Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.
W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.
Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
FRIEDRICH SCHILLER
Pierścień Polikratesa
w przekładzie Antoniego Libery
Z królem Egiptu stał wysoko
I sycił swoje władcze oko
Widokiem niezmierzonych ziem.
„To wszystko moje”, podsumował.
„Już zawsze będę tu panował.
Mam szczęście, prawda? – Sam to wiem”.
„Owszem, bogowie ci sprzyjają
I jak dotychczas pozwalają,
Byś swoich wrogów trupem kładł.
Lecz póki masz choćby jednego,
Nie uznam cię za szczęśliwego,
A masz go, nie? – Od wielu lat!”.
Ledwo dokończył król to zdanie,
Z Miletu zjawia się posłaniec
I już z daleka woła w głos:
„Zwycięstwo, panie! Złóż ofiarę
I przywdziej wieniec na swą miarę,
Bo ci naprawdę sprzyja los!
Przeciwnik w pył i proch rozbity,
A twój odwieczny wróg zabity;
Przeszyty włócznią, martwy padł”.
I by potwierdzić swoją mowę,
Wydobył z worka jego głowę
I uniósł ją, wyraźnie rad.
Zaprzyjaźniony król, stropiony,
Odwraca się i zasępiony
Do gospodarza rzecze tak:
„Nie ciesz się jeszcze. Sztorm nadchodzi.
Dla twych okrętów i twych łodzi –
Dla całej armii to zły znak”.
Lecz nim wybrzmiała ta przestroga,
Przychodzi wieść już uchu błoga,
A za nią tryumfalny krzyk:
„Niezwyciężona nasza flota
Wpływa do portu, pełna złota –
Pysznych okrętów długi szyk!”.
Gość kręci głową ze zdumienia
I mówi: „Coś cię opromienia –
Wyjątkowego szczęścia blask!
Lecz nie wierz mu. Kreteńczyk zbrojny
Żądny zdobyczy, prze do wojny.
Już słychać jego dziki wrzask”.
Lecz nim przedstawił te obawy,
Przybywa goniec z innej nawy
I znowu w mig rozprasza je:
„Panie, pogrzebać możesz troski,
Kreta przegrała w bitwie morskiej!
Pod wodę poszła flota jej!”.
Gość na te słowa spuszcza oczy
Po czym uderza w ton proroczy:
„Zaprawdę, wielkie szczęście masz!
Lecz niebo patrzy na to krzywo:
Nie dla śmiertelnych takie żniwo!
Właśnie ten nadmiar w sercu zważ.
Mnie także długo się szczęściło:
Miałem królestwo, złoto, miłość
I obfitości pełen róg.
Ale zawistny los zdradziecko
Zabrał mi ukochane dziecko.
Tak szczęściu swój spłaciłem dług.
Jeśli więc nie chcesz iść w me ślady,
Posłuchaj teraz mojej rady:
O łut goryczy bogów proś.
Bo nikt nie zaznał jeszcze tego,
Że nie doświadczył czegoś złego.
Jeszcze nie istniał taki ktoś.
A jeśli prośby twej bogowie
Nie posłuchają, to ci powiem,
Abyś sam sobie zadał ból.
Pozbaw się czegoś najdroższego;
Rzuć w morze coś ukochanego –
Coś, co miłujesz jako król”.
Na co ten odrzekł, zatrwożony:
„Najdroższy jest mi, prócz korony,
Ten pierścień, co mi zdobi dłoń.
By więc okupić szczęścia zbytek,
Obdarzę nim Erynie skryte”.
I rzucił klejnot w morską toń.
Ledwo kolejny dzień nastaje,
Młodziutki rybak przed nim staje
I kładzie przed nim zdobycz swą:
„Panie, to pierwsza taka ryba,
Jaką złowiono tutaj chyba.
Dlatego zechciej przyjąć ją”.
Oddano rybę kucharzowi,
A ten aż nie mógł się wysłowić,
Gdy ją oprawił. Wołał w głos:
„Panie, w tej rybie darowanej
Był pierścień twój umiłowany!
O, równy bogom jest twój los!”.
Gość na to zerwał się w panice:
„Nie, to przekracza już granice!
Twojej gościny nie chcę już!
Niebo z pewnością w ciebie strzeli;
Więc nie chcę tego losu dzielić.
Bywaj!” – I ruszył w przestwór mórz.
Nota
Jak powszechnie wiadomo, hymnem UE jest Oda do radości Fryderyka Schillera, do której muzykę napisał Beethoven. W jakim stopniu jej treść i sens znane są obecnym elitom tej instytucji, Bóg raczy wiedzieć. Skoro jednak nie wykreśliły one dotychczas słów refrenu: „Wierzcie, tam, na nieboskłonie / Mieszka Ojciec pośród gwiazd”, to przynajmniej formalnie potwierdzają zawarte w nim przekonanie. Napawa to niejaką nadzieją (choć raczej złudną), że może nie odrzucą ze wstrętem lub zniecierpliwieniem innego wiersza tego poety (tym bardziej że literacko stoi on wyżej) i zastanowią się nad jego przesłaniem.
Ballada ta osnuta jest wokół opowieści Herodota, greckiego historyka z V wieku p.n.e., o wielkim władcy Polikratesie, który na wyspie Samos stworzył potężne państwo morskie i otoczył się tam wspaniałym dworem, na którym żyli najwybitniejsi artyści ówczesnej epoki. Wskutek wieloletniej prosperity Polikrates uwierzył, że jest dzieckiem szczęścia lub wybrańcem bogów i upojony powodzeniem pławił się bezmyślnie w przepychu. Zapłacił za to straszliwą cenę: perski satrapa, pozazdrościwszy mu potęgi i bogactw, uprowadził go podstępnie, po czym bezceremonialnie ukrzyżował w małoazjatyckiej Magnezji.
Posłuchajmy tej historii w ujęciu boskiego Fryderyka, przyjmując dla zabawy, że rolę Polikratesa pełnią aktualni rządcy UE, a rolę króla Egiptu – wciąż przyjazna Zachodowi Polska.
Antoni Libera
PIOTR MATYWIECKI
Sonda
1
W południe
na powierzchni słońca
ocean głęboki jak wszechświat.
Toniemy w świetle,
bo jesteśmy cieniami.
2
Zgaśmy morskie latarnie,
żeby nie przyćmiły wód,
które wyjaśniają świat.
3
W morzu więcej morszczynów niż wody
zalęgło się dla starego słońca,
żeby łagodnie zaszło na zawsze.
4
Niech się ocean rozleje
za bobrową tamą.
5
Zdania to są okręty.
Czasami płyną odwrotnie,
masztami do głębiny,
a w żaglach mają oceaniczny prąd.
6
Transatlantyk szerszy od oceanu,
dziobem wbity w jeden kontynent, sterem w drugi –
most nieruchomej podróży.
7
Ocean był prostą i wysoką drabiną
służącą Bogu do wznoszenia nieba.
Jeszcze ma tamten rytm,
ale już poziomo, monotonnie.
8
Przewoźnik
Oblodzone zmarszczki trzymają okręt przy brzegu,
ostatnim dzwonieniem dzwonią o powietrze.
Liny pękają.
Żagiel drętwieje – oddala się twarz.
Przewożę uczucia między kością a duszą.
9
Od nikogo do nikogo
żegluje spalony list.
Sieć za burtą wlecze czas, którego już nie mam.
Ocean jest sternikiem nieruchomego okrętu.
Maszt utkwiony w gwieździe.
Kotwica wbita w pamięć.
Przeszłość jak świeca w kapitańskiej kajucie.
Płomyk jest żaglem na wietrze popiołu.
10
Morski szum nie jest dźwiękiem,
bo słuch go słyszy
bez słuchającego.
11
Ocean wyrzeźbiony z oceanu.
Ani rzeźba ani ocean.
I nikt jej nie rzeźbił.
To są twoje oczy.
12
Cieszę się, bo morze
nie ma głębokiego sensu.
I to nie jest radość falująca,
ani morska, ani moja.
Nawet nie uśmiech.
Tylko powierzchnia wód
po wszystkim i po mnie.
13
Razem ze mną zaokrętowała się śmierć.
Do portu po drugiej stronie oceanu
dopłynął tylko ocean.
14
Pamięci Holana
Znękany pozorami swojej powierzchni
ocean ponurzeje do dna.
Sztorm pryska w jego zamknięte oczy –
niech się ocknie! Niech zechce
zobaczyć jak wiatr rozbija
szkliwo fal.
Ale ocean ma ten sztorm za nic.
Myślę, że nie da się zwieść.
To tylko symbole. Jak on sam.
15
Zapach morza
i bezwonna abstrakcja
głębiny.
16
W najgłębszym miejscu oceanu
skorupa ślimaka
ma kształt niemożliwy,
nieznany geometrom.
Dlatego nikt nigdy
tej głębi nie odkryje.
17
Ciemno na dnie.
Ale właśnie tam żyją widzący:
głowonogi, podmorscy oślepieńcy
mają oczy największe na świecie –
całe są oceanem.
18
Morze ma granice. Ale nie graniczy.
19
Wyobraź sobie kroplę – mówi ocean do siebie.
