Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.
W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.
Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedstawiamy premierowy fragment Dziennika intymnego Jerzego Andrzejewskiego i dopełniający go fragment Drugiego dziennika paryskiego, nawiązując do publikacji z 2000 roku uwieńczonych w 2002 wydaniem książki w Bibliotece Kwartalnika Artystycznego.
Diarystyka to ważny nurt prozy polskiej XX wieku. Tak wyborne jej osiągnięcia jak dzienniki Tołstoja, Dostojewskiego, Gide’a, Claudela, Manna, Kafki, Jüngera czy Greena, złączone nie tylko z ich prozą, ale także z listami, w literaturze polskiej kontynuowane są przez Dąbrowską, Nałkowską, Irzykowskiego, Elzenberga, Iwaszkiewicza, Gombrowicza, Andrzejewskiego, Herlinga-Grudzińskiego czy Białoszewskiego. Są częścią tego, co w prozie polskiej najlepsze, odwołując się do jej początków, czyli gawędy szlacheckiej. W „Kwartalniku” różne ich formy ciągle są obecne.
Dziennik Andrzejewskiego jest szczególnie ciekawy, rozdziela się i łączy w całość złożoną z trzech modułów – intymnego, literackiego i bezpośrednio przysposobionego do narracji powieściowych, które są z nim zintegrowane.
Życie i fikcja – jedno rozbija i kształtuje drugie, czego przykładem są Popiół i diament, Apelacja, Miazga i Sto lat temu i teraz. Gra z cieniami, także z cieniem samego siebie. Dziennik staje się formą korespondencji lub odwrotnie, co widać w Dzienniku paryskim.
Piotr Sobolczyk w inspirujący sposób ukazuje napięcia, które tworzą się między wydawałoby się biegunowo różnymi dokonaniami Gombrowicza i Andrzejewskiego, otwierając wnikliwsze badania i dyskusje na ten temat.
Rocznicowy blok zamyka wspomnienie Marcina Andrzejewskiego.
W numerze ponadto wiersze Rona Padgetta w przekładzie Andrzeja Szuby, wiersze Bogusława Kierca, Anny Piwkowskiej, Piotra Szewca, Jerzego Plutowicza i Waldemara Kontewicza, wspomnienie Krystyny Rodowskiej o Leszku Engelkingu, w dziale Varia stałe rubryki z Dziennikiem Stefana Chwina na czele oraz omówienie książek.
Krzysztof Myszkowski
RON PADGETT
w przekładzie Andrzeja Szuby
Cokolwiek to jest
Poezja często przygnębia
ponieważ traktuje o sprawach
które się wydarzyły
a potem zamieszkały
w wierszach aby w nich umrzeć,
tymczasem
prawdziwy wiersz mieszka w swoim
własnym małym domku który żyje
w krajobrazie który żyje
w umyśle czytelnika,
i nikt go nigdy nie widział.
Dobry przykład
pamięci Virginii Quesenbery
Szczęk miecza
na halabardzie w jasnobłękitnym
praniu nad czarnymi sznurami,
mury Carcasonne
w papierze i tuszu
gdzie dziesiątki lat później
Je suis touriste.
Eh, bien,
bon jour
M. Blanc,
Mme. Blanc,
et tous les petits Blancs.
Przy grobowcu Apollinaire’a
Śmierć Apollinaire’a budzi uczucia smutku i straty, smutku – bo zmarł w stosunkowo młodym wieku, straty – bo jakie niezwykłe dzieła mógł napisać! Tylko pomyśleć – gdyby żył tak długo jak, powiedzmy, Eddie Blake, mógłbym się z nim w tej chwili spotkać! Za oceanem wiekowy, ale pełen wigoru Gui...
Ale on tam jest, oczywiście. Sześć stóp pod. Opisując kondukt pogrzebowy i miejsce pochówku, Blaise Cendrars twierdzi, że kilka minut po pogrzebie nikt nie wiedział, w którym z dwóch podobnych grobów znajduje się trumna porucznika Apollinaire’a. Cendrars dodaje, że kiedy spojrzał w dół, skamieniał ze zgrozy na widok bryły darni do złudzenia przypominającej Apollinaire’a: avait exactement la forme d’Apollinaire. Inni autorzy, tacy jak Ginsberg czy Brownstein, też pisali o tym grobie. Wszystkich nas ciągnie do tego grobu.
Pod koniec 1965 wybrałem się po raz pierwszy na Père-Lachaise. To bardzo osobliwy cmentarz, zadziwił mnie swoją niefrasobliwością, tak że czułem się tam całkiem swobodnie. Po dłuższym poszukiwaniu stanąłem wreszcie przed miejscem spoczynku Wilhelma Kostrowickiego. To cudowne perłowoszare francuskie światło zalewało sobą wszystko. Patrzyłem na ociosany z grubsza, wciąż nowoczesny kamień nagrobny. I wtedy, z wolna, zaczął się na nim pojawiać niewyraźny wizerunek, wizerunek krzyża. Mrówki chodziły mi po plecach, kiedy ten wizerunek się pojawiał, tak delikatnie rzeźbił się w kamieniu, a kiedy znów spojrzałem na ziemię, ujrzałem Apollinaire’a: wychynął z ziemi, powstał i, prosty jak deska, nachylał się ku mnie. Serce mi zatrzepotało, ale się nie bałem.
Rozejrzałem się wokół. Zniknął. Wszystko było jak wcześniej. Tak jakby.
Pies
Nowojorskie ulice wyglądają głupio i są
jakby nagie bez Teda i Edwina, którzy
mogliby je rozświetlić tym ofiarowanym im
szczególnym rodzajem miłości i inteligencji
w jakimś głębokim sensie tego słowa:
Nowy Jork stracił coś ze swojego
szorstkiego czaru i nie ma co udawać,
że my albo przyszłe pokolenia
możemy to jakoś zrekompensować.
Słyszę szczekającego psa, mży,
szósta rano, ta ulica nie jest
konieczna, zero uroku i ciepła,
po prostu gdzieś tam szczeka jakiś pies.
Bardzo go nienawidzę.
Dzień Bastylii
Podczas pierwszego pobytu w Paryżu
poszedłem obejrzeć miejsce, gdzie
kiedyś była Bastylia, i chociaż
zobaczyłem tam kolumnę,
byłem też świadom, że
Bastylii tam nie ma:
nie wiedziałem, jak
zobaczyć pustkę.
Ludzie chodzą obejrzeć
nieistniejące Twin Towers
i chyba lubią odczuwać
brak czegoś.
Nie lubię wiedzieć,
że mojej matki
już nie ma, albo czuć,
że wiem. Wybaczcie,
że porównuję moją matkę
do wielkich budynków. I że
mówię o nieobecności.
Czerwonoszare niebo
nad dachami
ciemnieje i mieszkańcy
spieszą do domów na kolację.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Wiersz
Byłoby świetnie,
gdyby ktoś, kogo kochasz,
wstawał co rano wcześnie,
by cię odwiedzić.
„Nie przyjdzie dziś rano”.
Granatowy
z ciemnoczerwoną obwódką.
Szklaneczka soku pomarańczowego
na białym obrusie
nad jasnoniebieskimi nogami
w hotelowej restauracji
w miasteczku gdzieś w Polsce
w roku 1936
kontemplowana
przez mężczyznę
w kapeluszu
na bakier
pod kątem
równoległym do kąta
pod jakim przechylony
jest obraz
na ścianie za nim:
góry, a niżej
puszcza i samotny
jeleń, co właśnie
na nas spojrzał.
Notatki z pobytu za granicą
Pierwszym słowem napisanym przez to pióro było słowo niebieski, kolor atramentu.
Podoba mi się, kiedy podobam się ludziom niepodobnym do mnie.
Ten blaszak przesuwa się w lewo, a niebo odsuwa się od niego we wszystkich kierunkach.
Francuzi mają nogi i włosy.
Od czasu do czasu muszę sobie robić wakacje od rzeczy osobistych, z którymi nie cierpię się rozstawać.
Powiedziała mi, w jakim stylu jest ten budynek. W każdym.
Jako dziecko poprzysiągłem sobie, że nigdy nie pojadę na Diabelską Wyspę.
Czarny chłopiec w czerwonych spodenkach niesie tacę z mrożonymi napojami: żółtym i pomarańczowym.
Nigdy nie mogę się pogodzić z faktem, że jedno z moich oczu widzi trochę inaczej niż to drugie.
Seks w zagranicznych hotelach.
Te palmy przelatują ze świstem.
Większość ludzi ma za krótkie nogi.
Brzoskwinia o zachodzie słońca, guajawa i jasnoniebieski.
Mogę powiedzieć wszystko, co chcę, ale nie mogę powiedzieć już nic więcej.
Vermont: dwa szkice
Jesień na wsi. Siedzę na trawniku. Drogą nadchodzi żona z naręczem pięknych liści. Kiedy mija nas, idąc do domu, daje naszemu synowi jeden jasny czerwono-zielony liść klonu. Syn patrzy na niego. „Liść”, mówię. Dalej patrzy. „Ładny, co?” Delikatne, żarzące się zielenią unerwienie, przechodzące w bladą żółć i podpalaną czerwień na brzegach, wczesna wiosna i późna jesień w kapsułce. „Ładny, co?” Patrzy na niego, unosi wysoko nad głową i rzuca mi w twarz.
Czytam na dworze Whiteheada. „Ale ciało jest częścią zewnętrznego świata, jego kontynuacją. W rzeczywistości jest ono w równym stopniu częścią natury jak rzeka, góra czy obłok”. Słyszę jakiś hałas z lewej strony. Powietrze znieruchomiało. Nie podoba mi się, że ten krzak zmierza w moim kierunku.
Opowieść o monarchii
Król skarży się Królowej:
„Kochanie, gdzieś przepadły moje kapcie”.
Królowa odpowiada:
„To ja ich poszukam”.
I zaczyna szukać.
Przeszukuje cały pałac,
całą okolicę.
Po kilku miesiącach wraca.
„Mam już twoje kapcie”,
mówi, podając mu dwie żaby.
I wtedy słyszymy
dźwięk królewskiej trąbki:
to wezwanie do wojny. Na północy
wybuchło powstanie żab. Właśnie
skaczą w kierunku pałacu.
