech trzy krop­ki w urwa­nym zda­niu

do­cze­ka­ją dal­sze­go ci­ągu

a krew w ży­łach zmro­żo­nych uczuć

zno­wu za­cznie odży­wiać ser­ce

chcę iść wci­ąż przez cie­bie, na prze­łaj

cie­bie, skra­jem cie­bie,

nie­znu­że­nie,

nie­znu­dze­nie

jak deszcz, mo­no­ton­ny,

gdy zszy­wa

wi­dzial­ne z nie­wi­dzial­nym

2.7.2022

Vil­lan­ci­co

na­gry­wa­łam au­dy­cję w ra­dio­wym stu­dio

opo­wia­da­jąc nie­wi­dzial­nym słu­cha­czom

o vil­lan­ci­co – za­raz po prze­bu­dze­niu

sen, któ­ry sam się opo­wia­da,

jesz­cze żywy

coś poza mną rzu­ci­ło ka­myk w wodę;

ska­cze co­raz da­lej i da­lej,

wznie­ca­jąc plusk i blask

w ob­cym sło­wie vil­lan­ci­co

hisz­pa­ńskim od­po­wied­ni­ku ko­lędy

prze­chwy­co­nym w ostat­niej chwi­li snu

2.7.2022

KRY­STY­NA RO­DOW­SKA

„Re­zy­dent­ka” w cie­niu ba­zy­li­ki

(Za­pi­ski z Bor­de­aux, maj – czer­wiec 2004, frag­ment)

No więc je­stem „re­zy­dent­ką”. Prze­mie­ni­łam się w nią od po­ło­wy maja, kie­dy to prze­stąpi­łam próg tego pi­ęk­ne­go, wy­god­ne­go miesz­ka­nia, gdzie w sa­lo­nie na dole (bo jest tu ta­kże przy­tul­na góra) po­wi­tał mnie wspa­nia­ły bu­kiet kwia­tów, jak­by na znak, że je­stem tu­taj oso­bą ocze­ki­wa­ną, na wła­ści­wym miej­scu. „Re­zy­dent­ka”, to coś wi­ęcej, bar­dziej uro­czy­ście, niż miesz­kan­ka, lo­ka­tor­ka, oso­ba w da­nym miej­scu prze­by­wa­jąca. Jesz­cze tro­chę wody w Ga­ron­nie musi upły­nąć, za­nim zdej­mę cu­dzy­słów ze sło­wa, któ­re ma mnie w tym mie­ście okre­ślać, wy­zna­czać mi za­da­nia, obo­wi­ąz­ki i przy­wi­le­je. Nie po to tu przy­je­cha­łam, by spędzić przy­zna­ny mi wiel­ko­dusz­nie przez sze­fa AR­PEL[1] czas w skó­rze ano­ni­ma, czy bez­tro­skiej tu­ryst­ki. To praw­da, nie wie­dzia­łam, co mnie tu­taj cze­ka, ale z góry za­ak­cep­to­wa­łam ry­zy­ko, wi­ążące się z okre­śle­niem „re­zy­dent­ka”, uzna­łam, że to mia­no mi nie prze­szka­dza, wręcz prze­ciw­nie, ja­koś mnie no­bi­li­tu­je.

Ale skąd się wzi­ęłam w tym kom­for­to­wym, wy­po­sa­żo­nym we wszyst­kie po­trzeb­ne sprzęty i me­ble lo­ka­lu na uli­cy Prévôté, czy­li Żan­dar­me­rii Po­lo­wej? Z ja­kiej, wpi­sa­nej w mój sen o so­bie sa­mej za­po­wie­dzi? Fak­ty są ta­kie, że przy­je­cha­łam po­ci­ągiem TGV z Pa­ry­ża, odłącza­jąc się – po wy­pe­łnie­niu przy­pi­sa­nej mi części pro­gra­mu: wspól­ne­go z fran­cu­skim po­etą spo­tka­nia ze słu­cha­cza­mi w Cen­tre Pom­pi­dou – od grup­ki pi­sa­rzy z kra­ju, głów­nie mło­dych[2], za­pro­szo­nych, po­dob­nie jak ja, do wzi­ęcia udzia­łu w Pol­skim Se­zo­nie Kul­tu­ral­nym 2004 we Fran­cji. Ale gdzie szu­kać po­cząt­ku tej nie­wi­dzial­nej nit­ki, któ­ra już daw­no, daw­no temu zwi­ąza­ła mnie z Bor­de­aux, z tym, co to mia­sto, a ra­czej jego bli­ższe, może dal­sze oko­li­ce, choć nie cho­dzi mi o sław­ne kró­le­stwo zna­ko­mi­te­go wina, uosa­bia­ły dla mnie? I na­gle mnie olśni­ło: prze­cież za­wsze chcia­łaś zo­ba­czyć na wła­sne oczy te nie­ko­ńczące się fio­łko­we wrzo­so­wi­ska, owe słyn­ne lan­dy na po­łud­nie od mia­sta, o któ­rych czy­ta­łaś w The­re­se De­squ­ey­ro­ux Fra­nço­is Mau­ria­ca, jed­ne­go z wiel­kich trzech M, przy­pi­sa­nych Bor­de­aux: Mon­te­squ­ieu (spo­lsz­czo­ny Mon­te­skiusz), Mon­ta­igne, i wła­śnie on, Mau­riac...

Uli­ca Żan­dar­me­rii Po­lo­wej sąsia­du­je in­try­gu­jąco (bo mu­szą być ja­kieś hi­sto­rycz­ne po­wo­dy) z ba­zy­li­ką Świ­ęte­go Seu­rin. Tak brzmi po fran­cu­sku imię du­cho­we­go pro­tek­to­ra świ­ąty­ni. Za­nim do­wiem się o nim cze­goś wi­ęcej, wy­bio­rę się na zwie­dza­nie jego pra­sta­re­go przy­byt­ku. Wi­zy­ta będzie chy­ba z prze­wod­ni­kiem, płat­na. Sąsiedz­two mo­jej rési­den­ce za­słu­gu­je z pew­no­ścią na to, żeby w jego po­zna­wa­nie za­in­we­sto­wać. Po­tem wy­bio­rę się do bi­blio­te­ki, tej głów­nej, gdzie pra­cu­je So­phie Cham­bard, ar­tyst­ka-ma­lar­ka, żona sze­fa AR­PEL, Clau­de’a, któ­ry mnie tu za­pro­sił...

Płat­ne zwie­dza­nie ba­zy­li­ki? Tak by było, taki jest stan­dard, gdy­bym nie na­tknęła się na... Jean-Pier­re’a Camp­de­lo­up (nie je­stem pew­na, czy taka pi­sow­nia jego na­zwi­ska jest wła­ści­wa, ale to za­szy­fro­wa­ne w nim „wil­cze pole” spodo­ba­ło mi się). Wy­szli­śmy so­bie na­prze­ciw, a gdy usły­szał, że chcia­ła­bym zwie­dzić ba­zy­li­kę, na­tych­miast za­ofe­ro­wał mi swo­je to­wa­rzy­stwo, wia­do­mo­ść zaś, że je­stem Po­lką, „pro­sto od Jana Pa­wła II” – nie­pod­wa­żal­ne­go au­to­ry­te­tu w jego oczach – wzbu­dzi­ła w nim za­chwyt. Jan-Piotr Wil­cze­po­le (jak do­brze brzmi to spo­lsz­cze­nie jego imie­nia i na­zwi­ska!) opo­wie­dział mi, kim był pa­tron ba­zy­li­ki Sa­int Seu­rin, czy­li... Se­ve­ri­nus z Nie­miec, któ­re­mu Bóg na­ka­zał pły­nąć do Bor­de­aux, gdzie na bi­sku­pim stol­cu za­sia­dał wów­czas świ­ęty – a ja­kże! – Ar­mand, ten zaś przy­jął go z po­ko­rą, ustępu­jąc przy­by­szo­wi miej­sca i god­no­ści; ów gest opła­cił mu się, bo świ­ąto­bli­wy Se­ve­ri­nus zma­rł dużo wcze­śniej, tak że Ar­mand mógł po­now­nie ob­jąć we wła­da­nie ba­zy­li­kę.

