Kwartalnik artystyczny 3/2023 (119) - Wojewódzka Biblioteka Publiczna - Książnica Kopernikańska - ebook

Kwartalnik artystyczny 3/2023 (119) ebook

Wojewódzka Biblioteka Publiczna – Książnica Kopernikańska

0,0

Opis

"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.

W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.

 Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­dawca: Wo­je­wódzka Bi­blio­teka Pu­bliczna – Książ­nica Ko­per­ni­kań­ska w To­ru­niu
Ad­res re­dak­cji: ul. Sło­wac­kiego 8, 87-100 To­ruń tel. 56 622 57 01 e-mail: kwar­tal­nik@ksia­znica.to­run.plwww.kwar­tal­nik.art.pl
Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny. Ku­jawy i Po­mo­rze
ISSN 2720-7293
Pre­nu­me­rata: Anna Broda, tel. 56 622 66 42 wew. 105
Wa­runki pre­nu­me­raty 2023: • kra­jo­wej – 60 zł • za­gra­nicz­nej – 40 USD / 40 EUR
Cena eg­zem­pla­rza ar­chi­wal­nego (wraz z wy­syłką): • kra­jowa – 12 zł • za­gra­niczna – 10 USD / 8 EUR
Wpłaty pro­simy kie­ro­wać na konto: 72 1160 2202 0000 0003 5585 9625 „Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny”
Pro­jekt okładki: Ewa Ba­the­lier
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Du­najko
Skład: Ka­rol Cy­ra­no­wicz
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Przed­sta­wiamy pre­mie­rowy frag­ment Dzien­nika in­tym­nego Je­rzego An­drze­jew­skiego i do­peł­nia­jący go frag­ment Dru­giego dzien­nika pa­ry­skiego, na­wią­zu­jąc do pu­bli­ka­cji z 2000 roku uwień­czo­nych w 2002 wy­da­niem książki w Bi­blio­tece Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego.

Dia­ry­styka to ważny nurt prozy pol­skiej XX wieku. Tak wy­borne jej osią­gnię­cia jak dzien­niki Toł­stoja, Do­sto­jew­skiego, Gide’a, Clau­dela, Manna, Kafki, Jün­gera czy Gre­ena, złą­czone nie tylko z ich prozą, ale także z li­stami, w li­te­ra­tu­rze pol­skiej kon­ty­nu­owane są przez Dą­brow­ską, Nał­kow­ską, Irzy­kow­skiego, El­zen­berga, Iwasz­kie­wi­cza, Gom­bro­wi­cza, An­drze­jew­skiego, Her­linga-Gru­dziń­skiego czy Bia­ło­szew­skiego. Są czę­ścią tego, co w pro­zie pol­skiej naj­lep­sze, od­wo­łu­jąc się do jej po­cząt­ków, czyli ga­wędy szla­chec­kiej. W „Kwar­tal­niku” różne ich formy cią­gle są obecne. 

Dzien­nik An­drze­jew­skiego jest szcze­gól­nie cie­kawy, roz­dziela się i łą­czy w ca­łość zło­żoną z trzech mo­du­łów – in­tym­nego, li­te­rac­kiego i bez­po­śred­nio przy­spo­so­bio­nego do nar­ra­cji po­wie­ścio­wych, które są z nim zin­te­gro­wane.

Ży­cie i fik­cja – jedno roz­bija i kształ­tuje dru­gie, czego przy­kła­dem są Po­piół i dia­ment, Ape­la­cja, Mia­zga i Sto lat temu i te­raz. Gra z cie­niami, także z cie­niem sa­mego sie­bie. Dzien­nik staje się formą ko­re­spon­den­cji lub od­wrot­nie, co wi­dać w Dzien­niku pa­ry­skim.

Piotr So­bol­czyk w in­spi­ru­jący spo­sób uka­zuje na­pię­cia, które two­rzą się mię­dzy wy­da­wa­łoby się bie­gu­nowo róż­nymi do­ko­na­niami Gom­bro­wi­cza i An­drze­jew­skiego, otwie­ra­jąc wni­kliw­sze ba­da­nia i dys­ku­sje na ten te­mat.

Rocz­ni­cowy blok za­myka wspo­mnie­nie Mar­cina An­drze­jew­skiego.

W nu­me­rze po­nadto wier­sze Rona Pad­getta w prze­kła­dzie An­drzeja Szuby, wier­sze Bo­gu­sława Kierca, Anny Piw­kow­skiej, Pio­tra Szewca, Je­rzego Plu­to­wi­cza i Wal­de­mara Kon­te­wi­cza, wspo­mnie­nie Kry­styny Ro­dow­skiej o Leszku En­gel­kingu, w dziale Va­ria stałe ru­bryki z Dzien­ni­kiem Ste­fana Chwina na czele oraz omó­wie­nie ksią­żek.

Krzysz­tof Mysz­kow­ski

RON PAD­GETT

w prze­kła­dzie An­drzeja Szuby

Co­kol­wiek to jest

Po­ezja czę­sto przy­gnę­bia

po­nie­waż trak­tuje o spra­wach

które się wy­da­rzyły

a po­tem za­miesz­kały

w wier­szach aby w nich umrzeć,

tym­cza­sem

praw­dziwy wiersz mieszka w swoim

wła­snym ma­łym domku który żyje

w kra­jo­bra­zie który żyje

w umy­śle czy­tel­nika,

i nikt go ni­gdy nie wi­dział.

Do­bry przy­kład

pa­mięci Vir­gi­nii Qu­esen­bery

Szczęk mie­cza

na ha­la­bar­dzie w ja­sno­błę­kit­nym

pra­niu nad czar­nymi sznu­rami,

mury Car­ca­sonne

w pa­pie­rze i tu­szu

gdzie dzie­siątki lat póź­niej

Je suis to­uri­ste.

Eh, bien,

bon jour

M. Blanc,

Mme. Blanc,

et tous les pe­tits Blancs.

Przy gro­bowcu Apol­li­na­ire’a

Śmierć Apol­li­na­ire’a bu­dzi uczu­cia smutku i straty, smutku – bo zmarł w sto­sun­kowo mło­dym wieku, straty – bo ja­kie nie­zwy­kłe dzieła mógł na­pi­sać! Tylko po­my­śleć – gdyby żył tak długo jak, po­wiedzmy, Ed­die Blake, mógł­bym się z nim w tej chwili spo­tkać! Za oce­anem wie­kowy, ale pe­łen wi­goru Gui...

Ale on tam jest, oczy­wi­ście. Sześć stóp pod. Opi­su­jąc kon­dukt po­grze­bowy i miej­sce po­chówku, Bla­ise Cen­drars twier­dzi, że kilka mi­nut po po­grze­bie nikt nie wie­dział, w któ­rym z dwóch po­dob­nych gro­bów znaj­duje się trumna po­rucz­nika Apol­li­na­ire’a. Cen­drars do­daje, że kiedy spoj­rzał w dół, ska­mie­niał ze zgrozy na wi­dok bryły darni do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cej Apol­li­na­ire’a: avait exac­te­ment la forme d’Apol­li­na­ire. Inni au­to­rzy, tacy jak Gins­berg czy Brown­stein, też pi­sali o tym gro­bie. Wszyst­kich nas cią­gnie do tego grobu.

Pod ko­niec 1965 wy­bra­łem się po raz pierw­szy na Père-La­cha­ise. To bar­dzo oso­bliwy cmen­tarz, za­dzi­wił mnie swoją nie­fra­so­bli­wo­ścią, tak że czu­łem się tam cał­kiem swo­bod­nie. Po dłuż­szym po­szu­ki­wa­niu sta­ną­łem wresz­cie przed miej­scem spo­czynku Wil­helma Ko­stro­wic­kiego. To cu­downe per­ło­wo­szare fran­cu­skie świa­tło za­le­wało sobą wszystko. Pa­trzy­łem na ocio­sany z grub­sza, wciąż no­wo­cze­sny ka­mień na­grobny. I wtedy, z wolna, za­czął się na nim po­ja­wiać nie­wy­raźny wi­ze­ru­nek, wi­ze­ru­nek krzyża. Mrówki cho­dziły mi po ple­cach, kiedy ten wi­ze­ru­nek się po­ja­wiał, tak de­li­kat­nie rzeź­bił się w ka­mie­niu, a kiedy znów spoj­rza­łem na zie­mię, uj­rza­łem Apol­li­na­ire’a: wy­chy­nął z ziemi, po­wstał i, pro­sty jak de­ska, na­chy­lał się ku mnie. Serce mi za­trze­po­tało, ale się nie ba­łem.

Ro­zej­rza­łem się wo­kół. Znik­nął. Wszystko było jak wcze­śniej. Tak jakby.

Pies

No­wo­jor­skie ulice wy­glą­dają głu­pio i są

jakby na­gie bez Teda i Edwina, któ­rzy

mo­gliby je roz­świe­tlić tym ofia­ro­wa­nym im

szcze­gól­nym ro­dza­jem mi­ło­ści i in­te­li­gen­cji

w ja­kimś głę­bo­kim sen­sie tego słowa:

Nowy Jork stra­cił coś ze swo­jego

szorst­kiego czaru i nie ma co uda­wać,

że my albo przy­szłe po­ko­le­nia

mo­żemy to ja­koś zre­kom­pen­so­wać.

Sły­szę szcze­ka­ją­cego psa, mży,

szó­sta rano, ta ulica nie jest

ko­nieczna, zero uroku i cie­pła,

po pro­stu gdzieś tam szczeka ja­kiś pies.

Bar­dzo go nie­na­wi­dzę.

Dzień Ba­sty­lii

Pod­czas pierw­szego po­bytu w Pa­ryżu

po­sze­dłem obej­rzeć miej­sce, gdzie

kie­dyś była Ba­sty­lia, i cho­ciaż

zo­ba­czy­łem tam ko­lumnę,

by­łem też świa­dom, że

Ba­sty­lii tam nie ma:

nie wie­dzia­łem, jak

zo­ba­czyć pustkę.

Lu­dzie cho­dzą obej­rzeć

nie­ist­nie­jące Twin To­wers

i chyba lu­bią od­czu­wać

brak cze­goś.

Nie lu­bię wie­dzieć,

że mo­jej matki

już nie ma, albo czuć,

że wiem. Wy­bacz­cie,

że po­rów­nuję moją matkę

do wiel­kich bu­dyn­ków. I że

mó­wię o nie­obec­no­ści.

Czer­wo­no­szare niebo

nad da­chami

ciem­nieje i miesz­kańcy

spie­szą do do­mów na ko­la­cję.

Mam na­dzieję, że jesz­cze się spo­tkamy.

Wiersz

By­łoby świet­nie,

gdyby ktoś, kogo ko­chasz,

wsta­wał co rano wcze­śnie,

by cię od­wie­dzić.

„Nie przyj­dzie dziś rano”.

Gra­na­towy

z ciem­no­czer­woną ob­wódką.

Szkla­neczka soku po­ma­rań­czo­wego

na bia­łym ob­ru­sie

nad ja­sno­nie­bie­skimi no­gami

w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji

w mia­steczku gdzieś w Pol­sce

w roku 1936

kon­tem­plo­wana

przez męż­czy­znę

w ka­pe­lu­szu

na ba­kier

pod ką­tem

rów­no­le­głym do kąta

pod ja­kim prze­chy­lony

jest ob­raz

na ścia­nie za nim:

góry, a ni­żej

pusz­cza i sa­motny

je­leń, co wła­śnie

na nas spoj­rzał.

No­tatki z po­bytu za gra­nicą

Pierw­szym sło­wem na­pi­sa­nym przez to pióro było słowo nie­bie­ski, ko­lor atra­mentu.

Po­doba mi się, kiedy po­do­bam się lu­dziom nie­po­dob­nym do mnie.

Ten bla­szak prze­suwa się w lewo, a niebo od­suwa się od niego we wszyst­kich kie­run­kach.

Fran­cuzi mają nogi i włosy.

Od czasu do czasu mu­szę so­bie ro­bić wa­ka­cje od rze­czy oso­bi­stych, z któ­rymi nie cier­pię się roz­sta­wać.

Po­wie­działa mi, w ja­kim stylu jest ten bu­dy­nek. W każ­dym.

Jako dziecko po­przy­sią­głem so­bie, że ni­gdy nie po­jadę na Dia­bel­ską Wy­spę.

Czarny chło­piec w czer­wo­nych spoden­kach nie­sie tacę z mro­żo­nymi na­po­jami: żół­tym i po­ma­rań­czo­wym.

Ni­gdy nie mogę się po­go­dzić z fak­tem, że jedno z mo­ich oczu wi­dzi tro­chę ina­czej niż to dru­gie.

Seks w za­gra­nicz­nych ho­te­lach.

Te palmy prze­la­tują ze świ­stem.

Więk­szość lu­dzi ma za krót­kie nogi.

Brzo­skwi­nia o za­cho­dzie słońca, gu­ajawa i ja­sno­nie­bie­ski.

Mogę po­wie­dzieć wszystko, co chcę, ale nie mogę po­wie­dzieć już nic wię­cej.

Ver­mont: dwa szkice

Je­sień na wsi. Sie­dzę na traw­niku. Drogą nad­cho­dzi żona z na­rę­czem pięk­nych li­ści. Kiedy mija nas, idąc do domu, daje na­szemu sy­nowi je­den ja­sny czer­wono-zie­lony liść klonu. Syn pa­trzy na niego. „Liść”, mó­wię. Da­lej pa­trzy. „Ładny, co?” De­li­katne, ża­rzące się zie­le­nią uner­wie­nie, prze­cho­dzące w bladą żółć i pod­pa­laną czer­wień na brze­gach, wcze­sna wio­sna i późna je­sień w kap­sułce. „Ładny, co?” Pa­trzy na niego, unosi wy­soko nad głową i rzuca mi w twarz.

Czy­tam na dwo­rze Whi­te­he­ada. „Ale ciało jest czę­ścią ze­wnętrz­nego świata, jego kon­ty­nu­acją. W rze­czy­wi­sto­ści jest ono w rów­nym stop­niu czę­ścią na­tury jak rzeka, góra czy ob­łok”. Sły­szę ja­kiś ha­łas z le­wej strony. Po­wie­trze znie­ru­cho­miało. Nie po­doba mi się, że ten krzak zmie­rza w moim kie­runku.

Opo­wieść o mo­nar­chii

Król skarży się Kró­lo­wej:

„Ko­cha­nie, gdzieś prze­pa­dły moje kap­cie”.

