Lem. Życie nie z tej ziemi - Wojciech Orliński - ebook

Lem. Życie nie z tej ziemi ebook

Wojciech Orliński

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Koedycja z wydawnictwem Agora.

„Lem. Życie nie z tej ziemi” to pierwsza w Polsce biografia autora „Cyberiady”. Korzystając z niepublikowanych dotąd źródeł, Orliński wyjaśnia duże i małe, poważne i zabawne tajemnice z życia pisarza. Jak Lem przeżył Holokaust? Czy kiedykolwiek uwierzył w komunizm?  Dlaczego w 1945 roku porzucił intratną karierę spawacza? Jak się nauczył czytać po angielsku?  Co sobie kupił za honorarium z „Obłoku Magellana”? O co chodziło w „Solaris” i dlaczego Andrzej Wajda w końcu jednak nie nakręcił ekranizacji? Jak korespondencyjna przyjaźń z Philipem K. Dickiem przerodziła się w nienawiść, w wyniku której Dick wysłał słynny donos na Lema do FBI? Co łączyło Lema z Karolem Wojtyłą? Czym się różniły pierwotne wersje „Fiaska”, „Głosu Pana” i „Kataru” od tego, co Lem ostatecznie wysłał wydawcy? Na czym polegała współpraca Lema z opozycją demokratyczną? Jaką tajemnicę skrywa szopa na zapleczu domu pisarza? Gdzie i kiedy Lem spróbował narkotyków i jakie miał przy tym doznania? Ile waży jamnik rubensowski? Jak w PRL wyglądał zakup samochodu, domu, „New York Timesa”, wejściówki na Kasprowy Wierch, stacyjki do fiata czy marcepanowego batonika? I co to właściwie jest sztamajza?

„Świetna książka! Dowiedziałem się z niej wielu rzeczy o… własnym Ojcu.” Tomasz Lem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 484

Oceny
4,3 (106 ocen)
54
38
9
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
erture

Nie oderwiesz się od lektury

Zastanawiam się, na ile przyjemność z lektury spowodowana jest jakością literacka, a na ile protagonistą
00
biuroazt

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!
00
Cayden_Cailean

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna!
00

Popularność




SERIA BIOGRAFIE

Już w księgarniach:

Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy

Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych

Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń

Angelika Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali

Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa

Stanisław Bereś Gajcy. W pierścieniu śmierci

Olga Szmidt Kownacka. Ta od Plastusia

Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim,któremu ukradziono słońce

Wojciech Orliński

Lem

Życie nie z tej ziemi

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce – Stanisław Lem, Kraków, czerwiec 1971© PAP / Piotrowski

Fotografie wewnątrz tomu – o ile nie zaznaczono inaczej – pochodzą z archiwum rodzinnego Stanisława Lema, © Tomasz Lem

Wybór fotografii Katarzyna Bułtowicz

Copyright © by Wojciech Orliński, 2017

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Wojciech Górnaś / Redaktornia.com

Korekta Katarzyna Rycko / d2d.pl, Kamila Zimnicka-Warchoł / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Sandra Trela / d2d.pl

Wydawcy:

Wydawnictwo Czarne Sp. z o.o.

Wołowiec 11

38-307 Sękowa

Agora SA

ul. Czerska 8/10

00-732 Warszawa

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-572-2

Prolog

Feci, quod potui

Jest czwarta rano, a właściwie w nocy. Do świtu pozostało jeszcze kilka długich godzin. Kliny, dalekie przedmieście Krakowa, bardziej wieś niż miasto, jeszcze śpią. Żaden pies nie szczeka, żaden kogut nie pieje, żadna krowa nie ryczy.

Żaden samochód nie jedzie. Dopóki nie ruszy poranne sąsiedzkie machanie łopatami, żaden zresztą nie przejedzie, bo w nocy spadł śnieg. Jedyna trasa łącząca te kilka domków z cywilizacją – na planie miasta szumnie nazywana ulicą, ale na razie to po prostu polna droga odbijająca od szosy zakopiańskiej – w tej chwili jest nieprzejezdna.

Stanisławowi Lemowi to akurat nie przeszkadza. Nigdzie się nie wybiera, przynajmniej w sensie fizycznym. Ale za chwilę będzie szybować wyobraźnią ku gwiazdom, bo te kilka godzin przed świtem, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią, to jego ulubiona pora na pisanie. Wyobraźnia nie potrzebuje odśnieżonych dróg.

Teraz czeka go pierwsza czynność tego dnia – rozpalenie w piecu. Lem wymyka się ze swojego pokoju na piętrze. Po lastrykowych schodach schodzi na parter, gdzie w swoim pokoju śpi teściowa, a w jadalni na rozłożonym fotelu dziewczyna ze wsi, która u państwa Lemów gotuje i sprząta. Na upartego to jej można by zlecić palenie w koksowym piecu. Wprawdzie wymaga to męskiej krzepy, ale jeśli tym dziewczynom – wynajdowanym w podkrakowskich wsiach przez teściową dzięki jej niebywale bogatej sieci krewnych i znajomych – czegokolwiek brakuje, to nie jest to tężyzna fizyczna.

Z tym że dokładanie dziewczynie obowiązków byłoby ryzykowne: mogłaby po prostu odejść, jak już ileś poprzedniczek. Rodziny nie stać na płacenie im wystarczająco dużo, żeby utrzymać je na dłużej. Wszystkie w końcu znajdują sobie gdzieś w Krakowie lepszą pracę – i poszukiwania trzeba zaczynać na nowo. Rotacja jest tak szybka, że Lemowi nie chce się nawet zapamiętywać imion kolejnych dziewczyn.