Opo­wia­dał mi też, co się kry­je pod pod­szew­ką bar­dzo zna­nych le­gend. Hra­bia Ro­land z Oli­vie­rem – bo­ha­te­ro­wie Pie­śni o Ro­lan­dzie, naj­star­sze­go fran­cu­skie­go epo­su ry­cer­skie­go – zgi­nęli, by­naj­mniej nie chwa­leb­nie, w wal­ce z Sa­ra­ce­na­mi, lecz... z Ba­ska­mi, któ­rych na­pa­dli i złu­pi­li. A świ­ęty Mar­cel (?) nie do­stał pa­sto­ra­łu od świ­ęte­go Pio­tra, bo żył o jed­no stu­le­cie pó­źniej. Mój spon­ta­nicz­ny nar­ra­tor, oczy­wi­ście, nie przed­sta­wił mi do­wo­dów na po­par­cie swo­ich kon­tro­wer­syj­nych, zwłasz­cza tej pierw­szej, wer­sji opo­wie­ści, na­le­żących we Fran­cji do ka­no­nu lek­tur, wy­star­czył mu wy­raz za­sko­cze­nia czy mil­czące­go scep­ty­cy­zmu, któ­ry za­pew­ne ma­lo­wał się na mo­jej twa­rzy.

Same cuda i dzi­wy. Na sar­ko­fa­gu z pi­re­nej­skie­go mar­mu­ru „ręka bo­ska” jest rącz­ką dziec­ka i trzy­ma wie­niec lau­ro­wy. Ko­bie­ta, któ­ra ze­szła ze mną do kryp­ty, ma puz­zle za­miast twa­rzy: ukła­dan­ka pa­sów i kwa­dra­tów w ró­żnych ko­lo­rach skła­da się na po­ka­źny frag­ment jej po­licz­ka i szyi, ni­g­dy nie wi­dzia­łam tak prze­dziw­nej kom­po­zy­cji.

Jean-Pier­re Camp­de­lo­up lub Can­te­lo­us, eks­ban­kier o wło­skiej uro­dzie kar­dy­na­ła Ma­za­ri­nie­go w epo­ce świet­no­ści, na­zy­wa ją jeu­ne fil­le (dziew­czy­ną). On ta­kże jest mi­strzem kom­po­zy­cji: po­ka­zu­je mi skrom­nie szczy­ty or­na­men­tów drew­nia­nej po­li­chro­mii w ka­pli­cy. Mówi: „to nie jest rze­źba, ja w tym miej­scu po­ło­ży­łem skręco­ny ko­rzeń wi­no­ro­śli”. In­nym ra­zem, wska­zu­je mi ala­ba­stro­we fi­gur­ki świ­ętych czy anio­łów, zdra­dza­jąc se­kret: „wszyst­kie były bez głów, to ja je do­ro­bi­łem”.

Tak prze­my­śl­nie „uzu­pe­łnio­na” ba­zy­li­ka Świ­ęte­go Se­we­ry­na ma­je­sta­tycz­nie wzno­si się (choć ta­kże za­pa­da), i co naj­wa­żniej­sze – żyje! A jest to prze­cież naj­star­sza z dwóch ba­zy­lik w mie­ście, jako że ta młod­sza, Świ­ęte­go Mi­cha­ła, usy­tu­owa­na po dru­giej stro­nie Bor­de­aux, w sty­lu go­ty­ku pło­mie­ni­ste­go (flam­boy­ant), ze sto­jącą osob­no dzwon­ni­cą, zo­sta­ła wznie­sio­na na prze­ło­mie XIV i XV wie­ku, pod­czas gdy ta pierw­sza, ro­ma­ńska, zbu­do­wa­na na po­cząt­ku XI wie­ku, po­wsta­ła na miej­scu wcze­sno­chrze­ści­ja­ńskie­go cmen­ta­rzy­ska, da­to­wa­ne­go na IV wiek no­wej ery. Wy­star­czy­ło wy­jść z mo­jej rési­den­ce, by w ci­ągu pi­ęciu mi­nut zna­le­źć się w głów­nej na­wie ba­zy­li­ki... To­też na­wie­dza­łam to miej­sce, w nie­dzie­lę, choć nie ka­żdą. Kie­ro­wa­ła mną przede wszyst­kim cie­ka­wo­ść: jak też wy­gląda z bli­ska sto­su­nek do re­li­gii Fran­cu­zów, o któ­rych ode­jściu od wia­ry, ba! la­ic­ko­ści, tro­chę się na­czy­ta­łam.

Spo­tka­ło mnie po­zy­tyw­ne za­sko­cze­nie. Świ­ąty­nia była tłum­nie na­wie­dza­na, co wi­ęcej, mężczy­źni i ko­bie­ty bra­li czyn­ny udział w ry­tu­ale mszy; za­opa­trze­ni w wy­dru­ki słów pie­śni, śpie­wa­li gło­śno i z prze­jęciem, ko­bie­ty udzie­la­ły się, czy­ta­ły Sło­wo Boże, a na­wet roz­no­si­ły ko­mu­nię, po­da­jąc ją prze­wa­żnie na rękę, co w pol­skich ko­ścio­łach na­le­ży wci­ąż do rzad­ko­ści.

Naj­wi­ęk­sze wra­że­nie jed­nak zro­bi­ła na mnie ho­mi­lia pro­bosz­cza na te­mat przy­go­to­wań dziew­cząt i chłop­ców do pierw­szej ko­mu­nii, jako że czas był wła­śnie od­po­wied­ni. Ksi­ądz kła­dł na­cisk na prio­ry­tet prze­ży­cia du­cho­we­go tego mo­men­tu w ich ży­ciu, świa­do­me­go (w od­ró­żnie­niu od chrztu) spo­tka­nia z Bo­giem, a nie ocze­ki­wa­nia przede wszyst­kim od ro­dzi­ny pre­zen­tów i stro­jów: ten dru­gi ele­ment ce­re­mo­nii od­no­sił się nie tyl­ko do dziew­czy­nek, lecz ta­kże do chłop­ców, któ­rych ko­mu­nij­ne, bia­łe pe­le­ry­ny, były – o dzi­wo! – prze­chod­nie, prze­ka­zy­wa­ne pó­źniej tym, któ­rzy w na­stęp­nym roku mie­li przy­stąpić do sto­łu Pa­ńskie­go. Do dziew­cząt skie­ro­wa­ny był apel o pro­sto­tę i skrom­no­ść stro­ju. Nie chcia­łam wie­rzyć uszom. Przed ocza­mi sta­nęły mi na­tych­miast po­cho­dy ma­łych Po­lek w suk­niach, nie­mniej wy­staw­nych jak ślub­ne, tych wszyst­kich le­d­wie na­sto­let­nich ele­gan­tek, tak­su­jących kry­tycz­nym lub za­zdro­snym wzro­kiem ko­le­żan­ki, w asy­ście mam po­pra­wia­jących im loki czy kwia­ty we wło­sach. I te tłum­ne przy­jęcia w re­stau­ra­cjach, za­ma­wia­ne z kil­ku­mie­si­ęcz­nym wy­prze­dze­niem! Co za ró­żni­ca! Więc tak, po­my­śla­łam, se­ku­la­ry­za­cja części, za­pew­ne du­żej części spo­łe­cze­ństwa fran­cu­skie­go jest nie­zbi­tym fak­tem, ale ci, któ­rzy uwa­ża­ją się za wie­rzących, są kon­se­kwent­ni wo­bec wła­sne­go wy­bo­ru, chcą, po­tra­fią prze­ka­zać go dzie­ciom, nie jako zbiór pu­stych ge­stów, lecz du­cho­wą war­to­ść.

