Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Gabrielę Borejko poznajmy, gdy jej świat wywraca się do góry nogami, a na ramiona nastolatki spada sterta obowiązków domowych, którymi dotychczas zajmowała się jej mama. Dziewczyna podczas nauki gotowania, zajmowania się młodszym rodzeństwem oraz zmagań z uczuciami uczy się, czym jest dobro wyrażane poprzez uśmiech, a wiedzą tą dzieli się z przyjaciółmi – członkami tajemniczej grupy ESD.
Pozostałe tomy z cyklu są w przygotowaniu. Całość będzie dostępna pod koniec roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Kwiat kalafiora
Suknia była różowa.
Na zgięciach i szwach tkanina migotała delikatnie i złociście. U dołu spódnicy tryskał tęczowymi iskrami ornament ze sztucznych brylancików. Wisiała na sinym manekinie w oknie wystawowym Domu Mody „Telimena” przy ulicy Armii Czerwonej w Poznaniu.
Kreacje tego typu nie podobają się na ogół wyrafinowanym elegantkom. Ale Ida Borejko do takich nie należała. Miała lat czternaście, była chuda, rudowłosa i odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze – Gabrieli.
– Chciałabym – powiedziała Ida Borejko gorącym głosem. – Chciałabym być brunetką. – Przykleiła nos do szyby wystawowej Domu Mody „Telimena” i pożerała wzrokiem błyszczące, różowe cudo konfekcyjne. – Gdybym była brunetką – dodała następnie – mogłabym malować usta na wiśniowo.
– A tak to nie możesz wcale – celnie odparła Gabriela, rosła i dorodna siedemnastoletnia sportsmenka o niebywale długich nogach. – Ida, dziecino, idziemy. Jestem głodna jak szakal.
– Gabrysia, ale popatrz tylko…
Gabrysia popatrzyła i lekceważąco ruszyła brwiami. Były to brwi szerokie i stanowcze, jakby stworzone do tego, by nimi lekceważąco poruszać. Pod tymi brwiami znajdowały się inteligentne brązowe oczy o stanowczym spojrzeniu, a wszystko razem mieściło się na twarzy rumianej, myślącej i dość silnie piegowatej. Gabrysia ubrana była w wytarte dżinsy „Odra”, burą kurtkę i nieokreślonego koloru beret filcowy, wciśnięty byle jak na krzywo przyciętą blond czuprynę. Wyglądała jak duży, zaniedbany chłopak. Nie była fanatyczką elegancji. Każdy mógł to zrozumieć na pierwszy rzut oka.
– No, już! – powiedziała głosem mocnym i despotycznym, po czym szarpnęła uchwytem siatki z zakupami. Drugi uchwyt znajdował się w dłoni zapatrzonej Idy, toteż szarpnięcie było dla niej przykrą niespodzianką. Z trudem złapała równowagę i w tej samej chwili, zmuszona do truchciku, już biegła za swą starszą siostrą, która wielkimi, równymi krokami maszerowała w stronę skrzyżowania ulic.
– No co?! No co?! – krzyknęła Ida z piskliwą irytacją. – Czego to tak lecisz, co?
– Mówiłam, jestem głodna. Diabelnie.
– Na twoim miejscu nie jadłabym tyle – docięła swej brutalnej siostrze obrażona Ida. – Na twoim miejscu starałabym się już nie rosnąć.
– Niby dlaczego? – utrzymywała równe tempo Gabriela. – Gdybym była mniejsza, nie mogłabym grać w kosza w AZS-ie.
– Kupiłyśmy jajka? – skojarzyła sobie Ida.
– Kupiłyśmy. Nie mów mi o jedzeniu, bo zemdleję. No, chodź już, prędzej! – Gabriela jeszcze bardziej przyspieszyła kroku i wyciągnęła siostrę na skrzyżowanie ulicy Armii Czerwonej z ulicą Tadeusza Kościuszki.
W tej samej chwili z przeciwnej strony jezdni ruszył bardzo wysoki, barczysty szatyn o stalowych oczach, orlim nosie i niebezpiecznym uśmiechu notorycznego podrywacza. Był to młodzieniec przystojny i pewny siebie, toteż tym dziwniejsze mogło się wydawać jego zachowanie, kiedy – niesiony falą przechodniów – wpadł znienacka wprost na Gabrielę i stanął z nią oko w oko i nos w nos.
– Yh! – wyrwał mu się mianowicie trwożny okrzyk, a jego twarz pobladła.
Zaskoczona Gabriela stała przez chwilę nieruchomo, z uwieszoną u siatki młodszą siostrą, której oczy zapłonęły nagle ową charakterystyczną dla młodszych sióstr ciekawością.
– To ty… Gab… Gabrysiu? – spytał głupio szatyn.
Gabriela była tak daleka od romantycznego zawstydzenia, jak Syberia od Riwiery.
– Co, ślepy jesteś? – spytała rzeczowo.
– Słuchaj…
– Nie ma mowy – odparła energicznie Gabriela. – O, nie. A jakby co, to tym razem oberwiesz, słowo honoru.
– Gabrysiu… – odzyskał nieco pewności szatyn. – Daj sobie wytłumaczyć…
– Stary – wyrzekła ona głosem jak brzytwa. – Mnie nie trzeba nic tłumaczyć, ja jestem inteligentna i z miejsca sama rozumiem. Wybacz i żegnaj. Światło zielone już miga.
– Gabrielo!