Kró­lowa od­po­wiada:

„To ja ich po­szu­kam”.

I za­czyna szu­kać.

Prze­szu­kuje cały pa­łac,

całą oko­licę.

Po kilku mie­sią­cach wraca.

„Mam już twoje kap­cie”,

mówi, po­da­jąc mu dwie żaby.

I wtedy sły­szymy

dźwięk kró­lew­skiej trąbki:

to we­zwa­nie do wojny. Na pół­nocy

wy­bu­chło po­wsta­nie żab. Wła­śnie

ska­czą w kie­runku pa­łacu.

40. ROCZ­NICA ŚMIERCIJE­RZEGO AN­DRZE­JEW­SKIEGO

Ar­chi­wum Do­ku­men­ta­cji Fo­to­gra­ficz­nej Mu­zeum Li­te­ra­tury

O za­pi­skach dia­riu­szo­wych Je­rzego An­drze­jew­skiego

Ze wspo­mnień pi­sa­rza wy­nika, że pierw­szy dzien­nik pro­wa­dził jesz­cze jako na­sto­la­tek. Ten jego tekst, po­wie­rzony przy­ja­cie­lowi, za­gi­nął w cza­sie bom­bar­do­wań War­szawy we wrze­śniu 1939 roku. 

Do pro­wa­dze­nia dzien­nych za­pi­sków An­drze­jew­ski wró­cił w trak­cie sied­miu pierw­szych mie­sięcy oku­pa­cji. Sta­no­wiły w tym cza­sie je­dyną formę jego ak­tyw­no­ści li­te­rac­kiej. Pi­sarz no­sił się z za­mia­rem ich pu­bli­ka­cji, czego do­wo­dzi list wy­słany w 1941 roku do kra­kow­skiego wy­dawcy Ste­fana Ka­miń­skiego. Z nie­zna­nych mi przy­czyn ten pro­jekt wy­daw­ni­czy nie zo­stał zre­ali­zo­wany. 

W paź­dzier­niku 1943 roku, kilka dni po przyj­ściu na świat syna pi­sa­rza, An­drze­jew­ski roz­po­czął trzeci dzien­nik, któ­remu nadał ty­tuł Ze­szyt Mar­cina, za­pi­su­jąc go na okładce szkol­nego bru­lionu, w któ­rym no­tatki pro­wa­dził. 

Kiedy pod ko­niec lata 1944 roku, w cza­sie po­wsta­nia war­szaw­skiego, ro­dzina An­drze­jew­skich (Je­rzy, Ma­ria Ab­ga­ro­wicz oraz ich syn Mar­cin) przy­go­to­wy­wała się do opusz­cze­nia mia­sta, pi­sarz za­ko­pał w ziemi przy domu swoje ar­chiwa, w tym dzien­nik z po­czątku wojny. Wy­gnani z Bie­lan przez woj­ska nie­miec­kie, za­brali ze sobą tylko to, co dało się uło­żyć na dzie­cię­cym wózku. Wśród tych przed­mio­tów zna­lazł swoje miej­sce Ze­szyt Mar­cina i do­tarł on do Za­ko­pa­nego, gdzie An­drze­jew­scy zna­leźli schro­nie­nie. Jest to naj­star­szy z oca­la­łych dzien­ni­ko­wych za­pi­sków pi­sa­rza. Au­tor opu­bli­ko­wał jego frag­menty w pra­sie w roku 1959. Po śmierci An­drze­jew­skiego, jego córka Agnieszka opu­bli­ko­wała ca­łość w skrom­nym na­kła­dzie. 

Przez okres po­wo­jenny, aż do końca ży­cia, An­drze­jew­ski kon­ty­nu­ował pro­wa­dze­nie dzien­nych za­pi­sków, ale czy­nił to w spo­sób nie­sys­te­ma­tyczny i w roz­ma­itej po­staci ma­te­rial­nej: w szkol­nych ze­szy­tach, w no­tat­ni­kach kie­szon­ko­wych, w ka­len­da­rzy­kach, na luź­nych kart­kach, jak rów­nież w po­staci ma­szy­no­pi­sów. 

Pewne ich frag­menty opu­bli­ko­wał. Tak się stało z no­tat­kami z okresu two­rze­nia Po­piołu i dia­mentu (czer­wiec 1946–czer­wiec 1947), które naj­pierw uka­zały się w pra­sie, a po la­tach au­tor do­dał je do nie­któ­rych wy­dań po­wie­ści. An­drze­jew­ski włą­czył też dzien­nik z okresu pi­sa­nia po­wie­ści Ape­la­cja (paź­dzier­nik 1967 roku) do dru­giego, kra­jo­wego wy­da­nia tej książki. 

Wspo­mnia­łam, że An­drze­jew­ski jako dia­ry­sta nie był sys­te­ma­tyczny. Przy tej oka­zji trzeba za­zna­czyć, że gdy dłu­żej prze­by­wał poza do­mem, dzien­ni­kowe za­pi­ski za­wie­rał w li­stach do żony Ma­rii i w ta­kich oko­licz­no­ściach nie pro­wa­dził rów­no­le­gle dzien­nika pry­wat­nego. Ko­re­spon­den­cja go za­tem za­stę­po­wała. W kor­pu­sie za­pi­sków dia­riu­szo­wych sła­nych do Ma­rii wy­róż­niają się se­rie li­stów z roku 1946, z Cze­cho­sło­wa­cji, do­kąd An­drze­jew­ski się udał z ofi­cjalną wi­zytą Związku Pi­sa­rzy Pol­skich, jak rów­nież dwie se­rie li­stów z po­bytu w Pa­ryżu: jedna z prze­łomu lat 1959/1960, druga z 1962 roku. 

Pierw­szą z nich An­drze­jew­ski po­da­ro­wał w 1982 roku za­przy­jaź­nio­nemu z nim Krzysz­to­fowi Mysz­kow­skiemu, wów­czas mło­demu ab­sol­wen­towi stu­diów po­lo­ni­stycz­nych. W roku 2003 kor­pus uka­zał się w se­rii Bi­blio­teka „Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego” pod ty­tu­łem Dzien­nik pa­ry­ski. 

Frag­ment, który uka­zuje się w „Kwar­tal­niku” dzi­siaj to za­pi­ski spo­mię­dzy dwóch okre­sów po­bytu An­drze­jew­skiego w Pa­ryżu. Pi­sarz do­piero co skoń­czył pracę nad Bra­mami raju (nie spo­dzie­wa­jąc się ab­so­lut­nie suk­cesu, który to dzieło cze­kał) i roz­po­czy­nał wstępne roz­my­śla­nia nad nową po­wie­ścią. W dzien­niku z lata 1960 roku do­brze wi­dać, jak ro­dziły się pier­wotne po­my­sły do tej przy­szłej książki. Au­tor nie mógł wów­czas przy­pusz­czać, że praca nad nią zaj­mie mu ko­lej­nych dzie­sięć lat i że Mia­zgę (bo to o nią cho­dzi) cze­kać będą na­stęp­nie wie­lo­let­nie pe­ry­pe­tie wy­daw­ni­cze. 

Po­wo­jenne dia­riu­sze An­drze­jew­skiego w ich in­te­gral­nej po­staci nie zna­la­zły nie­stety, póki co, swo­jego wy­dawcy, choć są do pu­bli­ka­cji go­towe. Cie­szę się, że ich frag­ment, „świeżo opra­co­wane in­e­di­tum”, tra­fia dzi­siaj do rąk czy­tel­ni­ków. 

Dzien­nik z lata 1960 roku zna­la­złam w ar­chi­wach Mu­zeum Li­te­ra­tury w po­staci sta­ran­nie przy­go­to­wa­nego ma­szy­no­pisu, co po­zwala są­dzić, że au­tor za­mie­rzał go opu­bli­ko­wać. Tekst opa­trzy­łam przy­pi­sami.

Na ko­niec jedna uwaga: Dzien­niki li­te­rac­kie Je­rzego An­drze­jew­skiego z lat 1972–1981, wy­dane po śmierci au­tora w trzech to­mach przez Wy­daw­nic­two Czy­tel­nik (dwa pod ty­tu­łem Z dnia na dzień i je­den jako Gra z cie­niem) to jesz­cze inny, osobny ga­tu­nek dia­riu­sza An­drze­jew­skiego. Był pier­wot­nie pi­sany jako co­ty­go­dniowy fe­lie­ton (czyli bez­po­śred­nio do druku) do pi­sma „Li­te­ra­tura”.

Anna Sy­no­radzka

JE­RZY AN­DRZE­JEW­SKI

Dzien­nik in­tymny

(10.6.–21.8.1960)

pią­tek, 10 czerwca 1960[1]

W domu po pół­rocz­nej nie­obec­no­ści[2]. Długa po­dróż po­cią­giem – wy­je­cha­łem wczo­raj o dru­giej w po­łu­dnie, na Gard[3] du Nord Cze­sła­wo­wie[4], Ania Ja­wicz[5], Ewa Fi­szer[6], Li­sow­scy[7], przed tym po­spiesz­nie ostat­nie śnia­da­nie w re­stau­ra­cji koło dworca, noc oczy­wi­ście pra­wie nie­prze­spana mimo wy­god­nego prze­działu, w któ­rym przez cały czas by­łem sam, wresz­cie w War­sza­wie z go­dzin­nym opóź­nie­niem dzi­siaj po ósmej wie­czo­rem – nie tylko nuży, ale rów­nież dzięki swemu trwa­niu od­re­al­nia miej­sce po­rzu­cone. Już te­raz pej­zaże, wśród któ­rych ży­łem sześć mie­sięcy wy­dają mi się pra­wie nie­rze­czy­wi­ste. Mar­cin jesz­cze urósł i wyż­szy ode mnie o do­brych kilka cen­ty­me­trów, nie­praw­do­po­dob­nie smu­kły, spra­wia wra­że­nie wy­ję­tego z ob­ra­zów El Greca, albo z wcze­snych płó­cien Pi­cassa. Agnieszka także bar­dzo się wy­cią­gnęła, ale dzięki swym pro­por­cjo­nal­nym kształ­tom nie wy­daje się tak wy­bu­jała.

nie­dziela, 12 czerwca 1960

Wczo­raj­szy dzień i dzi­siej­szy – oba spę­dzone w domu i cał­ko­wi­cie po­świę­cone roz­mo­wom oraz prze­glą­da­niu za­le­głej ko­re­spon­den­cji i prasy. Ogromna poza tym sterta nie­cie­ka­wych wy­cin­ków pra­so­wych, tro­chę wzmia­nek o Bra­mach raju, więk­szość ze szcze­gól­nym upodo­ba­niem pod­kre­śla­ją­cych brak kro­pek. Wy­jąt­kiem długa i bar­dzo prze­mą­drzała ko­była Aliny Li­siec­kiej[8] w „No­wej Kul­tu­rze”[9], przy­pi­su­jąca mi in­ten­cje fi­lo­zo­ficzne, o ja­kich w ogóle mi się nie śniło, ale w re­zul­ta­cie nad­spo­dzie­wa­nie w obec­nej sy­tu­acji po­zy­tywna i chyba dla wy­da­nia książ­ko­wego po­ży­teczna.

po­nie­dzia­łek, 13 czerwca 1960

Rano w „Czy­tel­niku” z Irenką Szy­mań­ską[10], po­tem w PIW’ie[11] przy­jemna nie­spo­dzianka ze spo­tka­nia Wandy Le­opold[12] w roli no­wego re­dak­tora li­te­ra­tury współ­cze­snej, Bramy raju rze­czy­wi­ście mają się uka­zać jesz­cze w tym roku, ale co naj­wy­żej w na­kła­dzie pię­ciu ty­sięcy.

Po po­łu­dniu parę go­dzin w ma­łej ka­wiarni na Sta­rym Mie­ście z Waj­dami[13], wie­czo­rem z Mie­ciem Ra­kow­skim w Klu­bie Dzien­ni­ka­rzy i już o póź­nej go­dzi­nie krót­kie spo­tka­nie, zu­peł­nie przy­pad­kowe z Ma­ry­sią Bran­dy­sową[14] i Wil­kiem Ma­chem[15], oka­zja, żeby po­wie­dzieć Ma­rysi, jak bar­dzo mi się po­do­bała Ro­man­tycz­ność Ka­zika[16], rze­czy­wi­ście zdu­mie­wa­jąco piękna i mą­dra, a także smutna.

wto­rek, 14 czerwca 1960

Po po­łu­dniu Ju­rek S.[17], a wie­czo­rem kilka osób na ko­la­cji: Ania Po­zner[18], która ju­tro wraca do Pa­ryża, Wi­lek i He­nio Be­reza[19].

środa, 15 czerwca 1960

Leje deszcz, po po­łu­dniu z Ber­nar­dem W.[20]

czwar­tek, 16 czerwca 1960

Dużo w ciągu dnia ro­dzin­nego bry­dża, wie­czo­rem Zyg­munt My­ciel­ski[21], bar­dzo zmę­czony, bar­dzo pod­sta­rzały i śmier­tel­nie smutny.

pią­tek, 17 maja 1960

Ze­bra­nie Rady Nad­zor­czej „Czy­tel­nika”, nudna dys­ku­sja nad pla­nem na przy­szły rok, dużo wy­cie­czek oso­bi­stych i po­nad wszyst­kim ogólne zmę­cze­nie, ogra­ni­cze­nia pa­pie­rowe, po­nie­waż wła­śnie pa­pie­rem usi­łuje się za­ła­tać dziury eks­por­towe wy­wo­łane spad­kiem cen wę­gla, nie­we­sołe ho­ro­skopy dla wielu wzno­wień, wła­ści­wie po­ję­cia nie mam z czego my bę­dziemy żyć i to już w naj­bliż­szym mie­siącu.

Wie­czo­rem Ma­ry­sia na Pa­sji św. Ma­te­usza w Fil­har­mo­nii, a ja u Pawła Hertza[22] na dłu­giej „ro­da­ków roz­mo­wie”.

so­bota, 18 czerwca 1960

Po po­łu­dniu z Ma­ry­sią[23] na Sta­wi­sku, po raz pierw­szy od do­brych paru lat, a chyba w ogóle pierw­szy raz, gdy dom jest pra­wie pu­sty i Ja­ro­sław[24] sam. Po­szli­śmy aż nad staw znów po wielu la­tach wy­peł­niony wodą, mro­wie mło­dziut­kich bia­łych ka­czek po­dob­nych do pin­gwi­nów, gdy zbi­jają się w cia­sną gro­madę za­baw­nie wy­cią­ga­jąc cien­kie szyjki, dużo wspo­mnień wśród roz­mów ra­czej ba­nal­nych i obo­jęt­nych, już o zmierz­chu, po ko­la­cji, Ja­ro­sław od­pro­wa­dził nas na sta­cję, ju­tro leci na kilka dni do Rzymu, wciąż cie­kawy świata, wię­cej chyba tego świata cie­kaw i złak­niony niż ja o pięt­na­ście lat od niego młod­szy, wciąż ty­sią­cem po­plą­ta­nych spraw ro­dzin­nych i ob­cych oplą­tany, ale bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek sa­motny, stary i opusz­czony.