I wyobraził sobie wyspę.
Jest w nim i jest obca.
Wyobraź sobie kroplę – mówi ocean do siebie.
I wrysował w siebie kontynent.
Jest jego granicą i on ją ogarnia.
Wyobraź sobie ocean – mówi ocean do siebie.
I wyrzucił z siebie deszcz.
Ocean jest przestrzenią między kroplami
tam gdzie go nie ma.
20
Dno zalega na powierzchni głębiny.
Tędy płynie okręt przewrotnego Odysa.
21
Na głuchym morzu
wiotkim zmierzchem wiatr wsłuchany w żagle.
Jestem zawołanym żeglarzem –
żegluję w wierszu.
Haiku – dwadzieścia dwa
Kwitnących wiśni
chyba już nie zobaczę.
Zdjęć nie chcę widzieć.
Kiedy byłem dzieckiem
poznałem najdłuższy most –
znikąd donikąd.
Czerń rozdarła śnieg –
gawron drze mordę
wściekły na białe zimno.
Deszcz deszcz deszcz deszcz deszcz.
Między kroplami nieruchomy
chłód.
Napić się kawy byle gdzie.
Osiemdziesiąt lat.
Przypadkowo zobaczyć oczy naprzeciwko.
Na drucie anteny
usiadł czarny ptak. To nic.
Ekran jest kolorowy.
Słownik otwarty
na przypadkowym słowie –
to słowo „słownik”.
Telefon milczy.
Dziewczyna przegląda się
w ślepym ekranie.
Stuletni zegar
najszybciej przemierza czas.
Bez sekundnika.
Jeden jedyny poranek.
Haiku ułoży się
po wielu nocach.
Senny poranek.
Krzyk sprzed tysięcy lat
nie mnie obudził.
Zamknięte w skrzyni
białe prześcieradło
po śnie.
Kiedy zjawia się deszcz
ziemi wydaje się,
że na nią pada.
Na blaszanym dachu
wrony zrobione z czerni –
meteorologiczne przyrządy.
Herbatę wypiłem rano.
Ale do wieczora
stygnie pragnienie.
Jak opisać
ten kamień?
Tylko tak: kamień.
Milion siedemset tysięcy
czterysta dwie
krople niepoliczalnego deszczu.
Pajęczyna – biała chorągiew
pająka, który nic nie złowił.
Przezroczysto poddaje się słońcu.
Po parapecie na parterze
przeszedł gawron
z nieba do nieba.
Kolor nieba
byłby niebieski.
Ale już nie ma nieba.
Warstwa chmur, warstwa nieba –
między nimi
przezroczysty wiatr.
MIRON BIAŁOSZEWSKI
Listy do Jadwigi Stańczakowej
1.
strona tytułowa
P.S. ukłony, lizy i mrumru
od psów, kotów które mile
obkładanie Cię
na noc wspominają jako rzadką okazję!
to jest WIERSZ
KUZYNKI czyli MOLOYOGA
Nie cierpi wody w zimie, trzęsie się, wiatr
ale prowadzi ją na molo
codziennie
niewidomą
medytującą
co ileś tu zjeżdżającą
przeżywać ten szu u um;
systematyczną.
Sopot, 28 listop. 78
KOCHANA JADWIDZIU!
Sopot, listopad na grudzień
Byłem dwa razy jeszcze u Wybickich.
Kotka Znajda się nie odnalazła. Kotka Pucynda mruczy kiedy mówię do niej
– Placyda
Konrad ma poczucie dowcipu, łapie wiele, ma dobre powiedzki. Dobry dom. Wielki pies mnie dziś oblizał i obdmuchał jak krowa. Też taki miękki na pysku. Z Haliną trochę tak jak gdybym zaznajamiał się po przerwie od półpoczątku na tym etapie. Przecież musi się przyzwyczaić do mojego wyglądu i poglądu tych czasów. To miła osoba, porządna, bliska i bezpośrednia, bez cienia udawania, duża inteligencja. Na wznowienie przyjaźni żywszej konieczne obcowanie przez ileś dni. Marylka wróciła podjudzona Warszawą, opozycją, ale uśmiała się z Mierzejewskich – Sznerówien z ich gadań, ile zarabia, co je Zanussi. Ja powiedziałem, że od Tadzia mogłaby o takich ludziach, filmowcach, wiedzieć więcej niż oni, a szczególnie o Zanussim, bo mieszka o blok od Tadzia i jest łączniczka redaktorka Janicka – blond. Mickiewicza można psuć, mordować. To nieprawda, że tekst wytrzymuje. Ja myślę, że co gorsze, to wytrwalsze, bo mniej traci.
A nie co lepsze.
WESOŁEGO GRUDNIA!
Prof. Misia ubawiła mnie tym śpiącym wagonem z ożywieniem o mnie. A jeszcze więcej mnie i dom Wybickich ubawiła kartka do Berbery. Wiersz ci posyłam w rękopisie o molo-yodze.
Morze po dobijaniu się do ziemi, po hukach, pruciach, wyciach, uspokoiło się całkiem. Deszcz sikał, sikał, aż mi w przedpokoju kapało, co mi nic nie przeszkadzało, byle nie na łóżko, choć i ono da się przesunąć.
O Zdzisławie wszyscyśmy
tu złożyli sobie opisanie sympatii do niego.
A Ty – dlaczego masz nie być subtelna? Ty masz w sobie, w swojej postaci i na duchu coś bardziej znacznego: uciszenie na cienko.
Kwiryna Zięba Ince też się b. spodobała. Na zachciankę POLITYKI chyba nic nie poradzę. Nie mam w głowie żadnego noworocznego wyskoku. Chciałbym, ale nie zanosi się na to.
Czy byłaś na wykładzie o medytacji u Dominikanów?
Czy sama pisałaś ten list na maszynie? Jeśli tak, to gratuluję ogromnej staranności.
Tu bez przerwy jesień, hortensje kwitną, śniegu nie znamy.
Teraz pokrzykują tu pijane chłopy i baby. Noc. Hotel.
Postój taxówek.
Anuli dawno nie ma. Ciebie też nie. Agnieszka wyjeżdża zaraz o świcie.
Misia wyjechała. Zostałem ja. W poniedziałek przeprowadzka do Haliny na Długą. Ściski, MIRON
M.B. jako P.S. do Jadzi
Te rwane w powrocie w wypadzie z samochodu z Elbląga z Anulą na pola nagłe larwy rumianków przekwitają u mnie w ZAIKSie nie za gorącym i rozkwitają w kółko w bukiet w rogu pokoju.
MB
List
Jadwidzi
do Przechowywalni
Pisaństw
Przychodzących
Hasło:
Lepszy Sopot
niż Ursynów,
trzeba dusić
skurwysynów
i skurwysynki.
Hasłowtór
nie chcę Sopot
ni Jelonek
ni też żadnych
dalszych stronek.
Wniosek
Los pewnie się zemści
Daleko umieści.
Nareszcie zaczęli tu dobrze palić w kaloryferach. Od 1 grudnia.
Ja do Haliny
– już wiem, ty jesteś warszawogdańszczanka
Jej mąż
– gdańszczanka, tu się przyzwyczaiła
Halina zapatrzona w kuchnię
– bo ja wiem, czy się przyzwyczaiłam
Ja zdziwiony
– tyle lat?
Halina
– więc chyba tak, ale to nie to żebym nie wyobrażała sobie mieszkać gdzie indziej, tu mi odpowiada morze, ja lubię morze, słońce. Najlepiej bym się czuła na południu. Tam mi się podoba, bo kolorowo i ciepło. Zawsze marzłam. W dzieciństwie koleżanki na łyżwy, narty. Ja nigdy. One w rozpiętych swetrach, a ja szłam grzać nogi w piecyku.
Ja też warszawsko-warszawski przestałem być, Warszawy potrzebować. Nie jestem przywiązany do swojego mieszkania. Raczej wolę z daleka. Tymczasowość mnie uspokaja. Mogę tak się przenosić, zmieniać towarzystwo. Oczywiście przyjaźnie w Warszawie, sprawy. Ale gdzie indziej też dobrze. Tu na Wybrzeżu, z Haliną, z Wybickiego [sic], i sam mógłbym całą zimę. Na razie to miałem tu za mało czasu na rozdłużenia w sobie na tle. Wiem, że to w końcu jednak w układzie rozpięcia się i wypięcia do i od Warszawy. Ważne żeby nie marznąć. I nie kuleć. No i żeby talent dopisywał, bo mnie ręka leniwieje, głowa wieje i ląduje, a chce startować, ale na wylocie akurat śpiącość, śnicia, przewroty na boki, i życie bez sensu – w tych snach. Ostatnio, że Leszek się żenił, ja z nimi w jednym pokoju. Niby dobrze i ja nagle do nich
– ja z wami nie wytrzymam
Intryga. Potem unikanie Swena. Przedtem Ania 9 lat, Tadzio 10. Poślubieni w kołysce. Ona do komunii, ktoś że biała suknia, od razu żeby ten ślub, ja:
– takie dzieci mają żyć ze sobą?
NO TO DOBRA! Jednak cieszę się, że kiedyś wrócę. MIRON
Nienajgorzej jest na Hożej.