– Stary, cześć. Do zobaczenia na jakimś treningu. I daj mi już spokój, raz na zawsze – powiedziała Gabriela bezlitośnie i szarpnąwszy za swój uchwyt jak za uprząż, pociągnęła Idę, aż smarkuli ruda grzywa spadła na oczy.
Przeszły na drugą stronę jezdni i ruszyły dalej, w kierunku ciemnego kamiennego masywu Pałacu Kultury.
– Gabuniu, kto to był? No, powiedz mi, kto to był? – jęczała Ida i nie mogąc wydusić odpowiedzi z milczącej zawzięcie siostry, pytała dalej: – Znajomy? Z AZS-u? Gniewacie się? No, powiedz!!!
– Znajomy – burknęła Gabriela na odczepne. Była rozdrażniona. – Taki jeden. Nazywa się Pyziak.
„Janusz Pyziak” – pomyślała i znów ją zatrzęsła dawna złość. Pyziak (lat osiemnaście, wzrost: metr dziewięćdziesiąt dwa) był gwiazdą drużyny juniorów. Słynął z niezawodnych rzutów. Mecz koszykówki bez niego był z reguły sromotną porażką. Otóż ta właśnie gwiazda kosza pewnego wrześniowego wieczoru zwróciła swe spojrzenie na Gabrielę. Wieczór był piękny i Janusz Pyziak odprowadził Gabrysię po treningu do domu nieco okrężną drogą. Mimo mroku patrzał jej bezustannie w oczy i powiedział, że przypomina mu kwiat jabłoni, drżący w lekkim, wiosennym wietrze. Na Gabrieli metafora ta wywarła niezwykle silne wrażenie do następnego treningu, kiedy to, zwierzywszy się koleżance z drużyny, usłyszała od niej, że i ona, jakiś miesiąc temu, została przez Pyziaka porównana do kwiatu jabłoni. Skonfrontowana z całą drużyną juniorek metafora Pyziaka okazała się wytartym liczmanem: aż cztery dziewczyny były kwiatem jabłoni dla dzielnego koszykarza, dwie natomiast porównane zostały do muzyki skrzypcowej. Szatnia drużyny żeńskiej rozbrzmiewała tamtego wieczoru huraganowymi wybuchami śmiechu, a nieświadom niczego Pyziak, który zaproponował Gabrieli spacer po parku, został przez nią zbesztany, zawstydzony, skarcony jak dzieciak i odtrącony kategorycznie raz na zawsze. Wyszydzony następnie w sposób solidarny przez całą drużynę juniorek, trzy tygodnie nie przychodził na treningi w te dni, kiedy w sali ćwiczyły razem oba zespoły – chłopców i dziewczyn. Po trzech tygodniach wrócił do równowagi i na treningi, lecz unikał Gabrieli jak diabeł święconej wody.
I że też dzisiaj akurat musiał wpaść na nią na skrzyżowaniu!
To ci biedaczyna…
Gabrysia uśmiechnęła się z tajoną satysfakcją, przypominając sobie zmieszanie tego zakłamanego potwora, i z wolna doszła do wniosku, że nie ma powodu do zdenerwowania, spotkanie dzisiejsze wypadło nawet całkiem zabawnie.
2
Było to ostatnie popołudnie roku 1977.
Gabriela i Ida wędrowały sobie ze swoimi zakupami przez ulice Poznania, a wokół nich, w szarym powietrzu, unosiły się upojne sylwestrowe fluidy. Restauracje i kawiarnie, świetlice i kluby studenckie, sale konferencyjne i stołówki zakładów pracy, Wojska Polskiego, Służby Zdrowia, Milicji Obywatelskiej i ORMO, jadalnie szkolne i liczne klasopracownie oraz wszystkie inne nadające się do tego celu pomieszczenia udekorowano bladymi serpentynami z ubocznej produkcji papierniczej, zegarami wyciętymi ze styropianu i obowiązkowo wskazującymi za pięć dwunastą, dowcipnymi malowidłami o podtekście uczuciowym lub frywolnym, koszmarnymi kominiarzami ze szczotką, a także gigantycznymi maseczkami z brystolu, wysmarowanego czarną plakatówką i posypanego tak zwanym błyszczem. Zakupiono ogromne ilości napojów alkoholowych i pepsi-coli, ryb w galarecie, pieczeni rzymskiej i sałatek garmażeryjnych. Wszystko wokół dyszało oczekiwaniem szampańskiej nocy. Po chodnikach i jezdniach całego miasta, dławiąc się w kłębach niebieskawych, czarnych i brunatnych spalin samochodowych, tupały tysiące zaaferowanych obywateli PRL, taszcząc w zgrabiałych dłoniach paczki, siatki i butelki. Do kas sklepowych płynęły strumienie żywej gotówki, powiększając tylko ogólne zamieszanie. Przed zakładami fryzjerskimi i wewnątrz nich odbywały się sceny dantejskie. Gdzie indziej znów dowieziono szampana i to powodowało natychmiastowe utworzenie się na chodniku wiru o kilku epicentrach. Przechodnie mieli w oczach gorączkowy blask – melanż podniecenia łowieckiego i nadziei na odwrócenie nurtu codziennej bylejakości przy pomocy szaleństw sylwestrowych.
Tak, stanowczo było coś w powietrzu tego popołudnia. Nawet Gabrysia przypomniała sobie, że zaproszono ją na prywatkę. Zaproszenie pochodziło od Joanny, kuzynki, która zawsze telefonowała po Gabrysię na kilka dni przed planowanym przyjęciem. Niestety, przyjęcia te i prywatki były zazwyczaj tak ekskluzywne, że Gabrysia z reguły na nie nie chodziła, gdyż po prostu nie miała w co się ubrać. Na przykład, gdyby zdecydowała się pójść do Joanny dzisiejszego wieczoru, miałaby do wyboru albo swoje całkowicie bezpretensjonalne dżinsy „Odra”, albo szkolną spódniczkę w kolorze granatowym, zresztą już przykrótką.