40. ROCZNICA ŚMIERCIJERZEGO ANDRZEJEWSKIEGO
Archiwum Dokumentacji Fotograficznej Muzeum Literatury
O zapiskach diariuszowych Jerzego Andrzejewskiego
Ze wspomnień pisarza wynika, że pierwszy dziennik prowadził jeszcze jako nastolatek. Ten jego tekst, powierzony przyjacielowi, zaginął w czasie bombardowań Warszawy we wrześniu 1939 roku.
Do prowadzenia dziennych zapisków Andrzejewski wrócił w trakcie siedmiu pierwszych miesięcy okupacji. Stanowiły w tym czasie jedyną formę jego aktywności literackiej. Pisarz nosił się z zamiarem ich publikacji, czego dowodzi list wysłany w 1941 roku do krakowskiego wydawcy Stefana Kamińskiego. Z nieznanych mi przyczyn ten projekt wydawniczy nie został zrealizowany.
W październiku 1943 roku, kilka dni po przyjściu na świat syna pisarza, Andrzejewski rozpoczął trzeci dziennik, któremu nadał tytuł Zeszyt Marcina, zapisując go na okładce szkolnego brulionu, w którym notatki prowadził.
Kiedy pod koniec lata 1944 roku, w czasie powstania warszawskiego, rodzina Andrzejewskich (Jerzy, Maria Abgarowicz oraz ich syn Marcin) przygotowywała się do opuszczenia miasta, pisarz zakopał w ziemi przy domu swoje archiwa, w tym dziennik z początku wojny. Wygnani z Bielan przez wojska niemieckie, zabrali ze sobą tylko to, co dało się ułożyć na dziecięcym wózku. Wśród tych przedmiotów znalazł swoje miejsce Zeszyt Marcina i dotarł on do Zakopanego, gdzie Andrzejewscy znaleźli schronienie. Jest to najstarszy z ocalałych dziennikowych zapisków pisarza. Autor opublikował jego fragmenty w prasie w roku 1959. Po śmierci Andrzejewskiego, jego córka Agnieszka opublikowała całość w skromnym nakładzie.
Przez okres powojenny, aż do końca życia, Andrzejewski kontynuował prowadzenie dziennych zapisków, ale czynił to w sposób niesystematyczny i w rozmaitej postaci materialnej: w szkolnych zeszytach, w notatnikach kieszonkowych, w kalendarzykach, na luźnych kartkach, jak również w postaci maszynopisów.
Pewne ich fragmenty opublikował. Tak się stało z notatkami z okresu tworzenia Popiołu i diamentu (czerwiec 1946–czerwiec 1947), które najpierw ukazały się w prasie, a po latach autor dodał je do niektórych wydań powieści. Andrzejewski włączył też dziennik z okresu pisania powieści Apelacja (październik 1967 roku) do drugiego, krajowego wydania tej książki.
Wspomniałam, że Andrzejewski jako diarysta nie był systematyczny. Przy tej okazji trzeba zaznaczyć, że gdy dłużej przebywał poza domem, dziennikowe zapiski zawierał w listach do żony Marii i w takich okolicznościach nie prowadził równolegle dziennika prywatnego. Korespondencja go zatem zastępowała. W korpusie zapisków diariuszowych słanych do Marii wyróżniają się serie listów z roku 1946, z Czechosłowacji, dokąd Andrzejewski się udał z oficjalną wizytą Związku Pisarzy Polskich, jak również dwie serie listów z pobytu w Paryżu: jedna z przełomu lat 1959/1960, druga z 1962 roku.
Pierwszą z nich Andrzejewski podarował w 1982 roku zaprzyjaźnionemu z nim Krzysztofowi Myszkowskiemu, wówczas młodemu absolwentowi studiów polonistycznych. W roku 2003 korpus ukazał się w serii Biblioteka „Kwartalnika Artystycznego” pod tytułem Dziennik paryski.
Fragment, który ukazuje się w „Kwartalniku” dzisiaj to zapiski spomiędzy dwóch okresów pobytu Andrzejewskiego w Paryżu. Pisarz dopiero co skończył pracę nad Bramami raju (nie spodziewając się absolutnie sukcesu, który to dzieło czekał) i rozpoczynał wstępne rozmyślania nad nową powieścią. W dzienniku z lata 1960 roku dobrze widać, jak rodziły się pierwotne pomysły do tej przyszłej książki. Autor nie mógł wówczas przypuszczać, że praca nad nią zajmie mu kolejnych dziesięć lat i że Miazgę (bo to o nią chodzi) czekać będą następnie wieloletnie perypetie wydawnicze.
Powojenne diariusze Andrzejewskiego w ich integralnej postaci nie znalazły niestety, póki co, swojego wydawcy, choć są do publikacji gotowe. Cieszę się, że ich fragment, „świeżo opracowane ineditum”, trafia dzisiaj do rąk czytelników.
Dziennik z lata 1960 roku znalazłam w archiwach Muzeum Literatury w postaci starannie przygotowanego maszynopisu, co pozwala sądzić, że autor zamierzał go opublikować. Tekst opatrzyłam przypisami.
Na koniec jedna uwaga: Dzienniki literackie Jerzego Andrzejewskiego z lat 1972–1981, wydane po śmierci autora w trzech tomach przez Wydawnictwo Czytelnik (dwa pod tytułem Z dnia na dzień i jeden jako Gra z cieniem) to jeszcze inny, osobny gatunek diariusza Andrzejewskiego. Był pierwotnie pisany jako cotygodniowy felieton (czyli bezpośrednio do druku) do pisma „Literatura”.
Anna Synoradzka
JERZY ANDRZEJEWSKI
Dziennik intymny
(10.6.–21.8.1960)
piątek, 10 czerwca 1960[1]
W domu po półrocznej nieobecności[2]. Długa podróż pociągiem – wyjechałem wczoraj o drugiej w południe, na Gard[3] du Nord Czesławowie[4], Ania Jawicz[5], Ewa Fiszer[6], Lisowscy[7], przed tym pospiesznie ostatnie śniadanie w restauracji koło dworca, noc oczywiście prawie nieprzespana mimo wygodnego przedziału, w którym przez cały czas byłem sam, wreszcie w Warszawie z godzinnym opóźnieniem dzisiaj po ósmej wieczorem – nie tylko nuży, ale również dzięki swemu trwaniu odrealnia miejsce porzucone. Już teraz pejzaże, wśród których żyłem sześć miesięcy wydają mi się prawie nierzeczywiste. Marcin jeszcze urósł i wyższy ode mnie o dobrych kilka centymetrów, nieprawdopodobnie smukły, sprawia wrażenie wyjętego z obrazów El Greca, albo z wczesnych płócien Picassa. Agnieszka także bardzo się wyciągnęła, ale dzięki swym proporcjonalnym kształtom nie wydaje się tak wybujała.
niedziela, 12 czerwca 1960
Wczorajszy dzień i dzisiejszy – oba spędzone w domu i całkowicie poświęcone rozmowom oraz przeglądaniu zaległej korespondencji i prasy. Ogromna poza tym sterta nieciekawych wycinków prasowych, trochę wzmianek o Bramach raju, większość ze szczególnym upodobaniem podkreślających brak kropek. Wyjątkiem długa i bardzo przemądrzała kobyła Aliny Lisieckiej[8] w „Nowej Kulturze”[9], przypisująca mi intencje filozoficzne, o jakich w ogóle mi się nie śniło, ale w rezultacie nadspodziewanie w obecnej sytuacji pozytywna i chyba dla wydania książkowego pożyteczna.
poniedziałek, 13 czerwca 1960
Rano w „Czytelniku” z Irenką Szymańską[10], potem w PIW’ie[11] przyjemna niespodzianka ze spotkania Wandy Leopold[12] w roli nowego redaktora literatury współczesnej, Bramy raju rzeczywiście mają się ukazać jeszcze w tym roku, ale co najwyżej w nakładzie pięciu tysięcy.
Po południu parę godzin w małej kawiarni na Starym Mieście z Wajdami[13], wieczorem z Mieciem Rakowskim w Klubie Dziennikarzy i już o późnej godzinie krótkie spotkanie, zupełnie przypadkowe z Marysią Brandysową[14] i Wilkiem Machem[15], okazja, żeby powiedzieć Marysi, jak bardzo mi się podobała Romantyczność Kazika[16], rzeczywiście zdumiewająco piękna i mądra, a także smutna.
wtorek, 14 czerwca 1960
Po południu Jurek S.[17], a wieczorem kilka osób na kolacji: Ania Pozner[18], która jutro wraca do Paryża, Wilek i Henio Bereza[19].
środa, 15 czerwca 1960
Leje deszcz, po południu z Bernardem W.[20]
czwartek, 16 czerwca 1960
Dużo w ciągu dnia rodzinnego brydża, wieczorem Zygmunt Mycielski[21], bardzo zmęczony, bardzo podstarzały i śmiertelnie smutny.
piątek, 17 maja 1960
Zebranie Rady Nadzorczej „Czytelnika”, nudna dyskusja nad planem na przyszły rok, dużo wycieczek osobistych i ponad wszystkim ogólne zmęczenie, ograniczenia papierowe, ponieważ właśnie papierem usiłuje się załatać dziury eksportowe wywołane spadkiem cen węgla, niewesołe horoskopy dla wielu wznowień, właściwie pojęcia nie mam z czego my będziemy żyć i to już w najbliższym miesiącu.
Wieczorem Marysia na Pasji św. Mateusza w Filharmonii, a ja u Pawła Hertza[22] na długiej „rodaków rozmowie”.
sobota, 18 czerwca 1960
Po południu z Marysią[23] na Stawisku, po raz pierwszy od dobrych paru lat, a chyba w ogóle pierwszy raz, gdy dom jest prawie pusty i Jarosław[24] sam. Poszliśmy aż nad staw znów po wielu latach wypełniony wodą, mrowie młodziutkich białych kaczek podobnych do pingwinów, gdy zbijają się w ciasną gromadę zabawnie wyciągając cienkie szyjki, dużo wspomnień wśród rozmów raczej banalnych i obojętnych, już o zmierzchu, po kolacji, Jarosław odprowadził nas na stację, jutro leci na kilka dni do Rzymu, wciąż ciekawy świata, więcej chyba tego świata ciekaw i złakniony niż ja o piętnaście lat od niego młodszy, wciąż tysiącem poplątanych spraw rodzinnych i obcych oplątany, ale bardziej niż kiedykolwiek samotny, stary i opuszczony.