Dodatek
List Jadwigi Stańczakowej do Mirona Białoszewskiego
Warszawa 28 listopad 1978r.
Kochany Mironku!
Tęskno mi za Wami, psami i kotami.
Nawet mi się wierszowato o tych łagodnych
zwierzach snuje.
Pada śnieg z deszczem. Ale w nocy podobno dachy i drzewa były pobielone. Oszczędziłeś sobie kawałka zimy. Twoja karta do Berbery wisiała kilka dni w bloku pani Anny. Anna mówi „Poznałam bazgroły Mirona. To do jakiejś Ewy”. Poleciłam kartę tu przynieść. I Ania wysyła do Berbery. Marylka w pociągu poznała Misię z opisu.
Byłyśmy u niej z wagonową wizytą. Ona podsypiała z przepracowania, a ja jej o medytacji. Ona sceptyczna. Ożywiła się dopiero na wspomnienie Twojego wieczoru. Cała szczęśliwa. Dzwonił jakiś z „Polityki”. Te D.T-owe bardzo im się podoba, ale woleliby dać później. Bardzo zazdroszczą kabaretu Kici Koci. Chcieliby taką „satyryczną bombę, gwóźdź numeru” dać na Nowy Rok. Powiedziałam, że nie masz. I że jeszcze Ciebie zapytam. A może coś Ci tam wystrzeli na humorze.
W przyszłej „Polityce” pewnie będzie Moje pożegnanie z lękiem. Ja chudopachołek cieszę się.
Przeczytałam „Białoszewskiego” podsłuchanego przez Maksymowicza. Dobre. Misi genialna studentka Kwiryna Zięba naprawdę świetna.
Byłam na Dziadach... Hanuszkiewicza. Pamiętasz, Berbera snuła o tych różnych tam, jak Ty mówisz hopsztosach.
Trochę za wrzaskliwe. Ale mnie przejęło. Mickiewicz. Trudno go popsuć. Chcę znowu go czytać.
Napisz. Całuję.
Jadzia
P.S. Napisałam do Mamy, bo byłam zazdrosna, że nie pozdrowiłeś. Marek Rosenberg z Łodzi i ze Szwecji miał w Kościele Dominikanów wykład o medytacji. Obchodziliśmy dziś rano imieniny Zdzisława w jego pokoju z Anią i Marylką. Te imieniny prawie ponadczasowe. Tylko dawniej zjawiała się Babcia Stańczak. Właściwie powinna się „zjawić” w takim momencie.
Ten mroczny pokój się do tego nadaje.
Było mi głupio, że Anna w kuchni, przecież należy do rodziny. Ale ona nie składała Zdzisławowi życzeń, więc mu nie przyszło do głowy jej zaprosić. A zresztą to nie moja sprawa. Za to mała Marylka raniutko poleciała po kwiaty.
Krysia Sznerówna powiedziała podobno, że jestem subtelna i miła. Piszę, żebyś się uśmiał, że to piszę. Ty jesteś dla mnie skąpiradło w komplementach. A każdy jest na to łasy. Ty też, jeszcze jak!
2.
za Działdowem 8 rano 20 marca 1979
z pociągu
Koch. Jadziu!
Po dotarciu z sapaniem, zadyszką i z lekką torbą po wyślizganym śniegu po ciemku do pociągu siedzę i jadę przez biały kraj, zimowy, widać czarno-białe płoty i czarne z białymi nie-cieniami lasy. Bug biały, pod śniego-lodem, cieknie gdzie niegdzie strumykiem. Pociąg luźnym, z pustakami siedzeń. W moim przedziale lotnik młody dosyć, ale z podbródkiem; facet nudny, średni – i baba średnia, teraz w lustrze przedziału sobie twarz od kremu poprawiająca, szumiąca torebkami, pismami. Przedtem było mroczno i biało jednocześnie. I wszyscy w wagonie spali. Lotnik śpi dalej w kącie. Mój facet naprzeciw czyta gazetę, ciamka jabłko. Baba obok grzebie w torbach. Teraz wyszła ze śniegowcami na korytarz. Pociąg się rozpędził i bardzo dymi śniegiem. Z początku nawet myślałem, że pada i może zacząć zawiewać tory. Bo jednak śniegu sporo. Marynarka w pewnej chwili – spostrzegłem – mokra. A to śnieg sypał szynami od rozpędu pociągu. Zasunąłem nieco firankę.
Krajobraz bardzo delikatny, monotonny, japoński, piórkowy. Białości niebieskawe z silniejszym pasmem blasku i odbić blasku. Nieba dużo. Niebo szaro-niebieskawo-szare. Wjechaliśmy w las. Wszystkie drzewa ogałęzione śniegiem i szronem. W polu za lasem o wiele mniej, drzewa czarniejsze, sylwetowe. Podcieniowane opłotami pagórki z wkopanymi w widok i śnieg domki mdło-kolorowe, bardzo mdło, nawet mdło na domyśle! Dalsze łapią tylko szarość, i trzymają. Lotnik się przebudził, facet średni czyta książkę, baba wyszła, pociąg zwolnił bieg. Od śniegu płasko. Dobrze że koła trajkoczą. Czasem kto westchnie.
Dmuchnęła mijanka, lokomotywa. Śnieg się zaokrąglił. W trzy brzuchy widoku. Przyśpieszenie.
Zwolnienie. Śniegi shuśtały się w widokowe doły. Lotnik zgarnął się do czytania. Baba nieobecna. Torów dużo. Koła podrygują. Już coś za nami.
Płoty i trawy wystające blisko żółtawe na tle dalszych śniegów i zadrzewień niebieszczejących. Baba obecna. W czwartym kącie. W dole wioseczki w białym półodlegle czarny mały człowieczek nad studnią (chyba).
Lotnik kaszlnął. Baba za nim. Grzebnęła w torbie. Zaszumiała. Czyta. Książkę. Nie tyle czyta, ile z szelestem kartkuje. Schowała książkę do torby. Pozgrzytała okularami. Wyjęła inną książkę z szelestów torby. Kartkuje. Chrycha.
Cisza. Z kołotokiem.
Znów wjechaliśmy w biały las.
Do lotnika zajrzał drugi lotnik.
– coś zimno, przestali grzać – mówi
– u was zimno? siadaj tu – zaprasza go nasz siada
– co za książkę ciekawą czytasz?
– 1935ty rok
Sosny jak pod białymi strzechami na sobie.
Lotnicy pogadują do siebie. O książkach.
– sta... ca jest dobra
Niewyraźnie. Słychać więcej pykań niż słów.
– ...paplacówkę znasz?
– w zjednoczeniu
– którego e karo?
– e w zjednoczeniu!
– prosze?
pociąg zatrąbił. Tory. Miejscowość. Stoi zielony pociąg. Co za ulga, że wyraźny kolor.
Trąbimy
Iława Główna.
Minęliśmy staroświecki mały przez kielich komina dymiący parowóz.
Miasteczko mdło-kolorowe.
Bardzo mdło.
Nagle my w dole, a z góry mija nas jaskrawa kamieniczka. Pomarańczowa w beżowe prostokąty. I już las. Białe rozgałęzienia, biało-czarne sploty.
I już po lesie. Białe pole do nieba. Niskiego.
I już znów las. Śniegi schylone gałęziami do samej białej ziemi.
Lotnicy wyszli na korytarz. Wrony.
Za Warszawą na początku dnia stało dużo wysokich drzew z czarnymi punktami w koronie. A to wrony. Jeszcze śpiące. Inne już wstały, leciały.
Po śniegu nisko lazła czarna kula z ogonem. Bażant. Na jednym rowie pływały wąsko kaczki.
3.
GARWOLIŃSKA DEKLAMACJA
O CHUŚCIE WERONIKI
Cesarz wodą puchnie,
Kto go z niej oddmuchnie?
„Cesarzu, cesarzu,
W dalekim zanadrzu
Jest żydowski ktoś,
Ma ducha na głos”.
„Dajcie tego pana tu!”
– Trututu-tu-tu!!!
Gdzie żyd cudo-
wnik?
Zabity.
I znikł.
Więc trzeba ratunku
Choćby z wizerunku.
Na te rady w Rzymie
Gwałt w Jerozolimie.
Piłat czuje gromy.
Rewiduje domy.
Szedł szept o odbiciu
Że ktoś ma w ukryciu.
I było: na chuście
W Weroniki gnieździe.
W łóżku to trzymała.
Ale tam nie spała.
Spojrzał w chustę cesarz.
Choroba mu przeszła.
„Co z tym panem?” pyta
„Kto mi zabił żyda?”
I zębami zgrzyta.
Przestroga jak z dymem
Gna w Jerozolimę
Na ucho elicie
„Chwieje wam się życie”.
Żydzi nie lubieją
Pokazać, co mają;
Annasz i Kaifasz
Z kolczykami w uszach
Wszystko pokazali
I posprzedawali.
A w nocy uciekli
Ze strachu wymiękli.
Przez Syrię i Kaukaz
Cieniem, nie na pokaz
Biegli aż do Polski
Pod ten las garwolski.