Postawa człowieka wobec dóbr materialnych oraz przedmiotów konsumpcyjnych nie zawsze zależy od jego widzimisię. Kiedy, na przykład, człowiek jest częścią wielodzietnej komórki społecznej o umiarkowanych dochodach i nieumiarkowanie lekkomyślnym do nich stosunku, rozsądnie czyni, przybierając wobec wyżej wspomnianych dóbr postawę lekceważącą i nawet wyniosłą. Gabriela właśnie to zrobiła. Ponadto ujęcie takie bardzo odpowiadało jej naturze wyzbytej kokieterii i nacechowanej pewną nonszalancją. Gabrysia była całkowicie zadowolona zarówno ze swej rodziny, jak i ze swej sytuacji życiowej. A na prywatkę przecież od początku pójść nie zamierzała. Zamierzała zostać w domu i poczytać sobie ze smakiem pożyczoną od ojca Fizjognomikę Arystotelesa.
3
– „Ci, którzy mają małe oczka, bywają nikczemni: wnioskuje się o tym z przykładu małp” – smacznie przeczytała Gabrysia. Nie znała milszego sposobu czytania niż w pozycji leżącej, na brzuchu, przy czym pod brodę należało sobie podłożyć zwiniętą poduszkę, żeby kark nie zdrętwiał.
Ida szukała czegoś w szafie i zareagowała natychmiast.
– Te, uważaj no! Bo ja ci powiem, co wnioskuję z twojego przykładu! Mama, Gaba mi robi przytyki!
– Gaba, nie rób Idzie przytyków – powiedziała machinalnie mama Borejko, przechodząc przez pokój z odkurzaczem w ręce. Matka czterech córek, z których każda miała wyraźnie zarysowaną osobowość, pani Mila Borejko, zachowywała względną równowagę ducha tylko dzięki specjalnemu systemowi, wypracowanemu przez długoletni trening psychiczny. Wszelkie konflikty między córeczkami przyjmowała mianowicie do wiadomości tylko powierzchownie. Inaczej po prostu nie zdołałaby przetrwać w tym młynie.
– Coś takiego, ona nie odróżnia Arystotelesa od przytyku – zaśmiewała się Gabrysia, a słowa jej przechodziły przez wierzchnie rejony maminej świadomości, wpadając jednym uchem, a wypadając drugim.
Ida warknęła ze złością, ryjąc oburącz w szafie. Kiedy się złościła, miała oczy jak zielone lampki elektryczne, a jej czupryna, przypominająca bezładne zwoje miedzianych drucików, zdawała się samoczynnie iskrzyć. Dwie córki państwa Borejków były rude: Ida i Natalia. Dwie pozostałe, Patrycja i Gabriela, były blondynkami, jak mama. Co do rudego taty Borejki (który z biegiem lat stał się siwawy), uważał on, że cztery córki to i tak sporo jak na wytrzymałość pojedynczego ojca i całe szczęście, że nie są to cztery rude córki. Los – twierdził tata Borejko z właściwą mu filozoficzną pogodą – litościwie nie zechciał do monotonii płci przydawać monotonii ubarwienia. W istocie każda z córek miała łepetynę innego koloru. Gabriela odznaczała się bujną strzechą krzywo przyciętych, jasnopopielatych kosmyków. Ida była ruda jak wiewiórka, zaś mała Natalia mawiała o sobie, że jest pomarańczową blondynką i było to trafne określenie: jej włosy były dokładnie koloru marchewki. Najmłodsza Patrycja była zasadniczo podobna do barokowego aniołka z różowego alabastru i zgodnie z tym wokół pulchnej buzi miała wijące się złote loczki.
– Ha!!! – wrzasnęła nagle Ida głosem piskliwym. – Ja przepraszam, że zakłócam spokój! Ale znów ktoś ruszał moje rajstopy!
– „Ci, którzy mówią głosem miękkim i bezdźwięcznym, bywają łagodni; wnioskuje się o tym z przykładu owcy. Ci zaś, którzy mówią głosem wysokim i wrzaskliwym, bywają narwani; wnioskuje się o tym z przykładu kóz” – przeczytała Gabrysia z prawdziwą przyjemnością.
– Słuchajcie no, kozy nieszczęsne, gdzie jest wasz ojciec?
– Nasz nieszczęsny ojciec jest w mieście, razem z naszymi nieszczęsnymi siostrami – odparła Gabrysia, wertując Arystotelesa. – Usiłują nabyć kiełbasę.
– Ten człowiek oszalał – stwierdziła mama zwięźle. – Stratują mu dzieci w kolejce.
– Nasz nieszczęsny ojciec nie będzie stał w kolejce – wyjaśniła Ida. – Pulpecja jest jedyna na podbijanie tłumów. – Miała tu na myśli pięcioletnią Patrycję, słodkie dzieciątko o stalowym charakterze, typowy wykwit lat siedemdziesiątych. Wykwit ten potrafił się rozpłakać na zawołanie, kiedy kolejka, napierając zwartą masą na ladę, domagała się niedopuszczania do niej wszystkich starców, kobiet w ciąży i inwalidów z dziećmi na ręku. W takich chwilach zaprawiona w bojach dziecina wybuchała płaczem tak przekonywającym, że zdetonowana kolejka milkła i nie wydawała już okrzyków na temat dużej dziewczynki, która bynajmniej nie musi być trzymana na ręku, lecz przeciwnie, samodzielnie może ogonkować po salceson i wątrobiankę.