Po powrocie, już w łóżku, ze zmieszanymi uczuciami czytałem parę nieznanych mi opowiadań świeżo wydanego tomu Tatarak[25] (nie lubię tego opowiadania), zawsze stary podziw dla Jarosława, ale i dużo goryczy wobec przemijania tych gładkich, potoczystych zdań, należących już tylko do szybko się oddalającej przeszłości. Jeszcze kilka lat i czeka mnie chyba to samo: życie już tylko z pozorów, często nawet świetnych i błyskotliwych, wydaje się życie, będąc w istocie powolnym przybliżaniem się do śmierci.
niedziela, 19 czerwca 1960
Od kilku dni, po ciężkich upałach, gdy wróciłem, wciąż chłodno i deszcze padają prawie jesienne. Noce – zawsze złe i męcząco spane, w dzień – zmęczenie i obrzydliwa gnuśność umysłu i ciała. Zabijanie czasu brydżem. Pod wieczór dużo ludzi: Ruta[26], która z końcem miesiąca wyjeżdża do Finlandii, Franek i młodzi Abgarowiczowie[27], ona bardzo bezpośrednia, chyba ten typ młodej dziewczyny, która wie czego chce i osiąga to właśnie, czego chce, myślę, że po trzydziestce roztyje się; natomiast Grześ zupełnie otumaniony i jeśli zawsze był powolny i trochę rozlazły, to teraz – zakochany – porusza się, jak w kleistych oparach snu. Nie jestem pewien, czy tego rodzaju dziewczynie, co Renia, nie uprzykrzy się po pewnym czasie podobny sposób kochania. Oczywiście, to tylko mało obowiązujące przypuszczenia, ponieważ jeśli przed czymkolwiek wyobraźnia nawet najprzenikliwsza musi się zatrzymać, to przed intymną sferą należącą tylko do dwojga nagich ciał. Można snuć wiele domysłów na temat stosunków miłosnych dwojga ludzi, ale o łóżku można mówić tylko własnym, cudze – pozostaje nieprzeniknioną i najczęściej mało zrozumiałą tajemnicą. Nigdy i aż po dzień dzisiejszy nie znajdowałem upodobania w smakowaniu pornograficznych rysunków lub fotografii, oczywiście nie na skutek pruderii lub szczególnie delikatnych uczuć, lecz dzięki nie zawsze zresztą jasno uświadomionemu przeświadczeniu, iż nagość i kopulacja ukazane tylko przez nagość i kopulację poniżają nie siebie, lecz tych, którzy wobec wizerunku splecionych ciał albo żarłocznie pochyleni nad fotosami wyszukanych konfiguracji – drobniutki ułamek poznania biorą za poznanie całkowite. Pornografia istnieje w nas, nie w obiektach, które przywykliśmy mianem pornografii określać.
poniedziałek, 20 czerwca 1960
Leje deszcz i w mieszkaniu chłód, który w upały wydawałby się zbawieniem, ale teraz zaczyna już być dokuczliwy. Kartka z Moskwy od młodego Bertranda[28]. Poznany w wagonie restauracyjnym w Belgii przy wieczornym obiedzie, odwiedził mnie w przedziale jeszcze tego samego wieczora, a potem kilkakrotnie w ciągu długiego dnia następnego. Bezpośredni i inteligentny, zresztą mało paryski (pochodzi z zamożnej rodziny przemysłowej z Normandii), najpierw był zafascynowany egzotycznością swojej podróży, ale potem, po przekroczeniu granicy wschodniego Berlina, zupełnie zagubiony w obcym świecie. Koledzy, z którymi jechał w wagonie drugiej klasy, wszyscy studenci École de Commerce, też robili podobne wrażenie. Nie dziwię się im, bo i dla mnie, tak przywykłego do tego świata, też był to w pewnym momencie szok. Nieskończenie długi pociąg z czołgami przykrytymi brezentem, wolno sunący na Zachód; styl podróżowania Rosjan tym swobodniejszy im dalej się znajdowaliśmy od Paryża radio grające bez przerwy i nie dające się wyłączyć z chwilą opuszczenia Berlina Wschodniego; a przede wszystkim na jakiejś stacji przed Frankfurtem pociąg z żołnierzami rosyjskimi wracającymi do kraju razem z żonami i z dziećmi, obrazek sam przez się całkiem normalny, a jeśli przejmujący lekkim dreszczykiem, to chyba dlatego, że ci pół nadzy mężczyźni, te grube, o dobrych twarzach kobiety w sposób tak naturalny zagospodarowują się w każdych warunkach i znalazłszy się w gromadzie natychmiast zatracają cechy indywidualne, upodabniając się do owych dawnych ludów koczowniczych, które – nieczułe na nieprzychylności natury i na swój własny los – dążą wciąż przed siebie i ciągle przed siebie. Świat Zachodni wbrew wszystkiemu, co mu jest dane, dąży do trwałości i powtarzania, Wschód – miażdży te pragnienia, tu jest koniec, tu jest potrzeba wstrząśnięcia wszystkim, co dla [nieczytelne] jest ważne.
Po południu z Marylą i Witkiem Wirpszami[29] u Fukiera[30].
wtorek, 23 czerwca 1960
Cały dzień w łóżku z powieścią Thomasa Wolfe’a[31]Nie ma powrotu, bez przekonania, że rację ma notatka reklamowa prezentująca Wolfe’a, jako spadkobiercę Dostojewskiego i Joyce’a. Silniejszych wrażeń przy żadnej stronicy, natomiast przy wielu dużo nudy i zniecierpliwienia. Zresztą może to wina małej w tej chwili wrażliwości na literaturę w ogóle. Zmęczony gadatliwością Wolfe’a sięgnąłem po południu po powieść Elzy Morante[32]Wyspa Artura[33] i nie mogąc się zmusić do czytania jej od pierwszej stronicy poddałem się na tyle urokowi fragmentów, iż mam już teraz ochotę na lekturę prawidłową. M.[34] zawsze mi zarzuca, że czytuję większość powieści w sposób szczególnie niechlujny. Nie wiem, czy to jest „sposób niechlujny”, ale rzeczywiście rzadko kiedy udaje mi się przeczytać powieść po raz pierwszy od początku do końca. Moje pierwsze zetknięcie z książką bywa zazwyczaj błądzeniem po stronicach, szukaniem, czytaniem fragmentów ze środka i końca, łataniem dziur i dopiero, gdy te pierwsze dotknięcia zainteresują mnie – wracam do książki, już panując nad jej elementami i z pełnym luzem swobodnej obserwacji, jak to jest zrobione. Oczywiście, nikomu nie zalecałbym podobnej metody czytelniczej, a i sam wolałbym, aby w ten sposób moich książek nie czytywano.
środa, 22 czerwca 1960
Wczesnym rankiem depesza od mojej londyńskiej agencji z prośbą o wyrażenie zgody na pertraktacje filmowe dotyczące Ciemności kryją ziemię. Na dworze wciąż szaro i bardzo jesiennie. Rzadko mi się zdarza – trzy, cztery razy na rok – abym zaniedbał rannego golenia, pilnuję tego obrządku nawet wówczas, gdy jestem chory – więc dzisiaj właśnie owa rzadka, choć drobna przyjemność golenia zarostu dwudniowego. Łatwiej, prędzej, przyjemniej, jeśli w związku z tą czynnością w ogóle o przyjemności można mówić. O w pół do dwunastej z Krysią Bobińską[35] u Fukiera. Dużo lokalnych, związkowych plotek i przyjemność ujrzenia Krystyny po tylu miesiącach. Po powrocie do domu naplątany list od agencji norweskiej, teraz jest godzina czwarta, wyjrzało trochę słońca, przyniesiono naprawioną lodówkę, wypiłem poobiednią kawę, przed chwilą zadzwonił Irek I.[36] prosząc o pożyczenie stu złotych, co – oczywiście w moich obecnych warunkach jest zupełną chimerą, nawet przed samym sobą nie mogę ukryć, że tych głupich i nieważnych notatek nie piszę z potrzeby, w istocie wypełnia mnie od dawna ugruntowany wstręt do wszelkiego składania słów i jeśli tę mało wdzięczną czynność usiłuję uprawiać od powrotu, to tylko dla poddania się pewnej elementarnej dyscyplinie. Każde słowo znajduję opakowane watą, a gdy się ich uzbiera kilka – ważą ciężką tonę. Nie umiem powiedzieć, jak często i w jakim stopniu moi przyjaciele oraz koledzy po piórze przeżywają ów może nie najistotniejszy, lecz szczególnie przykry kryzys pisarski. W Polsce, na skutek różnorodnych okoliczności i to nie od dzisiaj, ani od pozawczoraj, przywykło się mówić o trudnościach pisarskich w ogóle, przez to nic nie znaczące „w ogóle” rozumiejąc opory i trudności na tzw. szczytach, gdzie cieniom sztuki zwykły się ukazywać cienie najogromniejszego kalibru: narodu, historii, służby i obowiązku. Myślę nie bez pustej goryczy, ale i nie bez jałowej, złośliwej przekory (na to nas zawsze stać), że do tych prawideł rządzących polską sztuką normy i wymogi Polski Ludowej niewiele dodały, różniąc się w swych zaleceniach i nakazach nie tyle duchem litery, ile swoistą, do naszych czasów przymierzoną nomenklaturą. Leje się zawsze dużo krwi, i rosną krzywdy i cierpienia, gdy rząd nad starymi słowami obejmują słowa nowe, ale wbrew kościom spalonym lub rozpadającym się powoli wśród piasków pustyń i szklistych mrozów pustych tajg, zjadliwa treść słów trwa niezmienna ponad dymami krematoriów i ponad ogromnymi lasami, skąd skarga dolatująca przestaje niekiedy być skargą, ważąc mniej niż mysi pisk, słowa – niestety – ponad tym kłębowiskiem ogni, bagien, mrozów i dymów trwają w swych przemianach równie trwałe i ciężkie, jak śmierć, jak żądza, jak marzenie. Nie chce mi się zresztą więcej na ten temat pisać, kłamstwa, szaleństwa i cierpienie, strzał w plecy i długa agonia szklistymi oczyma wpatrzona w mroźne niebo pełne najpiękniejszych gwiazd, zdrada, głód i wiara dręczące bezsennymi nocami stare sumienie, a potem już się bez sumienia obywająca, naga i wszystko zachłannie pożerająca, patos kłamstwa, szalbierstwa nadziei, cynizm frazesu, kłamstwo, zawsze kłamstwo jak kret drążące swoje podziemne korytarze, pieniądze rzucane za wszystko i na nic, głośniki radiowe podobne do miotaczy ognia i harmonie paryskie towarzyszące słodkimi melodiami wszelkiej sprzedajności i wszelkiemu oszustwu, kochanek zabił kochankę, wielkiemu milionerowi porwano syna, jestem głodny, nic dzisiaj nie jadłem, daj mi dwa tysiące franków, żebym mógł coś zjeść, ludzkość jest postępowa, przed dwudziestoma laty głodni ludzie zjadali siebie samych wśród przestrzeni, których nigdy jeszcze nie dotknęła ludzka stopa, pierwsi ludzie, którzy tę ziemię ujrzeli, byli jak Adam i jak Ewa wygnani z raju, oni byli tylko uciekinierami z obozu, który przeróżnymi kolejami zgromadził wrogów ludu, i kiedy zostali sami – czekali na czas, który by im pozwolił bezpiecznie pożreć własnych towarzyszy, nędza, wstyd, okrucieństwo, wstyd i nędza i jeszcze wiele innych rzeczy, jeszcze kleiste listeczki kasztanów, gdy marzec wyzwala się z chłodnych prądów powietrza, jeszcze chwila samotności, kiedy w wielkim mieście, wśród tłumów, świateł i wszystkiego, co człowiekowi może być użyteczne, serce własne czujesz jak orzeszek i potem, głupi, zagubiony, zaczynasz pić, pić, żeby lepiej myśleć, żeby lepiej czuć, w dziewiątym[37] wydaniu „Paris Soir”[38] mogę odnaleźć wszystkie zbrodnie dnia, dokładny opis zamordowanej dziewczyny i równie szczegółowy opis tragicznego kochanka, właśnie usiadłem w moim małym bistro przy rue de Seine, zjem dwa sandwiche z szynką i napiję się trochę czerwonego wina – wyznaję ze wstydem, że i o tym wszystkim i o mnogości innych rzeczy, które są poda[wane] od rana do wieczora, pisać i nie chcę i nie mogę. Mam gdzieś cenzurę, gdybym wiedział, że to, co piszę, ma naprawdę wartość, żadne przepisy cenzury nie mogłyby mi stanąć w poprzek. Spędziłem przeszło pół roku za granicą i już w czwartym miesiącu byłem złakniony mego kraju, jak ktoś, który – z natury zdradliwy – jednej rzeczy pozostał przez całe życie wierny. Trudno mi przyjdzie powiedzieć, że ponad wszystko, co w życiu kochałem, moja głupia i biedna ojczyzna zawsze była wiecznie smutno i beznadziejnie kochaną.