W dro­dze do Bi­blio­te­ki Miej­skiej, gdzie pra­cu­je ma­lar­ka So­phie Cham­bard, zgu­bi­łam mój duży, lek­ki szal w od­cie­niach czer­ni, bie­li i brązu. W du­chu już się z nim po­że­gna­łam, choć z ża­lem. Lecz ja­kieś trzy go­dzi­ny pó­źniej cze­kał na mnie przy pla­cu Męczen­ni­ków Ru­chu Opo­ru. Czy­jaś tro­skli­wa ręka pod­nio­sła go z uli­cy i po­ło­ży­ła, zwi­ni­ęty w ru­lon, na pa­ra­pe­cie okna. Ucie­szy­łam się i... zdzi­wi­łam re­ak­cją nie­zna­ne­go mi miesz­ka­ńca czy miesz­kan­ki Bor­de­aux. Nikt so­bie nie przy­własz­czył cu­dze­go, ca­łkiem atrak­cyj­ne­go szcze­gó­łu stro­ju?

To, co się „dzie­je” przed ba­zy­li­ką, przy­pra­wia mnie o kon­ster­na­cję. Po­mie­sza­nie z po­pląta­niem. Na po­wierzch­ni zmie­rza­jącej sko­sem w kie­run­ku pla­cu Gam­bet­ty i alei Męczen­ni­ków Opo­ru (daw­niej alei Za­ko­cha­nych) wid­nie­je pro­sto­kąt­na mo­si­ężna pły­ta, z na­pi­sem zwra­ca­jącym się do prze­chod­nia mniej wi­ęcej ta­ki­mi oto sło­wa­mi: „Tu­taj, pod na­szy­mi sto­pa­mi, roz­ci­ąga­ło się nie­gdyś wiel­kie cmen­ta­rzy­sko, ne­kro­po­lia z pierw­szych wie­ków chrze­ści­ja­ństwa. To tu­taj Ka­rol Wiel­ki, w dro­dze po­wrot­nej z [w tym miej­scu na­pis jest za­tar­ty], w do­li­nie Ron­ce­ve­aux, zło­żył róg (oli­fant) Ro­lan­da, za­nim stał się le­gen­dar­nym piel­grzy­mem Za­cho­du do sank­tu­arium Świ­ęte­go Ja­ku­ba z Com­po­stel­li”. Kto stał się tym piel­grzy­mem? Ka­rol Wiel­ki? Ro­land?

Nie­for­tun­na skład­nia ca­łko­wi­cie za­ciem­nia sens zda­nia. Przy­naj­mniej w oczach tych, któ­rzy nie czy­ta­li Chan­son de Ro­land w prze­kła­dzie, rzecz ja­sna, Boya. Język nas za­pi­su­je, brak za­ży­ło­ści z nim i jego pu­łap­ka­mi.

Na polu zna­ków wi­zu­al­nych przed ba­zy­li­ką roz­gry­wa się dal­szy ciąg po­mie­sza­nia z po­pląta­niem: w od­le­gło­ści nie wi­ęk­szej niż dwa me­try od „pły­ty upa­mi­ęt­nia­jącej”, sie­dzi na ław­ce w alei po­god­ny klo­szard z ryżą bro­dą, le­d­wie wy­sza­mo­ta­ny z bez­ła­du cie­płe­go koca. Przy nim bu­tel­ka wody mi­ne­ral­nej; tak, płyn w niej jest kry­sta­licz­nie prze­źro­czy­sty, a spoj­rze­nie ry­że­go ol­brzy­ma ja­sne i przy­tom­ne. Od­wra­cam gło­wę, mi­ja­jąc go, choć mia­ła­bym ocho­tę raz jesz­cze mu się przyj­rzeć.

Ba­zy­li­ka, od bie­dy, od tej ca­łkiem po­god­nej bie­dy, ry­mu­je mi się jesz­cze przez chwi­lę z włó­częgą bez sto­li­ka, ale to, co wi­dzę nie­co da­lej, bli­żej pla­cy­ku za­baw dla dzie­ci, z ław­ka­mi dla to­wa­rzy­szących im mam, tuż obok świ­ąty­ni, jawi mi się jako oczy­wi­ste wy­zwa­nie, a ra­czej wy­pi­ęcie się na sa­crum: to pu­blicz­na ubi­ka­cja, do któ­rej zstępu­je się po schod­kach, przy­by­tek za pi­ęćdzie­si­ąt cen­ty­mów, któ­re na­le­ży przed sko­rzy­sta­niem z nie­go wrzu­cić w od­po­wied­ni otwór. Mimo au­to­ma­tycz­ne­go spłu­ki­wa­nia musz­li klo­ze­to­wej już „po wszyst­kim” (oso­bi­ście spraw­dzi­łam), nie­dwu­znacz­ny odór co chwi­lę za­ty­ka nos prze­chod­nia.

I jesz­cze je­den, za­błąka­ny w cza­sie i prze­strze­ni sym­bol kul­tu­ro­wy, bli­żej miej­sca in­tym­nych sku­pień niż pla­cy­ku za­baw: ka­mien­ny sar­ko­fag, oczy­wi­ście pu­sty, jak­by prze­nie­sio­ny tu­taj z hi­sto­rycz­nej alei rów­nie pu­stych sar­ko­fa­gów w Aly­scamp pod Ar­les. Swo­iste przy­po­mnie­nie śro­do­po­piel­co­wej sen­ten­cji: „Z pro­chuś po­wstał, w proch się ob­ró­cisz”.

Czy ku­mu­la­cja, kon­fron­ta­cje tych sąsiedztw tu­taj są za­mie­rzo­ne? Nie sądzę. Co nie osła­bia mo­je­go wra­że­nia, że spi­ętrze­nie zja­wisk z kręgu pro­fa­num tym bar­dziej na­pro­wa­dza my­śli w stro­nę nie­od­le­głe­go sa­crum, sku­pio­ne­go w syl­we­cie ba­zy­li­ki Świ­ęte­go Se­we­ry­na, przy­ci­ąga­jącej tu­ry­stów ze Sta­re­go i No­we­go Świa­ta, złak­nio­nych ob­ra­zów po­nad­cza­so­we­go Po­rząd­ku i Pi­ęk­na.