Po po­wro­cie, już w łóżku, ze zmie­sza­nymi uczu­ciami czy­ta­łem parę nie­zna­nych mi opo­wia­dań świeżo wy­da­nego tomu Ta­ta­rak[25] (nie lu­bię tego opo­wia­da­nia), za­wsze stary po­dziw dla Ja­ro­sława, ale i dużo go­ry­czy wo­bec prze­mi­ja­nia tych gład­kich, po­to­czy­stych zdań, na­le­żą­cych już tylko do szybko się od­da­la­ją­cej prze­szło­ści. Jesz­cze kilka lat i czeka mnie chyba to samo: ży­cie już tylko z po­zo­rów, czę­sto na­wet świet­nych i bły­sko­tli­wych, wy­daje się ży­cie, bę­dąc w isto­cie po­wol­nym przy­bli­ża­niem się do śmierci.

nie­dziela, 19 czerwca 1960

Od kilku dni, po cięż­kich upa­łach, gdy wró­ci­łem, wciąż chłodno i desz­cze pa­dają pra­wie je­sienne. Noce – za­wsze złe i mę­cząco spane, w dzień – zmę­cze­nie i obrzy­dliwa gnu­śność umy­słu i ciała. Za­bi­ja­nie czasu bry­dżem. Pod wie­czór dużo lu­dzi: Ruta[26], która z koń­cem mie­siąca wy­jeż­dża do Fin­lan­dii, Fra­nek i mło­dzi Ab­ga­ro­wi­czo­wie[27], ona bar­dzo bez­po­śred­nia, chyba ten typ mło­dej dziew­czyny, która wie czego chce i osiąga to wła­śnie, czego chce, my­ślę, że po trzy­dzie­stce roz­tyje się; na­to­miast Grześ zu­peł­nie otu­ma­niony i je­śli za­wsze był po­wolny i tro­chę roz­la­zły, to te­raz – za­ko­chany – po­ru­sza się, jak w kle­istych opa­rach snu. Nie je­stem pe­wien, czy tego ro­dzaju dziew­czy­nie, co Re­nia, nie uprzy­krzy się po pew­nym cza­sie po­dobny spo­sób ko­cha­nia. Oczy­wi­ście, to tylko mało obo­wią­zu­jące przy­pusz­cze­nia, po­nie­waż je­śli przed czym­kol­wiek wy­obraź­nia na­wet naj­prze­ni­kliw­sza musi się za­trzy­mać, to przed in­tymną sferą na­le­żącą tylko do dwojga na­gich ciał. Można snuć wiele do­my­słów na te­mat sto­sun­ków mi­ło­snych dwojga lu­dzi, ale o łóżku można mó­wić tylko wła­snym, cu­dze – po­zo­staje nie­prze­nik­nioną i naj­czę­ściej mało zro­zu­miałą ta­jem­nicą. Ni­gdy i aż po dzień dzi­siej­szy nie znaj­do­wa­łem upodo­ba­nia w sma­ko­wa­niu por­no­gra­ficz­nych ry­sun­ków lub fo­to­gra­fii, oczy­wi­ście nie na sku­tek pru­de­rii lub szcze­gól­nie de­li­kat­nych uczuć, lecz dzięki nie za­wsze zresztą ja­sno uświa­do­mio­nemu prze­świad­cze­niu, iż na­gość i ko­pu­la­cja uka­zane tylko przez na­gość i ko­pu­la­cję po­ni­żają nie sie­bie, lecz tych, któ­rzy wo­bec wi­ze­runku sple­cio­nych ciał albo żar­łocz­nie po­chy­leni nad fo­to­sami wy­szu­ka­nych kon­fi­gu­ra­cji – drob­niutki uła­mek po­zna­nia biorą za po­zna­nie cał­ko­wite. Por­no­gra­fia ist­nieje w nas, nie w obiek­tach, które przy­wy­kli­śmy mia­nem por­no­gra­fii okre­ślać.

po­nie­dzia­łek, 20 czerwca 1960

Leje deszcz i w miesz­ka­niu chłód, który w upały wy­da­wałby się zba­wie­niem, ale te­raz za­czyna już być do­kucz­liwy. Kartka z Mo­skwy od mło­dego Ber­tranda[28]. Po­znany w wa­go­nie re­stau­ra­cyj­nym w Bel­gii przy wie­czor­nym obie­dzie, od­wie­dził mnie w prze­dziale jesz­cze tego sa­mego wie­czora, a po­tem kil­ka­krot­nie w ciągu dłu­giego dnia na­stęp­nego. Bez­po­średni i in­te­li­gentny, zresztą mało pa­ry­ski (po­cho­dzi z za­moż­nej ro­dziny prze­my­sło­wej z Nor­man­dii), naj­pierw był za­fa­scy­no­wany eg­zo­tycz­no­ścią swo­jej po­dróży, ale po­tem, po prze­kro­cze­niu gra­nicy wschod­niego Ber­lina, zu­peł­nie za­gu­biony w ob­cym świe­cie. Ko­le­dzy, z któ­rymi je­chał w wa­go­nie dru­giej klasy, wszy­scy stu­denci École de Com­merce, też ro­bili po­dobne wra­że­nie. Nie dzi­wię się im, bo i dla mnie, tak przy­wy­kłego do tego świata, też był to w pew­nym mo­men­cie szok. Nie­skoń­cze­nie długi po­ciąg z czoł­gami przy­kry­tymi bre­zen­tem, wolno su­nący na Za­chód; styl po­dró­żo­wa­nia Ro­sjan tym swo­bod­niej­szy im da­lej się znaj­do­wa­li­śmy od Pa­ryża ra­dio gra­jące bez prze­rwy i nie da­jące się wy­łą­czyć z chwilą opusz­cze­nia Ber­lina Wschod­niego; a przede wszyst­kim na ja­kiejś sta­cji przed Frank­fur­tem po­ciąg z żoł­nie­rzami ro­syj­skimi wra­ca­ją­cymi do kraju ra­zem z żo­nami i z dziećmi, ob­ra­zek sam przez się cał­kiem nor­malny, a je­śli przej­mu­jący lek­kim dresz­czy­kiem, to chyba dla­tego, że ci pół nadzy męż­czyźni, te grube, o do­brych twa­rzach ko­biety w spo­sób tak na­tu­ralny za­go­spo­da­ro­wują się w każ­dych wa­run­kach i zna­la­zł­szy się w gro­ma­dzie na­tych­miast za­tra­cają ce­chy in­dy­wi­du­alne, upo­dab­nia­jąc się do owych daw­nych lu­dów ko­czow­ni­czych, które – nie­czułe na nie­przy­chyl­no­ści na­tury i na swój wła­sny los – dążą wciąż przed sie­bie i cią­gle przed sie­bie. Świat Za­chodni wbrew wszyst­kiemu, co mu jest dane, dąży do trwa­ło­ści i po­wta­rza­nia, Wschód – miaż­dży te pra­gnie­nia, tu jest ko­niec, tu jest po­trzeba wstrzą­śnię­cia wszyst­kim, co dla [nie­czy­telne] jest ważne.

Po po­łu­dniu z Ma­rylą i Wit­kiem Wirp­szami[29] u Fu­kiera[30].

wto­rek, 23 czerwca 1960

Cały dzień w łóżku z po­wie­ścią Tho­masa Wolfe’a[31]Nie ma po­wrotu, bez prze­ko­na­nia, że ra­cję ma no­tatka re­kla­mowa pre­zen­tu­jąca Wolfe’a, jako spad­ko­biercę Do­sto­jew­skiego i Joyce’a. Sil­niej­szych wra­żeń przy żad­nej stro­nicy, na­to­miast przy wielu dużo nudy i znie­cier­pli­wie­nia. Zresztą może to wina ma­łej w tej chwili wraż­li­wo­ści na li­te­ra­turę w ogóle. Zmę­czony ga­da­tli­wo­ścią Wolfe’a się­gną­łem po po­łu­dniu po po­wieść Elzy Mo­rante[32]Wy­spa Ar­tura[33] i nie mo­gąc się zmu­sić do czy­ta­nia jej od pierw­szej stro­nicy pod­da­łem się na tyle uro­kowi frag­men­tów, iż mam już te­raz ochotę na lek­turę pra­wi­dłową. M.[34] za­wsze mi za­rzuca, że czy­tuję więk­szość po­wie­ści w spo­sób szcze­gól­nie nie­chlujny. Nie wiem, czy to jest „spo­sób nie­chlujny”, ale rze­czy­wi­ście rzadko kiedy udaje mi się prze­czy­tać po­wieść po raz pierw­szy od po­czątku do końca. Moje pierw­sze ze­tknię­cie z książką bywa za­zwy­czaj błą­dze­niem po stro­ni­cach, szu­ka­niem, czy­ta­niem frag­men­tów ze środka i końca, ła­ta­niem dziur i do­piero, gdy te pierw­sze do­tknię­cia za­in­te­re­sują mnie – wra­cam do książki, już pa­nu­jąc nad jej ele­men­tami i z peł­nym lu­zem swo­bod­nej ob­ser­wa­cji, jak to jest zro­bione. Oczy­wi­ście, ni­komu nie za­le­cał­bym po­dob­nej me­tody czy­tel­ni­czej, a i sam wo­lał­bym, aby w ten spo­sób mo­ich ksią­żek nie czy­ty­wano.

środa, 22 czerwca 1960

Wcze­snym ran­kiem de­pe­sza od mo­jej lon­dyń­skiej agen­cji z prośbą o wy­ra­że­nie zgody na per­trak­ta­cje fil­mowe do­ty­czące Ciem­no­ści kryją zie­mię. Na dwo­rze wciąż szaro i bar­dzo je­sien­nie. Rzadko mi się zda­rza – trzy, cztery razy na rok – abym za­nie­dbał ran­nego go­le­nia, pil­nuję tego ob­rządku na­wet wów­czas, gdy je­stem chory – więc dzi­siaj wła­śnie owa rzadka, choć drobna przy­jem­ność go­le­nia za­ro­stu dwu­dnio­wego. Ła­twiej, prę­dzej, przy­jem­niej, je­śli w związku z tą czyn­no­ścią w ogóle o przy­jem­no­ści można mó­wić. O w pół do dwu­na­stej z Kry­sią Bo­biń­ską[35] u Fu­kiera. Dużo lo­kal­nych, związ­ko­wych plo­tek i przy­jem­ność uj­rze­nia Kry­styny po tylu mie­sią­cach. Po po­wro­cie do domu na­plą­tany list od agen­cji nor­we­skiej, te­raz jest go­dzina czwarta, wyj­rzało tro­chę słońca, przy­nie­siono na­pra­wioną lo­dówkę, wy­pi­łem po­obied­nią kawę, przed chwilą za­dzwo­nił Irek I.[36] pro­sząc o po­ży­cze­nie stu zło­tych, co – oczy­wi­ście w mo­ich obec­nych wa­run­kach jest zu­pełną chi­merą, na­wet przed sa­mym sobą nie mogę ukryć, że tych głu­pich i nie­waż­nych no­ta­tek nie pi­szę z po­trzeby, w isto­cie wy­peł­nia mnie od dawna ugrun­to­wany wstręt do wszel­kiego skła­da­nia słów i je­śli tę mało wdzięczną czyn­ność usi­łuję upra­wiać od po­wrotu, to tylko dla pod­da­nia się pew­nej ele­men­tar­nej dys­cy­pli­nie. Każde słowo znaj­duję opa­ko­wane watą, a gdy się ich uzbiera kilka – ważą ciężką tonę. Nie umiem po­wie­dzieć, jak czę­sto i w ja­kim stop­niu moi przy­ja­ciele oraz ko­le­dzy po pió­rze prze­ży­wają ów może nie naj­istot­niej­szy, lecz szcze­gól­nie przy­kry kry­zys pi­sar­ski. W Pol­sce, na sku­tek róż­no­rod­nych oko­licz­no­ści i to nie od dzi­siaj, ani od po­zaw­czo­raj, przy­wy­kło się mó­wić o trud­no­ściach pi­sar­skich w ogóle, przez to nic nie zna­czące „w ogóle” ro­zu­mie­jąc opory i trud­no­ści na tzw. szczy­tach, gdzie cie­niom sztuki zwy­kły się uka­zy­wać cie­nie naj­ogrom­niej­szego ka­li­bru: na­rodu, hi­sto­rii, służby i obo­wiązku. My­ślę nie bez pu­stej go­ry­czy, ale i nie bez ja­ło­wej, zło­śli­wej prze­kory (na to nas za­wsze stać), że do tych pra­wi­deł rzą­dzą­cych pol­ską sztuką normy i wy­mogi Pol­ski Lu­do­wej nie­wiele do­dały, róż­niąc się w swych za­le­ce­niach i na­ka­zach nie tyle du­chem li­tery, ile swo­istą, do na­szych cza­sów przy­mie­rzoną no­men­kla­turą. Leje się za­wsze dużo krwi, i ro­sną krzywdy i cier­pie­nia, gdy rząd nad sta­rymi sło­wami obej­mują słowa nowe, ale wbrew ko­ściom spa­lo­nym lub roz­pa­da­ją­cym się po­woli wśród pia­sków pu­styń i szkli­stych mro­zów pu­stych tajg, zja­dliwa treść słów trwa nie­zmienna po­nad dy­mami kre­ma­to­riów i po­nad ogrom­nymi la­sami, skąd skarga do­la­tu­jąca prze­staje nie­kiedy być skargą, wa­żąc mniej niż mysi pisk, słowa – nie­stety – po­nad tym kłę­bo­wi­skiem ogni, ba­gien, mro­zów i dy­mów trwają w swych prze­mia­nach rów­nie trwałe i cięż­kie, jak śmierć, jak żą­dza, jak ma­rze­nie. Nie chce mi się zresztą wię­cej na ten te­mat pi­sać, kłam­stwa, sza­leń­stwa i cier­pie­nie, strzał w plecy i długa ago­nia szkli­stymi oczyma wpa­trzona w mroźne niebo pełne naj­pięk­niej­szych gwiazd, zdrada, głód i wiara drę­czące bez­sen­nymi no­cami stare su­mie­nie, a po­tem już się bez su­mie­nia oby­wa­jąca, naga i wszystko za­chłan­nie po­że­ra­jąca, pa­tos kłam­stwa, szal­bier­stwa na­dziei, cy­nizm fra­zesu, kłam­stwo, za­wsze kłam­stwo jak kret drą­żące swoje pod­ziemne ko­ry­ta­rze, pie­nią­dze rzu­cane za wszystko i na nic, gło­śniki ra­diowe po­dobne do mio­ta­czy ognia i har­mo­nie pa­ry­skie to­wa­rzy­szące słod­kimi me­lo­diami wszel­kiej sprze­daj­no­ści i wszel­kiemu oszu­stwu, ko­cha­nek za­bił ko­chankę, wiel­kiemu mi­lio­ne­rowi po­rwano syna, je­stem głodny, nic dzi­siaj nie ja­dłem, daj mi dwa ty­siące fran­ków, że­bym mógł coś zjeść, ludz­kość jest po­stę­powa, przed dwu­dzie­stoma laty głodni lu­dzie zja­dali sie­bie sa­mych wśród prze­strzeni, któ­rych ni­gdy jesz­cze nie do­tknęła ludzka stopa, pierwsi lu­dzie, któ­rzy tę zie­mię uj­rzeli, byli jak Adam i jak Ewa wy­gnani z raju, oni byli tylko ucie­ki­nie­rami z obozu, który prze­róż­nymi ko­le­jami zgro­ma­dził wro­gów ludu, i kiedy zo­stali sami – cze­kali na czas, który by im po­zwo­lił bez­piecz­nie po­żreć wła­snych to­wa­rzy­szy, nę­dza, wstyd, okru­cień­stwo, wstyd i nę­dza i jesz­cze wiele in­nych rze­czy, jesz­cze kle­iste li­steczki kasz­ta­nów, gdy ma­rzec wy­zwala się z chłod­nych prą­dów po­wie­trza, jesz­cze chwila sa­mot­no­ści, kiedy w wiel­kim mie­ście, wśród tłu­mów, świa­teł i wszyst­kiego, co czło­wie­kowi może być uży­teczne, serce wła­sne czu­jesz jak orze­szek i po­tem, głupi, za­gu­biony, za­czy­nasz pić, pić, żeby le­piej my­śleć, żeby le­piej czuć, w dzie­wią­tym[37] wy­da­niu „Pa­ris Soir”[38] mogę od­na­leźć wszyst­kie zbrod­nie dnia, do­kładny opis za­mor­do­wa­nej dziew­czyny i rów­nie szcze­gó­łowy opis tra­gicz­nego ko­chanka, wła­śnie usia­dłem w moim ma­łym bi­stro przy rue de Se­ine, zjem dwa san­dwi­che z szynką i na­piję się tro­chę czer­wo­nego wina – wy­znaję ze wsty­dem, że i o tym wszyst­kim i o mno­go­ści in­nych rze­czy, które są poda[wane] od rana do wie­czora, pi­sać i nie chcę i nie mogę. Mam gdzieś cen­zurę, gdy­bym wie­dział, że to, co pi­szę, ma na­prawdę war­tość, żadne prze­pisy cen­zury nie mo­głyby mi sta­nąć w po­przek. Spę­dzi­łem prze­szło pół roku za gra­nicą i już w czwar­tym mie­siącu by­łem złak­niony mego kraju, jak ktoś, który – z na­tury zdra­dliwy – jed­nej rze­czy po­zo­stał przez całe ży­cie wierny. Trudno mi przyj­dzie po­wie­dzieć, że po­nad wszystko, co w ży­ciu ko­cha­łem, moja głu­pia i biedna oj­czy­zna za­wsze była wiecz­nie smutno i bez­na­dziej­nie ko­chaną.