Do dziś strony nasze
Annasze, Kajfasze
Zamieszkują, bo znam z bliska
Osoby z nazwiska.
A i Piłat wtedy
Musiał uciec z biedy.
Bo jeden tu dziad
Za swych młodych lat
Chciał dziwną personę
Mieć za narzeczonę.
Ta rzymskim profilem
Patrzała przez chwilę
„Nie, ty mówisz do mnie
A twoja myśl w oknie”.
Potem wieść go doszła dumna
Że to Piłatówna.
Garwolin 4 czerwca 1980
Dzwoniłem do prof. Misi, zaprosiła mnie do siebie na przyszłą środę. Będzie oczywiście Maryna Żmigrodzka. Małgorzata Baranowska jeszcze posiedzi z półtora miesiąca w szpitalu. Szczęśliwie zastrzyki dają skutek. Mam ją odwiedzić.
Przymierzam się do Garwolińskiej deklamacji o chuście Weroniki.
Najpierw taki rytm
„Cesarz ma puchlinę wodną,
Kto by tu się cudu podjął”
a dalej o ucieczce Kajfasza i Annonasza
„Szli przez Sybir, szli przez Kaukaz.
Szli bokami, nie na pokaz.
Czasem siedli, w cieniu jedli.
Aż do Polski się przywiedli
Sam nazwiska ich znam z bliska.
I Annasze i Kajfasze
zamieszkują strony nasze.
Piłat też tu musiał dotrzeć
Bo za młodu jedna owszem
Moja prawie narzeczona,
Rzymski profil miała ona,
Wieść mnie potem doszła dumna
Że to była Piłatówna.
Więc mnie poznaj. Na co czekasz?
Deklamator Wacek piekarz”.
Potem takie próby rytmu
„Wielki cesarz w Rzymie
Ma wodną puchlinę.
Kto by mu ją odjął
I cudu się podjął?”
Albo tak
„Cesarz wodą puchnie.
Kto go z niej oddmuchnie?
„Cesarzu, cesarzu
W dalekim zanadrzu
Jest u ciebie żyd
Miałby na to chwyt.
„Dajcie tego pana”
Tak go nazwał, ano
na na na na na...
Podobno go nie ma.
Dzika śmierć go wzięła.
Więc trzeba ratunku.
Choćby z wizerunku.
Na te rady w Rzymie
Gwałt w Jerozolimie.
Piłat czując gromy.
Rewiduje domy.
Wieść szła o odbiciu
Że ktoś ma w ukryciu.
I było – na chuście
w Weroniki gnieździe.
W łóżku to trzymała.
Ale tam nie spała.
Spojrzał w chustę cesarz.
Choroba mu przeszła.
Znalazłem całe pudełko kopiowych ołówków. To po Antonim. Magnetofon niezbyt dobry. Bardzo szumi. Muszę z nim iść do sklepu.
Ile to ma się drobnych przeszkód, które potrafią skrzywdzić humor. Wdałem się w balladę, miałem ją rozigrać, tylko chciałem coś przedyktować. I już to trochę energii się rozładowało.
Dwa znaleziska dobre. Ze sto chustek do nosa. I ze czterdzieści ręczników.
Rano. Pisałem jednak.
Deszczyk mży.
Pozdrawiam
Miron
Listy przedrukowujemy za uprzejmą zgodą adresatów i spadkobierców adresatów – Anny i Tadeusza Sobolewskich, a także za zgodą spadkobiercy praw autorskich do dzieł literackich Mirona Białoszewskiego – Henka Proemego oraz ich depozytariusza – Muzeum Literatury w Warszawie, za co serdecznie dziękujemy.
Komentarz edytorski
List 1.
Wiersz Kuzynka czyli moloyoga Białoszewski przygotował do druku za życia, ukazał się już pośmiertnie w tomie Stara proza. Nowe wiersze (1984). Jedyna różnica w stosunku do wersji z listu występuje w ostatnim słowie – w tomie „systematycznie”, w liście „systematyczną”. Ową „moloyogą”, „niewidomą medytatorką”, jak pierwotnie napisał poeta, ale określenie to skreślił, jest oczywiście adresatka listu, Jadwiga Stańczakowa. Stańczakowa miała rodzinę w Sopocie (Maria Winiarska, jej córka Józefina Musidłowska i wnuczka Maryla Musidłowska) i często tam jeździła. 18 listopada 1978 Białoszewski przyjechał do Sopotu wraz ze Stańczakową, która zatrzymała się u rodziny, on zaś w domu pracy twórczej ZAiKS, wcześniej zatrzymał się na krótko u Haliny Bocianowej w Gdańsku (Halina w Pamiętniku z powstania warszawskiego). Stańczakowa wróciła do Warszawy wcześniej niż Białoszewski i napisała stamtąd list, który tu zamieszczamy na prawach aneksu, ponieważ odpowiedź Białoszewskiego odnosi się do rozmaitych wątków poruszonych wcześniej przez Jadwigę. Wiersz powstał już po wyjeździe Stańczakowej. Dom krewnych niewidomej i gotycką historię z nim związaną pisarz ujął wierszem (Poniemiecka ballada sopocka, ukazała się pośmiertnie w tomie OHO, 1985) oraz w zapisie dziennikowym z 18 listopada 1978 (Tajny dziennik, 2012). Dopisek do listu zawiera nieznany dotąd wiersz Białoszewskiego, jakkolwiek w konwencji kupletu czy twórczości okolicznościowej i żartobliwej.
Krzysztof Zanussi (ur. 1939) – ceniony polski reżyser.
Bożena Janicka (ur. 1934) – krytyczka filmowa, od 1969 do 1993 kierowała działem polskim „Filmu”.
Prof. Misia – Maria Janion (1926–2020), wybitna polska badaczka literatury, zaprzyjaźniona z Białoszewskim.
Berbera – Ewa Berberyusz (1929–2020), dziennikarka, reportażystka i przyjaciółka pisarza.
Kwiryna Zięba – profesorka Uniwersytetu Gdańskiego, uczennica Marii Janion.
Agnieszka Petelska z d. Kostrzębska, polonistka, która napisała pracę magisterską u Artura Sandauera o Białoszewskim i tak poznała autora.
Anula Żurowska, anglistka, tłumaczka, joginka, astrolożka, łączyły ją z Białoszewskim fascynacje ezoteryczne.
Zdzisław Stańczak – mąż Jadwigi, z którym pozostawała w separacji.
Leszek Soliński (1926–2005) – wieloletni partner i współlokator Białoszewskiego, spadkobierca praw autorskich do jego twórczości, parał się także malarstwem.
Swen – Stanisław Swen Czachorowski (1920–1994), przyjaciel Białoszewskiego do czasu debiutu książkowego tegoż, postać w Pamiętniku z powstania warszawskiego, dobry poeta i prozaik, zawodowy aktor.
List 2.
Jeśli się nie mylę, list dokumentuje podróż Białoszewskiego do Gdańska, gdzie zatrzymał się u Haliny Bocianowej i jej męża Alka, o czym wiadomo z zapisu z 12 marca 1979 w Tajnym dzienniku, jakkolwiek zapis ten sugeruje, że nad morze poeta przybył przed 20 marca. Ten niezwykły list, powstały być może z pociągowej nudy lub chęci i energii do pisania, lub obu tych rzeczy naraz, gatunkowo waha się między „ćwiczeniem literackim” a poematem prozą, pełen jest niezwykłych metafor percepcyjnych.
List 3.
List dokumentuje pracę poety nad wierszem Garwolińska deklamacja o chuście Weroniki, który został za życia poety skierowany do publikacji w tomie OHO i ukazał się pośmiertnie w 1985. List zawiera zarówno wersję ostateczną, jak i warianty tekstu. Wersja opublikowana zawiera następujące zmiany: pisarz dodał epigraf wedle opowieści Wacława Perczyńskiego z Puznowa, poprawiono pisownię „Żydzi” (pisarz stosował minuskułę), „Chwieje się wam życie” (w rękopisie inny szyk, „Chwieje wam się życie”), w rękopisie zapewne omyłkowo występuje zapis „Kaifasz” (ale potem już „Kajfasze”), co w druku zostało poprawione na „Kajfasz”.
Maria Żmigrodzka (1922–2000) – wybitna znawczyni romantyzmu, profesorka w IBL PAN, życiowa partnerka Marii Janion.
Małgorzata Baranowska (1945–2012) – poetka, pracowniczka IBL PAN. Wraz z Marią Janion i Marią Żmigrodzką przyjaźniły się z Białoszewskim, który nazywał je Eumenidami.
Antoni Piekut – drugi mąż matki Białoszewskiego, Kazimiery.