czwartek, 23 czerwca 1960
W PIW’ie z okazji imienin Wandy Leopold, dużo ludzi, wychodząc zabrałem teczkę z moimi różnymi artykułami i recenzjami jeszcze przedwojennymi z lat 1932 i 33[39], ale po powrocie do domu brak odwagi, żeby do tych pisanin zajrzeć. Słabości pamięci, a nade wszystko bieg czasu wciąż przekształcający obraz naszego życia chronią nas w wielu wypadkach przed uczuciami zjadliwego i bezsilnego wstydu. Wobec słów kiedyś napisanych i utrwalonych nie ma ratunku.
W ostatnim numerze „Przeglądu Kulturalnego”[40] Andrzej Kijowski[41] w felietonie Chwila szczerości prezentuje swoje prywatne upodobania czytelnicze, stwierdzając, że ma nawet „swoją wymarzoną półkę książek nienapisanych, trochę niezależną od tego, co postuluję programowo”. I dalej: „Tak np. zawsze będę programowo domagał się od Andrzejewskiego nowej powieści, ale tak naprawdę chciałbym mieć na półce gruby dziennik tego pisarza: dziennik lektur, przeżyć, cierpień, wyznań. Myślę, że jest to pisarz, który nie odkrywa się w twórczości i nigdy się w niej nie odkryje. Myślę, że po prostu przerasta swoje książki, że forma literacka jest dla niego kostiumem, maską, a nie wyzwoleniem...”. Rzadko rodzaj krytyczny Kijowskiego trafia mi do przekonania, budząc najczęściej sprzeciw, irytację, a również i podejrzenia mało pochlebne dla jego charakteru i umysłu, ale tym razem, jakby w krótkim przebłysku szczególnie żywej intuicji, dotknął najistotniejszej chyba dla mnie sprawy. Jest właśnie dokładnie tak, jak Kijowski napisał. I moje wzmagające się w ostatnich latach znużenie literaturą, ciągły niedosyt – to jest to: świadomość, że nie znajduję w literaturze, lub znaleźć w niej nie potrafię pełnego wyżycia.
piątek, 24 czerwca 1960
Wieczorem tłumy ludzi u Janków Kottów[42].
Wczoraj wieczorem, gdy Marysia z Agnieszką[43] i Jerzykiem W.[44], który u nas nocował, poszła do kina na western[45] z Jamesem Stuartem[46], dość długa rozmowa z Marcinem na temat jego planów pomaturalnych. Po raz pierwszy bez przekonania, natomiast bardzo rzeczowo i rozsądnie mówił o Szkole Filmowej, nie uczyniłem – oczywiście – nic, aby jego słuszne wątpliwości rozwiać, zgodnie we dwójkę pogrzebaliśmy te od trzech bodaj lat trwające plany, aby się zastanowić nad projektem, którym mnie Marcin w pierwszej chwili zastrzelił: marynarką handlową.
sobota, 25 czerwca 1960
Rano w kawiarni na Starym Mieście z Adolfem R.[47], którego zresztą widziałem wczoraj u Janków z uroczą Basią[48].
Lektury ostatnich dni: Wyspa Artura Elzy Morante, Pamiętniki Henrietty z Działyńskich Błędowskiej[49], Toulouse-Lautrec Perruchota[50], Nie ma Albertyny[51] – tom, którego do tej pory nie znałem, zresztą chyba nieporównanie słabszy od wszystkiego, co go poprzedza.
niedziela, 26 czerwca 1960
Lektura Faraona[52], od wielu lat nie czytanego.
poniedziałek, 27 czerwca 1960
Wciąż, ilekroć wyjdę na miasto, przygnębiające wrażenie biedy i brzydoty, tępe oczy, szare cery, znużone ruchy, wszystko: twarze, domy, ulice pozbawione wdzięku i radości życia.
Po południu u Pawła H.[53], który wieczorem jedzie do Wenecji, a stamtąd na parę miesięcy do Paryża. Dwie książki dla Tonia[54] i Piotra[55] Miłoszów oraz list do Zygmunta H.[56]
Zupełnie nowe i mnie samego zaskakujące wrażenia z lektury Faraona. Nic z arcydzieła, za jakie zawsze, od wczesnej młodości, Faraona uważałem, nic z bohaterskiego blasku Ramzesa[57], wydał mi się teraz tylko zarozumiałym głupcem nic nie rozumiejącym z zawiłego mechanizmu rządzenia. Pojmuję teraz (szkoda, że tak późno!), dlaczego Faraon nie zrobił kariery światowej; tylko nam, Polakom, mógł się Ramzes wydawać wielkim i tragicznym w swej klęsce. W oczach Zachodu prawo do tragiczności płaci się rozumieniem życia, nam wystarczają dobre intencje i szlachetne, brawurą podparte gesty.
wtorek, 28 czerwca 1960
Wstałem przed piątą, żeby pożegnać Agnieszkę[58], która bardzo wczesnym samolotem leci do Krakowa z małą Toeplitzówną[59] i córką Turbowiczowej[60]. Piękny ranek, puste, jeszcze ciche ulice, świeża zieleń parku naprzeciwko, aż żal, że tę najpiękniejszą porę dnia latem zawsze się przesypia. Później na Dworcu Głównym z Marysią, żeby pożegnać Rutę O.[61] wyjeżdżającą do Helsinek przez Moskwę i Leningrad.
Wieczorem z Marysią i z Marcinem u Witków Wirpszów, gdzie byli również drudzy Witkowie, dawno niewidziani: Woroszylscy[62]. Z płyt świetne nagranie Carla Orffa[63]Carmina Burana[64], która wydała mi się jeszcze piękniejsza niż przed paroma laty, kiedy ją słyszałem po raz pierwszy w Filharmonii. Z tekstu Catulla[65] wynotowałem dwa drobne fragmenty:
Tempus, tempus
tempus amoris cubiculum
non est.
Sublata lucerna
nulla est fides
perfides omnia sunt.
Odi et amo, quare id faciam, fortasse requiris,
nescio, sed fieri sentio et exerucior.
środa, 29 czerwca 1960
W poszukiwaniu lektury zupełnie przypadkowo znalazłem na jednej z półek ostatnią powieść Parnickiego[66]Słowo i ciało[67] wydaną i przysłaną przez Pax podczas mojej nieobecności. Nie bez trudności przebrnąłem przez pierwszych kilkanaście stronic, ale i nawet przy stronach następnych, coraz pewniej w tekst wchodząc, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jakiego musi doznawać człowiek wtrącony gwałtownie w sam środek ogromnego i skłębionego tłumu. Pojmuję ambitne intencje Parnickiego, wolałbym przecież znajdować w jego prozie precyzyjniejszą dyscyplinę konstrukcyjną. Wśród nadmiernego zagęszczenia wątków, scen i postaci czytelnik, nawet uważny, nie może się nie zgubić, gubiąc również ważność poszczególnych elementów.
Po południu krótko Jurek S.[68] i cała moja satysfakcja z tego spotkania, iż nie pragnąc go szczególnie natarczywie – mogłem spędzić przyjemną godzinę, już bez dawnych splątanych podtekstów, uboższy wprawdzie o wczorajsze uczucia, uboższy o wczorajsze pragnienia, ale równocześnie i o brak pragnień bogatszy.