– Odkurzacz się zepsuł – stwierdziła mama z irytacją.
Gabrysia podniosła oczy znad książki, bo w głosie mamy zabrzmiała nutka dziwnego rozdrażnienia. Było też coś niepokojącego w jej wyglądzie. Mama zawsze była mała i bardzo szczupła, lecz dziś wydawała się jeszcze bardziej mizerna. I nieswoja. Mama miała nieco ponad czterdzieści lat, ale wyglądała na więcej, gdyż jej twarz nosiła ślady wszystkich trosk i kłopotów, których nie dopuściła do głębin świadomości. Tylko oczy były w jej twarzy młode – świeciły miłym, dobrym, błękitnym spojrzeniem, bo zresztą i mama była osobą miłą i dobrą, tylko niesłychanie apodyktyczną. Była małym domowym tyranem, pełnym skoncentrowanej energii, wiecznie czymś zajętym i niezłomnie oddanym swojej rodzinie.
Tym dziwniejsza była jej dzisiejsza apatia – bo to, co u kogo innego mogło być poczytane za stan normalny, u mamy oznaczało właśnie apatię i marazm. Wzdychając i masując sobie okolice żołądka, mama Borejko stała bezczynnie pośrodku pokoju i wpatrywała się w odkurzacz. Wreszcie otrząsnęła się, wzięła ze stołu książkę, skontrolowała jej tytuł i przewróciła kilka kartek.
– Kto to kupił? – spytała.
– Co takiego?
– Drugą i trzecią młodość kobiety.
Przez chwilę panowała cisza.
– Ja… – wyznała wreszcie Ida, chrząkając z zażenowaniem.
Gabrysia zaniosła się chichotem, po czym wsparła brodę o poduszkę.
– „Ci, którzy mają pośladki wąskie i kościste…” – podjęła głośno.
– No, mamo, teraz sama słyszysz, ta jędza mnie bezustannie poniża.
– Gaba, nie poniżaj.
– Arystoteles! Powiedz jej, mamo, żeby sobie lepiej fizykę poczytała. Bo nigdy nie wylezie z tej dwójki.
– Gaba, poczytaj sobie lepiej fizykę – powiedziała mama. – Bo nigdy nie wyleziesz z tej dwójki. – Westchnęła i skrzywiła się boleśnie. – Co, u licha, jakoś kiepsko się dziś czuję. Słuchajcie, dlaczego żadna z was nie zna się na elektryczności? Dlaczego ja muszę stać na środku pokoju z nieczynnym odkurzaczem?
– Dlatego, że go nie włączyłaś do kontaktu – odgadła błyskotliwie Gabrysia, choć miała dwójkę z fizyki i wstręt do prądu elektrycznego.
Mama z niezadowoleniem skonstatowała, że Gabrysia ma rację, po czym udała się do sąsiedniego pokoju, by włączyć wreszcie odkurzacz. Lecz dotarłszy tam, od razu o nim zapomniała i usiadła w fotelu, trzymając się za brzuch.
W mieszkaniu Borejków zapadła cisza.
Na dworze też cichło – powoli, lecz wyraźnie. Mrok na ulicach gęstniał, nabierając tonów granatowych. Nie rozjaśniało go nawet najmniejsze światełko ulicznej latarni, ponieważ na przełomie lat 77 i 78 cały kraj oszczędzał energię elektryczną. Za to pokój, w którym znajdowały się Ida i Gabrysia, był oświetlony wprost rzęsiście. Pokój ów miał ściany koloru zielonego, co z trudem można było dostrzec pod patyną lat. Był to pokój wąski, wysoki i umeblowany bez przekonania. Zawierał dwa tapczany, szafę trzydrzwiową, wielkie biurko, stół i dwa krzesła wyściełane – wszystko w charakterystycznym i cenionym przez znawców stylu lat pięćdziesiątych naszego stulecia. Meble te w dawnym mieszkaniu Borejków zapychały ze szczętem niemal całe M-4. Tu, w jednym z trzech pokojów szacownej mieszczańskiej kamienicy z roku 1914, wymienione wyżej sprzęty ukazywały z całym bezwstydem ubogie swe wdzięki.
Borejkowie zamieszkali tu przed niespełna dwoma miesiącami, ulegając namowom swej starej znajomej, pani Trak, która po śmierci męża postanowiła przenieść się do mieszkania mniejszego i wygodniejszego. Lekkomyślni jak zwykle Borejkowie zgodzili się na zamianę, podniecani myślą, że czynsz w owym starym mieszkaniu kwaterunkowym jest o wiele niższy niż opłata za mieszkanie spółdzielcze. W tym aspekcie sprawę wygrali. Lecz pod wszystkimi pozostałymi względami raczej nabito ich w butelkę, co było nieuczciwością o tyle względną, że Borejkowie po prostu nie uważali się za pokrzywdzonych. Mieszkanie miało kaflowe piece, do których węgiel trzeba było zdobywać podstępami i szantażem, po zdobyciu zsypywać do piwnicy, a następnie wnosić codziennie w kubełkach do mieszkania. Jednakże ten mankament był dla Borejków jedynie źródłem ukojenia i zachwytów. Czyż mogło istnieć bowiem coś rozkoszniejszego niż ciepły piec z pięknych starych kafli, do którego tak błogo przytulić się plecami w mroźny wieczór zimowy! Podobnie spaczone widzenie rzeczywistości przejawiali ci beznadziejnie nieżyciowi lokatorzy w odniesieniu do rozmamłanego i grożącego wybuchem piecyka w łazience (który ich zdaniem był prześlicznym mosiężnym zabytkiem niemieckiej secesji), podłóg spróchniałych i wymagających ustawicznego pastowania (lecz jakże miło skrzypiących pod nogami), sufitów z kurzem osadzającym się złośliwie na gipsowych stiukach i girlandkach (ale cóż za rozkosz obudzić się rano i ujrzeć nad sobą coś tak różnego od stropów żelbetowych z rurami kanalizacyjnymi!) i tak dalej, i tak dalej. Dodatkowym mankamentem mieszkania była okoliczność, że remontowano je zapewne w latach dwudziestych.