czwar­tek, 23 czerwca 1960

W PIW’ie z oka­zji imie­nin Wandy Le­opold, dużo lu­dzi, wy­cho­dząc za­bra­łem teczkę z mo­imi róż­nymi ar­ty­ku­łami i re­cen­zjami jesz­cze przed­wo­jen­nymi z lat 1932 i 33[39], ale po po­wro­cie do domu brak od­wagi, żeby do tych pi­sa­nin zaj­rzeć. Sła­bo­ści pa­mięci, a nade wszystko bieg czasu wciąż prze­kształ­ca­jący ob­raz na­szego ży­cia chro­nią nas w wielu wy­pad­kach przed uczu­ciami zja­dli­wego i bez­sil­nego wstydu. Wo­bec słów kie­dyś na­pi­sa­nych i utrwa­lo­nych nie ma ra­tunku.

W ostat­nim nu­me­rze „Prze­glądu Kul­tu­ral­nego”[40] An­drzej Ki­jow­ski[41] w fe­lie­to­nie Chwila szcze­ro­ści pre­zen­tuje swoje pry­watne upodo­ba­nia czy­tel­ni­cze, stwier­dza­jąc, że ma na­wet „swoją wy­ma­rzoną półkę ksią­żek nie­na­pi­sa­nych, tro­chę nie­za­leżną od tego, co po­stu­luję pro­gra­mowo”. I da­lej: „Tak np. za­wsze będę pro­gra­mowo do­ma­gał się od An­drze­jew­skiego no­wej po­wie­ści, ale tak na­prawdę chciał­bym mieć na półce gruby dzien­nik tego pi­sa­rza: dzien­nik lek­tur, prze­żyć, cier­pień, wy­znań. My­ślę, że jest to pi­sarz, który nie od­krywa się w twór­czo­ści i ni­gdy się w niej nie od­kryje. My­ślę, że po pro­stu prze­ra­sta swoje książki, że forma li­te­racka jest dla niego ko­stiu­mem, ma­ską, a nie wy­zwo­le­niem...”. Rzadko ro­dzaj kry­tyczny Ki­jow­skiego tra­fia mi do prze­ko­na­nia, bu­dząc naj­czę­ściej sprze­ciw, iry­ta­cję, a rów­nież i po­dej­rze­nia mało po­chlebne dla jego cha­rak­teru i umy­słu, ale tym ra­zem, jakby w krót­kim prze­bły­sku szcze­gól­nie ży­wej in­tu­icji, do­tknął naj­istot­niej­szej chyba dla mnie sprawy. Jest wła­śnie do­kład­nie tak, jak Ki­jow­ski na­pi­sał. I moje wzma­ga­jące się w ostat­nich la­tach znu­że­nie li­te­ra­turą, cią­gły nie­do­syt – to jest to: świa­do­mość, że nie znaj­duję w li­te­ra­tu­rze, lub zna­leźć w niej nie po­tra­fię peł­nego wy­ży­cia.

pią­tek, 24 czerwca 1960

Wie­czo­rem tłumy lu­dzi u Jan­ków Kot­tów[42].

Wczo­raj wie­czo­rem, gdy Ma­ry­sia z Agnieszką[43] i Je­rzy­kiem W.[44], który u nas no­co­wał, po­szła do kina na we­stern[45] z Ja­me­sem Stu­ar­tem[46], dość długa roz­mowa z Mar­ci­nem na te­mat jego pla­nów po­ma­tu­ral­nych. Po raz pierw­szy bez prze­ko­na­nia, na­to­miast bar­dzo rze­czowo i roz­sąd­nie mó­wił o Szkole Fil­mo­wej, nie uczy­ni­łem – oczy­wi­ście – nic, aby jego słuszne wąt­pli­wo­ści roz­wiać, zgod­nie we dwójkę po­grze­ba­li­śmy te od trzech bo­daj lat trwa­jące plany, aby się za­sta­no­wić nad pro­jek­tem, któ­rym mnie Mar­cin w pierw­szej chwili za­strze­lił: ma­ry­narką han­dlową.

so­bota, 25 czerwca 1960

Rano w ka­wiarni na Sta­rym Mie­ście z Adol­fem R.[47], któ­rego zresztą wi­dzia­łem wczo­raj u Jan­ków z uro­czą Ba­sią[48].

Lek­tury ostat­nich dni: Wy­spa Ar­tura Elzy Mo­rante, Pa­mięt­niki Hen­rietty z Dzia­łyń­skich Błę­dow­skiej[49], To­ulo­use-Lau­trec Per­ru­chota[50], Nie ma Al­ber­tyny[51] – tom, któ­rego do tej pory nie zna­łem, zresztą chyba nie­po­rów­na­nie słab­szy od wszyst­kiego, co go po­prze­dza.

nie­dziela, 26 czerwca 1960

Lek­tura Fa­ra­ona[52], od wielu lat nie czy­ta­nego.

po­nie­dzia­łek, 27 czerwca 1960

Wciąż, ile­kroć wyjdę na mia­sto, przy­gnę­bia­jące wra­że­nie biedy i brzy­doty, tępe oczy, szare cery, znu­żone ru­chy, wszystko: twa­rze, domy, ulice po­zba­wione wdzięku i ra­do­ści ży­cia.

Po po­łu­dniu u Pawła H.[53], który wie­czo­rem je­dzie do We­ne­cji, a stam­tąd na parę mie­sięcy do Pa­ryża. Dwie książki dla To­nia[54] i Pio­tra[55] Mi­ło­szów oraz list do Zyg­munta H.[56]

Zu­peł­nie nowe i mnie sa­mego za­ska­ku­jące wra­że­nia z lek­tury Fa­ra­ona. Nic z ar­cy­dzieła, za ja­kie za­wsze, od wcze­snej mło­do­ści, Fa­ra­ona uwa­ża­łem, nic z bo­ha­ter­skiego bla­sku Ram­zesa[57], wy­dał mi się te­raz tylko za­ro­zu­mia­łym głup­cem nic nie ro­zu­mie­ją­cym z za­wi­łego me­cha­ni­zmu rzą­dze­nia. Poj­muję te­raz (szkoda, że tak późno!), dla­czego Fa­raon nie zro­bił ka­riery świa­to­wej; tylko nam, Po­la­kom, mógł się Ram­zes wy­da­wać wiel­kim i tra­gicz­nym w swej klę­sce. W oczach Za­chodu prawo do tra­gicz­no­ści płaci się ro­zu­mie­niem ży­cia, nam wy­star­czają do­bre in­ten­cje i szla­chetne, bra­wurą pod­parte ge­sty.

wto­rek, 28 czerwca 1960

Wsta­łem przed piątą, żeby po­że­gnać Agnieszkę[58], która bar­dzo wcze­snym sa­mo­lo­tem leci do Kra­kowa z małą To­eplit­zówną[59] i córką Tur­bo­wi­czo­wej[60]. Piękny ra­nek, pu­ste, jesz­cze ci­che ulice, świeża zie­leń parku na­prze­ciwko, aż żal, że tę naj­pięk­niej­szą porę dnia la­tem za­wsze się prze­sy­pia. Póź­niej na Dworcu Głów­nym z Ma­ry­sią, żeby po­że­gnać Rutę O.[61] wy­jeż­dża­jącą do Hel­si­nek przez Mo­skwę i Le­nin­grad.

Wie­czo­rem z Ma­ry­sią i z Mar­ci­nem u Wit­ków Wirp­szów, gdzie byli rów­nież dru­dzy Wit­ko­wie, dawno nie­wi­dziani: Wo­ro­szyl­scy[62]. Z płyt świetne na­gra­nie Carla Orffa[63]Car­mina Bu­rana[64], która wy­dała mi się jesz­cze pięk­niej­sza niż przed pa­roma laty, kiedy ją sły­sza­łem po raz pierw­szy w Fil­har­mo­nii. Z tek­stu Ca­tulla[65] wy­no­to­wa­łem dwa drobne frag­menty:

Tem­pus, tem­pus

tem­pus amo­ris cu­bi­cu­lum

non est.

Sub­lata lu­cerna

nulla est fi­des

per­fi­des omnia sunt.

Odi et amo, qu­are id fa­ciam, for­tasse re­qu­iris,

ne­scio, sed fieri sen­tio et exe­ru­cior.

środa, 29 czerwca 1960

W po­szu­ki­wa­niu lek­tury zu­peł­nie przy­pad­kowo zna­la­złem na jed­nej z pó­łek ostat­nią po­wieść Par­nic­kiego[66]Słowo i ciało[67] wy­daną i przy­słaną przez Pax pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści. Nie bez trud­no­ści prze­brną­łem przez pierw­szych kil­ka­na­ście stro­nic, ale i na­wet przy stro­nach na­stęp­nych, co­raz pew­niej w tekst wcho­dząc, nie mo­głem się oprzeć wra­że­niu, ja­kiego musi do­zna­wać czło­wiek wtrą­cony gwał­tow­nie w sam śro­dek ogrom­nego i skłę­bio­nego tłumu. Poj­muję am­bitne in­ten­cje Par­nic­kiego, wo­lał­bym prze­cież znaj­do­wać w jego pro­zie pre­cy­zyj­niej­szą dys­cy­plinę kon­struk­cyjną. Wśród nad­mier­nego za­gęsz­cze­nia wąt­ków, scen i po­staci czy­tel­nik, na­wet uważny, nie może się nie zgu­bić, gu­biąc rów­nież waż­ność po­szcze­gól­nych ele­men­tów.

Po po­łu­dniu krótko Ju­rek S.[68] i cała moja sa­tys­fak­cja z tego spo­tka­nia, iż nie pra­gnąc go szcze­gól­nie na­tar­czy­wie – mo­głem spę­dzić przy­jemną go­dzinę, już bez daw­nych splą­ta­nych pod­tek­stów, uboż­szy wpraw­dzie o wczo­raj­sze uczu­cia, uboż­szy o wczo­raj­sze pra­gnie­nia, ale rów­no­cze­śnie i o brak pra­gnień bo­gat­szy.