Od paru dni myślę o książce, której pomysł wpadł mi do głowy jeszcze przed dwoma bodaj laty, w rozmowie z Heniem Berezą. Pamiętam, że wówczas Henryka namawiałem, aby zabrał się do tej rzeczy: miałby to być rodzaj obszernej monografii, ale nie tylko autobiografii, zupełny luz formy, wyimaginowana twórczość, również i życie w stosunku do mego własnego częściowo przekształcone.
czwartek, 30 czerwca 1960
Po południu z Heniem Berezą u Fukiera. Do tego czasu powieść Parnickiego.
piątek, 1 lipca 1960
Cały dzień w domu, na dworze zupełna jesień, deszcz i wichura. Na biurku rośnie zaległa korespondencja, nie mogę się zmusić do jej uporządkowania.
sobota, 2 lipca 1960
Po wczesnym obiedzie Marcin do Oliwy, do Janków Abgarowiczów[69]. Pod wieczór u Ewy Fiszer[70], która dopiero wróciła z Paryża. Marcin Czerwiński[71], Artur Międzyrzecki[72], Lenicowie[73] i krótkie pół godziny Andrzej Munk[74]. Wszyscy, chyba prócz jednego Lenicy, zmęczeni i oklapnięci, ale po pewnej ilości wina zrobiło się nawet dość wesoło i przyjemnie.
niedziela, 3 lipca 1960
List od Agnieszki pełen, jak zawsze, realiów, tym razem przede wszystkim krótkie charakterystyki wszystkich dziewcząt i również pani M. O niej najkapitalniej: pani M. na miejscu, ale nic interesującego.
Po południu rodzinny bridż z Anią[75] i Abgarowiczami.
poniedziałek, 4 lipca 1960
Rano rozległa korespondencja krajowa. Pogoda wciąż jesienna z wiatrem i deszczami, i z tym ciężkim kolorytem nieba, który chyba tylko jednemu Paryżowi użycza urody.
Wiedziałem, że Bernard W. ma ojca Anglika, ale jak się dzisiaj okazało ten ojciec jest pół Anglikiem i pół Japończykiem, natomiast matka Bernarda jest wynikiem koprodukcji niemiecko-włoskiej. Ten nieczęsto spotykany internacjonalizm powoduje, że Bernard jest pozbawiony poczucia jakiejkolwiek przynależności narodowej.
wtorek, 5 lipca 1960
Chcąc odsunąć od siebie nie tylko konieczność pisania, ale również samo o pisaniu myślenie zachodzę do pustych pokojów Marcina i Agnieszki, aby spośród ich książek wybrać dla siebie do odczytania te najłatwiejsze, które po prostu pozwolą mi ogłupić się i spędzić czas z pozornym przeświadczeniem, że coś robię. Tak więc dzisiaj, tkwiąc cały dzień w swoim fotelu za biurkiem i przy świetle przyćmionym dzięki zsuniętym u okna zasłonom przeczytałem starej Rodziewiczówny[76]Strasznego dziadunia[77] oraz dość uroczą książkę Edith Nesbith[78]Feniks i dywan[79], którą wybrałem dlatego przede wszystkim, iż przełożyła ją Irena Tuwim, zawsze we wdzięcznej pamięci przechowana, jako tłumaczka Kubusia Puchatka[80]. Z tym wszystkim stan zupełnego odrętwienia, zastanawiam się chwilami nad śmiercią bohatera mojej przyszłej książki, jego śmierć, jej rodzaj wydaje mi się kluczem do całości, ale sam coraz częściej i to w różnych okolicznościach ogarnięty zostaję ostateczną nieruchomością własnego ciała i to są stany tak przerażającego strachu i również wstrętu, iż w tych właśnie momentach nie istnieje we mnie nic, co by się tej mojej zagładzie i memu nieistnieniu mogło skutecznie przeciwstawić. Czuję wówczas tylko moje nieistnienie, tylko martwe ciało zamknięte w trumnie i przesypane ogromnym ciężarem ciała. Strach nieobecności, strach, że mnie nie ma. Źle i głupio przeżyłem swoje życie. A gdyby mnie ktoś spytał – czy i w jaki sposób potrafię to naprawić, nie umiałbym odpowiedzieć. Już nawet nie rozpacz, tylko zmęczenie, ciężkie, głupie zmęczenie.
środa, 6 lipca 1960
Wczoraj już o dziewiątej w łóżku, zasnąłem prawie natychmiast, aby obudzić się koło drugiej z dokuczliwym biciem serca. Poszukałem w łazience kropli uspokajających i po nich, z częstymi przerwami, ale wciąż wśród snów wymagających ode mnie nadmiernego pośpiechu, spałem aż do godziny ósmej.
Przez całe przedpołudnie w poszukiwaniu najrozmaitszych czynności włącznie ze skracaniem nazbyt przydługich włosów oraz myciem głowy, wciąż jednak wśród natarczywych myśli krążących leniwie i bezładnie wokół projektowanej książki. I to, co zawsze: po olśnieniu pierwszym pomysłem – wzrastająca niewiedza umacniana poczuciem zupełnej bezsilności, odkładanie tej ostatecznej chwili, kiedy – tylko o decyzję mądrzejszy – piszę pewnego dnia pierwsze zdania, zdając sobie sprawę, że odnajdę dalsze, jeśli te początkowe, na podobieństwo różdżki czarodziejskiej, istotnie dotknęły czułego źródła.
Po południu z Marysią i z Anią na Osiedlu Młodych, u młodych Szulczewskich[81], potem w deszcz szukanie odległej taksówki, żeby zdążyć przed siódmą do Teatru Współczesnego, gdzie byłem umówiony z Irenką S. Normalny, premierowy tłum znajomych i nudna, stara komedia Jules Renarda[82]Knock, czyli tryumf medycyny, odegrana ponadto w naszym polskim, powolnym tempie i wspomagana w tej celebrowanej ślamazarności przez upał i duchotę panujące na sali[83]. Wyszedłem dostatecznie zmęczony, żeby zrezygnować ze SPATIF-u[84] i na Mokotowskiej pożegnać się z Ireną i Michałowskimi[85], najpierw zamierzając zajść do Kameralnej[86], żeby coś zjeść i wypić parę kieliszków wódki, ale potem i ten zamysł, nigdy nie wiadomo jakim końcem zamknięty, wydał mi się nazbyt uciążliwy, więc tylko doszedłem pustoszejącym Nowym Światem do Świętokrzyskiej i tam wsiadłem w pospieszny autobus, zatrzymujący się teraz kilka kroków od naszego domu. Ale jeszcze przed tym, gdzieś mniej więcej w połowie drogi między Chmielną i Warecką, zapragnąłem przez kilka chwil nie wracać jeszcze do domu i dać się pociągnąć niewiadomej przygodzie, a to wówczas, gdy mijał mnie młody, wysoki chłopiec o jasnych, krótko przystrzyżonych włosach, spojrzeliśmy na siebie, ja się po chwili odwróciłem, on w tym samym momencie uczynił to samo, szedłem jednak dalej, w istocie pragnąc zawrócić, szedłem bardzo wolno, jakbym tą powolnością kroku zamierzał pogodzić sprzeczność pragnień i rozsądku, do autobusu wsiadłem bez zadowolenia, ale także i z pewnym uczuciem ulgi.
czwartek, 7 lipca 1960
Wstrzymując się od proszków zasnąłem gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą, męczony dokuczliwym swędzeniem całego ciała oraz mglistym myśleniem o książce. Wciąż nie potrafię odpowiedzieć sobie na kilka zasadniczych kwestii: czy ma to być tzw. pełna biografia, napisana przez określoną indywidualność, czy też raczej beznamiętne, rzeczowe materiały do projektowanej biografii; konieczność stworzenia całkowicie nowej twórczości jest oczywista, natomiast mniej oczywista wydaje mi się sprawa wierności autobiograficznej, a więc zachować tę wierność, czy zdecydować się na odejście od niej, a jeśli tak, to w jakim kierunku, jakie to ma być życie i co przede wszystkim mogę w podobnym wypadku uzyskać? Jeśli materiały do przyszłej monografii, to chyba ułożone najprościej, po prostu chronologicznie, według lat postępujących. Przychodzi mi przecież w tej chwili pomysł, że można jeszcze pójść drogą trzecią, łączącą niejako obie propozycje: przekształcać, mianowicie, charakter samej relacji, a to dzięki wzrastającemu zaangażowaniu narratora w sprawy osobiste związane z przeszłością.
Jeszcze w związku z wczorajszym przedstawieniem: prawie wszystkim aktorom udało się znakomicie być Francuzami, duch małej prowincji galicyjskiej i to sprzed pierwszej wojny unosił się czarodziejsko ponad sceną.
O jedenastej umówione wczoraj telefoniczne spotkanie z Mrożkiem[87], żeby mu oddać paryską umowę na Policjantów[88] wręczoną mi na odjezdnym przez Ewę Goriély[89]. Mimo dość sympatycznego śniadania zjedzonego razem z nią na tydzień przed moim odjazdem – upalna niedziela w opustoszałym Paryżu, śniadanie w nieznanej mi do tej pory restauracji przy końcu rue St. Benoit – nie mogę wzbudzić w sobie cieplejszych uczuć dla tej osoby, nie będąc zresztą pewien, czy jej układność z ostatniego spotkania nie była podyktowana tym przede wszystkim, iż po moim nie najgrzeczniejszym telefonie poczuła się zagrożona w swoich możliwościach tłumaczki. Możliwe zresztą, że ją krzywdzę, ale że jest antypatyczna, zarozumiała i wściekle interesowna – to zdanie wszystkich, którzy znają mnie i znają ją. Z Mrożkiem umówiliśmy się w „Dziekance”[90], okazała się jednak zamknięta, zaszliśmy więc do parterowej kawiarni w „Bristolu”[91], skąd zniknęły owe osławione luksusowe meble, nazywane w swoim czasie stylem Louis Bierut, ciekawe, gdzie je umieszczono. Mrożek – mimo auta i żony – ten sam, którego widywałem kilkakrotnie jeszcze przed kilkoma laty w Krakowie, gdy cierpiał na kompleks pisarza prowincjonalnego: zneurastenizowany i pielęgnujący wszystkie swoje stany oraz trudności, ale równocześnie dość trzeźwy, aby rozsądnie nimi gospodarować, z pełną świadomością, że właśnie dzięki rozlicznym swoim słabościom jest piekielnie silny. Nie sądzę, aby ze szczególną troską należało myśleć o jego przyszłości, to swego rodzaju „koń niepokonany”, czego nie powiedziałbym o Andrzeju Munku, którego zaraz po rozstaniu z Mrożkiem spotkałem na Krakowskim Przedmieściu. Poszliśmy na parę wermutów do pobliskiej kawiarni i w ciągu godziny mieliśmy możność swobodnego wypapraszania ze siebie całych gór bezradnego i w gruncie rzeczy jałowego pesymizmu. Coraz mocniej ugruntowuję się w przekonaniu, że znużenie, stan zagubienia oraz brak perspektyw na przyszłość, a więc myśli i uczucia, które zdają się być obecnie udziałem prawie wszystkich ludzi sztuki usiłujących myśleć uczciwie i samodzielnie, nie są rezultatem ciężkiej sytuacji panującej u nas w kraju od wielu miesięcy, a zaprzeczającej tym nadziejom, które niósł wielu jednostkom Październik[92], lecz wynikają z racji o wiele rozleglejszych niż nawet najbardziej dokuczliwe przejawy naszego życia tutaj, po tej stronie świata określającego poprzez slogany przywódców, jako świat pokoju, wolności i socjalizmu. Oczywiście, odgrywa pewną rolę fakt godny pożałowania, iż tak, jak żołnierz maszerujący w swojej kolumnie, musimy wyrównywać naszą sztukę w stosunku do naszych sąsiadów, to znaczy musimy się cofać, aby i w tej dziedzinie zachować wzorową postawę szeregowca podążającego posłusznie i z szacunkiem za swoim dowódcą. Ale nawet te wszystkie niesprzyjające okoliczności uwzględniając i bynajmniej ich nie lekceważąc, choćby z tego względu, iż one kształtują tę niejako pierwszą warstwę ograniczenia i nacisku – niepodobna w zjawisku kryzysu, przenikającego sfery humanistyczno-filozoficzne, nie dojrzeć skazy, której zasięg wydaje się powszechny, nie związany z formami ustrojowymi, natomiast ściśle powiązany z współczesnym kształtem świata i z tymi perspektywami, ku którym ludzkość dwudziestego wieku w sposób nieunikniony, jak się wydaje, zdąża, i znów bez względu na dzielące ją różnice społeczno-gospodarcze. Ideologie – te na razie należą do przeszłości, bezsilność wszystkich wyrównuje szanse wszystkich, nawet tych, które usiłują nadać sobie pozory życia, natomiast ich funkcje przyjmuje całkowicie i coraz wyraźniej pewien określony typ cywilizacji, jeszcze nie wszędzie w swym procesie rozwojowym jednakowy, przeciwnie – jaskrawo zróżnicowany, lecz w zasadzie: w tymczasowych osiągnięciach i w zamierzeniach przeniknięty tym samym duchem, jeśli wolno tego sponiewieranego pojęcia użyć dla określenia miary tak wszelkiego pierwiastka duchowego pozbawionej.