Rychłej zmiany sytuacji remontowej raczej nie przewidywano. Ojciec Borejko, filolog klasyczny i bibliotekoznawca, był ostatnim człowiekiem, który mógłby zbić majątek. Mama od urodzenia Natalii przestała pracować w biurze i zajęła się wyłącznie domem oraz wychowaniem córek, ściboląc na maszynie dziewiarskiej swetry i czapki, co zlecała jej Spółdzielnia Pracy „Świt” i który to rodzaj zarobkowania, aczkolwiek niekrępujący, nie należał bynajmniej do popłatnych. Na całe szczęście rodzina Borejków była tak umęczona spółdzielczo-osiedlowym betonem, że nowe mieszkanie podobało się wszystkim, nawet w obecnym stanie. Podobało się zresztą nawet osobom bardziej życiowo zaradnym niż ci fantaści. Każdy, kto pobył w nim choćby pół godziny, wychodził pełen uznania dla jego przytulności, urody i nieokreślonego wdzięku, jakim oddychał tu każdy kąt. Nie zdawano sobie przy tym sprawy, że podobne cechy miałoby każde mieszkanie tej rodziny i że wrażenie przytulności nie rodziło się bynajmniej w umeblowaniu czy dywanach. Przytulnie było po prostu z tymi ludźmi – niezamożnymi, niezaradnymi i pozbawionymi siły przebicia. To dlatego goście u Borejków siedzieli zawsze dłużej, niż wypadało, a niejeden z nich zasiedział się i do późnej nocy, choć często jako jedyny poczęstunek wjeżdżała na stół herbata i chleb z dżemem.
Zresztą fakt, że w nowym mieszkaniu było więcej miejsca i że nareszcie można było zapraszać wszystkich gości, jakich miało się ochotę zobaczyć, stanowił dla każdego z Borejków źródło nieustającej uciechy. A to się czuło.
4
Gabrysia umościła sobie na tapczanie wygodne gniazdko z koca, poduszek i dużej wełnianej chustki. Leżąc błogo, na przemian to czytała, to popatrywała na siostrę, która wciąż stała przed lustrem umieszczonym w drzwiach szafy i wierciła się, jakby karaluch łaził jej wokół talii. Przeginała się tak i owak, robiła obroty i skłony, stroiła miny i trzepotała rzęsami. Gabriela uśmiechnęła się pobłażliwie. Gapienie się w lustro – czynność ściśle użytkowa, którą rozsądny człowiek ogranicza do kilku najkonieczniejszych chwil, zbzikowaną Idę zdawało się najwyraźniej fascynować. Gdybyż choć była piękna! Ale nie. Gabrysia bardzo lubiła chudą, płaską i okrągłą jak talerzyk twarz siostry z jej zadartym nosem i rudymi brwiami. Lecz nie mogła przyznać, że jest to twarz urodziwa, choć nakrapiany podlotek czynił wszystko, by efekt ten osiągnąć. Teraz, na przykład, zasmarowywał piegi fluidem, a skórę wokół oczu pokrywał hojnie zielonym, migocącym mazidłem.
– Skarbie – przemówiła Gabriela, kryjąc uśmiech. – Co to za nagły zryw elegancji? Czy ty się gdzieś wybierasz?
– Owszem – burknął skarb. – Do Joanny na prywatkę.
– Aha… do Joanny… na prywatkę… – odpłynęła uwaga Gabrieli. – Ty, a posłuchaj tego: „Ci, którzy mają grzbiet włochaty, bywają bardzo bezlitośni”… zaraz – oprzytomniała nagle. – Jak to: do Joanny na prywatkę? Przecież to ja byłam zaproszona!
– No, ale ty przecież nie idziesz – westchnęła zniecierpliwiona Ida i syknęła, ponieważ zielone mazidło, rozpłynąwszy się nagle, wlazło jej do oczu. Dłubiąc sobie pod powiekami, gęsto mrugając i łzawiąc, ze świstem zaciągnęła zamek aksamitnej sukienki, którą donaszała po Gabrysi.
– Skąd wiesz, że nie idę, wiśniowa brunetko? Skąd wiesz, pytam?