Od paru dni my­ślę o książce, któ­rej po­mysł wpadł mi do głowy jesz­cze przed dwoma bo­daj laty, w roz­mo­wie z He­niem Be­rezą. Pa­mię­tam, że wów­czas Hen­ryka na­ma­wia­łem, aby za­brał się do tej rze­czy: miałby to być ro­dzaj ob­szer­nej mo­no­gra­fii, ale nie tylko au­to­bio­gra­fii, zu­pełny luz formy, wy­ima­gi­no­wana twór­czość, rów­nież i ży­cie w sto­sunku do mego wła­snego czę­ściowo prze­kształ­cone.

czwar­tek, 30 czerwca 1960

Po po­łu­dniu z He­niem Be­rezą u Fu­kiera. Do tego czasu po­wieść Par­nic­kiego.

pią­tek, 1 lipca 1960

Cały dzień w domu, na dwo­rze zu­pełna je­sień, deszcz i wi­chura. Na biurku ro­śnie za­le­gła ko­re­spon­den­cja, nie mogę się zmu­sić do jej upo­rząd­ko­wa­nia.

so­bota, 2 lipca 1960

Po wcze­snym obie­dzie Mar­cin do Oliwy, do Jan­ków Ab­ga­ro­wi­czów[69]. Pod wie­czór u Ewy Fi­szer[70], która do­piero wró­ciła z Pa­ryża. Mar­cin Czer­wiń­ski[71], Ar­tur Mię­dzy­rzecki[72], Le­ni­co­wie[73] i krót­kie pół go­dziny An­drzej Munk[74]. Wszy­scy, chyba prócz jed­nego Le­nicy, zmę­czeni i oklap­nięci, ale po pew­nej ilo­ści wina zro­biło się na­wet dość we­soło i przy­jem­nie.

nie­dziela, 3 lipca 1960

List od Agnieszki pe­łen, jak za­wsze, re­aliów, tym ra­zem przede wszyst­kim krót­kie cha­rak­te­ry­styki wszyst­kich dziew­cząt i rów­nież pani M. O niej naj­ka­pi­tal­niej: pani M. na miej­scu, ale nic in­te­re­su­ją­cego.

Po po­łu­dniu ro­dzinny bridż z Anią[75] i Ab­ga­ro­wi­czami.

po­nie­dzia­łek, 4 lipca 1960

Rano roz­le­gła ko­re­spon­den­cja kra­jowa. Po­goda wciąż je­sienna z wia­trem i desz­czami, i z tym cięż­kim ko­lo­ry­tem nieba, który chyba tylko jed­nemu Pa­ry­żowi uży­cza urody.

Wie­dzia­łem, że Ber­nard W. ma ojca An­glika, ale jak się dzi­siaj oka­zało ten oj­ciec jest pół An­gli­kiem i pół Ja­poń­czy­kiem, na­to­miast matka Ber­narda jest wy­ni­kiem ko­pro­duk­cji nie­miecko-wło­skiej. Ten nie­czę­sto spo­ty­kany in­ter­na­cjo­na­lizm po­wo­duje, że Ber­nard jest po­zba­wiony po­czu­cia ja­kiej­kol­wiek przy­na­leż­no­ści na­ro­do­wej.

wto­rek, 5 lipca 1960

Chcąc od­su­nąć od sie­bie nie tylko ko­niecz­ność pi­sa­nia, ale rów­nież samo o pi­sa­niu my­śle­nie za­cho­dzę do pu­stych po­ko­jów Mar­cina i Agnieszki, aby spo­śród ich ksią­żek wy­brać dla sie­bie do od­czy­ta­nia te naj­ła­twiej­sze, które po pro­stu po­zwolą mi ogłu­pić się i spę­dzić czas z po­zor­nym prze­świad­cze­niem, że coś ro­bię. Tak więc dzi­siaj, tkwiąc cały dzień w swoim fo­telu za biur­kiem i przy świe­tle przy­ćmio­nym dzięki zsu­nię­tym u okna za­sło­nom prze­czy­ta­łem sta­rej Ro­dzie­wi­czówny[76]Strasz­nego dzia­du­nia[77] oraz dość uro­czą książkę Edith Nes­bith[78]Fe­niks i dy­wan[79], którą wy­bra­łem dla­tego przede wszyst­kim, iż prze­ło­żyła ją Irena Tu­wim, za­wsze we wdzięcz­nej pa­mięci prze­cho­wana, jako tłu­maczka Ku­bu­sia Pu­chatka[80]. Z tym wszyst­kim stan zu­peł­nego odrę­twie­nia, za­sta­na­wiam się chwi­lami nad śmier­cią bo­ha­tera mo­jej przy­szłej książki, jego śmierć, jej ro­dzaj wy­daje mi się klu­czem do ca­ło­ści, ale sam co­raz czę­ściej i to w róż­nych oko­licz­no­ściach ogar­nięty zo­staję osta­teczną nie­ru­cho­mo­ścią wła­snego ciała i to są stany tak prze­ra­ża­ją­cego stra­chu i rów­nież wstrętu, iż w tych wła­śnie mo­men­tach nie ist­nieje we mnie nic, co by się tej mo­jej za­gła­dzie i memu nie­ist­nie­niu mo­gło sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić. Czuję wów­czas tylko moje nie­ist­nie­nie, tylko mar­twe ciało za­mknięte w trum­nie i prze­sy­pane ogrom­nym cię­ża­rem ciała. Strach nie­obec­no­ści, strach, że mnie nie ma. Źle i głu­pio prze­ży­łem swoje ży­cie. A gdyby mnie ktoś spy­tał – czy i w jaki spo­sób po­tra­fię to na­pra­wić, nie umiał­bym od­po­wie­dzieć. Już na­wet nie roz­pacz, tylko zmę­cze­nie, cięż­kie, głu­pie zmę­cze­nie.

środa, 6 lipca 1960

Wczo­raj już o dzie­wią­tej w łóżku, za­sną­łem pra­wie na­tych­miast, aby obu­dzić się koło dru­giej z do­kucz­li­wym bi­ciem serca. Po­szu­ka­łem w ła­zience kro­pli uspo­ka­ja­ją­cych i po nich, z czę­stymi prze­rwami, ale wciąż wśród snów wy­ma­ga­ją­cych ode mnie nad­mier­nego po­śpie­chu, spa­łem aż do go­dziny ósmej.

Przez całe przed­po­łu­dnie w po­szu­ki­wa­niu naj­roz­ma­it­szych czyn­no­ści włącz­nie ze skra­ca­niem na­zbyt przy­dłu­gich wło­sów oraz my­ciem głowy, wciąż jed­nak wśród na­tar­czy­wych my­śli krą­żą­cych le­ni­wie i bez­ład­nie wo­kół pro­jek­to­wa­nej książki. I to, co za­wsze: po olśnie­niu pierw­szym po­my­słem – wzra­sta­jąca nie­wie­dza umac­niana po­czu­ciem zu­peł­nej bez­sil­no­ści, od­kła­da­nie tej osta­tecz­nej chwili, kiedy – tylko o de­cy­zję mą­drzej­szy – pi­szę pew­nego dnia pierw­sze zda­nia, zda­jąc so­bie sprawę, że od­najdę dal­sze, je­śli te po­cząt­kowe, na po­do­bień­stwo różdżki cza­ro­dziej­skiej, istot­nie do­tknęły czu­łego źró­dła.

Po po­łu­dniu z Ma­ry­sią i z Anią na Osie­dlu Mło­dych, u mło­dych Szul­czew­skich[81], po­tem w deszcz szu­ka­nie od­le­głej tak­sówki, żeby zdą­żyć przed siódmą do Te­atru Współ­cze­snego, gdzie by­łem umó­wiony z Irenką S. Nor­malny, pre­mie­rowy tłum zna­jo­mych i nudna, stara ko­me­dia Ju­les Re­narda[82]Knock, czyli try­umf me­dy­cyny, ode­grana po­nadto w na­szym pol­skim, po­wol­nym tem­pie i wspo­ma­gana w tej ce­le­bro­wa­nej śla­ma­zar­no­ści przez upał i du­chotę pa­nu­jące na sali[83]. Wy­sze­dłem do­sta­tecz­nie zmę­czony, żeby zre­zy­gno­wać ze SPA­TIF-u[84] i na Mo­ko­tow­skiej po­że­gnać się z Ireną i Mi­cha­łow­skimi[85], naj­pierw za­mie­rza­jąc zajść do Ka­me­ral­nej[86], żeby coś zjeść i wy­pić parę kie­lisz­ków wódki, ale po­tem i ten za­mysł, ni­gdy nie wia­domo ja­kim koń­cem za­mknięty, wy­dał mi się na­zbyt uciąż­liwy, więc tylko do­sze­dłem pu­sto­sze­ją­cym No­wym Świa­tem do Świę­to­krzy­skiej i tam wsia­dłem w po­spieszny au­to­bus, za­trzy­mu­jący się te­raz kilka kro­ków od na­szego domu. Ale jesz­cze przed tym, gdzieś mniej wię­cej w po­ło­wie drogi mię­dzy Chmielną i Wa­recką, za­pra­gną­łem przez kilka chwil nie wra­cać jesz­cze do domu i dać się po­cią­gnąć nie­wia­do­mej przy­go­dzie, a to wów­czas, gdy mi­jał mnie młody, wy­soki chło­piec o ja­snych, krótko przy­strzy­żo­nych wło­sach, spoj­rze­li­śmy na sie­bie, ja się po chwili od­wró­ci­łem, on w tym sa­mym mo­men­cie uczy­nił to samo, sze­dłem jed­nak da­lej, w isto­cie pra­gnąc za­wró­cić, sze­dłem bar­dzo wolno, jak­bym tą po­wol­no­ścią kroku za­mie­rzał po­go­dzić sprzecz­ność pra­gnień i roz­sądku, do au­to­busu wsia­dłem bez za­do­wo­le­nia, ale także i z pew­nym uczu­ciem ulgi.

czwar­tek, 7 lipca 1960

Wstrzy­mu­jąc się od prosz­ków za­sną­łem gdzieś po­mię­dzy pierw­szą a drugą, mę­czony do­kucz­li­wym swę­dze­niem ca­łego ciała oraz mgli­stym my­śle­niem o książce. Wciąż nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć so­bie na kilka za­sad­ni­czych kwe­stii: czy ma to być tzw. pełna bio­gra­fia, na­pi­sana przez okre­śloną in­dy­wi­du­al­ność, czy też ra­czej bez­na­miętne, rze­czowe ma­te­riały do pro­jek­to­wa­nej bio­gra­fii; ko­niecz­ność stwo­rze­nia cał­ko­wi­cie no­wej twór­czo­ści jest oczy­wi­sta, na­to­miast mniej oczy­wi­sta wy­daje mi się sprawa wier­no­ści au­to­bio­gra­ficz­nej, a więc za­cho­wać tę wier­ność, czy zde­cy­do­wać się na odej­ście od niej, a je­śli tak, to w ja­kim kie­runku, ja­kie to ma być ży­cie i co przede wszyst­kim mogę w po­dob­nym wy­padku uzy­skać? Je­śli ma­te­riały do przy­szłej mo­no­gra­fii, to chyba uło­żone naj­pro­ściej, po pro­stu chro­no­lo­gicz­nie, we­dług lat po­stę­pu­ją­cych. Przy­cho­dzi mi prze­cież w tej chwili po­mysł, że można jesz­cze pójść drogą trze­cią, łą­czącą nie­jako obie pro­po­zy­cje: prze­kształ­cać, mia­no­wi­cie, cha­rak­ter sa­mej re­la­cji, a to dzięki wzra­sta­ją­cemu za­an­ga­żo­wa­niu nar­ra­tora w sprawy oso­bi­ste zwią­zane z prze­szło­ścią.

Jesz­cze w związku z wczo­raj­szym przed­sta­wie­niem: pra­wie wszyst­kim ak­to­rom udało się zna­ko­mi­cie być Fran­cu­zami, duch ma­łej pro­win­cji ga­li­cyj­skiej i to sprzed pierw­szej wojny uno­sił się cza­ro­dziej­sko po­nad sceną.