Na ty­łach świ­ąty­ni, przy wąskiej – jak wszyst­kie w tej oko­li­cy – ulicz­ce Zgo­dy (Con­cor­de), kwit­nie ogrom­na, roz­ło­ży­sta lipa. Już kwit­nie?

Prze­cież to do­pie­ro po­ło­wa maja, ostat­nie zaś dni były po­chmur­ne, na­wet desz­czo­we. Mój nos, za­chwy­co­ny bi­jącym od góry mio­do­wym za­pa­chem, zwró­cił mi uwa­gę na nie­zwy­kło­ść wy­da­rze­nia. Pod­nio­słam gło­wę ku skle­pie­niu nie­zli­czo­nych jak gwiaz­dy, zło­ci­stych kępek drob­nych kwia­tów. „Któ­ry to już raz prze­ko­nu­ję się, że »świ­ąty­ni« nie wy­my­ślił czło­wiek” (Bau­de­la­ire). Za­pew­ne mło­dziut­ki Ma­ro­ka­ńczyk, sprze­da­jący w swo­im skle­pi­ku co­dzien­nie owo­ce, nie uwa­ża lipy kwit­nącej w maju za coś nie­zwy­kłe­go. Przy­zna­ję mu ra­cję: tym za­pa­chem się od­dy­cha. A od­dech na­le­ży do rze­czy nie­wi­dzial­nych.

Za­czy­na się ruch. Zja­wia się Clau­de i ob­wiesz­cza mi moje pierw­sze za­da­nie dla mia­sta. Re­zy­dent­ką się jest nie od pa­ra­dy. Za dwa dni w Mu­zeum Akwi­ta­nii od­będzie się kon­cert pol­skiej skrzy­pacz­ki, Do­ro­ty An­der­szew­skiej i fran­cu­skiej pia­nist­ki, Del­phi­ne Bar­din. Przed kon­cer­tem ja wła­śnie mam opo­wie­dzieć fran­cu­skiej pu­blicz­no­ści, w skró­cie, co się dzia­ło w pol­skiej mu­zy­ce po Cho­pi­nie. Grom z ja­sne­go nie­ba! Ale prze­cież w prze­szło­ści by­łam czyn­ną mu­zycz­ką, gra­łam na for­te­pia­nie, śpie­wa­łam, stu­dio­wa­łam ta­kże hi­sto­rię mu­zy­ki, cho­dzi­łam gor­li­wie na pi­ąt­ko­we kon­cer­ty do Fil­har­mo­nii! Przy­pad­ki wie­dzą, co ro­bią. Nie ma się cze­go bać.

Po­wi­ta­łam kul­tu­ral­nych miesz­ka­ńców Bor­de­aux w ich języ­ku. A da­lej wszyst­ko po­to­czy­ło się bez­stre­so­wo; zła­pa­łam z nimi kon­takt. A gdy do­ta­rłam w mo­jej oso­bi­stej re­la­cji do Szy­ma­now­skie­go, wie­dzia­łam, że mu­szę za­ra­zić słu­cha­jących moim en­tu­zja­zmem do Sta­bat Ma­ter, Har­na­si, Pre­lu­diów, Pie­śni i in­nych utwo­rów kom­po­zy­to­ra, na­le­żące­go do mo­ich ulu­bio­nych. Po­dej­rze­wa­łam, że nie zna­ją tej mu­zy­ki i się nie po­my­li­łam. Być może pod­pa­dłam pol­skiej skrzy­pacz­ce: za mało uwa­gi po­świ­ęci­łam Wie­niaw­skie­mu...

Za ty­dzień – ko­lej­ny obo­wi­ązek re­zy­dent­ki (już bez cu­dzy­sło­wu), w tym sa­mym Mu­zeum Akwi­ta­nii od­będzie się po­kaz dwóch fil­mów wspó­łcze­snych pol­skich re­ży­se­rów: Za­nus­sie­go i Jana Ja­ku­ba Kol­skie­go. To Cwał i Hi­sto­ria kina w Po­pie­la­wach. Wie­dzia­łam, że Za­nus­si był zna­nym już na Za­cho­dzie fil­mo­wym na­zwi­skiem, więc chcia­łam za­cząć od nie­go, zwłasz­cza że Cwał ogląda­łam, uwa­ża­łam za wa­żny, ar­ty­stycz­ny ko­men­tarz do rze­czy­wi­sto­ści „za że­la­zną kur­ty­ną” i by­łam pe­łna po­dzi­wu dla fan­ta­stycz­nej roli Mai Ko­mo­row­skiej, nie wspo­mi­na­jąc już o jej bra­wu­ro­wej je­ździe kon­nej. Ale dla wi­dzów, czy na­wet ki­no­ma­nów z Bor­de­aux, film Kol­skie­go, któ­re­go na­zwi­sko nic im nie mó­wi­ło, był in­try­gu­jącą no­wo­ścią i wy­su­nął się na pierw­sze miej­sce. Zna­łam jego po­przed­nie, wcze­sne fil­my, Ja­ńcia Wod­ni­ka ogląda­łam – w du­żych od­stępach cza­su – dwa razy, nie spra­wi­ło mi więc trud­no­ści po­dzie­le­nie się z wi­dza­mi moim oneg­daj­szym za­uro­cze­niem. Ale aku­rat dużo pó­źniej­szej, au­to­bio­gra­ficz­nej Hi­sto­rii kina w Po­pie­la­wach nie zdąży­łam obej­rzeć, o czym lo­jal­nie w przed­dzień spo­tka­nia w Mu­zeum Akwi­ta­nii po­in­for­mo­wa­łam Clau­de’a. – Nie przej­muj się – od­pa­rł – przy­go­tu­ję Ci ści­ągę z in­ter­ne­tu. Do­praw­dy, Clau­de Cham­bard był to­wa­rzy­szem nie­za­wod­nym i, co wi­ęcej, dys­kret­nym.

Tak to nie­zna­ny film nie­zna­ne­go tu wcze­śniej pol­skie­go twór­cy za­wład­nął gu­stem i wy­obra­źnią pu­blicz­no­ści w Bor­de­aux. Nikt już nie chciał oglądać Cwa­łu, ani słu­chać o Za­nus­sim.

MIA­STA SZTU­KI –PA­RYŻ

MA­REK KĘDZIER­SKI

* * *

Jak uar­ty­stycz­nić „Kwar­tal­nik Ar­ty­stycz­ny” – parę lat temu gło­śno my­śla­łem w roz­mo­wie z Na­czel­nym, któ­ry pro­sił o su­ge­stie na te­mat przy­szłych nu­me­rów. W Kwar­tal­ni­ku jest dużo Ar­ty­zmu – to ab­so­lut­na ra­cja! – głów­nie jed­nak w do­me­nie sztu­ki sło­wa. Na­zbie­ra­ło się wpraw­dzie tro­chę ma­te­ria­łów o sztu­ce, by wspo­mnieć o dwóch, a wła­ści­wie trzech lub czte­rech to­mach lub blo­kach te­ma­tycz­nych o Gia­co­met­tim (któ­re­mu ani wcze­śniej, ani pó­źniej nie po­świ­ęco­no w kra­ju zbyt wie­le uwa­gi, a zwłasz­cza kry­tycz­nej re­flek­sji), był duży nu­mer o Fran­ci­sie Ba­co­nie, spo­ry blok o Lo­uise Bo­ur­ge­ois i kil­ka in­nych. Miał być nu­mer o Bran­cu­sim. Zgo­da, sztu­ka wra­ca wci­ąż w kwar­tal­ni­ko­wych tek­stach li­te­rac­kich i roz­wa­ża­niach o li­te­ra­tu­rze i sztu­ce – w tej ko­lej­no­ści, li­te­ra­tu­rze, a po­tem sztu­ce. A „art” w ar­ty­stycz­nym nie­co zo­bo­wi­ązu­je, ar­gu­men­to­wa­łem.