Piotr Sobolczyk
KRYSTYNA RODOWSKA
Continuum
Basi, Przyjaciółce odzyskanej
niech ścieżki nie zarastają!
w ogrodach, w myśleniu, między ludźmi
niech dzikość życia nie zawsze
wysługuje się śmierci
niech trzy kropki w urwanym zdaniu
doczekają dalszego ciągu
a krew w żyłach zmrożonych uczuć
znowu zacznie odżywiać serce
chcę iść wciąż przez ciebie, na przełaj
ciebie, skrajem ciebie,
nieznużenie,
nieznudzenie
jak deszcz, monotonny,
gdy zszywa
widzialne z niewidzialnym
2.7.2022
Villancico
nagrywałam audycję w radiowym studio
opowiadając niewidzialnym słuchaczom
o villancico – zaraz po przebudzeniu
sen, który sam się opowiada,
jeszcze żywy
coś poza mną rzuciło kamyk w wodę;
skacze coraz dalej i dalej,
wzniecając plusk i blask
w obcym słowie villancico
hiszpańskim odpowiedniku kolędy
przechwyconym w ostatniej chwili snu
2.7.2022
KRYSTYNA RODOWSKA
„Rezydentka” w cieniu bazyliki
(Zapiski z Bordeaux, maj – czerwiec 2004, fragment)
No więc jestem „rezydentką”. Przemieniłam się w nią od połowy maja, kiedy to przestąpiłam próg tego pięknego, wygodnego mieszkania, gdzie w salonie na dole (bo jest tu także przytulna góra) powitał mnie wspaniały bukiet kwiatów, jakby na znak, że jestem tutaj osobą oczekiwaną, na właściwym miejscu. „Rezydentka”, to coś więcej, bardziej uroczyście, niż mieszkanka, lokatorka, osoba w danym miejscu przebywająca. Jeszcze trochę wody w Garonnie musi upłynąć, zanim zdejmę cudzysłów ze słowa, które ma mnie w tym mieście określać, wyznaczać mi zadania, obowiązki i przywileje. Nie po to tu przyjechałam, by spędzić przyznany mi wielkodusznie przez szefa ARPEL[1] czas w skórze anonima, czy beztroskiej turystki. To prawda, nie wiedziałam, co mnie tutaj czeka, ale z góry zaakceptowałam ryzyko, wiążące się z określeniem „rezydentka”, uznałam, że to miano mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, jakoś mnie nobilituje.
Ale skąd się wzięłam w tym komfortowym, wyposażonym we wszystkie potrzebne sprzęty i meble lokalu na ulicy Prévôté, czyli Żandarmerii Polowej? Z jakiej, wpisanej w mój sen o sobie samej zapowiedzi? Fakty są takie, że przyjechałam pociągiem TGV z Paryża, odłączając się – po wypełnieniu przypisanej mi części programu: wspólnego z francuskim poetą spotkania ze słuchaczami w Centre Pompidou – od grupki pisarzy z kraju, głównie młodych[2], zaproszonych, podobnie jak ja, do wzięcia udziału w Polskim Sezonie Kulturalnym 2004 we Francji. Ale gdzie szukać początku tej niewidzialnej nitki, która już dawno, dawno temu związała mnie z Bordeaux, z tym, co to miasto, a raczej jego bliższe, może dalsze okolice, choć nie chodzi mi o sławne królestwo znakomitego wina, uosabiały dla mnie? I nagle mnie olśniło: przecież zawsze chciałaś zobaczyć na własne oczy te niekończące się fiołkowe wrzosowiska, owe słynne landy na południe od miasta, o których czytałaś w Therese Desqueyroux François Mauriaca, jednego z wielkich trzech M, przypisanych Bordeaux: Montesquieu (spolszczony Monteskiusz), Montaigne, i właśnie on, Mauriac...
Ulica Żandarmerii Polowej sąsiaduje intrygująco (bo muszą być jakieś historyczne powody) z bazyliką Świętego Seurin. Tak brzmi po francusku imię duchowego protektora świątyni. Zanim dowiem się o nim czegoś więcej, wybiorę się na zwiedzanie jego prastarego przybytku. Wizyta będzie chyba z przewodnikiem, płatna. Sąsiedztwo mojej résidence zasługuje z pewnością na to, żeby w jego poznawanie zainwestować. Potem wybiorę się do biblioteki, tej głównej, gdzie pracuje Sophie Chambard, artystka-malarka, żona szefa ARPEL, Claude’a, który mnie tu zaprosił...
Płatne zwiedzanie bazyliki? Tak by było, taki jest standard, gdybym nie natknęła się na... Jean-Pierre’a Campdeloup (nie jestem pewna, czy taka pisownia jego nazwiska jest właściwa, ale to zaszyfrowane w nim „wilcze pole” spodobało mi się). Wyszliśmy sobie naprzeciw, a gdy usłyszał, że chciałabym zwiedzić bazylikę, natychmiast zaoferował mi swoje towarzystwo, wiadomość zaś, że jestem Polką, „prosto od Jana Pawła II” – niepodważalnego autorytetu w jego oczach – wzbudziła w nim zachwyt. Jan-Piotr Wilczepole (jak dobrze brzmi to spolszczenie jego imienia i nazwiska!) opowiedział mi, kim był patron bazyliki Saint Seurin, czyli... Severinus z Niemiec, któremu Bóg nakazał płynąć do Bordeaux, gdzie na biskupim stolcu zasiadał wówczas święty – a jakże! – Armand, ten zaś przyjął go z pokorą, ustępując przybyszowi miejsca i godności; ów gest opłacił mu się, bo świątobliwy Severinus zmarł dużo wcześniej, tak że Armand mógł ponownie objąć we władanie bazylikę.
Opowiadał mi też, co się kryje pod podszewką bardzo znanych legend. Hrabia Roland z Olivierem – bohaterowie Pieśni o Rolandzie, najstarszego francuskiego eposu rycerskiego – zginęli, bynajmniej nie chwalebnie, w walce z Saracenami, lecz... z Baskami, których napadli i złupili. A święty Marcel (?) nie dostał pastorału od świętego Piotra, bo żył o jedno stulecie później. Mój spontaniczny narrator, oczywiście, nie przedstawił mi dowodów na poparcie swoich kontrowersyjnych, zwłaszcza tej pierwszej, wersji opowieści, należących we Francji do kanonu lektur, wystarczył mu wyraz zaskoczenia czy milczącego sceptycyzmu, który zapewne malował się na mojej twarzy.
Same cuda i dziwy. Na sarkofagu z pirenejskiego marmuru „ręka boska” jest rączką dziecka i trzyma wieniec laurowy. Kobieta, która zeszła ze mną do krypty, ma puzzle zamiast twarzy: układanka pasów i kwadratów w różnych kolorach składa się na pokaźny fragment jej policzka i szyi, nigdy nie widziałam tak przedziwnej kompozycji.
Jean-Pierre Campdeloup lub Cantelous, eksbankier o włoskiej urodzie kardynała Mazariniego w epoce świetności, nazywa ją jeune fille (dziewczyną). On także jest mistrzem kompozycji: pokazuje mi skromnie szczyty ornamentów drewnianej polichromii w kaplicy. Mówi: „to nie jest rzeźba, ja w tym miejscu położyłem skręcony korzeń winorośli”. Innym razem, wskazuje mi alabastrowe figurki świętych czy aniołów, zdradzając sekret: „wszystkie były bez głów, to ja je dorobiłem”.
Tak przemyślnie „uzupełniona” bazylika Świętego Seweryna majestatycznie wznosi się (choć także zapada), i co najważniejsze – żyje! A jest to przecież najstarsza z dwóch bazylik w mieście, jako że ta młodsza, Świętego Michała, usytuowana po drugiej stronie Bordeaux, w stylu gotyku płomienistego (flamboyant), ze stojącą osobno dzwonnicą, została wzniesiona na przełomie XIV i XV wieku, podczas gdy ta pierwsza, romańska, zbudowana na początku XI wieku, powstała na miejscu wczesnochrześcijańskiego cmentarzyska, datowanego na IV wiek nowej ery. Wystarczyło wyjść z mojej résidence, by w ciągu pięciu minut znaleźć się w głównej nawie bazyliki... Toteż nawiedzałam to miejsce, w niedzielę, choć nie każdą. Kierowała mną przede wszystkim ciekawość: jak też wygląda z bliska stosunek do religii Francuzów, o których odejściu od wiary, ba! laickości, trochę się naczytałam.
Spotkało mnie pozytywne zaskoczenie. Świątynia była tłumnie nawiedzana, co więcej, mężczyźni i kobiety brali czynny udział w rytuale mszy; zaopatrzeni w wydruki słów pieśni, śpiewali głośno i z przejęciem, kobiety udzielały się, czytały Słowo Boże, a nawet roznosiły komunię, podając ją przeważnie na rękę, co w polskich kościołach należy wciąż do rzadkości.
Największe wrażenie jednak zrobiła na mnie homilia proboszcza na temat przygotowań dziewcząt i chłopców do pierwszej komunii, jako że czas był właśnie odpowiedni. Ksiądz kładł nacisk na priorytet przeżycia duchowego tego momentu w ich życiu, świadomego (w odróżnieniu od chrztu) spotkania z Bogiem, a nie oczekiwania przede wszystkim od rodziny prezentów i strojów: ten drugi element ceremonii odnosił się nie tylko do dziewczynek, lecz także do chłopców, których komunijne, białe peleryny, były – o dziwo! – przechodnie, przekazywane później tym, którzy w następnym roku mieli przystąpić do stołu Pańskiego. Do dziewcząt skierowany był apel o prostotę i skromność stroju. Nie chciałam wierzyć uszom. Przed oczami stanęły mi natychmiast pochody małych Polek w sukniach, niemniej wystawnych jak ślubne, tych wszystkich ledwie nastoletnich elegantek, taksujących krytycznym lub zazdrosnym wzrokiem koleżanki, w asyście mam poprawiających im loki czy kwiaty we włosach. I te tłumne przyjęcia w restauracjach, zamawiane z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem! Co za różnica! Więc tak, pomyślałam, sekularyzacja części, zapewne dużej części społeczeństwa francuskiego jest niezbitym faktem, ale ci, którzy uważają się za wierzących, są konsekwentni wobec własnego wyboru, chcą, potrafią przekazać go dzieciom, nie jako zbiór pustych gestów, lecz duchową wartość.