O je­de­na­stej umó­wione wczo­raj te­le­fo­niczne spo­tka­nie z Mroż­kiem[87], żeby mu od­dać pa­ry­ską umowę na Po­li­cjan­tów[88] wrę­czoną mi na od­jezd­nym przez Ewę Go­ri­ély[89]. Mimo dość sym­pa­tycz­nego śnia­da­nia zje­dzo­nego ra­zem z nią na ty­dzień przed moim od­jaz­dem – upalna nie­dziela w opu­sto­sza­łym Pa­ryżu, śnia­da­nie w nie­zna­nej mi do tej pory re­stau­ra­cji przy końcu rue St. Be­noit – nie mogę wzbu­dzić w so­bie cie­plej­szych uczuć dla tej osoby, nie bę­dąc zresztą pe­wien, czy jej układ­ność z ostat­niego spo­tka­nia nie była po­dyk­to­wana tym przede wszyst­kim, iż po moim nie naj­grzecz­niej­szym te­le­fo­nie po­czuła się za­gro­żona w swo­ich moż­li­wo­ściach tłu­maczki. Moż­liwe zresztą, że ją krzyw­dzę, ale że jest an­ty­pa­tyczna, za­ro­zu­miała i wście­kle in­te­re­sowna – to zda­nie wszyst­kich, któ­rzy znają mnie i znają ją. Z Mroż­kiem umó­wi­li­śmy się w „Dzie­kance”[90], oka­zała się jed­nak za­mknięta, za­szli­śmy więc do par­te­ro­wej ka­wiarni w „Bri­stolu”[91], skąd znik­nęły owe osła­wione luk­su­sowe me­ble, na­zy­wane w swoim cza­sie sty­lem Lo­uis Bie­rut, cie­kawe, gdzie je umiesz­czono. Mro­żek – mimo auta i żony – ten sam, któ­rego wi­dy­wa­łem kil­ka­krot­nie jesz­cze przed kil­koma laty w Kra­ko­wie, gdy cier­piał na kom­pleks pi­sa­rza pro­win­cjo­nal­nego: zneu­ra­ste­ni­zo­wany i pie­lę­gnu­jący wszyst­kie swoje stany oraz trud­no­ści, ale rów­no­cze­śnie dość trzeźwy, aby roz­sąd­nie nimi go­spo­da­ro­wać, z pełną świa­do­mo­ścią, że wła­śnie dzięki roz­licz­nym swoim sła­bo­ściom jest pie­kiel­nie silny. Nie są­dzę, aby ze szcze­gólną tro­ską na­le­żało my­śleć o jego przy­szło­ści, to swego ro­dzaju „koń nie­po­ko­nany”, czego nie po­wie­dział­bym o An­drzeju Munku, któ­rego za­raz po roz­sta­niu z Mroż­kiem spo­tka­łem na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu. Po­szli­śmy na parę we­rmu­tów do po­bli­skiej ka­wiarni i w ciągu go­dziny mie­li­śmy moż­ność swo­bod­nego wy­pa­pra­sza­nia ze sie­bie ca­łych gór bez­rad­nego i w grun­cie rze­czy ja­ło­wego pe­sy­mi­zmu. Co­raz moc­niej ugrun­to­wuję się w prze­ko­na­niu, że znu­że­nie, stan za­gu­bie­nia oraz brak per­spek­tyw na przy­szłość, a więc my­śli i uczu­cia, które zdają się być obec­nie udzia­łem pra­wie wszyst­kich lu­dzi sztuki usi­łu­ją­cych my­śleć uczci­wie i sa­mo­dziel­nie, nie są re­zul­ta­tem cięż­kiej sy­tu­acji pa­nu­ją­cej u nas w kraju od wielu mie­sięcy, a za­prze­cza­ją­cej tym na­dzie­jom, które niósł wielu jed­nost­kom Paź­dzier­nik[92], lecz wy­ni­kają z ra­cji o wiele roz­le­glej­szych niż na­wet naj­bar­dziej do­kucz­liwe prze­jawy na­szego ży­cia tu­taj, po tej stro­nie świata okre­śla­ją­cego po­przez slo­gany przy­wód­ców, jako świat po­koju, wol­no­ści i so­cja­li­zmu. Oczy­wi­ście, od­grywa pewną rolę fakt godny po­ża­ło­wa­nia, iż tak, jak żoł­nierz ma­sze­ru­jący w swo­jej ko­lum­nie, mu­simy wy­rów­ny­wać na­szą sztukę w sto­sunku do na­szych są­sia­dów, to zna­czy mu­simy się co­fać, aby i w tej dzie­dzi­nie za­cho­wać wzo­rową po­stawę sze­re­gowca po­dą­ża­ją­cego po­słusz­nie i z sza­cun­kiem za swoim do­wódcą. Ale na­wet te wszyst­kie nie­sprzy­ja­jące oko­licz­no­ści uwzględ­nia­jąc i by­naj­mniej ich nie lek­ce­wa­żąc, choćby z tego względu, iż one kształ­tują tę nie­jako pierw­szą war­stwę ogra­ni­cze­nia i na­ci­sku – nie­po­dobna w zja­wi­sku kry­zysu, prze­ni­ka­ją­cego sfery hu­ma­ni­styczno-fi­lo­zo­ficzne, nie doj­rzeć skazy, któ­rej za­sięg wy­daje się po­wszechny, nie zwią­zany z for­mami ustro­jo­wymi, na­to­miast ści­śle po­wią­zany z współ­cze­snym kształ­tem świata i z tymi per­spek­ty­wami, ku któ­rym ludz­kość dwu­dzie­stego wieku w spo­sób nie­unik­niony, jak się wy­daje, zdąża, i znów bez względu na dzie­lące ją róż­nice spo­łeczno-go­spo­dar­cze. Ide­olo­gie – te na ra­zie na­leżą do prze­szło­ści, bez­sil­ność wszyst­kich wy­rów­nuje szanse wszyst­kich, na­wet tych, które usi­łują nadać so­bie po­zory ży­cia, na­to­miast ich funk­cje przyj­muje cał­ko­wi­cie i co­raz wy­raź­niej pe­wien okre­ślony typ cy­wi­li­za­cji, jesz­cze nie wszę­dzie w swym pro­ce­sie roz­wo­jo­wym jed­na­kowy, prze­ciw­nie – ja­skrawo zróż­ni­co­wany, lecz w za­sa­dzie: w tym­cza­so­wych osią­gnię­ciach i w za­mie­rze­niach prze­nik­nięty tym sa­mym du­chem, je­śli wolno tego spo­nie­wie­ra­nego po­ję­cia użyć dla okre­śle­nia miary tak wszel­kiego pier­wiastka du­cho­wego po­zba­wio­nej.

Wie­czo­rem na ko­la­cji Ka­jut­ko­wie Ma­li­now­scy[93] i pani Bro­nia Lit­tau­erowa[94], przy­ja­ciółka Ma­rysi jesz­cze z daw­nych lat za­ko­piań­skich[95].

pią­tek, 8 lipca 1960

Całe przed­po­łu­dnie z Wy­brań­cem To­ma­sza Manna[96]. Mó­wiła mi Irenka Sz., o za­zdro­snym po­dzi­wie pani Ma­rii D.[97] wo­bec twór­czo­ści Manna i to szcze­gól­nie tej z ostat­nich lat ży­cia, od Dr. Fau­stusa po­cząw­szy (może Lotty w We­ima­rze) i na Oszu­ka­nej i Wy­brańcu koń­cząc. „To jest jej rana” – po­wie­działa Irena. I słusz­nie. Mann jest raną dla każ­dego współ­cze­snego pi­sa­rza, bez względu na to, czy się o tym wie, czy nie i czy się lubi Manna, czy też za­cho­wuje się wo­bec niego sto­su­nek nie­chęci lub chłod­nej obo­jęt­no­ści. Aby uśmie­rzyć tę nadto do­ku­cza­jącą ranę czy­ta­łem przez resztę dnia Ma­łego lorda[98] oraz krót­kie no­wele Co­nan Doyle’a[99].

so­bota, 9 lipca 1960

Na pół do dzie­wią­tej do Filmu Pol­skiego[100], na umó­wione spo­tka­nie z Za­or­skim[101]. Roz­mowa nie długa, prze­bie­gła zgod­nie z mo­imi ocze­ki­wa­niami, to zna­czy w at­mos­fe­rze przy­ja­znej ser­decz­no­ści i wza­jem­nego zro­zu­mie­nia, wy­ło­ży­łem wszyst­kie po­wody, dla któ­rych nie chcę i nie za­mie­rzam do­bro­wol­nie zre­zy­gno­wać ze sta­no­wi­ska kie­row­nika li­te­rac­kiego, ocze­ku­jąc, aby w ist­nie­ją­cej obec­nie sy­tu­acji mnie wy­mó­wiono, a nie, że­bym ja ma­ni­fe­sto­wał uczu­cia, przyj­mu­jąc na sie­bie ini­cja­tywę nie do mnie w tym wy­padku na­le­żącą. W parę go­dzin póź­niej jakby ła­skawy los pra­gnął wy­na­gro­dzić mi de­pre­sję ma­te­rialną, do­wie­dzia­łem się w PIW’ie, że na ko­le­gium re­dak­cyj­nym do­piero co za­koń­czo­nym zde­cy­do­wano wzno­wie­nie w przy­szłym roku tomu Niby gaj[102] i z tego ty­tułu otrzy­mam nie­ba­wem czter­dzie­sto­pro­cen­tową za­liczkę, więc moż­li­wość paru spo­koj­nych mie­sięcy, a przede wszyst­kim ulga, że we­ksle po­brane w ZA­IKS’ie przed moim wy­jaz­dem do Pa­ryża i ży­ro­wane przez Sło­nim­skiego[103], będą mo­gły być spła­cane w ter­mi­nach.

Przed PIW’em długa roz­mowa z Ireną S. w ka­wiarni „Czy­tel­nika”[104], mię­dzy in­nymi o mo­jej pla­no­wa­nej książce. Nie po raz pierw­szy od­czu­wam tę po­trzebę, a na­wet ko­niecz­ność, aby nim za­cznę pi­sać – opo­wia­dać o swo­ich za­mie­rze­niach co naj­mniej kilku oso­bom, z któ­rych zda­niem szcze­gól­nie się li­czę. I nie cho­dzi mi w po­dob­nych wy­pad­kach tylko o ak­cep­ta­cję mo­ich za­mie­rzeń, bar­dziej jest mi po­trzebne samo mó­wie­nie, po­nie­waż opo­wia­da­jąc sam so­bie wiele rze­czy wy­ja­śniam i zda­rza się nie­kiedy, je­śli nie za­wsze, że w trak­cie opo­wia­da­nia, osa­czony lu­kami i nie­pew­no­ściami, a chcąc moją myśl wy­ra­zić moż­li­wie naj­peł­niej i naj­ja­śniej, przy­cho­dzą mi do głowy po­my­sły, któ­rych, być może, nie uchwy­cił­bym w sa­mot­no­ści, w dia­logu z sa­mym sobą. I tak np. dzi­siaj w roz­mo­wie z Ireną nie tylko bar­dzo do­kład­nie za­ry­so­wał mi się po­czą­tek książki, ale rów­nież ko­niecz­ność odej­ścia w wielu spra­wach od wier­nej au­to­bio­gra­fii. Pierw­sze zda­nia to­wa­rzy­szyły mi przez cały czas, gdy jak żółw wolno się wlo­kąc 4-ką je­cha­łem rano do Filmu, ale moż­li­wo­ści wy­ni­ka­jące z tych zdań wy­kla­ro­wały mi się do­piero w obec­no­ści Ireny. Wra­ca­łem do domu już pra­wie pe­wien, że tę książkę mu­szę na­pi­sać. Nie­wy­god­nie mi pi­sać „książka”, więc nie znaj­du­jąc na ra­zie ty­tułu osta­tecz­nego umó­wimy się, że pro­wi­zo­rycz­nie ma się ta rzecz na­zy­wać „Por­tret”, choć to ty­tuł bar­dzo nie­do­bry. Poza tym tro­chę o Eli Cz.[105], w któ­rej ko­cha się obec­nie Ju­rek S.[106] i na do­da­tek cał­kiem za­ska­ku­jące szcze­góły do­ty­czące in­tym­nego ży­cia B.[107] Któż by mógł przy­pu­ścić, że ta ogromna kupa mięsa po­trafi być jesz­cze kimś in­nym niż wy­god­nym opor­tu­ni­stą! Na­to­miast cha­rak­te­ry­styka Eli Cz. na­kre­ślona przez Irenę na­tych­miast pod­su­nęła mi po­mysł, aby w „Por­tre­cie” wszyst­kie hi­sto­rie sprzed kilku lat, zwią­zane z osobą Marka, zwią­zać z po­sta­cią mło­dziut­kiej ak­torki, wy­ko­rzy­stu­jąc bar­dzo dla mnie prze­ko­ny­wa­jące uwagiAn­drzeja K.[108] w jego szkicu o Ho­lo­ubku[109] i mo­ty­wach jego ge­nial­nego ak­tor­stwa. Lu­bię te chwile, zresztą nie czę­ste, kiedy nie­mal wszystko, co się do­koła mnie dzieje: roz­mowy, pej­zaż, luźne sko­ja­rze­nia zdąża po­wol­nie i nie­jako bez mo­jego udziału ku wy­ła­nia­ją­cym się z ciem­no­ści kształ­tom pro­jek­to­wa­nej książki. To szcze­gólne uczu­cie wo­bec wy­peł­nia­nia się pu­stych przed chwilą prze­strzeni, wy­peł­nia­nia jesz­cze frag­men­ta­rycz­nego, lecz już w tej cząst­ko­wo­ści nio­są­cego za­po­wiedź kształ­tów osta­tecz­nych.

Z tym wszyst­kim dużo przez cały czas my­śle­nia o Wy­brańcu, po po­wro­cie do domu prze­glą­da­nie eg­zem­pla­rza po raz drugi i wo­bec co­raz to no­wych pięk­no­ści schro­nie­nie się z wia­do­mych po­wo­dów w krzy­żówkę „Prze­kroju”[110].

Po po­łu­dniu bridż ro­dzinny. Bu­rza pod wie­czór i ulewny deszcz do póź­niej nocy. Przed spa­niem, już w łóżku, dwie no­wele Co­nan Doyle’a.

nie­dziela, 10 lipca 1960

Ża­ło­sna ja­ło­wość prasy co­dzien­nej, a rów­nież i ty­go­dnio­wej. Dużo pa­pieru, kiedy piąt­kowa i so­bot­nia poczta przy­nosi speł­nie­nia wie­lo­oso­bo­wych ko­le­giów i ko­mi­te­tów re­dak­cyj­nych, na pierw­szy rzut oka wy­gląda to na­wet dość ob­fi­cie i ku­sząco, ale wy­star­czy po­wą­chać tek­sty, aby za­pach­niało do­koła ową szcze­gólną wo­nią, która wy­daje się być po­łą­cze­niem za­pa­chów sta­rzy­zny z za­pa­chami ko­sme­ty­ków. Kilka na­zwisk, mię­dzy in­nymi Kotta, Be­rezy, czę­sto Wyki[111] i za­wsze, gdy się po­ja­wia: Dy­gata[112] – czyta się z ową sa­tys­fak­cją, któ­rej uży­cza na­wet naj­krót­sza chwila ob­co­wa­nia z czło­wie­kiem in­te­re­su­ją­cym dzięki swej uro­dzie. Lecz, kiedy tę skle­coną z wdzięcz­nej ma­te­rii, można spo­tkać wszę­dzie: na ulicy, w tram­waju, au­to­bu­sie, prze­cho­dząc mimo, lub twa­rzą od­naj­du­jąc twarz, tamtą – in­te­lek­tu­alną – jakże trudno spo­tkać, a na­wet, je­śli się spo­tka, jak trudno ją utrwa­lić w so­bie, aby w niej za­sma­ko­wać i pod­dać się jej uro­kowi. Gdy się to jed­nak raz sta­nie, wów­czas po­nowne spo­tka­nia mają w so­bie coś z owego roz­kosz­nego dresz­czu, który to­wa­rzy­szy mi­ło­snemu ocze­ki­wa­niu. W jed­nym z te­go­rocz­nych „Dia­lo­gów”[113] wy­jąt­ko­wej pięk­no­ści esej Janka Kotta o szek­spi­row­skiej Bu­rzy, a mó­wiła mi wczo­raj Irena, że roz­dział, który te­raz Ja­nek pi­sze o Królu Li­rze prze­ra­sta tam­ten swoją mą­dro­ścią[114]. Cie­szę się na tę lek­turę. I był­bym rów­nież nie­wdzięczny, gdy­bym wśród tych uty­ski­wań na na­szą prasę nie za­no­to­wał wiel­kiego wra­że­nia, po­dziwu i za­chwytu, ja­kie wzbu­dziła we mnie lek­tura no­ta­tek z po­dróży po Związku Ra­dziec­kim Zbyszka Bień­kow­skiego[115] w ma­jo­wym nu­me­rze „Twór­czo­ści”[116]. Naj­wię­cej po­dziwu dla au­ten­tycz­no­ści tych za­pi­sków, czy­ta­łem je z ta­kimi sa­mymi uczu­ciami, jak bym był w Obo­rach i wie­czo­rem, po ko­la­cji, szedł ra­zem ze Zbysz­kiem na spa­cer w stronę Sko­li­mowa i on opo­wia­dał, to nie czę­sto się zda­rza, aby w tek­ście pi­sa­nym sły­szało się te same ak­centy, które cha­rak­te­ry­zują czło­wieka ży­wego.