Wieczorem na kolacji Kajutkowie Malinowscy[93] i pani Bronia Littauerowa[94], przyjaciółka Marysi jeszcze z dawnych lat zakopiańskich[95].
piątek, 8 lipca 1960
Całe przedpołudnie z Wybrańcem Tomasza Manna[96]. Mówiła mi Irenka Sz., o zazdrosnym podziwie pani Marii D.[97] wobec twórczości Manna i to szczególnie tej z ostatnich lat życia, od Dr. Faustusa począwszy (może Lotty w Weimarze) i na Oszukanej i Wybrańcu kończąc. „To jest jej rana” – powiedziała Irena. I słusznie. Mann jest raną dla każdego współczesnego pisarza, bez względu na to, czy się o tym wie, czy nie i czy się lubi Manna, czy też zachowuje się wobec niego stosunek niechęci lub chłodnej obojętności. Aby uśmierzyć tę nadto dokuczającą ranę czytałem przez resztę dnia Małego lorda[98] oraz krótkie nowele Conan Doyle’a[99].
sobota, 9 lipca 1960
Na pół do dziewiątej do Filmu Polskiego[100], na umówione spotkanie z Zaorskim[101]. Rozmowa nie długa, przebiegła zgodnie z moimi oczekiwaniami, to znaczy w atmosferze przyjaznej serdeczności i wzajemnego zrozumienia, wyłożyłem wszystkie powody, dla których nie chcę i nie zamierzam dobrowolnie zrezygnować ze stanowiska kierownika literackiego, oczekując, aby w istniejącej obecnie sytuacji mnie wymówiono, a nie, żebym ja manifestował uczucia, przyjmując na siebie inicjatywę nie do mnie w tym wypadku należącą. W parę godzin później jakby łaskawy los pragnął wynagrodzić mi depresję materialną, dowiedziałem się w PIW’ie, że na kolegium redakcyjnym dopiero co zakończonym zdecydowano wznowienie w przyszłym roku tomu Niby gaj[102] i z tego tytułu otrzymam niebawem czterdziestoprocentową zaliczkę, więc możliwość paru spokojnych miesięcy, a przede wszystkim ulga, że weksle pobrane w ZAIKS’ie przed moim wyjazdem do Paryża i żyrowane przez Słonimskiego[103], będą mogły być spłacane w terminach.
Przed PIW’em długa rozmowa z Ireną S. w kawiarni „Czytelnika”[104], między innymi o mojej planowanej książce. Nie po raz pierwszy odczuwam tę potrzebę, a nawet konieczność, aby nim zacznę pisać – opowiadać o swoich zamierzeniach co najmniej kilku osobom, z których zdaniem szczególnie się liczę. I nie chodzi mi w podobnych wypadkach tylko o akceptację moich zamierzeń, bardziej jest mi potrzebne samo mówienie, ponieważ opowiadając sam sobie wiele rzeczy wyjaśniam i zdarza się niekiedy, jeśli nie zawsze, że w trakcie opowiadania, osaczony lukami i niepewnościami, a chcąc moją myśl wyrazić możliwie najpełniej i najjaśniej, przychodzą mi do głowy pomysły, których, być może, nie uchwyciłbym w samotności, w dialogu z samym sobą. I tak np. dzisiaj w rozmowie z Ireną nie tylko bardzo dokładnie zarysował mi się początek książki, ale również konieczność odejścia w wielu sprawach od wiernej autobiografii. Pierwsze zdania towarzyszyły mi przez cały czas, gdy jak żółw wolno się wlokąc 4-ką jechałem rano do Filmu, ale możliwości wynikające z tych zdań wyklarowały mi się dopiero w obecności Ireny. Wracałem do domu już prawie pewien, że tę książkę muszę napisać. Niewygodnie mi pisać „książka”, więc nie znajdując na razie tytułu ostatecznego umówimy się, że prowizorycznie ma się ta rzecz nazywać „Portret”, choć to tytuł bardzo niedobry. Poza tym trochę o Eli Cz.[105], w której kocha się obecnie Jurek S.[106] i na dodatek całkiem zaskakujące szczegóły dotyczące intymnego życia B.[107] Któż by mógł przypuścić, że ta ogromna kupa mięsa potrafi być jeszcze kimś innym niż wygodnym oportunistą! Natomiast charakterystyka Eli Cz. nakreślona przez Irenę natychmiast podsunęła mi pomysł, aby w „Portrecie” wszystkie historie sprzed kilku lat, związane z osobą Marka, związać z postacią młodziutkiej aktorki, wykorzystując bardzo dla mnie przekonywające uwagiAndrzeja K.[108] w jego szkicu o Holoubku[109] i motywach jego genialnego aktorstwa. Lubię te chwile, zresztą nie częste, kiedy niemal wszystko, co się dokoła mnie dzieje: rozmowy, pejzaż, luźne skojarzenia zdąża powolnie i niejako bez mojego udziału ku wyłaniającym się z ciemności kształtom projektowanej książki. To szczególne uczucie wobec wypełniania się pustych przed chwilą przestrzeni, wypełniania jeszcze fragmentarycznego, lecz już w tej cząstkowości niosącego zapowiedź kształtów ostatecznych.
Z tym wszystkim dużo przez cały czas myślenia o Wybrańcu, po powrocie do domu przeglądanie egzemplarza po raz drugi i wobec coraz to nowych piękności schronienie się z wiadomych powodów w krzyżówkę „Przekroju”[110].
Po południu bridż rodzinny. Burza pod wieczór i ulewny deszcz do później nocy. Przed spaniem, już w łóżku, dwie nowele Conan Doyle’a.
niedziela, 10 lipca 1960
Żałosna jałowość prasy codziennej, a również i tygodniowej. Dużo papieru, kiedy piątkowa i sobotnia poczta przynosi spełnienia wieloosobowych kolegiów i komitetów redakcyjnych, na pierwszy rzut oka wygląda to nawet dość obficie i kusząco, ale wystarczy powąchać teksty, aby zapachniało dokoła ową szczególną wonią, która wydaje się być połączeniem zapachów starzyzny z zapachami kosmetyków. Kilka nazwisk, między innymi Kotta, Berezy, często Wyki[111] i zawsze, gdy się pojawia: Dygata[112] – czyta się z ową satysfakcją, której użycza nawet najkrótsza chwila obcowania z człowiekiem interesującym dzięki swej urodzie. Lecz, kiedy tę skleconą z wdzięcznej materii, można spotkać wszędzie: na ulicy, w tramwaju, autobusie, przechodząc mimo, lub twarzą odnajdując twarz, tamtą – intelektualną – jakże trudno spotkać, a nawet, jeśli się spotka, jak trudno ją utrwalić w sobie, aby w niej zasmakować i poddać się jej urokowi. Gdy się to jednak raz stanie, wówczas ponowne spotkania mają w sobie coś z owego rozkosznego dreszczu, który towarzyszy miłosnemu oczekiwaniu. W jednym z tegorocznych „Dialogów”[113] wyjątkowej piękności esej Janka Kotta o szekspirowskiej Burzy, a mówiła mi wczoraj Irena, że rozdział, który teraz Janek pisze o Królu Lirze przerasta tamten swoją mądrością[114]. Cieszę się na tę lekturę. I byłbym również niewdzięczny, gdybym wśród tych utyskiwań na naszą prasę nie zanotował wielkiego wrażenia, podziwu i zachwytu, jakie wzbudziła we mnie lektura notatek z podróży po Związku Radzieckim Zbyszka Bieńkowskiego[115] w majowym numerze „Twórczości”[116]. Najwięcej podziwu dla autentyczności tych zapisków, czytałem je z takimi samymi uczuciami, jak bym był w Oborach i wieczorem, po kolacji, szedł razem ze Zbyszkiem na spacer w stronę Skolimowa i on opowiadał, to nie często się zdarza, aby w tekście pisanym słyszało się te same akcenty, które charakteryzują człowieka żywego.