W drodze do Biblioteki Miejskiej, gdzie pracuje malarka Sophie Chambard, zgubiłam mój duży, lekki szal w odcieniach czerni, bieli i brązu. W duchu już się z nim pożegnałam, choć z żalem. Lecz jakieś trzy godziny później czekał na mnie przy placu Męczenników Ruchu Oporu. Czyjaś troskliwa ręka podniosła go z ulicy i położyła, zwinięty w rulon, na parapecie okna. Ucieszyłam się i... zdziwiłam reakcją nieznanego mi mieszkańca czy mieszkanki Bordeaux. Nikt sobie nie przywłaszczył cudzego, całkiem atrakcyjnego szczegółu stroju?
To, co się „dzieje” przed bazyliką, przyprawia mnie o konsternację. Pomieszanie z poplątaniem. Na powierzchni zmierzającej skosem w kierunku placu Gambetty i alei Męczenników Oporu (dawniej alei Zakochanych) widnieje prostokątna mosiężna płyta, z napisem zwracającym się do przechodnia mniej więcej takimi oto słowami: „Tutaj, pod naszymi stopami, rozciągało się niegdyś wielkie cmentarzysko, nekropolia z pierwszych wieków chrześcijaństwa. To tutaj Karol Wielki, w drodze powrotnej z [w tym miejscu napis jest zatarty], w dolinie Ronceveaux, złożył róg (olifant) Rolanda, zanim stał się legendarnym pielgrzymem Zachodu do sanktuarium Świętego Jakuba z Compostelli”. Kto stał się tym pielgrzymem? Karol Wielki? Roland?
Niefortunna składnia całkowicie zaciemnia sens zdania. Przynajmniej w oczach tych, którzy nie czytali Chanson de Roland w przekładzie, rzecz jasna, Boya. Język nas zapisuje, brak zażyłości z nim i jego pułapkami.
Na polu znaków wizualnych przed bazyliką rozgrywa się dalszy ciąg pomieszania z poplątaniem: w odległości nie większej niż dwa metry od „płyty upamiętniającej”, siedzi na ławce w alei pogodny kloszard z ryżą brodą, ledwie wyszamotany z bezładu ciepłego koca. Przy nim butelka wody mineralnej; tak, płyn w niej jest krystalicznie przeźroczysty, a spojrzenie ryżego olbrzyma jasne i przytomne. Odwracam głowę, mijając go, choć miałabym ochotę raz jeszcze mu się przyjrzeć.
Bazylika, od biedy, od tej całkiem pogodnej biedy, rymuje mi się jeszcze przez chwilę z włóczęgą bez stolika, ale to, co widzę nieco dalej, bliżej placyku zabaw dla dzieci, z ławkami dla towarzyszących im mam, tuż obok świątyni, jawi mi się jako oczywiste wyzwanie, a raczej wypięcie się na sacrum: to publiczna ubikacja, do której zstępuje się po schodkach, przybytek za pięćdziesiąt centymów, które należy przed skorzystaniem z niego wrzucić w odpowiedni otwór. Mimo automatycznego spłukiwania muszli klozetowej już „po wszystkim” (osobiście sprawdziłam), niedwuznaczny odór co chwilę zatyka nos przechodnia.
I jeszcze jeden, zabłąkany w czasie i przestrzeni symbol kulturowy, bliżej miejsca intymnych skupień niż placyku zabaw: kamienny sarkofag, oczywiście pusty, jakby przeniesiony tutaj z historycznej alei równie pustych sarkofagów w Alyscamp pod Arles. Swoiste przypomnienie środopopielcowej sentencji: „Z prochuś powstał, w proch się obrócisz”.
Czy kumulacja, konfrontacje tych sąsiedztw tutaj są zamierzone? Nie sądzę. Co nie osłabia mojego wrażenia, że spiętrzenie zjawisk z kręgu profanum tym bardziej naprowadza myśli w stronę nieodległego sacrum, skupionego w sylwecie bazyliki Świętego Seweryna, przyciągającej turystów ze Starego i Nowego Świata, złaknionych obrazów ponadczasowego Porządku i Piękna.
Na tyłach świątyni, przy wąskiej – jak wszystkie w tej okolicy – uliczce Zgody (Concorde), kwitnie ogromna, rozłożysta lipa. Już kwitnie?
Przecież to dopiero połowa maja, ostatnie zaś dni były pochmurne, nawet deszczowe. Mój nos, zachwycony bijącym od góry miodowym zapachem, zwrócił mi uwagę na niezwykłość wydarzenia. Podniosłam głowę ku sklepieniu niezliczonych jak gwiazdy, złocistych kępek drobnych kwiatów. „Który to już raz przekonuję się, że »świątyni« nie wymyślił człowiek” (Baudelaire). Zapewne młodziutki Marokańczyk, sprzedający w swoim sklepiku codziennie owoce, nie uważa lipy kwitnącej w maju za coś niezwykłego. Przyznaję mu rację: tym zapachem się oddycha. A oddech należy do rzeczy niewidzialnych.
Zaczyna się ruch. Zjawia się Claude i obwieszcza mi moje pierwsze zadanie dla miasta. Rezydentką się jest nie od parady. Za dwa dni w Muzeum Akwitanii odbędzie się koncert polskiej skrzypaczki, Doroty Anderszewskiej i francuskiej pianistki, Delphine Bardin. Przed koncertem ja właśnie mam opowiedzieć francuskiej publiczności, w skrócie, co się działo w polskiej muzyce po Chopinie. Grom z jasnego nieba! Ale przecież w przeszłości byłam czynną muzyczką, grałam na fortepianie, śpiewałam, studiowałam także historię muzyki, chodziłam gorliwie na piątkowe koncerty do Filharmonii! Przypadki wiedzą, co robią. Nie ma się czego bać.
Powitałam kulturalnych mieszkańców Bordeaux w ich języku. A dalej wszystko potoczyło się bezstresowo; złapałam z nimi kontakt. A gdy dotarłam w mojej osobistej relacji do Szymanowskiego, wiedziałam, że muszę zarazić słuchających moim entuzjazmem do Stabat Mater, Harnasi, Preludiów, Pieśni i innych utworów kompozytora, należącego do moich ulubionych. Podejrzewałam, że nie znają tej muzyki i się nie pomyliłam. Być może podpadłam polskiej skrzypaczce: za mało uwagi poświęciłam Wieniawskiemu...
Za tydzień – kolejny obowiązek rezydentki (już bez cudzysłowu), w tym samym Muzeum Akwitanii odbędzie się pokaz dwóch filmów współczesnych polskich reżyserów: Zanussiego i Jana Jakuba Kolskiego. To Cwał i Historia kina w Popielawach. Wiedziałam, że Zanussi był znanym już na Zachodzie filmowym nazwiskiem, więc chciałam zacząć od niego, zwłaszcza że Cwał oglądałam, uważałam za ważny, artystyczny komentarz do rzeczywistości „za żelazną kurtyną” i byłam pełna podziwu dla fantastycznej roli Mai Komorowskiej, nie wspominając już o jej brawurowej jeździe konnej. Ale dla widzów, czy nawet kinomanów z Bordeaux, film Kolskiego, którego nazwisko nic im nie mówiło, był intrygującą nowością i wysunął się na pierwsze miejsce. Znałam jego poprzednie, wczesne filmy, Jańcia Wodnika oglądałam – w dużych odstępach czasu – dwa razy, nie sprawiło mi więc trudności podzielenie się z widzami moim onegdajszym zauroczeniem. Ale akurat dużo późniejszej, autobiograficznej Historii kina w Popielawach nie zdążyłam obejrzeć, o czym lojalnie w przeddzień spotkania w Muzeum Akwitanii poinformowałam Claude’a. – Nie przejmuj się – odparł – przygotuję Ci ściągę z internetu. Doprawdy, Claude Chambard był towarzyszem niezawodnym i, co więcej, dyskretnym.
Tak to nieznany film nieznanego tu wcześniej polskiego twórcy zawładnął gustem i wyobraźnią publiczności w Bordeaux. Nikt już nie chciał oglądać Cwału, ani słuchać o Zanussim.