Nu­me­ry i blo­ki o Bec­ket­cie, Bern­har­dzie czy Gia­co­met­tim moc­no pod­kre­śla­ły rolę te­ry­to­rium, któ­re ka­żde­go z nich okre­śli­ło. Szu­ka­li­śmy ge­nius loci, a więc, wra­ca­jąc do źró­dło­sło­wu, obron­ne­go du­cha miej­sca. I od te­ry­to­rium Bec­ket­ta, Bern­har­da, Gia­co­met­tie­go prze­sze­dłem do per­spek­ty­wy od­wró­co­nej – do pa­no­ra­my miej­sca z lu­dźmi w jego tle. Tak zro­dził się po­my­sł cy­klu blo­ków te­ma­tycz­nych sku­pio­nych na mia­stach, w któ­rych po­wsta­je sztu­ka. Mia­sta sztu­ki, ro­bo­czo za­ty­tu­ło­wa­li­śmy blo­ki te­ma­tycz­ne w przy­szłych nu­me­rach „Kwar­tal­ni­ka”. Ale nie Flo­ren­cja, We­ne­cja, We­imar, Sal­zburg czy, bo ja wiem?, To­le­do. Nie mia­sta-per­ły, w któ­rych wład­ca czy me­ce­nas, wiel­kie mu­zeum czy słyn­na ope­ra, do­mi­nu­je nad sztu­ką, tyl­ko wiel­kie mia­sta, nie­raz cha­otycz­ne, nie­bez­piecz­ne, brud­ne, sku­pi­ska o wiel­kiej ma­sie bez­wład­no­ści, któ­ra nie da się do­mi­nu­jące­mu prze­wi­dy­wal­nie ste­ro­wać. Me­tro­po­lie, któ­rych gra­ni­ce są kwe­stią umow­ną, przy­naj­mniej w okre­ślo­nym punk­cie cza­su. Sku­pi­ska ludz­kie, któ­re wi­ążą nie­zli­czo­ne ener­gie, nie­kie­dy wy­bu­cho­wo, a ich fi­zycz­na wiel­ko­ść wy­twa­rza nie tak oczy­wi­stą w wy­pad­ku in­nych miast war­to­ść nad­da­ną, w sfe­rze kul­tu­ry. W nie­któ­rych splo­tach cza­su po­ka­zu­jące resz­cie świa­ta, do­kąd idzie­my jako cy­wi­li­za­cja. Mia­sta, w któ­rych wie­lu śmier­tel­ni­ków nie tyl­ko nie ma po­trze­by sztu­ki, ale na­wet prze­cho­dząc obok niej, jej nie za­uwa­ża. Choć na­wet wte­dy jest ona w ży­ciu owe­go śmier­tel­ni­ka dys­kret­ną obec­no­ścią, bez niej by­łby kimś in­nym – przy­naj­mniej trze­ba mieć taką na­dzie­ję.

Na pierw­szy ogień miał pó­jść Pa­ryż, usta­li­łem wów­czas z Re­dak­to­rem. Ale nie rzu­ci­my się z mo­ty­ką na sło­ńce, nie będzie­my sta­wiać so­bie za cel syn­te­zy, na­wet naj­skrom­niej­szej, żad­nych też do­głęb­nych ana­liz, lecz po pro­stu utrwa­le­nie kil­ku mi­ga­wek. Mo­men­tauf­nah­me, jak mó­wił Schle­gel, swe­go ro­dza­ju na­gra­nie mo­men­tu, chwi­li ulot­nej, tu na­su­wa się fran­cu­skie sło­wo in­stan­tan­ta­né, w ro­zu­mie­niu cze­goś, co dzie­je się bły­ska­wicz­nie, w jed­nej chwi­li, ale i cze­goś, co bły­ska­wicz­nie się ulat­nia, roz­pusz­cza się w nie­byt, albo prze­cho­dzi w inny stan sku­pie­nia, jak kawa in­stant.

Utrwa­la­nie mi­ga­wek ma jed­nak w so­bie coś z re­ma­nen­tu, spo­rządza­nia in­wen­ta­rza – i wła­śnie w Pa­ry­żu wi­dać to jak na dło­ni, tym bar­dziej że wszyst­ko jest na ogół świet­nie udo­ku­men­to­wa­ne. Spo­tka­nie te­ra­źniej­szo­ści z tym, z cze­go czer­pie, na czym wzra­sta­ła. Kil­ka mi­ga­wek z in­wen­ta­rza te­ra­źniej­szo­ści, z na­dzie­ją na to, że w ak­tu­al­nym prze­gląda się bez­cza­so­we.

I jesz­cze jed­no – za­ło­że­niem było za­węzić pole. Po pierw­sze, omi­jać li­te­ra­tu­rę, umie­ścić w na­wia­sie, ta­kże mu­zy­kę i sztu­ki spek­ta­klu. Choć to by­ło­by fa­scy­nu­jące, tu­taj chcia­łem przyj­rzeć się sztu­ce wi­zu­al­nej. Po dru­gie, ogra­ni­czyć się ge­ne­ral­nie do wspó­łcze­sno­ści, choć oczy­wi­ście w ry­zach prze­szło­ści. I, jak wspo­mnia­łem, nie ku­sić się o pe­łną pa­no­ra­mę, tyl­ko bez zbyt­nich am­bi­cji re­la­cjo­no­wać to, co te­raz. Po trze­cie, dla tego, co te­raz, wy­zna­czyć ramy cza­so­we, i tu wy­bór padł prag­ma­tycz­nie na mie­si­ąc ma­rzec 2022 – pa­ry­ska wio­sna zbie­ga­ła się w cza­sie ze zno­sze­niem re­stryk­cji, któ­re przez dwa lata moc­no zdez­or­ga­ni­zo­wa­ły funk­cjo­no­wa­nie in­sty­tu­cji kul­tu­ry, za­kła­da­jących fi­zycz­ną obec­no­ść pu­blicz­no­ści. Po czwar­te, tek­sty przed­sta­wio­ne mia­ły z sobą wcho­dzić w dia­log, pre­zen­to­wać spoj­rze­nie osób pa­trzących z od­mien­nej per­spek­ty­wy. Dwie pary oczu wi­dzia­ły pa­ry­ską wio­snę ina­czej już cho­ćby z tego względu, że za­pro­si­łem do wspó­łpra­cy ko­goś, kto nie miesz­ka we Fran­cji, lecz w Kra­ko­wie, a tym sa­mym miał nie­uśpio­ną per­cep­cję rze­czy, któ­rych ktoś przy­zwy­cza­jo­ny do spo­ty­ka­nia ich na co dzień, często nie za­uwa­żał. Alek­san­dra No­sal­ska przy­go­to­wu­je dok­to­rat o mo­der­ni­zmie w ar­chi­tek­tu­rze, więc o sztu­ce wy­po­wia­da się tak jak hi­sto­ry­cy sztu­ki – pro­si­łem ją tyl­ko o umiar­ko­wa­nie w kwe­stii przy­pi­sów. Jej dwa tek­sty też sta­no­wią pe­wien dia­log, je­den zaj­mu­je się ar­chi­tek­tu­rą mu­ze­ów wspó­łcze­snych, dru­gi obiek­ta­mi usta­wio­ny­mi w tych mu­ze­ach. Mój tekst o do­słow­nie kil­ku wy­bra­nych wy­sta­wach uzu­pe­łnia inny, któ­ry w cen­trum sta­wia nie­wiel­kie roz­mia­rem te­ry­to­rium w pro­mie­niu ty­si­ąca me­trów od jed­ne­go wy­bra­ne­go bu­dyn­ku na obrze­żu ści­słe­go śród­mie­ścia świa­to­wej me­tro­po­lii.