Notuję te dość przypadkowe spostrzeżenia nie tyle, oczywiście, z potrzeby ich utrwalenia, ile z obawy, aby znalazłszy się bez żadnego zajęcia, bodaj namiastkowego, nie ujrzeć się zmuszonym do otworzenia dolnej szafki w moich półkach bibliotecznych, gdzie przechowywane są wszystkie tzw. moje rękopisy i notatki, czynność, którą staram się odwlec o jeszcze kilka dni, bardzo już całą aferą „Portretu” zaabsorbowany, lecz wciąż sparaliżowany lękiem, gdy już nie przypadki, lecz ja sam, świadomie, mam podjąć pewne kroki decydujące.
poniedziałek, 11 lipca 1960
Namiętni kochankowie wszelkich ideologii oraz religii stają się bardzo często heretykami, odszczepieńcami i frakcjonistami. Tadeusz Breza[117] nie jest namiętnym i w ogóle nie jest kochankiem rzymskiego Kościoła, więc nie grozi mu ani herezja, ani odszczepieństwo. Natomiast nie wierzący i na niebezpieczeństwo stanu miłosnego uodporniony korzysta w całej pełni z owych rozkosznych i przewrotnych uczuć, z których swobodnie korzystać może człowiek właśnie nie zakochany, lecz tylko oczarowany. Boże miły, jak temu niedoszłemu benedyktowi z nie największym tytułem hrabiowskim imponuje Rzym[118] i to nie w swojej sferze mistycznej, religijnej, ale właśnie we wszystkich swoich manifestacjach zewnętrznych. Podziw dla każdej doskonale ujawnionej osobowości umysłowej lub fizycznej uwalnia mnie całkowicie od potrzeby wartościowania. Uwielbienie Brezy jest doskonałe i właściwie powinienem mu podziękować, że bez zastrzeżeń mogę je podziwiać z ową szczególnie lekką i zachwycającą radością uczuć, która dana nam bywa przy oglądaniu bezbłędnych dzieł sztuki. Naiwni prostaczkowie uwielbiają bez zastrzeżeń, karierowicze – służalczo. Breza, będąc człowiekiem bystrym, a ponadto obdarzony dobrym smakiem, zdaje sobie sprawę, iż uwielbienie bezkrytyczne ośmiesza, gdy jest ślepe i z naiwnej kondycji wynikające, budzi natomiast niesmak, jeśli jest pretekstem dla interesownych zamysłów. Breza uwielbia z pozycji swobodnej i niewymuszonej wolności, a jeśli nawet swoboda i niewymuszoność owej wolności bywają nieraz co najmniej dwuznaczne – potrafi ową nienajlepszą z punktu widzenia towarzyskiego sytuację pokryć subtelną ironią oraz ukłonem zwróconym we właściwą stronę. Wydaje mi się, że Breza byłby szczególnie usatysfakcjonowany, gdyby razem z Zosią (właśnie razem z Zosią[119]) kroczył wśród orszaku zdetronizowanych królów oraz książąt krwi asystujących przy koronacji Jana XXII[120]. Zdając sobie jednak sprawę z niestosowności podobnej sytuacji, jak najsłuszniej czyni ironizując obiekt uwielbienia. Breza jest zbyt dobrze wychowany, aby pozwolić sobie na luksus bezwstydu. Zna siebie, zna swoje naturalne granice, nie najgorzej orientuje się w świecie, w którym przyszło mu spędzić życie i tylko zaszczyt mu przynosi, że wśród tej przeciętności, stać go na uczucie tak ludzkie, jak uwielbienie. Znałem do tej pory tylko fragmenty Spiżowej bramy, drukowane w swoim czasie w „Nowej Kulturze”[121], dzisiaj pełna satysfakcja z przypomnienia sobie rozdziałów już czytanych i tych jeszcze nieznanych. Tylko człowiek, wypełniony do końca palców oczarowaniem i uwielbieniem, potrafi obiekt swoich uczuć uczynić tak porywająco interesującym, jak to zrobił na przeszło trzystu stronicach Breza opisując, relacjonując, plotkując i zawsze myśląc, ponieważ właśnie bystro i inteligentnie powinien myśleć dobrze wychowany człowiek, jeśli znalazłszy się na świetnym przyjęciu krąży wokół osoby ze wszystkich obecnych najświetniejszej. Marzyłem jakoby, według urojonej relacji Brezy, aby po ukazaniu się Ładu serca[122] „Osservatore Romano”[123] skwitował tę powieść ciepłą notatką, niestety, nie doczekawszy się jej wówczas – obdarowany nią zostałem aż po dwudziestu latach w okolicznościach całkowicie odmiennych, gdy wystąpiłem z Partii. Nie przypuszczam, aby Spiżowa brama doczekała się ciepłej notatki w watykańskim dzienniku, natomiast jestem prawie pewien, że z opinii mówionej i osoba Brezy i jego książka cieszą się w kołach Watykanu opinią jak najlepszą. Ludzie mądrzy i przewidujący zawsze wyżej sobie cenią świadectwo uwielbienia niż zaklęcia miłosne.
wtorek, 12 lipca 1960
Wczoraj wieczorem u Ch.[124], pierwszy raz w jego mieszkaniu na osiedlu Praga II, choć mieszka tam od sześciu co najmniej lat. Nawet znając wszystkie dziwactwa Ch. i jego skłonność do abnegacji, co wcale nie znaczy, że nie lubi wygody i pewnego luksusu, nie przypuszczałem, że po tylu latach wciąż raczej koczuje niż mieszka. Że niewielki pokój i ciasny korytarzyk, to by mi nie przeszkadzało, ale ta więcej niż biedna nagość ścian, półki przysłonięte żółtymi zasłonami, pełne książek złożonych jedne na drugich, jakby w oczekiwaniu na uporządkowanie, lub przeprowadzkę, prosty stół, dziwne, staroświeckie łóżko przykryte pledem – nie, nie chciałbym w takich czterech ścianach żyć i pracować. Ale dla człowieka, który ostatecznie ma być „autorem” mojej książki, to otoczenie wcale nienajgorsze. Za oknem ogromne podwórze otoczone monotonnymi blokami, z których jeszcze nie wszystkie zdążono obłożyć piaskowcem, i – oczywiście – mrowie dzieci, jak na wszystkich podwórkach.
Ch. nawet nie tyle podstarzały, ile w trochę zaskakujący sposób roztyty, wcale nie tą normalną, zdrową obfitością ciała, która przychodzi często w pewnym wieku, ale powiększony, a raczej rozdęty czymś, co sprawia wrażenie opuchlizny i przysparzając ciała czyni je równocześnie rozlazłym i miękkim. To jest ta tłustość, która lubi wygodne, domowe pantofle i domaga się od spodni dużych luzów. Czyniąc podobne obserwacje myślałem nie bez satysfakcji, że mimo rozlicznych braków własnego ciała zachowałem przecież jego szczupłość, więc coś w rodzaju fasady, która pod pozorami młodzieńczości ukrywa na pierwszy rzut oka niedobory lat.
Ch., jak skąpiec gromadzący bogactwa, nie dba o to, aby jego księgozbiór był przez kogokolwiek oglądany, zresztą również i sam nie odczuwa, jak mi się wydaje, potrzeby cieszenia oka widokiem książek jawnie się prezentujących na półkach, wystarcza mu świadomość, że posiada rzadkie pierwsze wydania oraz umiejętnie dobrane kolekcje. Nie sądzę nawet, aby często zaglądał do swoich rozlicznych i rzeczywiście pięknych albumów Picassa[125], zebrał również kilkadziesiąt różnych pozycji Cocteau[126], lecz wiele z nich, gdy mi je pokazywał, były nierozcięte. Nie mogę jednak nie przyznać, że bardzo ładnie i mądrze mówił o sensie wszelkiej pasji kolekcjonerskiej i zawierającym się w niej elemencie twórczym. Poza tym, jakież bezpieczeństwo w owym obcowaniu z przedmiotami martwymi!
środa, 13 lipca 1960
Ostateczna nędza pogody, zimno, pochmurnie, pod wieczór monotonny deszcz. Cały dzień w domu ze Spiżową bramą, a potem z Polską Piastowską[127] Jasienicy[128].
Wczoraj po południu i do późnego wieczora u Wilka M.[129], który jutro wyjeżdża do Bułgarii razem ze Stefanami O.[130] Dawno niewidziana Ewa zawsze urocza i mądra, bardzo jednak zmęczona rozpaczliwym stanem nerwowym Stefana. Przyszli trochę później Kazikowie B.[131] a już przed samym ich odjazdem Andrzej Wajda, żeby się razem z nimi zabrać do Obór[132], ale mimo ożywionej rozmowy, a może właśnie dlatego, dokuczało mi przez cały czas martwe milczenie Stefana i ta trochę upokarzająca świadomość, którą odczuwa się w obecności człowieka chorego, świadomość zawstydzenia tym dotkliwsza, iż znając Stefana od tak wielu lat wiem doskonale, jak bywał świetny i błyskotliwy w najróżniejszych sytuacjach i w różnych okresach życia. Natomiast Kazik w przeciwieństwie do Stefana wydaje się być w znakomitej formie, może w gruncie rzeczy smutny, ale świadomy, co z tym smutkiem i innymi niedostatkami zrobić, bardzo chyba pokrzepiony swymi ostatnimi i jak najbardziej zasłużonymi sukcesami. Szkoda, że Wilek wyjeżdża na dłuższy okres. Nie widujemy się często, ale od czasu, gdy nieporozumienia sprzed kilku lat wydały nam się obu ostatecznie nieważne[133], lubię samą świadomość, że mogę do niego zadzwonić, zobaczyć go i szczerze o wszystkim porozmawiać. Na palcach jednej ręki mógłbym zliczyć ludzi, z którymi mógłbym rozmawiać w sposób równie zaspokajający potrzebę dojrzałej przyjaźni, jak właśnie z Wilkiem.
Gdy wyszedłem przed jedenastą, padał drobny, ciepły deszcz, wstąpiłem na chwilę do „Kameralnej”, żeby się napić piwa, udało mi się potem złapać ostatni autobus pospieszny, niestety, mając klucze, musiałem obudzić Marysię dzwonieniem, ponieważ zaciął się zamek i mimo usilnych starań nie potrafiłem sobie z nim poradzić.
czwartek, 14 lipca 1960
Pomimo kilku godzin dobrego snu bez proszków – ranek zupełnie do niczego, zdechnięte samopoczucie i na dodatek niemiła zapowiedź możliwości postrzałowych, gdy zamykałem okno, ból w tym samym miejscu, co zawsze, oczywiście daleki od tego, który mnie uwięził na dobrych kilka dni w ubiegłym roku o tej samej mniej więcej porze, ale wystarczający, żebym go czuł i nasłuchiwał, czy się nie zaostrza. Podła pogoda bez zmian, na ogół wszyscy się uskarżają na różne dolegliwości: katary, bóle reumatyczne, ciśnieniowe sensacje itp.