No­tuję te dość przy­pad­kowe spo­strze­że­nia nie tyle, oczy­wi­ście, z po­trzeby ich utrwa­le­nia, ile z obawy, aby zna­la­zł­szy się bez żad­nego za­ję­cia, bo­daj na­miast­ko­wego, nie uj­rzeć się zmu­szo­nym do otwo­rze­nia dol­nej szafki w mo­ich pół­kach bi­blio­tecz­nych, gdzie prze­cho­wy­wane są wszyst­kie tzw. moje rę­ko­pisy i no­tatki, czyn­ność, którą sta­ram się od­wlec o jesz­cze kilka dni, bar­dzo już całą aferą „Por­tretu” za­ab­sor­bo­wany, lecz wciąż spa­ra­li­żo­wany lę­kiem, gdy już nie przy­padki, lecz ja sam, świa­do­mie, mam pod­jąć pewne kroki de­cy­du­jące.

po­nie­dzia­łek, 11 lipca 1960

Na­miętni ko­chan­ko­wie wszel­kich ide­olo­gii oraz re­li­gii stają się bar­dzo czę­sto he­re­ty­kami, od­szcze­pień­cami i frak­cjo­ni­stami. Ta­de­usz Breza[117] nie jest na­mięt­nym i w ogóle nie jest ko­chan­kiem rzym­skiego Ko­ścioła, więc nie grozi mu ani he­re­zja, ani od­szcze­pień­stwo. Na­to­miast nie wie­rzący i na nie­bez­pie­czeń­stwo stanu mi­ło­snego uod­por­niony ko­rzy­sta w ca­łej pełni z owych roz­kosz­nych i prze­wrot­nych uczuć, z któ­rych swo­bod­nie ko­rzy­stać może czło­wiek wła­śnie nie za­ko­chany, lecz tylko ocza­ro­wany. Boże miły, jak temu nie­do­szłemu be­ne­dyk­towi z nie naj­więk­szym ty­tu­łem hra­biow­skim im­po­nuje Rzym[118] i to nie w swo­jej sfe­rze mi­stycz­nej, re­li­gij­nej, ale wła­śnie we wszyst­kich swo­ich ma­ni­fe­sta­cjach ze­wnętrz­nych. Po­dziw dla każ­dej do­sko­nale ujaw­nio­nej oso­bo­wo­ści umy­sło­wej lub fi­zycz­nej uwal­nia mnie cał­ko­wi­cie od po­trzeby war­to­ścio­wa­nia. Uwiel­bie­nie Brezy jest do­sko­nałe i wła­ści­wie po­wi­nie­nem mu po­dzię­ko­wać, że bez za­strze­żeń mogę je po­dzi­wiać z ową szcze­gól­nie lekką i za­chwy­ca­jącą ra­do­ścią uczuć, która dana nam bywa przy oglą­da­niu bez­błęd­nych dzieł sztuki. Na­iwni pro­stacz­ko­wie uwiel­biają bez za­strze­żeń, ka­rie­ro­wi­cze – słu­żal­czo. Breza, bę­dąc czło­wie­kiem by­strym, a po­nadto ob­da­rzony do­brym sma­kiem, zdaje so­bie sprawę, iż uwiel­bie­nie bez­kry­tyczne ośmie­sza, gdy jest ślepe i z na­iw­nej kon­dy­cji wy­ni­ka­jące, bu­dzi na­to­miast nie­smak, je­śli jest pre­tek­stem dla in­te­re­sow­nych za­my­słów. Breza uwiel­bia z po­zy­cji swo­bod­nej i nie­wy­mu­szo­nej wol­no­ści, a je­śli na­wet swo­boda i nie­wy­mu­szo­ność owej wol­no­ści by­wają nie­raz co naj­mniej dwu­znaczne – po­trafi ową nie­naj­lep­szą z punktu wi­dze­nia to­wa­rzy­skiego sy­tu­ację po­kryć sub­telną iro­nią oraz ukło­nem zwró­co­nym we wła­ściwą stronę. Wy­daje mi się, że Breza byłby szcze­gól­nie usa­tys­fak­cjo­no­wany, gdyby ra­zem z Zo­sią (wła­śnie ra­zem z Zo­sią[119]) kro­czył wśród or­szaku zde­tro­ni­zo­wa­nych kró­lów oraz ksią­żąt krwi asy­stu­ją­cych przy ko­ro­na­cji Jana XXII[120]. Zda­jąc so­bie jed­nak sprawę z nie­sto­sow­no­ści po­dob­nej sy­tu­acji, jak naj­słusz­niej czyni iro­ni­zu­jąc obiekt uwiel­bie­nia. Breza jest zbyt do­brze wy­cho­wany, aby po­zwo­lić so­bie na luk­sus bez­wstydu. Zna sie­bie, zna swoje na­tu­ralne gra­nice, nie naj­go­rzej orien­tuje się w świe­cie, w któ­rym przy­szło mu spę­dzić ży­cie i tylko za­szczyt mu przy­nosi, że wśród tej prze­cięt­no­ści, stać go na uczu­cie tak ludz­kie, jak uwiel­bie­nie. Zna­łem do tej pory tylko frag­menty Spi­żo­wej bramy, dru­ko­wane w swoim cza­sie w „No­wej Kul­tu­rze”[121], dzi­siaj pełna sa­tys­fak­cja z przy­po­mnie­nia so­bie roz­dzia­łów już czy­ta­nych i tych jesz­cze nie­zna­nych. Tylko czło­wiek, wy­peł­niony do końca pal­ców ocza­ro­wa­niem i uwiel­bie­niem, po­trafi obiekt swo­ich uczuć uczy­nić tak po­ry­wa­jąco in­te­re­su­ją­cym, jak to zro­bił na prze­szło trzy­stu stro­ni­cach Breza opi­su­jąc, re­la­cjo­nu­jąc, plot­ku­jąc i za­wsze my­śląc, po­nie­waż wła­śnie by­stro i in­te­li­gent­nie po­wi­nien my­śleć do­brze wy­cho­wany czło­wiek, je­śli zna­la­zł­szy się na świet­nym przy­ję­ciu krąży wo­kół osoby ze wszyst­kich obec­nych naj­świet­niej­szej. Ma­rzy­łem ja­koby, we­dług uro­jo­nej re­la­cji Brezy, aby po uka­za­niu się Ładu serca[122] „Osse­rva­tore Ro­mano”[123] skwi­to­wał tę po­wieść cie­płą no­tatką, nie­stety, nie do­cze­kaw­szy się jej wów­czas – ob­da­ro­wany nią zo­sta­łem aż po dwu­dzie­stu la­tach w oko­licz­no­ściach cał­ko­wi­cie od­mien­nych, gdy wy­stą­pi­łem z Par­tii. Nie przy­pusz­czam, aby Spi­żowa brama do­cze­kała się cie­płej no­tatki w wa­ty­kań­skim dzien­niku, na­to­miast je­stem pra­wie pe­wien, że z opi­nii mó­wio­nej i osoba Brezy i jego książka cie­szą się w ko­łach Wa­ty­kanu opi­nią jak naj­lep­szą. Lu­dzie mą­drzy i prze­wi­du­jący za­wsze wy­żej so­bie ce­nią świa­dec­two uwiel­bie­nia niż za­klę­cia mi­ło­sne.

wto­rek, 12 lipca 1960

Wczo­raj wie­czo­rem u Ch.[124], pierw­szy raz w jego miesz­ka­niu na osie­dlu Praga II, choć mieszka tam od sze­ściu co naj­mniej lat. Na­wet zna­jąc wszyst­kie dzi­wac­twa Ch. i jego skłon­ność do ab­ne­ga­cji, co wcale nie zna­czy, że nie lubi wy­gody i pew­nego luk­susu, nie przy­pusz­cza­łem, że po tylu la­tach wciąż ra­czej ko­czuje niż mieszka. Że nie­wielki po­kój i cia­sny ko­ry­ta­rzyk, to by mi nie prze­szka­dzało, ale ta wię­cej niż biedna na­gość ścian, półki przy­sło­nięte żół­tymi za­sło­nami, pełne ksią­żek zło­żo­nych jedne na dru­gich, jakby w ocze­ki­wa­niu na upo­rząd­ko­wa­nie, lub prze­pro­wadzkę, pro­sty stół, dziwne, sta­ro­świec­kie łóżko przy­kryte ple­dem – nie, nie chciał­bym w ta­kich czte­rech ścia­nach żyć i pra­co­wać. Ale dla czło­wieka, który osta­tecz­nie ma być „au­to­rem” mo­jej książki, to oto­cze­nie wcale nie­naj­gor­sze. Za oknem ogromne po­dwó­rze oto­czone mo­no­ton­nymi blo­kami, z któ­rych jesz­cze nie wszyst­kie zdą­żono ob­ło­żyć pia­skow­cem, i – oczy­wi­ście – mro­wie dzieci, jak na wszyst­kich po­dwór­kach.

Ch. na­wet nie tyle pod­sta­rzały, ile w tro­chę za­ska­ku­jący spo­sób roz­tyty, wcale nie tą nor­malną, zdrową ob­fi­to­ścią ciała, która przy­cho­dzi czę­sto w pew­nym wieku, ale po­więk­szony, a ra­czej roz­dęty czymś, co spra­wia wra­że­nie opu­chli­zny i przy­spa­rza­jąc ciała czyni je rów­no­cze­śnie roz­la­złym i mięk­kim. To jest ta tłu­stość, która lubi wy­godne, do­mowe pan­to­fle i do­maga się od spodni du­żych lu­zów. Czy­niąc po­dobne ob­ser­wa­cje my­śla­łem nie bez sa­tys­fak­cji, że mimo roz­licz­nych bra­ków wła­snego ciała za­cho­wa­łem prze­cież jego szczu­płość, więc coś w ro­dzaju fa­sady, która pod po­zo­rami mło­dzień­czo­ści ukrywa na pierw­szy rzut oka nie­do­bory lat.

Ch., jak ską­piec gro­ma­dzący bo­gac­twa, nie dba o to, aby jego księ­go­zbiór był przez ko­go­kol­wiek oglą­dany, zresztą rów­nież i sam nie od­czuwa, jak mi się wy­daje, po­trzeby cie­sze­nia oka wi­do­kiem ksią­żek jaw­nie się pre­zen­tu­ją­cych na pół­kach, wy­star­cza mu świa­do­mość, że po­siada rzad­kie pierw­sze wy­da­nia oraz umie­jęt­nie do­brane ko­lek­cje. Nie są­dzę na­wet, aby czę­sto za­glą­dał do swo­ich roz­licz­nych i rze­czy­wi­ście pięk­nych al­bu­mów Pi­cassa[125], ze­brał rów­nież kil­ka­dzie­siąt róż­nych po­zy­cji Coc­teau[126], lecz wiele z nich, gdy mi je po­ka­zy­wał, były nie­roz­cięte. Nie mogę jed­nak nie przy­znać, że bar­dzo ład­nie i mą­drze mó­wił o sen­sie wszel­kiej pa­sji ko­lek­cjo­ner­skiej i za­wie­ra­ją­cym się w niej ele­men­cie twór­czym. Poza tym, ja­kież bez­pie­czeń­stwo w owym ob­co­wa­niu z przed­mio­tami mar­twymi!

środa, 13 lipca 1960

Osta­teczna nę­dza po­gody, zimno, po­chmur­nie, pod wie­czór mo­no­tonny deszcz. Cały dzień w domu ze Spi­żową bramą, a po­tem z Pol­ską Pia­stow­ską[127] Ja­sie­nicy[128].

Wczo­raj po po­łu­dniu i do póź­nego wie­czora u Wilka M.[129], który ju­tro wy­jeż­dża do Buł­ga­rii ra­zem ze Ste­fa­nami O.[130] Dawno nie­wi­dziana Ewa za­wsze uro­cza i mą­dra, bar­dzo jed­nak zmę­czona roz­pacz­li­wym sta­nem ner­wo­wym Ste­fana. Przy­szli tro­chę póź­niej Ka­zi­ko­wie B.[131] a już przed sa­mym ich od­jaz­dem An­drzej Wajda, żeby się ra­zem z nimi za­brać do Obór[132], ale mimo oży­wio­nej roz­mowy, a może wła­śnie dla­tego, do­ku­czało mi przez cały czas mar­twe mil­cze­nie Ste­fana i ta tro­chę upo­ka­rza­jąca świa­do­mość, którą od­czuwa się w obec­no­ści czło­wieka cho­rego, świa­do­mość za­wsty­dze­nia tym do­tkliw­sza, iż zna­jąc Ste­fana od tak wielu lat wiem do­sko­nale, jak by­wał świetny i bły­sko­tliwy w naj­róż­niej­szych sy­tu­acjach i w róż­nych okre­sach ży­cia. Na­to­miast Ka­zik w prze­ci­wień­stwie do Ste­fana wy­daje się być w zna­ko­mi­tej for­mie, może w grun­cie rze­czy smutny, ale świa­domy, co z tym smut­kiem i in­nymi nie­do­stat­kami zro­bić, bar­dzo chyba po­krze­piony swymi ostat­nimi i jak naj­bar­dziej za­słu­żo­nymi suk­ce­sami. Szkoda, że Wi­lek wy­jeż­dża na dłuż­szy okres. Nie wi­du­jemy się czę­sto, ale od czasu, gdy nie­po­ro­zu­mie­nia sprzed kilku lat wy­dały nam się obu osta­tecz­nie nie­ważne[133], lu­bię samą świa­do­mość, że mogę do niego za­dzwo­nić, zo­ba­czyć go i szcze­rze o wszyst­kim po­roz­ma­wiać. Na pal­cach jed­nej ręki mógł­bym zli­czyć lu­dzi, z któ­rymi mógł­bym roz­ma­wiać w spo­sób rów­nie za­spo­ka­ja­jący po­trzebę doj­rza­łej przy­jaźni, jak wła­śnie z Wil­kiem.