Ma­rek Kędzier­ski

ALEK­SAN­DRA NO­SAL­SKA

Mu­zea no­wo­cze­sno­ści– frag­men­ty mia­sta

Pa­ryż – mia­sto amal­ga­mat, sta­pia­jący re­al­no­ść z fan­ta­sma­go­rią, pro­zę co­dzien­no­ści z eg­zal­ta­cją. Wskrze­sza daw­ne sym­bo­le i po­wo­łu­je dzi­siej­sze, re­zo­nu­jąc mi­nio­ne w tym, co wspó­łcze­sne. Zna­le­źli­śmy się w Pa­ry­żu na wio­snę tego roku, cie­ka­wi ak­tu­al­nych wy­staw, bie­żących te­ma­tów oraz ar­chi­tek­to­nicz­nych ram dla ko­lek­cji i zbio­rów sztu­ki. Na­słu­chu­jący ge­nius loci mia­sta, wy­czu­le­ni na hi­sto­rycz­ne re­mi­ni­scen­cje, przy­po­mi­na­li­śmy Ben­ja­mi­now­skie­go flâneu­ra. Wta­pia­jąc się w tłum, to zno­wu dy­stan­su­jąc od ludz­kich zgro­ma­dzeń, pró­bo­wa­li­śmy uchwy­cić ak­tu­al­ną pa­no­ra­mę Pa­ry­ża. Zwie­dzi­li­śmy wie­le wy­staw i bu­dyn­ków, chcąc do­świad­czyć mia­sta – „Uli­ca pro­wa­dzi flâneu­ra przez czas już znik­nio­ny”[1] – pi­sał au­tor Pa­sa­ży. Prze­mie­rza­jąc sto­li­cę Fran­cji, by­li­śmy uwi­kła­ni w prze­szło­ść nie tyl­ko dla­te­go, że pa­trzy­li­śmy na re­lik­ty po­przed­nich epok i mie­li­śmy w pa­mi­ęci wspo­mnie­nia przy­by­wa­jących tu przed nami, ale rów­nież z po­wo­du tego, że ogląda­jąc wspó­łcze­sną tkan­kę mia­sta, za­sta­na­wia­li­śmy się nad jej do­pa­so­wa­niem do wcze­śniej­szych eta­pów jej roz­wo­ju. Co praw­da kon­se­kwent­ne wy­ty­cza­nie ce­lów i pla­nu mar­szru­ty to an­ty­te­za flâneu­row­skiej włó­częgi, bo na­wet je­śli na­sza tra­sa przy­po­mi­na la­bi­rynt, to dla­te­go, że nie spo­sób po­łączyć w nie­prze­rwa­nej nar­ra­cji ró­żno­rod­nych por­tre­tów Pa­ry­ża. Nie­wąt­pli­wie jed­nak frag­men­ta­rycz­ne spoj­rze­nie na mia­sto jest zgod­ne z Ben­ja­mi­now­ską stra­te­gią mon­ta­żu. Pa­no­ra­ma Pa­ry­ża po­ka­zu­je mia­sto jako wie­lo­wąt­ko­wą mo­zai­kę, prze­pla­ta­jące się gło­sy, któ­re nio­są ró­żno­rod­ny ci­ężar i te­ma­ty­kę.

W tym pa­ry­skim ko­la­żu wy­jąt­ko­we miej­sce zaj­mu­je mu­zeum: może być trak­to­wa­ne jako au­to­no­micz­ne dzie­ło, sa­mo­ist­ne osi­ągni­ęcie ar­chi­tek­tu­ry bądź jako sce­ne­ria dla re­lik­tów prze­szło­ści i prak­tyk ar­ty­stycz­nych. Bu­dy­nek mu­zeum, któ­re­go funk­cja po­le­ga na ochro­nie oraz pre­zen­ta­cji przed­mio­tów i wy­da­rzeń, rów­no­cze­śnie po­bu­dza u zwie­dza­jących do­świad­cze­nie for­my ar­chi­tek­to­nicz­nej: re­la­cji wi­zu­al­nych i gry z prze­strze­nią. Jest fe­no­me­nem wy­nu­rza­jącym się z prze­szło­ści, prze­ka­zem o tym, co mi­nio­ne, a za­ra­zem nar­ra­cją o zja­wi­skach nie­daw­nych lub wspó­łcze­snych. Będąc ści­śle ze­spo­lo­na z opo­wie­ścią o cza­sie, prze­strzeń mu­ze­al­na czas za­trzy­mu­je, a we­jście do niej prze­ra­dza się w eska­pi­stycz­ną wędrów­kę. Zwi­ąza­ne z kon­kret­nym miej­scem, mu­zeum prze­no­si wi­dza do in­nych prze­strze­ni, na od­le­głe lądy. Pod­sy­ca od­czu­cia i re­flek­sje, ale jest rów­nież, last but not le­ast, punk­tem spo­tkań i roz­ryw­ki.

No­tre Dame

Wy­bit­nym re­zer­wu­arem prze­szło­ści jest ka­te­dra No­tre-Dame de Pa­ris. Je­den z pierw­szych przy­kła­dów sty­lu go­tyc­kie­go, prze­cho­wu­je śre­dnio­wiecz­ną ma­estrię i jej pó­źniej­sze in­ter­pre­ta­cje, zwłasz­cza te z XIX wie­ku. Funk­cjo­nu­je jako świ­ąty­nia i miej­sce zwie­dza­nia, a siła jej sym­bo­lu, czer­pi­ąca z hi­sto­rii i daw­nych dzieł sztu­ki, prze­pla­ta się z od­bi­cia­mi kre­owa­ny­mi przez wspó­łcze­sną kul­tu­rę. „Z ko­ścio­ła Sa­int-Séve­rin już tyl­ko do prze­by­cia za­ułek i wy­ra­sta No­tre-Dame, jak wiel­ki, za­trzy­ma­ny w bie­gu sta­tek. Pa­trzę na ka­te­drę No­tre-Dame, jak na ob­raz ob­ra­zów; na to, co wi­dzę wła­sny­mi ocza­mi, na­kła­da­ją się dzie­si­ąt­ki wi­dzeń ma­lar­skich, fron­ton ka­te­dry Mo­ne­ta i mrocz­ne wnętrze na­ma­lo­wa­ne przez Gie­rym­skie­go”[2] – pi­sa­ła Ju­lia Har­twig w dzien­ni­kach pod­ró­ży, re­la­cjo­nu­jąc swój po­byt w Pa­ry­żu w 1986 roku. Ogląda­jącym ka­te­drę dzi­siaj, na rze­czy­wi­stą bry­łę na­kła­da­ją się za­ko­twi­czo­ne w pa­mi­ęci zbio­ro­wej ob­ra­zy po­ża­ru z 2019 roku. Roz­wój ka­ta­stro­fy oraz zma­ga­nia z ży­wio­łem od­two­rzył Jean-Ja­cqu­es An­naud w re­tro­spek­tyw­nym fil­mie No­tre-Dame brûle (No­tre Dame pło­nie), któ­ry wsze­dł do kin 16 mar­ca tego roku. Zre­ali­zo­wa­ny z roz­ma­chem, cza­sa­mi z nie­co pa­te­tycz­ną prze­sa­dą, po­ka­zu­je ska­lę przed­si­ęw­zi­ęcia, ja­kim było uga­sze­nie ka­te­dry, wpi­su­jąc się w nar­ra­cję o wa­dze sym­bo­lu i ran­dze za­byt­ku. Jed­nak przede wszyst­kim ob­raz An­nau­da to do­wód uzna­nia nie­stru­dzo­nej od­wa­gi stra­ża­ków i osób za­an­ga­żo­wa­nych w ra­to­wa­nie bu­dyn­ku.