Ida odwróciła się od lustra i z wyrazem lekceważenia pociągnęła nosem. W swym podręcznym arsenale kobiety światowej miała spory zapas takich wzgardliwych grymasów. Trenowała je wszak codziennie przed lustrem, na wypadek gdyby akurat tego dnia zaczepił ją jakiś czarujący natrętny brutal. Teraz wyniosłość ową przećwiczyła na osobie siostry, zresztą bez trudu. Mimo iż uważała Gabrielę za istotę pod każdym względem imponującą, Ida po cichu przypuszczała, że jej starsza siostra nie ma w sobie ani jednego hormonu. Żeby do tego stopnia się zaniedbać! Nigdy nie malować! Nie robić manicure! Wrzeszczeć na ulicy na takiego pięknego chłopaka jak Pyziak! Ida miała już nie tylko dyskretny manicure, ale i dyskretnego wielbiciela imieniem Waldzio, który to, nie zważając na jej zmienność i okrucieństwo, chętnie poddawał się rozkosznej tyranii. Poddanie to znajdowało wyraz w licznych ofiarach, jak taszczenie węgla z piwnicy, wynoszenie śmieci po całej rodzinie Borejków w dzień, kiedy przypadł dyżur Idy, odrabianie za nią co trudniejszych lekcji i wystawanie w najróżniejszych kolejkach po wszystko.
– Moja biedna Gabusiu – przemówiła Ida, widząc, że jej starannie opracowana mimika nie wywiera na siostrze najmniejszego wrażenia. – Nie trzeba być Arystotelesem, żeby wiedzieć, kiedy kobieta wybiera się na sylwestra. Ty się nie wybierasz. Po pierwsze, nie masz z kim. A po drugie, nie masz w czym.
– Moja biedna Idusiu. Ty jednak jesteś dojrzała ponad wiek. Ciekawe, jaki to ma związek z włochatymi nogami.
– Widocznie żadnego. Spójrz na swoje. – Ida, zadowolona ze swej dowcipnej i natychmiastowej riposty, poweselała na tyle, by móc udzielić Gabrysi dobrej rady. Cmoknęła z przyganą i powiedziała: – Głupio robisz, że nie idziesz. Dziś spotkałam na schodach tego blondyna z pierwszego piętra, co z tobą jest w jednej klasie.
– A, Pawełka – mruknęła Gabrysia.
– Powiedział mi, że też będzie u Joanny. Oni się znają. Uważam, że jest śliczny.
– Tak – powiedziała Gabrysia. – Śliczny jak budyń z soczkiem.
– Szkoda, że ci się nie podoba. Na szczęście ja też jestem w jego typie.
– Moim zdaniem każda dziewczyna jest w jego typie. A znów on jest w typie jednej Danusi.
– Z waszej klasy? – spytała Ida żałośnie.
– Tak. Przegrana sprawa, Iduś, dziecino. Kochaj się lepiej w Waldusiu.
– Tak czy inaczej, ja idę – powiedziała zdecydowanie Ida Borejko. – Pawełek mi powiedział, że był rano fiatem u Joanny, on ma fiata mirafiori… no i pomagał jej robić zakupy. Podobno upiekła już placek drożdżowy, z kruszonką, i to całe dwie wielkie blachy. Będzie mnóstwo innych przysma…
– Która godzina? – spytała gwałtownie Gabriela, podrywając się na nogi jednym sprawnym skokiem.
– No, późno już, późno. Dochodzi siódma.
– Zmywaj no te makijaże. Zostajesz w domu.
– Kto, ja? Mamusiu!
Mama weszła szybkim krokiem.
– Kto kogo bije i za co?
Wyjaśniono jej, co zaszło, a mama bez chwili namysłu wydała werdykt:
– Gaba idzie. Ida zostaje. Proszę bez protestów.
– Mamo!
– Powiedziałam, bez protestów. Nieletnie uczennice nie chadzają na prywatki. Gabrysiu, właściwie… dlaczego ty też nie chadzasz?
– No, bo nie mam kiecek – wyjaśniła Gabrysia pobłażliwie. – Ale to nieważne, dziś się tym nie przejmuję, bo idę po prostu na placek.
– Gabrysiu, jak to? Jak to – nie przejmujesz się? Przecież to nienormalne. Moja droga, ty stanowczo, ale to stanowczo, powinnaś wcielić się dziś wieczór w Romantycznego Motyla. A jak, to już ja ci powiem.
– Niesprawiedliwość! – wymamrotała Ida. – Przecież ja się już umówiłam z Waldeczkiem!
– O, kochanie, jak to miło. Lubię Waldeczka, choć zbyt często dostaje czkawki. Biedne dziecko, dlaczego on tak się mnie boi?
– Bo jesteś groźna despotka!
– Zaproś go mimo to. Posiedzimy sobie wszyscy razem przy telewizji, a o dwunastej dziesięć Waldzio pójdzie do domu.
– Ta propozycja mi się nie podoba. I nie spodoba się też Waldkowi.
– Ale innej nie ma. – W głosie mamy zadźwięczała stal i Ida, mrucząc gniewnie, zaniechała oporu.
5
Punktualnie o siódmej wrócił z miasta zdyszany tata Borejko wraz ze zdyszanymi córkami – Natalią i Patrycją. Natychmiast włączono telewizor, stojący w zielonym pokoju. Zaczynała się właśnie bajka na dobranoc. Dwie rumiane dziewczynki – siedmioletnia, chuda jak szczapka Natalia, zwana w rodzinie Nutrią dla swych imponujących górnych siekaczy i namiętności moczenia się w wodzie, oraz pięcioletnia Patrycja-Pulpecja, zasiadły przed ekranem, nie zdejmując nawet płaszczyków. Całkowite i wyłączne skupienie uwagi potrzebne im było dla śledzenia przygód pewnego sympatycznego kreta.
– Wleci do tej dziury – emocjonowała się Nutria, drżąc z podniecenia, ogryzając paznokcie i szeroko otwierając świetliste, szare oczy.
– Nie wleci, nie wleci. – Pulpa zachowywała olimpijski spokój. Jej lazurowe oczka, ukryte wśród fałdek miłego sadełka, błyszczące okrągłe policzki z dołkami i dodatkowy dołeczek w brodzie – wszystko to tchnęło zdrowiem, siłą i niczym niezmąconą pogodą ducha.