Po południu z Marysią w Ambasadzie Francuskiej, dzięki nieoczekiwanej pogodzie przyjęcie[134], na szczęście, na świeżym powietrzu.
piątek, 15 lipca 1960
Z Londynu dwa egzemplarze angielskiego tłumaczenia Ciemności kryją ziemię[135] pod zmienionym, ale dobrym tytułem Inkwizytorzy. Poza tym wciąż co kilka dni recenzje przesyłane przez uczynnego Grydzewskiego.
Po raz drugi Wybraniec Manna. Upał.
sobota, 16 lipca 1960
Zbieranie notatek do „Portretu”. Niechętnie posługuję się tym niedobrym tytułem.
Po południu młody Józef Gielo[136], który z początkiem tygodnia przyniósł mi do oceny swoją prozę. Zastanawiające, jak w tym pokoleniu najmłodszych odżywają stare rekwizyty modernistyczne.
niedziela, 17 lipca 1960
Cały dzień praca, męczący upał, wyszedłem dopiero po kolacji. Jeszcze raz na Zamku ze spotkanym przypadkowo Antonim T.[137], potem przy nieustępującej wraz z nocą duchocie piechotą w stronę domu, małe piwo przy Dworcu Wileńskim[138]. Heniek.
poniedziałek, 18 lipca 1960
Wieczorem u Ewy Fiszer, żeby zobaczyć się z uroczą Baitsy Blair[139], która tydzień wraz ze swoją córką była w Warszawie i jutro wraca do Paryża. Był prócz mnie tylko Marcin Cz.[140], odprowadził mnie potem do domu, dopiero nad ciemną i szeroko rozlaną Wisłą mogliśmy odetchnąć powietrzem trochę świeższym, Marcin wyjeżdża do Rzymu w przyszłą niedzielę, zastanawialiśmy się m.in. nad przyczynami żywego zainteresowania, jakim wielu cudzoziemców z Zachodu obdarza Warszawę i w ogóle Polskę.
wtorek, 19 lipca 1960
Rano, po bardzo niedobrej nocy, w PIW’ie, aby podpisać umowę na drugie wydanie Niby gaju. Na kolacji z Marysią u Bieńkowskich[141] i jeszcze przed zmierzchem razem z nimi autem do parku Morysińskiego[142], gdzie żadne z nas, ani Marysia ani ja, nigdy jeszcze nie byliśmy. Park? raczej puszcza! Bardzo to piękne, szczególnie o tej porze mroczniejącej, kiedy wśród gęstowi świecą robaczki świętojańskie, ale przy całym uroku tego szczególnego rezerwatu jeszcze raz mogłem się przekonać, że lasu nie lubię i mimo interesującej rozmowy z Florą dobrze się poczułem wówczas dopiero, kiedy wyszliśmy na łąki.
Po herbacie zaparzonej przez B. nie spałem prawie do czwartej. Ale herbata była rzeczywiście znakomita.
środa, 20 lipca 1960
Rozczarowanie filmem Bergmana Tam, gdzie rosną poziomki[143], cieszącym się opinią arcydzieła. Niestety, nie mogłem się w nim dopatrzeć śladów nieprzeciętności. Zła literatura, mdła i nudna, spóźnione echa modernizmu, filmowo nieciekawe. Wciąż to samo: jak filmy, nawet te najlepsze, opóźnione są w stosunku do literatury. Tylko jeden Chaplin[144] wychodzi z tej próby zwycięsko, zawsze odkrywczy i prawdziwy.
Agnieszka wróciła wieczorem z Orawki, świetnie wyglądająca i opalona mimo trzech pogodnych dni na całe trzy tygodnie. W piątek jedzie razem z Anią do Oliwy. Od Marcina, poza jedną kartką kretyna, lakoniczną, że jest na jeziorach mazurskich, żadnej wiadomości.
Z Prologu Burzy[145]:
Już czary moje moc straciły... (przekład Paszkowskiego)
Teraz mnie wszystkie czary opuściły... (przekład Siwickiego)
czwartek, 21 lipca 1960
Może to właśnie poszukiwany tytuł? Słyszę całe duże fragmenty, ale zanotować ich nie potrafię. Wczoraj list od Romka Polańskiego[146], że Basia[147] po ośmiodniowych zdjęciach próbnych w Rzymie otrzymała rolę w nowym filmie Clementa, jako partnera mając uroczego [nieczytelne][148]. Cały dzień zupełnie pokonany z francuskim przekładem Doktora Faustusa[149].
środa, 27 lipca 1960
Po południu Maryla W.[150] po powrocie z Zakopanego. Opowiedziała nam jedną z tzw. zabaw towarzyskich właśnie namiętnie uprawianą w naszej „Astorii”[151], a polegającą na tym, że gdy jeden z dwóch partnerów zadaje sobie po cichu pytanie: co to jest? – drugi, również myśli, konkretyzuje odpowiedź. Już po wyjściu Maryli zabawiliśmy się z Marysią tą grą i wyszły nam odpowiedzi tak nieprawdopodobne, iż nie chce się wierzyć, że wyniknęły one tylko dzięki zabawie niedopowiedzenia i milczenia.
Od kilku dni pogoda zupełnie jesienna, zimno, deszcze, gwałtowne wiatry, na południu Polski powodzie. Dwa dni temu napisałem pierwsze dwie stronice mojej książki. Niestety, ze strachu, robię wszystko, aby nie musieć pracować regularnie.
Nareszcie list z Oliwy od Agnieszki, z którego dowiedzieliśmy się, że Marcin wciąż jest na jeziorach mazurskich, ale gdzie dokładnie, tego nikt nie wie.
Piątek, 29 lipca 1960
Rano, na dziesiątą, chcieliśmy się wybrać z Marylą na Siódmą pieczęć[152] Bergmana, ale już na miejscu, przy kinie „Wiedza” w Pałacu Kultury okazało się, że właśnie od dzisiaj idzie już inny film, zadzwoniliśmy więc do Marysi i razem we trójkę wybraliśmy się do Muzeum Narodowego na retrospektywną wystawę Makowskiego[153]. Niestety, wrażenie o wiele mniejsze niż przed kilkoma laty, kiedy oglądałem Makowskiego w mniejszej ilości jego obrazów i to tych przeważnie najlepszych. Chyba tylko ci najwięksi mogą przemawiać całością swej twórczości, natomiast średni ponoszą klęskę jako artyści i jeśli czym przejmują, to swymi poszukiwaniami i porażkami.
W drodze powrotnej, korzystając z pierwszego od wielu dni słońca, połaziliśmy trochę po mieście, wstępując do „Pragi”[154], żeby coś zjeść, potem do PIW’u na kawę, wreszcie w księgarni na Nowym Świecie wykupiliśmy zaległe tomy Wyspiańskiego oraz drugi i trzeci tom Słownika Języka Polskiego.
Wieczorem z Marysią w Teatrze Dramatycznym na Panu Bogu i diable[155], aby jeszcze raz się przekonać, że nawet mimo obecności znakomitego Holoubka i interesującej inscenizacji jest to sztuka bardzo zła, szczególnie w drugiej części. Już chyba nigdy się nie przekonam do instytucji zwanej Sartrem[156]. Nudny belfer objawiający z wielkim hałasem prawdy przez wielu i to lepiej powiedziane. Myślę, że uparci teoretycy bardzo niefortunnie krzyżują się z artyzmem.
Natomiast po powrocie do domu, przed zaśnięciem, piękne opowiadanie Czechowa[157]Duszka. Muszę poczytać Czechowa.
sobota, 30 lipca 1960
Rano w kawiarni PIW’u z Bogdanem Wojdowskim[158], potem krótko z Danutą Staszewską[159], która umówiła się ze mną, żeby mi pokazać swoją okładkę do Bram raju odrzuconą przez Michalskiego[160], jako nazbyt efektowną, a poza tym politycznie podejrzaną, bo mogącą nasuwać niewłaściwe skojarzenia. Okładka, zgodnie z tym, co mi o niej mówiono, rzeczywiście wyjątkowej urody, prosta, w dwóch kolorach: czarnym i fioletowym, a pośrodku tego pasa fioletowego reprodukcja akwareli Goyi[161]: Saturn pożerający własne dzieci. Oczywiście Saturn został odczytany jako socjalizm. Boże, jak zapaskudzoną wyobraźnię i nieczyste sumienia mają ci wszyscy ludzie: ci na górze, i ci nieco niżej postawieni, tamtych się lękający. Wszędzie wietrzą aluzje, wszędzie doszukują się ataku na siebie. Jak gdyby klęski ludzkie i nieszczęścia nie przydarzały się na świecie przed socjalizmem. Z tym wszystkim, doceniając żałosną śmieszność tej całej historii, żal mi i okładki, i nakładu, tak mizernego, który, jak sądzę, w kilka dni się rozejdzie, aby potem pozostawić po sobie tylko milczenie.
Po południu z Marysią w nowym kinie „Skarpa”[162] na uroczym i inteligentnym filmie Monicellego[163]Dwa pokolenia[164]. Oczywiście, nie arcydzieło, ale z jakim smakiem, dowcipem i sercem zrobione. Mały chłopaczek prawie genialny, i sceny z nim i z Mastroinianim[165] naprawdę wzruszające, o krok od tandety, ale nie tandetne. Później, już koło dziesiątej, nad Wisłę, żeby zobaczyć nadciągającą wielką falę powodziową[166]. Na moście tłumy ludzi, woda żółta i spieniona, niosąca na powierzchni strzępy drzew i belek, ludzie przy poręczach mostu milczący i jakby zahipnotyzowani, ale z tym szczególnym wyrazem głodu i nienasycenia w oczach, który mimo wszystko spragniony jest wrażeń jeszcze silniejszych. Podejrzewam, że prawie każdy z tych zapatrzonych w spieniony przed sobą żywioł, bezpieczny wobec niego, poczułby się prawdziwie usatysfakcjonowany wówczas dopiero, gdyby wezbrana Wisła wtargnęła w miasto. Nie doceniamy w ludziach ich potrzeby katastrofy.