Ży­wioł spa­lił dach świ­ąty­ni i wi­ęźbę da­cho­wą z XIII wie­ku, znisz­cze­niu ule­gło przęsło skle­pie­nia nawy głów­nej i frag­ment skle­pie­nia pó­łnoc­nej części tran­sep­tu, ru­nęła sy­gna­tur­ka zwie­ńczo­na igli­cą pro­jek­tu Eu­gène’a Viol­let-le-Duca. Wie­czór uko­iła za­po­wie­dź od­bu­do­wy ka­te­dry, któ­rą zło­żył Em­ma­nu­el Ma­cron. De­kla­ra­cja pre­zy­den­ta wzbu­dzi­ła re­flek­sję nad wspó­łcze­snym ro­zu­mie­niem ar­chi­tek­tu­ry świ­ątyń go­tyc­kich. Ka­te­dra, jak pi­sał, opat Sa­int-De­nis, Su­ger, wspó­łod­po­wie­dzial­ny za re­wo­lu­cję ar­chi­tek­to­nicz­ną w epo­ce śre­dnio­wie­cza, mia­ła sta­no­wić ob­raz rze­czy­wi­sto­ści nad­przy­ro­dzo­nej. Me­to­da ana­go­gicz­na pro­wa­dzi­ła­by zgro­ma­dzo­nych w świ­ąty­ni od kon­tem­pla­cji ma­te­rial­ne­go pi­ęk­na do po­zna­nia rze­czy­wi­sto­ści po­za­zmy­sło­wej. Otto von Sim­son, ba­dacz sym­bo­li­ki ar­chi­tek­tu­ry go­tyc­kiej, po­sta­wił hi­po­te­zę, że ory­gi­nal­na wy­mo­wa ka­tedr prze­brzmia­ła: „Kul­tu­ra śre­dnio­wiecz­na może wca­le nie być nam bli­ższa niż kul­tu­ra grec­ka czy egip­ska; co wi­ęcej, świat, w któ­rym ży­je­my zro­dził się wła­śnie z bun­tu wo­bec du­cho­we­go po­rząd­ku śre­dnio­wie­cza. Jed­na­kże ka­te­dry go­tyc­kie, wy­raz tego po­rząd­ku, sto­ją po dziś dzień i słu­żą kul­to­wi [...] Za­ra­zem jed­nak do­zna­nia, ja­kie bu­dzi w nas ka­te­dra, tłu­mi w du­żej mie­rze przy­zwy­cza­je­nie. Wła­śnie dla­te­go, że ka­te­dry są użyt­ko­wa­ne, go­tyk stał się kon­wen­cją”[3]. Na­wet je­że­li wspó­łcze­sny od­bior­ca nie wa­lo­ry­zu­je ar­chi­tek­tu­ry go­tyc­kiej me­ta­fi­zycz­nie, ka­te­dra po­zo­sta­je świa­dec­twem śre­dnio­wiecz­ne­go kunsz­tu bu­do­wa­nia. Nie­odłącz­na jest jej funk­cja mu­ze­al­na, w ro­zu­mie­niu prze­cho­wy­wa­nia sty­lów i kon­struk­cji ar­chi­tek­to­nicz­nych oraz ochro­ny pa­mi­ątek prze­szło­ści. Tro­ska Ma­cro­na o przy­wró­ce­nie ka­te­drze świet­no­ści bywa rów­nież po­strze­ga­na jako kon­ty­nu­acja pre­zy­denc­kiej prak­ty­ki wznie­sie­nia ar­chi­tek­to­nicz­nej pa­mi­ąt­ki ka­den­cji, zna­ku na sta­łe wpi­sa­ne­go w tkan­kę sto­li­cy.

No­tre Dame jesz­cze przed po­ża­rem zo­sta­ła ob­jęta pro­gra­mem grun­tow­nej kon­ser­wa­cji. Po­tem ska­la re­no­wa­cji zo­sta­ła oczy­wi­ście nie­po­mier­nie po­wi­ęk­szo­na, zaś pre­zy­denc­ka obiet­ni­ca zro­dzi­ła py­ta­nie o spo­sób od­bu­do­wy ka­te­dry. Czy na­le­ży od­re­stau­ro­wać bry­łę ko­ścio­ła, jaką pa­mi­ęta­my sprzed 15 kwiet­nia, ma­jąc świa­do­mo­ść da­le­kiej in­ge­ren­cji w go­tyc­ką tkan­kę, któ­rą w la­tach 1844–1864 prze­pro­wa­dził Viol­let-le-Duc? Je­śli od­rzu­cić in­ter­pre­ta­cję form go­tyc­kich z XIX wie­ku, do któ­rej fazy bu­dyn­ku na­wi­ązać? Czy wła­ści­we by­ło­by od­two­rze­nie wcze­sne­go go­ty­ku, kie­dy roz­po­czy­na­no bu­do­wę, czy le­piej wró­cić do es­te­ty­ki z XIV wie­ku, gdy ko­ńczo­no ka­te­drę? W dys­ku­sji nie za­bra­kło opi­nii, aby do za­byt­ko­wej bry­ły włączyć wspó­łcze­sne ak­cen­ty. Po­ja­wi­ły się pro­po­zy­cje wy­bu­do­wa­nia sy­gna­tur­ki lub da­chu ze szkła albo z wi­tra­ży, od­wzo­ro­wa­nia form ar­chi­tek­to­nicz­nych za po­mo­cą wi­ązek świa­tła wy­pusz­cza­nych z re­flek­to­rów i ara­nża­cji ogro­dów w prze­strze­ni ka­te­dry. Jed­nak jesz­cze w maju 2019 roku z mocą usta­wy zde­cy­do­wa­no, że No­tre-Dame de Pa­ris od­zy­ska wy­gląd sprzed po­ża­ru.