– Patrz, patrz, męczą go! – krzyczała Nutria, kurczowo ściskając rękę siostrzyczki.
– Co się martwisz. Patrz, on się nie martwi.
– Ale przecież…
– Ty się martwisz, a on sobie zawsze poradzi – koiła Pulpa, siedząc zażywnie na tapczanie jak mały różowy Budda.
Nutria była nerwowa, płakała z dziwnych powodów, a huśtawka jej nastrojów znana była rodzinie bliższej i dalszej, ponieważ udawanie pogody w chwilach depresji było zabiegiem całkowicie obcym tej szczerej naturze. Pykniczna Patrycja była wcieleniem spokoju. Jeśli chodzi o nią, kret z bajki mógłby zostać nawet poćwiartowany i zamarynowany w occie – przyjęłaby to zapewne z lekkim smuteczkiem, by natychmiast zająć się zabawniejszymi stronami życia.
Na szczęście tego wieczoru kret jakoś się wylizał, bajka dobiegła końca i ryknęła Siódemka, co wywołało okrzyki całej rodziny: „Gasić, gasić!” – i skłoniło Nutrię i Pulpecję do opuszczenia zielonego pokoju. Zdjęły płaszcze, botki, czapki, ułożyły wszystko w korytarzu i poszły myć ręce, która to czynność wynikała zawsze z inicjatywy Natalii.
Był już czas, bo czajnik w kuchni zaczął gwizdać. Ojciec zgasił pod nim płomień gazowy i dalej wiódł pogawędkę z mamą, która przygotowywała kolację. Patrzał przy tym na jej małe i zniszczone ręce, których każdy ruch był celowy i precyzyjny. Mama krajała wielkie ilości chleba, smarowała je masłem roślinnym, pastą twarogową, kładła na to plasterek kiełbasy i zdobiła wszystko hojnie szczypiorkiem i kminkiem. Patrzała przy tym czule na swojego męża, który opierał się bokiem o ścianę przy kuchennym stole i opowiadał, co było w pracy, podjadając przy tym po kawałeczku to tego, to owego. Ojciec Borejko był przygarbionym i posiwiałym rudzielcem o ciepłych brązowych oczach i subtelnym uśmiechu. Jego wrodzoną i wykształconą z latami melancholię spowijał woal zadumy, pozwalający mu izolować się ochronną otoczką od oceanu kobiecości przewalającego się po tym domu. Tata Borejko wolał od dawna zachowywać rozsądne milczenie, a jeśli już mówić, to jakby do siebie, nie zwracając szczególnej uwagi na to, czy ktoś go w ogóle słucha. Ze spokojem prawdziwego filozofa tkwił w toczących się burzliwych kłótniach, w razie potrzeby schodząc po prostu z toru zamieci. Jednakże, kiedy akurat w pobliżu nie tętniło życie którejś z córek, tato stawał się bardziej wymowny. Teraz właśnie był taki moment – bo małe były w łazience, a duże w zielonym pokoju, gdzie Ida dąsała się, a Gabrysia robiła przegląd swej garderoby, by po chwili stwierdzić, że w rzeczy samej nie ma co na siebie włożyć, chyba że pójdzie na prywatkę w białej bluzce i granatowej spódnicy. „I tak też zrobię – pomyślała. – Co za różnica, w czym będę jadła te wszystkie smakołyki”.
6
Smakołyków zawsze było za mało w tym domu. Przy napiętym do ostatnich granic budżecie, a jednocześnie przy nieumiarkowanej manii kupowania książek, której ulegali wszyscy znający alfabet członkowie rodziny, sytuacja musiała wyglądać drastycznie. Co prawda, w chwilach kryzysu robiono czystkę w bibliotece i zanoszono paki nielubianych książek do antykwariatu na Starym Rynku, lecz sumy uzyskane z tej sprzedaży nigdy nie były zbyt wysokie. Mama dokazywała cudów pomysłowości, by gatunkowo skromne pożywienie uczynić pożywieniem wysokokalorycznym, wysokobiałkowym i pełnym witamin, ale niekiedy przeżywała chwile buntu i ukazywała ojcu bezsens kupowania na przykład polskiego przekładu Plutarcha, skoro ma się na półce oryginał. Proponowała, by zamiast czynić podobnie nieprzemyślane zakupy, nabył raczej nieco czekolady dla córek. Ojciec odpowiadał, że po pierwsze, czekolady nie ma, a po drugie, z natury swojej nadaje się ona wyłącznie do szybkiego strawienia, podczas gdy przekład Plutarcha będzie dojrzewał na półce, czekając, aż dziewczynki dorosną do tej lektury. Mama milkła, gdyż w głębi serca przyznawała ojcu rację. W efekcie tej polityki Borejkówny były dziewczętami inteligentnymi, pełnymi erudycji zaskakującej w ich wieku, rzucały sobie swobodnie cytatami i aforyzmami, lecz do całkowitej towarzyskiej ogłady brakowało im opanowania na widok rzeczy jadalnych, zwłaszcza zawierających czekoladę. Dochodziło do gorszących scen.
Dzisiejsza kolacja też została pochłonięta w oszałamiającym tempie. W tym domu nikt nie grymasił przy jedzeniu, ponieważ mogłoby się zdarzyć, że któraś z sióstr zajęłaby się porcją grymaśnicy. Nikt też przy jedzeniu nie rozmawiał, ponieważ traciłby w ten sposób cenny czas, przeznaczony na posiłek. Rozmowy wybuchały z chwilą zniknięcia z talerza ostatniej kanapki, a dziś pierwsza odezwała się mama, oświadczając, że zaraz skombinuje Gabrysi błyskawiczną kreację sylwestrową.