MIASTA SZTUKI –PARYŻ
MAREK KĘDZIERSKI
* * *
Jak uartystycznić „Kwartalnik Artystyczny” – parę lat temu głośno myślałem w rozmowie z Naczelnym, który prosił o sugestie na temat przyszłych numerów. W Kwartalniku jest dużo Artyzmu – to absolutna racja! – głównie jednak w domenie sztuki słowa. Nazbierało się wprawdzie trochę materiałów o sztuce, by wspomnieć o dwóch, a właściwie trzech lub czterech tomach lub blokach tematycznych o Giacomettim (któremu ani wcześniej, ani później nie poświęcono w kraju zbyt wiele uwagi, a zwłaszcza krytycznej refleksji), był duży numer o Francisie Baconie, spory blok o Louise Bourgeois i kilka innych. Miał być numer o Brancusim. Zgoda, sztuka wraca wciąż w kwartalnikowych tekstach literackich i rozważaniach o literaturze i sztuce – w tej kolejności, literaturze, a potem sztuce. A „art” w artystycznym nieco zobowiązuje, argumentowałem.
Numery i bloki o Becketcie, Bernhardzie czy Giacomettim mocno podkreślały rolę terytorium, które każdego z nich określiło. Szukaliśmy genius loci, a więc, wracając do źródłosłowu, obronnego ducha miejsca. I od terytorium Becketta, Bernharda, Giacomettiego przeszedłem do perspektywy odwróconej – do panoramy miejsca z ludźmi w jego tle. Tak zrodził się pomysł cyklu bloków tematycznych skupionych na miastach, w których powstaje sztuka. Miasta sztuki, roboczo zatytułowaliśmy bloki tematyczne w przyszłych numerach „Kwartalnika”. Ale nie Florencja, Wenecja, Weimar, Salzburg czy, bo ja wiem?, Toledo. Nie miasta-perły, w których władca czy mecenas, wielkie muzeum czy słynna opera, dominuje nad sztuką, tylko wielkie miasta, nieraz chaotyczne, niebezpieczne, brudne, skupiska o wielkiej masie bezwładności, która nie da się dominującemu przewidywalnie sterować. Metropolie, których granice są kwestią umowną, przynajmniej w określonym punkcie czasu. Skupiska ludzkie, które wiążą niezliczone energie, niekiedy wybuchowo, a ich fizyczna wielkość wytwarza nie tak oczywistą w wypadku innych miast wartość naddaną, w sferze kultury. W niektórych splotach czasu pokazujące reszcie świata, dokąd idziemy jako cywilizacja. Miasta, w których wielu śmiertelników nie tylko nie ma potrzeby sztuki, ale nawet przechodząc obok niej, jej nie zauważa. Choć nawet wtedy jest ona w życiu owego śmiertelnika dyskretną obecnością, bez niej byłby kimś innym – przynajmniej trzeba mieć taką nadzieję.
Na pierwszy ogień miał pójść Paryż, ustaliłem wówczas z Redaktorem. Ale nie rzucimy się z motyką na słońce, nie będziemy stawiać sobie za cel syntezy, nawet najskromniejszej, żadnych też dogłębnych analiz, lecz po prostu utrwalenie kilku migawek. Momentaufnahme, jak mówił Schlegel, swego rodzaju nagranie momentu, chwili ulotnej, tu nasuwa się francuskie słowo instantantané, w rozumieniu czegoś, co dzieje się błyskawicznie, w jednej chwili, ale i czegoś, co błyskawicznie się ulatnia, rozpuszcza się w niebyt, albo przechodzi w inny stan skupienia, jak kawa instant.
Utrwalanie migawek ma jednak w sobie coś z remanentu, sporządzania inwentarza – i właśnie w Paryżu widać to jak na dłoni, tym bardziej że wszystko jest na ogół świetnie udokumentowane. Spotkanie teraźniejszości z tym, z czego czerpie, na czym wzrastała. Kilka migawek z inwentarza teraźniejszości, z nadzieją na to, że w aktualnym przegląda się bezczasowe.
I jeszcze jedno – założeniem było zawęzić pole. Po pierwsze, omijać literaturę, umieścić w nawiasie, także muzykę i sztuki spektaklu. Choć to byłoby fascynujące, tutaj chciałem przyjrzeć się sztuce wizualnej. Po drugie, ograniczyć się generalnie do współczesności, choć oczywiście w ryzach przeszłości. I, jak wspomniałem, nie kusić się o pełną panoramę, tylko bez zbytnich ambicji relacjonować to, co teraz. Po trzecie, dla tego, co teraz, wyznaczyć ramy czasowe, i tu wybór padł pragmatycznie na miesiąc marzec 2022 – paryska wiosna zbiegała się w czasie ze znoszeniem restrykcji, które przez dwa lata mocno zdezorganizowały funkcjonowanie instytucji kultury, zakładających fizyczną obecność publiczności. Po czwarte, teksty przedstawione miały z sobą wchodzić w dialog, prezentować spojrzenie osób patrzących z odmiennej perspektywy. Dwie pary oczu widziały paryską wiosnę inaczej już choćby z tego względu, że zaprosiłem do współpracy kogoś, kto nie mieszka we Francji, lecz w Krakowie, a tym samym miał nieuśpioną percepcję rzeczy, których ktoś przyzwyczajony do spotykania ich na co dzień, często nie zauważał. Aleksandra Nosalska przygotowuje doktorat o modernizmie w architekturze, więc o sztuce wypowiada się tak jak historycy sztuki – prosiłem ją tylko o umiarkowanie w kwestii przypisów. Jej dwa teksty też stanowią pewien dialog, jeden zajmuje się architekturą muzeów współczesnych, drugi obiektami ustawionymi w tych muzeach. Mój tekst o dosłownie kilku wybranych wystawach uzupełnia inny, który w centrum stawia niewielkie rozmiarem terytorium w promieniu tysiąca metrów od jednego wybranego budynku na obrzeżu ścisłego śródmieścia światowej metropolii.
Marek Kędzierski
ALEKSANDRA NOSALSKA
Muzea nowoczesności– fragmenty miasta
Paryż – miasto amalgamat, stapiający realność z fantasmagorią, prozę codzienności z egzaltacją. Wskrzesza dawne symbole i powołuje dzisiejsze, rezonując minione w tym, co współczesne. Znaleźliśmy się w Paryżu na wiosnę tego roku, ciekawi aktualnych wystaw, bieżących tematów oraz architektonicznych ram dla kolekcji i zbiorów sztuki. Nasłuchujący genius loci miasta, wyczuleni na historyczne reminiscencje, przypominaliśmy Benjaminowskiego flâneura. Wtapiając się w tłum, to znowu dystansując od ludzkich zgromadzeń, próbowaliśmy uchwycić aktualną panoramę Paryża. Zwiedziliśmy wiele wystaw i budynków, chcąc doświadczyć miasta – „Ulica prowadzi flâneura przez czas już znikniony”[1] – pisał autor Pasaży. Przemierzając stolicę Francji, byliśmy uwikłani w przeszłość nie tylko dlatego, że patrzyliśmy na relikty poprzednich epok i mieliśmy w pamięci wspomnienia przybywających tu przed nami, ale również z powodu tego, że oglądając współczesną tkankę miasta, zastanawialiśmy się nad jej dopasowaniem do wcześniejszych etapów jej rozwoju. Co prawda konsekwentne wytyczanie celów i planu marszruty to antyteza flâneurowskiej włóczęgi, bo nawet jeśli nasza trasa przypomina labirynt, to dlatego, że nie sposób połączyć w nieprzerwanej narracji różnorodnych portretów Paryża. Niewątpliwie jednak fragmentaryczne spojrzenie na miasto jest zgodne z Benjaminowską strategią montażu. Panorama Paryża pokazuje miasto jako wielowątkową mozaikę, przeplatające się głosy, które niosą różnorodny ciężar i tematykę.
W tym paryskim kolażu wyjątkowe miejsce zajmuje muzeum: może być traktowane jako autonomiczne dzieło, samoistne osiągnięcie architektury bądź jako sceneria dla reliktów przeszłości i praktyk artystycznych. Budynek muzeum, którego funkcja polega na ochronie oraz prezentacji przedmiotów i wydarzeń, równocześnie pobudza u zwiedzających doświadczenie formy architektonicznej: relacji wizualnych i gry z przestrzenią. Jest fenomenem wynurzającym się z przeszłości, przekazem o tym, co minione, a zarazem narracją o zjawiskach niedawnych lub współczesnych. Będąc ściśle zespolona z opowieścią o czasie, przestrzeń muzealna czas zatrzymuje, a wejście do niej przeradza się w eskapistyczną wędrówkę. Związane z konkretnym miejscem, muzeum przenosi widza do innych przestrzeni, na odległe lądy. Podsyca odczucia i refleksje, ale jest również, last but not least, punktem spotkań i rozrywki.