Dzia­ła­nia za­bez­pie­cza­jące ka­te­drę oraz pierw­sze pra­ce kon­ser­wa­tor­skie sta­ły się jed­nym z te­ma­tów pa­ry­skich wy­staw. Mu­zeum Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine wraz z ba­ne­ra­mi usta­wio­ny­mi przed świ­ąty­nią re­la­cjo­nu­ją po­cząt­ko­we wy­si­łki i de­cy­zje rzu­tu­jące na ca­ło­kszta­łt dzia­łań re­no­wa­cyj­nych. W Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine kwe­stię od­no­wy No­tre-Dame de Pa­ris włączo­no do eks­po­zy­cji sta­łej, któ­ra pre­zen­tu­je ar­chi­tek­to­nicz­ne dzie­dzic­two Fran­cji od wie­ków śred­nich po cza­sy wspó­łcze­sne. Po­ka­za­no ob­szer­ną do­ku­men­ta­cję oraz przy­kła­dy stu­diów ba­daw­czych, z na­ci­skiem na pro­jekt Viol­let-le-Duca, pro­gram iko­no­gra­ficz­ny i kon­struk­cję. Po­sta­ci apo­sto­łów oraz ewan­ge­li­stów, któ­re na­ry­so­wał ba­dacz, a wy­rze­źbił Adol­phe Vic­tor Geof­froy-De­chau­me, szczęśli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści zo­sta­ły zdjęte z wie­ży kil­ka dni przed po­ża­rem. Wy­sta­wa re­la­cjo­nu­je prze­bieg prac, dzi­ęki któ­rym przy­wró­co­no ich daw­ny wy­gląd.

Pa­la­is de Cha­il­lot, Pa­la­is de To­kyo, Mu­sée du Quai Bran­ly, Fon­da­tion Car­tier

Pre­hi­sto­ria ko­lek­cji Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine si­ęga cza­sów Eu­gène Viol­let-le-Duca. Z in­spi­ra­cji jego dzia­łal­no­ścią, na po­cząt­ku lat osiem­dzie­si­ątych XIX wie­ku po­wsta­ło Mu­zeum Rze­źby z sie­dzi­bą w Pa­la­is du Tro­ca­de­ro. Za­an­ga­żo­wa­nie ar­chi­tek­ta i teo­re­ty­ka w po­pu­la­ry­za­cję oraz do­ku­men­to­wa­nie spu­ści­zny śre­dnio­wie­cza było rzad­ko­ścią na tle ów­cze­snych ko­lek­cji od­le­wów w Eu­ro­pie – piew­ców an­ty­ku. Jak re­la­cjo­nu­je stro­na in­ter­ne­to­wa Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine, li­sta od­le­wów, któ­re dla mu­ze­al­nych zbio­rów wy­ko­na­no jako pierw­sze: por­tal ba­zy­li­ki w Véze­lay i Cler­mont-Fer­rand oraz po­sągi z ka­tedr w Char­tres, Re­ims i Pa­ry­żu, wy­ni­ka­ła wła­śnie z pism teo­re­tycz­nych Viol­let-le-Duca. Uło­że­nie re­lik­tów w od­po­wied­niej ko­lej­no­ści mia­ło po­ka­zy­wać ewo­lu­cję fran­cu­skiej rze­źby ar­chi­tek­to­nicz­nej, od­sła­nia­ną przed pu­blicz­no­ścią wraz z ko­lej­ny­mi frag­men­ta­mi eks­po­zy­cji. „Wiel­ką ob­se­sją XIX wie­ku była, jak do­brze wie­my, hi­sto­ria z wła­ści­wy­mi jej te­ma­ta­mi roz­wo­ju i za­wie­sze­nia, kry­zy­sów i cy­kli, aku­mu­lo­wa­niem prze­szło­ści, prze­ci­ąże­niem śmier­cią i wid­mem zlo­do­wa­ce­nia świa­ta”[4] – sło­wa Mi­che­la Fo­ucaul­ta ilu­stru­ją stra­te­gię pierw­szej części wy­sta­wy sta­łej w Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine. Eks­po­zy­cja stwa­rza mo­żli­wo­ść prze­śle­dze­nia me­to­dy ar­che­olo­gii chrze­ści­ja­ńskiej, jaką prak­ty­ko­wa­no w XIX wie­ku. Woj­ciech Ba­łus tłu­ma­czy, że jej cel po­le­gał na po­zna­niu za­byt­ków w aspek­cie for­mal­no-sty­li­stycz­nym oraz iko­no­gra­ficz­nym[5]. Aku­mu­lo­wa­niu prze­szło­ści w Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine to­wa­rzy­szy więc opo­wie­ść o spo­so­bach przed­sta­wia­nia te­ma­tów bi­blij­nych w śre­dnio­wiecz­nej rze­źbie ar­chi­tek­to­nicz­nej oraz ich for­mal­nym opra­co­wa­niu. Nar­ra­cja pierw­szej części wy­sta­wy jest ści­śle zwi­ąza­na z po­jęciem sty­lu. Ogląda­my por­ta­le i rze­źby kla­sy­fi­ko­wa­ne jako przy­kła­dy sztu­ki ro­ma­ńskiej, go­tyc­kiej albo re­ne­san­so­wej. Jak pod­kre­ślił Ba­łus: „We­dług teo­re­ty­ków XIX wie­ku ar­chi­tek­tu­ra ma­te­ria­li­zo­wa­ła się w po­sta­ci sty­lu”[6]. Od­mien­na me­to­da cha­rak­te­ry­zu­je dru­gą część eks­po­zy­cji, któ­ra zwra­ca uwa­gę na ar­chi­tek­tu­rę po­wsta­łą we Fran­cji od 1850 roku po wspó­łcze­sno­ść. Wio­dącym me­dium tego roz­dzia­łu sta­ła się ma­kie­ta, a eks­po­na­ty, wy­ko­na­ne z wie­lo­ra­kich ma­te­ria­łów i we­dług ró­żno­rod­nej ska­li, uło­żo­no zgod­nie z funk­cją re­pre­zen­to­wa­nych bu­dyn­ków. W ten spo­sób wy­dzie­lo­no ko­lej­ne, mniej­sze części wy­sta­wy po­świ­ęco­ne ar­chi­tek­tu­rze spor­to­wej, sa­kral­nej, gma­chom in­sty­tu­cji pu­blicz­nych i po­li­tycz­nych oraz bu­dow­nic­twu miesz­kal­ne­mu.

Pa­la­is du Tro­ca­de­ro zo­stał ro­ze­bra­ny w 1935 roku, ro­bi­ąc miej­sce dla Pa­la­is de Cha­il­lot. Mu­zeum Rze­źby, już jako Mu­zeum Za­byt­ków Fran­cu­skich prze­nie­sio­no do no­we­go bu­dyn­ku, a jego zbio­ry znacz­nie roz­bu­do­wa­no. Naj­now­szą od­sło­nę ko­lek­cji za­in­au­gu­ro­wa­no w 2007 roku, gdy po de­ka­dzie re­mon­tów w Pa­la­is de Cha­il­lot, otwar­to Cité de l’ar­chi­tec­tu­re et du pa­tri­mo­ine.

Pa­la­is de Cha­il­lot, na­zy­wa­ny rów­nież No­wym Tro­ca­de­ro zna­la­zł się w cen­trum Mi­ędzy­na­ro­do­wej Wy­sta­wy w 1937 roku, któ­rej pa­tro­no­wał te­mat Sztuk i tech­nik sto­so­wa­nych w no­wo­cze­snym ży­ciu (Expo­si­tion in­ter­na­tio­na­le des arts et des tech­ni­qu­es ap­pli­qu­és à la vie mo­der­ne).