Koncepcja mamy zasadzała się na użyciu do celów sylwestrowych pewnej uroczej żółtej firanki bawełnianej, zdobnej w klockową koronkę. Firanka ta podzieliła po przeprowadzce los wszystkich innych przywiezionych przez mamę z poprzedniego mieszkania. Spoczęły one w głębinach szafy, ponieważ były za wąskie, za krótkie i w ogóle za małe w stosunku do wielkich, wysokich okien mieszkania pani Trak. Teraz wszakże nastał miły moment, kiedy jedna z oczekujących lepszego losu firanek znalazła swoje przeznaczenie.
Gabrysia była rozbawiona i nieco zirytowana. Najpierw protestowała, że za diabła nie będzie się wygłupiać i popełniać plagiatów w stylu Scarlett O’Hary, później jednak, na widok miękkiej, grubej bawełny w kolorze żółtym, ucichła i pozwoliła upinać tkaninę na swoich piegowatych ramionach.
Mama aż mruczała z zadowolenia.
– Patrz, tu wystarczy zeszyć, z jednego tylko boku… a na ramionach udrapować i spiąć czymś drewnianym.
– Klamerki do bielizny – bąknął ojciec zza swej psychicznej otoczki i zachichotał sam do siebie.
– Jasny gwint, robię z siebie wariatkę – odczuła kpinę Gabriela.
– Nic podobnego. Stój spokojnie. Motyle, poza tym, nie mówią „jasny gwint”. Gabusiu, dziecko kochane, musisz w sobie przebudzić kobiecość i wdzięk. Tu zaszyjemy, a tu zepniemy.
– Tylko zepnij dobrze, żeby nie zleciało – doradziła basem Nutria. – Bo jak zleci, to wszyscy zobaczą, że Gaba ma brudną koszulę.
Nutria miała sporo bzików, wśród których ten higieniczny wysuwał się na czoło, dorównując tylko niezwykłej obsesji na temat płci. We wczesnym dzieciństwie Nutria ubzdurała sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że od brudu robią się dziurki w skórze, a po drugie – że jest chłopcem. W wieku lat siedmiu i pięciu miesięcy miała już, być może, inne zdanie na ten temat, lecz nic na to nie wskazywało. Do dziś mówiła o sobie tylko w rodzaju męskim, i to zawsze sztucznie robionym basem, oraz przejawiała zamiłowanie do autek, żołnierzyków i futbolu. Ponadto mogła się kąpać pięć razy dziennie i nigdy nie było jej dość tej przyjemności.
– A czy nie mówiłem – zauważyła teraz grubym głosem. – Mówiłem od rana, włóż czystą koszulę.
– Coś ty, coś ty, ta wcale nie jest brudna – zaoponowała Pulpecja. – Gabusia ślicznie wygląda. Ślicznie.
Nagle odezwała się Ida.
– A ja zawsze noszę czystą bieliznę, odkąd poznałam Waldusia – wyjaśniła marzycielsko, wprawiając rodziców w zupełną konsternację.
Gabriela oświadczyła dumnie, że po pierwsze, jej koszula nie jest w żadnym razie brudna, lecz jedynie nieco używana. Po drugie, że każda rzecz ma to do siebie, że się zużywa. Po trzecie, żadnej czystej nie było, gdyż boginka Waldeczka pozwala sobie na różne nieczyste machlojki.
Mama podniosła oczy do sufitu i wystosowała pouczenie o koszulkach kobiety wytwornej.
Gabrysia podkreśliła stanowczo, że takową być nie zamierza, lecz jednocześnie obiecała przemyśleć kwestię podkoszulków. Ojciec powiedział, że nihil semper suo statu manet1 i flegmatycznie zapalił papierosa.
1 Nic nie trwa wiecznie w tym samym stanie (łac.).
Co do Patrycji, tonąc w podziwie dla Gabrieli, wylała ona cały kubek herbaty na kolana ojca.
U drzwi zaś właśnie zadźwięczał dzwonek.
7
Ojciec otworzył.
Na progu stała oschła dama lat mniej więcej sześćdziesięciu. Była siwa, zaondulowana starannie, ubrana w białą bluzkę z mankietami i kostium tweedowy w nobliwych odcieniach beżu. Popatrzała najpierw na mokre spodnie taty Borejki; oczy miała okrągłe, czarne, o nieruchomym, nieco dzikim wejrzeniu.
– Jestem sąsiadką państwa – oświadczyła chłodno. Jej wyznanie potwierdzały uchylone drzwi sąsiedniego mieszkania. Położone pod kątem prostym do mieszkania Borejków, stanowiło niegdyś jedną całość i przeznaczone było zapewne na pomieszczenia dla służby. Obecnie mieszkały tam od czasów powojennych dwie rodziny, Gadomscy i Łuczakowie. Trzeci zaś lokal zajmowała owa siwa dama. Do wszystkich mieszkań wchodziło się ze wspólnego małego przedsionka, wyłożonego popękanym linoleum. Ogromne, ciężkie, żółtawe drzwi z mosiężną klamką i żelaznymi ryglami prowadziły z przedsionka na klatkę schodową. Teraz były otwarte na oścież.
– Tak, słucham panią? – spytał tato z uprzejmym zainteresowaniem. Było mu zimno w nogi i nie zamierzał stać długo w tym przeciągu.