Notre Dame
Wybitnym rezerwuarem przeszłości jest katedra Notre-Dame de Paris. Jeden z pierwszych przykładów stylu gotyckiego, przechowuje średniowieczną maestrię i jej późniejsze interpretacje, zwłaszcza te z XIX wieku. Funkcjonuje jako świątynia i miejsce zwiedzania, a siła jej symbolu, czerpiąca z historii i dawnych dzieł sztuki, przeplata się z odbiciami kreowanymi przez współczesną kulturę. „Z kościoła Saint-Séverin już tylko do przebycia zaułek i wyrasta Notre-Dame, jak wielki, zatrzymany w biegu statek. Patrzę na katedrę Notre-Dame, jak na obraz obrazów; na to, co widzę własnymi oczami, nakładają się dziesiątki widzeń malarskich, fronton katedry Moneta i mroczne wnętrze namalowane przez Gierymskiego”[2] – pisała Julia Hartwig w dziennikach podróży, relacjonując swój pobyt w Paryżu w 1986 roku. Oglądającym katedrę dzisiaj, na rzeczywistą bryłę nakładają się zakotwiczone w pamięci zbiorowej obrazy pożaru z 2019 roku. Rozwój katastrofy oraz zmagania z żywiołem odtworzył Jean-Jacques Annaud w retrospektywnym filmie Notre-Dame brûle (Notre Dame płonie), który wszedł do kin 16 marca tego roku. Zrealizowany z rozmachem, czasami z nieco patetyczną przesadą, pokazuje skalę przedsięwzięcia, jakim było ugaszenie katedry, wpisując się w narrację o wadze symbolu i randze zabytku. Jednak przede wszystkim obraz Annauda to dowód uznania niestrudzonej odwagi strażaków i osób zaangażowanych w ratowanie budynku.
Żywioł spalił dach świątyni i więźbę dachową z XIII wieku, zniszczeniu uległo przęsło sklepienia nawy głównej i fragment sklepienia północnej części transeptu, runęła sygnaturka zwieńczona iglicą projektu Eugène’a Viollet-le-Duca. Wieczór ukoiła zapowiedź odbudowy katedry, którą złożył Emmanuel Macron. Deklaracja prezydenta wzbudziła refleksję nad współczesnym rozumieniem architektury świątyń gotyckich. Katedra, jak pisał, opat Saint-Denis, Suger, współodpowiedzialny za rewolucję architektoniczną w epoce średniowiecza, miała stanowić obraz rzeczywistości nadprzyrodzonej. Metoda anagogiczna prowadziłaby zgromadzonych w świątyni od kontemplacji materialnego piękna do poznania rzeczywistości pozazmysłowej. Otto von Simson, badacz symboliki architektury gotyckiej, postawił hipotezę, że oryginalna wymowa katedr przebrzmiała: „Kultura średniowieczna może wcale nie być nam bliższa niż kultura grecka czy egipska; co więcej, świat, w którym żyjemy zrodził się właśnie z buntu wobec duchowego porządku średniowiecza. Jednakże katedry gotyckie, wyraz tego porządku, stoją po dziś dzień i służą kultowi [...] Zarazem jednak doznania, jakie budzi w nas katedra, tłumi w dużej mierze przyzwyczajenie. Właśnie dlatego, że katedry są użytkowane, gotyk stał się konwencją”[3]. Nawet jeżeli współczesny odbiorca nie waloryzuje architektury gotyckiej metafizycznie, katedra pozostaje świadectwem średniowiecznego kunsztu budowania. Nieodłączna jest jej funkcja muzealna, w rozumieniu przechowywania stylów i konstrukcji architektonicznych oraz ochrony pamiątek przeszłości. Troska Macrona o przywrócenie katedrze świetności bywa również postrzegana jako kontynuacja prezydenckiej praktyki wzniesienia architektonicznej pamiątki kadencji, znaku na stałe wpisanego w tkankę stolicy.
Notre Dame jeszcze przed pożarem została objęta programem gruntownej konserwacji. Potem skala renowacji została oczywiście niepomiernie powiększona, zaś prezydencka obietnica zrodziła pytanie o sposób odbudowy katedry. Czy należy odrestaurować bryłę kościoła, jaką pamiętamy sprzed 15 kwietnia, mając świadomość dalekiej ingerencji w gotycką tkankę, którą w latach 1844–1864 przeprowadził Viollet-le-Duc? Jeśli odrzucić interpretację form gotyckich z XIX wieku, do której fazy budynku nawiązać? Czy właściwe byłoby odtworzenie wczesnego gotyku, kiedy rozpoczynano budowę, czy lepiej wrócić do estetyki z XIV wieku, gdy kończono katedrę? W dyskusji nie zabrakło opinii, aby do zabytkowej bryły włączyć współczesne akcenty. Pojawiły się propozycje wybudowania sygnaturki lub dachu ze szkła albo z witraży, odwzorowania form architektonicznych za pomocą wiązek światła wypuszczanych z reflektorów i aranżacji ogrodów w przestrzeni katedry. Jednak jeszcze w maju 2019 roku z mocą ustawy zdecydowano, że Notre-Dame de Paris odzyska wygląd sprzed pożaru.
Działania zabezpieczające katedrę oraz pierwsze prace konserwatorskie stały się jednym z tematów paryskich wystaw. Muzeum Cité de l’architecture et du patrimoine wraz z banerami ustawionymi przed świątynią relacjonują początkowe wysiłki i decyzje rzutujące na całokształt działań renowacyjnych. W Cité de l’architecture et du patrimoine kwestię odnowy Notre-Dame de Paris włączono do ekspozycji stałej, która prezentuje architektoniczne dziedzictwo Francji od wieków średnich po czasy współczesne. Pokazano obszerną dokumentację oraz przykłady studiów badawczych, z naciskiem na projekt Viollet-le-Duca, program ikonograficzny i konstrukcję. Postaci apostołów oraz ewangelistów, które narysował badacz, a wyrzeźbił Adolphe Victor Geoffroy-Dechaume, szczęśliwym zbiegiem okoliczności zostały zdjęte z wieży kilka dni przed pożarem. Wystawa relacjonuje przebieg prac, dzięki którym przywrócono ich dawny wygląd.
Palais de Chaillot, Palais de Tokyo, Musée du Quai Branly, Fondation Cartier
Prehistoria kolekcji Cité de l’architecture et du patrimoine sięga czasów Eugène Viollet-le-Duca. Z inspiracji jego działalnością, na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku powstało Muzeum Rzeźby z siedzibą w Palais du Trocadero. Zaangażowanie architekta i teoretyka w popularyzację oraz dokumentowanie spuścizny średniowiecza było rzadkością na tle ówczesnych kolekcji odlewów w Europie – piewców antyku. Jak relacjonuje strona internetowa Cité de l’architecture et du patrimoine, lista odlewów, które dla muzealnych zbiorów wykonano jako pierwsze: portal bazyliki w Vézelay i Clermont-Ferrand oraz posągi z katedr w Chartres, Reims i Paryżu, wynikała właśnie z pism teoretycznych Viollet-le-Duca. Ułożenie reliktów w odpowiedniej kolejności miało pokazywać ewolucję francuskiej rzeźby architektonicznej, odsłanianą przed publicznością wraz z kolejnymi fragmentami ekspozycji. „Wielką obsesją XIX wieku była, jak dobrze wiemy, historia z właściwymi jej tematami rozwoju i zawieszenia, kryzysów i cykli, akumulowaniem przeszłości, przeciążeniem śmiercią i widmem zlodowacenia świata”[4] – słowa Michela Foucaulta ilustrują strategię pierwszej części wystawy stałej w Cité de l’architecture et du patrimoine. Ekspozycja stwarza możliwość prześledzenia metody archeologii chrześcijańskiej, jaką praktykowano w XIX wieku. Wojciech Bałus tłumaczy, że jej cel polegał na poznaniu zabytków w aspekcie formalno-stylistycznym oraz ikonograficznym[5]. Akumulowaniu przeszłości w Cité de l’architecture et du patrimoine towarzyszy więc opowieść o sposobach przedstawiania tematów biblijnych w średniowiecznej rzeźbie architektonicznej oraz ich formalnym opracowaniu. Narracja pierwszej części wystawy jest ściśle związana z pojęciem stylu. Oglądamy portale i rzeźby klasyfikowane jako przykłady sztuki romańskiej, gotyckiej albo renesansowej. Jak podkreślił Bałus: „Według teoretyków XIX wieku architektura materializowała się w postaci stylu”[6]. Odmienna metoda charakteryzuje drugą część ekspozycji, która zwraca uwagę na architekturę powstałą we Francji od 1850 roku po współczesność. Wiodącym medium tego rozdziału stała się makieta, a eksponaty, wykonane z wielorakich materiałów i według różnorodnej skali, ułożono zgodnie z funkcją reprezentowanych budynków. W ten sposób wydzielono kolejne, mniejsze części wystawy poświęcone architekturze sportowej, sakralnej, gmachom instytucji publicznych i politycznych oraz budownictwu mieszkalnemu.
Palais du Trocadero został rozebrany w 1935 roku, robiąc miejsce dla Palais de Chaillot. Muzeum Rzeźby, już jako Muzeum Zabytków Francuskich przeniesiono do nowego budynku, a jego zbiory znacznie rozbudowano. Najnowszą odsłonę kolekcji zainaugurowano w 2007 roku, gdy po dekadzie remontów w Palais de Chaillot, otwarto Cité de l’architecture et du patrimoine.
Palais de Chaillot, nazywany również Nowym Trocadero znalazł się w centrum Międzynarodowej Wystawy w 1937 roku, której patronował temat Sztuk i technik stosowanych w nowoczesnym życiu (Exposition internationale des arts et des techniques appliqués à la vie moderne).