Gdy wy­sze­dłem przed je­de­na­stą, pa­dał drobny, cie­pły deszcz, wstą­pi­łem na chwilę do „Ka­me­ral­nej”, żeby się na­pić piwa, udało mi się po­tem zła­pać ostatni au­to­bus po­spieszny, nie­stety, ma­jąc klu­cze, mu­sia­łem obu­dzić Ma­ry­się dzwo­nie­niem, po­nie­waż za­ciął się za­mek i mimo usil­nych sta­rań nie po­tra­fi­łem so­bie z nim po­ra­dzić.

czwar­tek, 14 lipca 1960

Po­mimo kilku go­dzin do­brego snu bez prosz­ków – ra­nek zu­peł­nie do ni­czego, zdech­nięte sa­mo­po­czu­cie i na do­da­tek nie­miła za­po­wiedź moż­li­wo­ści po­strza­ło­wych, gdy za­my­ka­łem okno, ból w tym sa­mym miej­scu, co za­wsze, oczy­wi­ście da­leki od tego, który mnie uwię­ził na do­brych kilka dni w ubie­głym roku o tej sa­mej mniej wię­cej po­rze, ale wy­star­cza­jący, że­bym go czuł i na­słu­chi­wał, czy się nie za­ostrza. Podła po­goda bez zmian, na ogół wszy­scy się uskar­żają na różne do­le­gli­wo­ści: ka­tary, bóle reu­ma­tyczne, ci­śnie­niowe sen­sa­cje itp.

Po po­łu­dniu z Ma­ry­sią w Am­ba­sa­dzie Fran­cu­skiej, dzięki nie­ocze­ki­wa­nej po­go­dzie przy­ję­cie[134], na szczę­ście, na świe­żym po­wie­trzu.

pią­tek, 15 lipca 1960

Z Lon­dynu dwa eg­zem­pla­rze an­giel­skiego tłu­ma­cze­nia Ciem­no­ści kryją zie­mię[135] pod zmie­nio­nym, ale do­brym ty­tu­łem In­kwi­zy­to­rzy. Poza tym wciąż co kilka dni re­cen­zje prze­sy­łane przez uczyn­nego Gry­dzew­skiego.

Po raz drugi Wy­bra­niec Manna. Upał.

so­bota, 16 lipca 1960

Zbie­ra­nie no­ta­tek do „Por­tretu”. Nie­chęt­nie po­słu­guję się tym nie­do­brym ty­tu­łem.

Po po­łu­dniu młody Jó­zef Gielo[136], który z po­cząt­kiem ty­go­dnia przy­niósł mi do oceny swoją prozę. Za­sta­na­wia­jące, jak w tym po­ko­le­niu naj­młod­szych od­ży­wają stare re­kwi­zyty mo­der­ni­styczne.

nie­dziela, 17 lipca 1960

Cały dzień praca, mę­czący upał, wy­sze­dłem do­piero po ko­la­cji. Jesz­cze raz na Zamku ze spo­tka­nym przy­pad­kowo An­to­nim T.[137], po­tem przy nie­ustę­pu­ją­cej wraz z nocą du­cho­cie pie­chotą w stronę domu, małe piwo przy Dworcu Wi­leń­skim[138]. He­niek.

po­nie­dzia­łek, 18 lipca 1960

Wie­czo­rem u Ewy Fi­szer, żeby zo­ba­czyć się z uro­czą Ba­itsy Blair[139], która ty­dzień wraz ze swoją córką była w War­sza­wie i ju­tro wraca do Pa­ryża. Był prócz mnie tylko Mar­cin Cz.[140], od­pro­wa­dził mnie po­tem do domu, do­piero nad ciemną i sze­roko roz­laną Wi­słą mo­gli­śmy ode­tchnąć po­wie­trzem tro­chę śwież­szym, Mar­cin wy­jeż­dża do Rzymu w przy­szłą nie­dzielę, za­sta­na­wia­li­śmy się m.in. nad przy­czy­nami ży­wego za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kim wielu cu­dzo­ziem­ców z Za­chodu ob­da­rza War­szawę i w ogóle Pol­skę.

wto­rek, 19 lipca 1960

Rano, po bar­dzo nie­do­brej nocy, w PIW’ie, aby pod­pi­sać umowę na dru­gie wy­da­nie Niby gaju. Na ko­la­cji z Ma­ry­sią u Bień­kow­skich[141] i jesz­cze przed zmierz­chem ra­zem z nimi au­tem do parku Mo­ry­siń­skiego[142], gdzie żadne z nas, ani Ma­ry­sia ani ja, ni­gdy jesz­cze nie by­li­śmy. Park? ra­czej pusz­cza! Bar­dzo to piękne, szcze­gól­nie o tej po­rze mrocz­nie­ją­cej, kiedy wśród gę­stowi świecą ro­baczki świę­to­jań­skie, ale przy ca­łym uroku tego szcze­gól­nego re­zer­watu jesz­cze raz mo­głem się prze­ko­nać, że lasu nie lu­bię i mimo in­te­re­su­ją­cej roz­mowy z Florą do­brze się po­czu­łem wów­czas do­piero, kiedy wy­szli­śmy na łąki.

Po her­ba­cie za­pa­rzo­nej przez B. nie spa­łem pra­wie do czwar­tej. Ale her­bata była rze­czy­wi­ście zna­ko­mita.

środa, 20 lipca 1960

Roz­cza­ro­wa­nie fil­mem Berg­mana Tam, gdzie ro­sną po­ziomki[143], cie­szą­cym się opi­nią ar­cy­dzieła. Nie­stety, nie mo­głem się w nim do­pa­trzeć śla­dów nie­prze­cięt­no­ści. Zła li­te­ra­tura, mdła i nudna, spóź­nione echa mo­der­ni­zmu, fil­mowo nie­cie­kawe. Wciąż to samo: jak filmy, na­wet te naj­lep­sze, opóź­nione są w sto­sunku do li­te­ra­tury. Tylko je­den Cha­plin[144] wy­cho­dzi z tej próby zwy­cię­sko, za­wsze od­kryw­czy i praw­dziwy.

Agnieszka wró­ciła wie­czo­rem z Orawki, świet­nie wy­glą­da­jąca i opa­lona mimo trzech po­god­nych dni na całe trzy ty­go­dnie. W pią­tek je­dzie ra­zem z Anią do Oliwy. Od Mar­cina, poza jedną kartką kre­tyna, la­ko­niczną, że jest na je­zio­rach ma­zur­skich, żad­nej wia­do­mo­ści.

Z Pro­logu Bu­rzy[145]:

Już czary moje moc stra­ciły... (prze­kład Pasz­kow­skiego)

Te­raz mnie wszyst­kie czary opu­ściły... (prze­kład Si­wic­kiego)

czwar­tek, 21 lipca 1960

Może to wła­śnie po­szu­ki­wany ty­tuł? Sły­szę całe duże frag­menty, ale za­no­to­wać ich nie po­tra­fię. Wczo­raj list od Romka Po­lań­skiego[146], że Ba­sia[147] po ośmio­dnio­wych zdję­ciach prób­nych w Rzy­mie otrzy­mała rolę w no­wym fil­mie Cle­menta, jako part­nera ma­jąc uro­czego [nie­czy­telne][148]. Cały dzień zu­peł­nie po­ko­nany z fran­cu­skim prze­kła­dem Dok­tora Fau­stusa[149].

środa, 27 lipca 1960

Po po­łu­dniu Ma­ryla W.[150] po po­wro­cie z Za­ko­pa­nego. Opo­wie­działa nam jedną z tzw. za­baw to­wa­rzy­skich wła­śnie na­mięt­nie upra­wianą w na­szej „Asto­rii”[151], a po­le­ga­jącą na tym, że gdy je­den z dwóch part­ne­rów za­daje so­bie po ci­chu py­ta­nie: co to jest? – drugi, rów­nież my­śli, kon­kre­ty­zuje od­po­wiedź. Już po wyj­ściu Ma­ryli za­ba­wi­li­śmy się z Ma­ry­sią tą grą i wy­szły nam od­po­wie­dzi tak nie­praw­do­po­dobne, iż nie chce się wie­rzyć, że wy­nik­nęły one tylko dzięki za­ba­wie nie­do­po­wie­dze­nia i mil­cze­nia.

Od kilku dni po­goda zu­peł­nie je­sienna, zimno, desz­cze, gwał­towne wia­try, na po­łu­dniu Pol­ski po­wo­dzie. Dwa dni temu na­pi­sa­łem pierw­sze dwie stro­nice mo­jej książki. Nie­stety, ze stra­chu, ro­bię wszystko, aby nie mu­sieć pra­co­wać re­gu­lar­nie.

Na­resz­cie list z Oliwy od Agnieszki, z któ­rego do­wie­dzie­li­śmy się, że Mar­cin wciąż jest na je­zio­rach ma­zur­skich, ale gdzie do­kład­nie, tego nikt nie wie.

Pią­tek, 29 lipca 1960

Rano, na dzie­siątą, chcie­li­śmy się wy­brać z Ma­rylą na Siódmą pie­częć[152] Berg­mana, ale już na miej­scu, przy ki­nie „Wie­dza” w Pa­łacu Kul­tury oka­zało się, że wła­śnie od dzi­siaj idzie już inny film, za­dzwo­ni­li­śmy więc do Ma­rysi i ra­zem we trójkę wy­bra­li­śmy się do Mu­zeum Na­ro­do­wego na re­tro­spek­tywną wy­stawę Ma­kow­skiego[153]. Nie­stety, wra­że­nie o wiele mniej­sze niż przed kil­koma laty, kiedy oglą­da­łem Ma­kow­skiego w mniej­szej ilo­ści jego ob­ra­zów i to tych prze­waż­nie naj­lep­szych. Chyba tylko ci naj­więksi mogą prze­ma­wiać ca­ło­ścią swej twór­czo­ści, na­to­miast średni po­no­szą klę­skę jako ar­ty­ści i je­śli czym przej­mują, to swymi po­szu­ki­wa­niami i po­raż­kami.

W dro­dze po­wrot­nej, ko­rzy­sta­jąc z pierw­szego od wielu dni słońca, po­ła­zi­li­śmy tro­chę po mie­ście, wstę­pu­jąc do „Pragi”[154], żeby coś zjeść, po­tem do PIW’u na kawę, wresz­cie w księ­garni na No­wym Świe­cie wy­ku­pi­li­śmy za­le­głe tomy Wy­spiań­skiego oraz drugi i trzeci tom Słow­nika Ję­zyka Pol­skiego.

Wie­czo­rem z Ma­ry­sią w Te­atrze Dra­ma­tycz­nym na Panu Bogu i dia­ble[155], aby jesz­cze raz się prze­ko­nać, że na­wet mimo obec­no­ści zna­ko­mi­tego Ho­lo­ubka i in­te­re­su­ją­cej in­sce­ni­za­cji jest to sztuka bar­dzo zła, szcze­gól­nie w dru­giej czę­ści. Już chyba ni­gdy się nie prze­ko­nam do in­sty­tu­cji zwa­nej Sar­trem[156]. Nudny bel­fer ob­ja­wia­jący z wiel­kim ha­ła­sem prawdy przez wielu i to le­piej po­wie­dziane. My­ślę, że uparci teo­re­tycy bar­dzo nie­for­tun­nie krzy­żują się z ar­ty­zmem.

Na­to­miast po po­wro­cie do domu, przed za­śnię­ciem, piękne opo­wia­da­nie Cze­chowa[157]Duszka. Mu­szę po­czy­tać Cze­chowa.

so­bota, 30 lipca 1960

Rano w ka­wiarni PIW’u z Bog­da­nem Woj­dow­skim[158], po­tem krótko z Da­nutą Sta­szew­ską[159], która umó­wiła się ze mną, żeby mi po­ka­zać swoją okładkę do Bram raju od­rzu­coną przez Mi­chal­skiego[160], jako na­zbyt efek­towną, a poza tym po­li­tycz­nie po­dej­rzaną, bo mo­gącą na­su­wać nie­wła­ściwe sko­ja­rze­nia. Okładka, zgod­nie z tym, co mi o niej mó­wiono, rze­czy­wi­ście wy­jąt­ko­wej urody, pro­sta, w dwóch ko­lo­rach: czar­nym i fio­le­to­wym, a po­środku tego pasa fio­le­to­wego re­pro­duk­cja akwa­reli Goyi[161]: Sa­turn po­że­ra­jący wła­sne dzieci. Oczy­wi­ście Sa­turn zo­stał od­czy­tany jako so­cja­lizm. Boże, jak za­pa­sku­dzoną wy­obraź­nię i nie­czy­ste su­mie­nia mają ci wszy­scy lu­dzie: ci na gó­rze, i ci nieco ni­żej po­sta­wieni, tam­tych się lę­ka­jący. Wszę­dzie wie­trzą alu­zje, wszę­dzie do­szu­kują się ataku na sie­bie. Jak gdyby klę­ski ludz­kie i nie­szczę­ścia nie przy­da­rzały się na świe­cie przed so­cja­li­zmem. Z tym wszyst­kim, do­ce­nia­jąc ża­ło­sną śmiesz­ność tej ca­łej hi­sto­rii, żal mi i okładki, i na­kładu, tak mi­zer­nego, który, jak są­dzę, w kilka dni się ro­zej­dzie, aby po­tem po­zo­sta­wić po so­bie tylko mil­cze­nie.

Po po­łu­dniu z Ma­ry­sią w no­wym ki­nie „Skarpa”[162] na uro­czym i in­te­li­gent­nym fil­mie Mo­ni­cel­lego[163]Dwa po­ko­le­nia[164]. Oczy­wi­ście, nie ar­cy­dzieło, ale z ja­kim sma­kiem, dow­ci­pem i ser­cem zro­bione. Mały chło­pa­czek pra­wie ge­nialny, i sceny z nim i z Ma­stro­inia­nim[165] na­prawdę wzru­sza­jące, o krok od tan­dety, ale nie tan­detne. Póź­niej, już koło dzie­sią­tej, nad Wi­słę, żeby zo­ba­czyć nad­cią­ga­jącą wielką falę po­wo­dziową[166]. Na mo­ście tłumy lu­dzi, woda żółta i spie­niona, nio­sąca na po­wierzchni strzępy drzew i be­lek, lu­dzie przy po­rę­czach mo­stu mil­czący i jakby za­hip­no­ty­zo­wani, ale z tym szcze­gól­nym wy­ra­zem głodu i nie­na­sy­ce­nia w oczach, który mimo wszystko spra­gniony jest wra­żeń jesz­cze sil­niej­szych. Po­dej­rze­wam, że pra­wie każdy z tych za­pa­trzo­nych w spie­niony przed sobą ży­wioł, bez­pieczny wo­bec niego, po­czułby się praw­dzi­wie usa­tys­fak­cjo­no­wany wów­czas do­piero, gdyby wez­brana Wi­sła wtar­gnęła w mia­sto. Nie do­ce­niamy w lu­dziach ich po­trzeby ka­ta­strofy.