Są jeszcze dwa powody, dla których Stanisław Lem chętnie bierze na siebie rolę palacza centralnego ogrzewania we własnym domu. Po pierwsze, jest czterdziestolatkiem. W tym wieku mężczyzna chętnie chwyta się „męskich” zadań w przeczuciu, że to ostatnia dekada w życiu, kiedy jeszcze wolno mu to robić. Wyczuwa, że już bliska jest ta chwila, w której nie będzie dla rodziny tym silnym, sprawnym przenosicielem ciężkich sprzętów i uniwersalnym rozwiązywaczem problemów, a sam zaczyna się stawać problemem i obciążeniem. I chce się nacieszyć każdym dniem sprawności fizycznej.

Po drugie, od dłuższego czasu Barbara Lem – w trosce o tę sprawność – próbuje swojego męża odchudzić. Chwyta się różnych sposobów. Namawia go do fizycznego ruchu, ogranicza mu dania obiadowe.

Stanisław Lem nie spiera się co do meritum. Nie kwestionuje potrzeby odchudzania. Wprawdzie nie zrobił dyplomu, ale skończył studia medyczne tak samo jak jego żona, która zresztą często powtarza, że Staszek, mimo braku dyplomu, wie o medycynie więcej od niej. I nie jest to tylko kurtuazja, Lem przecież ciągle kompulsywnie coś czyta, także literaturę medyczną.

Krótko mówiąc, sam dobrze wie, jakim zagrożeniem dla niego jest nadwaga. Dlatego, trudno, gdy przy obiedzie cała rodzina je drugie danie, on zadowala się zupą. Mózg i serce każą mu słuchać żony, ale żołądek to organ kierujący się własnymi prawami. I to właśnie on wyrywa Lema ze snu.

Schody do piwnicy nie są już wykończone nawet lastryko. Stanisław Lem schodzi w mrok po gołym betonie. Pcha surowe drzwi, zbite z desek stabilizowanych trzema belkami tworzącymi literę Z. Zapala światło – ale nie kieruje pierwszych kroków do kotłowni. Skręca do garażu.

W bagażniku kryją się zakupy, które wczoraj zrobił w Krakowie, w swoim ulubionym „zieleniaku” na ulicy Długiej – gdy krążył po mieście, czekając, aż żona skończy pracę i wrócą do domu na świętą porę obiadową (godzinę trzynastą trzydzieści, jak co dzień). Lem jak zwykle przez ten czas załatwiał różne sprawy i sprawunki, od zakupów po lekturę międzynarodowej prasy wykładanej w hotelach.

Wczoraj w „zieleniaku” kupił dwa znakomite niemieckie batoniki marcepanowe. Wprawdzie nie wolno mu ich jeść, ale przecież nikt nie patrzy, wszyscy śpią. Lem pożera je pośpiesznie i przenosi się z garażu do spiżarni. Wrzuca papierki za szafę, która jest przymocowana do ściany, więc nikt nigdy nie wykryje jego dietetycznej transgresji, słodkiej zbrodni doskonałej.

Przez chwilę myśli o tym, jakim absurdem jest kupowanie słodyczy w „zieleniaku”, a więc w sklepie, którego teoretycznym przeznaczeniem jest handel warzywami i owocami. Ale przecież czym to się różni od jechania do banku celem kupienia samochodu albo do hotelu, by kupić „Heralda”? A na takich właśnie absurdach Lemowi schodzą kolejne dni.

Może zrobić z tego opowiadanie satyryczne? O jakiejś planecie, na której Ijon Tichy usiłuje robić zakupy w lekko tylko zawoalowanym świecie peerelowskich absurdów? A może to nie musi być planeta? Co chwila pojawia się na mapie świata jakieś nowe państwo w ramach dekolonizacji – może zróbmy z tego fikcyjny kraj gdzieś w Azji czy Afryce?

Ta myśl jednak szybko ulatnia się z głowy Lema. Trzeba się wreszcie zabrać za to, po co tu przyszedł. Wygrzebuje z pieca na szuflę wczorajszy popiół i żużel. Przy drzwiach zarzuca płaszcz i wkłada robocze gumofilce – wygląda teraz bardziej jak Franek Jołas z Mycisk Niżnych niż jak krakowski literat – i przedziera się przez świeże zaspy do furtki.

Rzuca popioły na drogę i zziębnięty szybko wraca do domu. W kotłowni odkrywa, że koks jak zwykle zamarzł (pomieszczenie jest wilgotne i nieogrzewane) i nie da się go nabrać na szuflę.

Sięga po sztamajzę, swoje podstawowe narzędzie pracy jako palacza, opisane żartobliwie w Podróży siódmej Ijona Tichego. To specjalny okuty drąg. Tichy miesza nim w stosie atomowym (a także walczy nim z samym sobą w pętli czasu o to, kto zeżre ostatnią ukrytą tabliczkę czekolady – Tichy czwartkowy, Tichy piątkowy czy może najgroźniejszy z nich wszystkich, bo najbardziej doświadczony, Tichy niedzielny). Lem natomiast rozbija sztamajzą zamarznięte grudy koksu i węgla. Ale oczywiście, jak Tichy, stoczyłby heroiczną walkę o zapasy w spiżarce, choćby z samym sobą. W jakimś sensie zresztą codziennie to robi.

Trach! Trach! Trach! W piecu jeszcze nie napalone, ale pisarz już się rozgrzał. Wsypuje rozdrobniony żużel. Sięga po kanister z benzyną, oblewa czarne bryły. Rzuca zapałkę.

BUM!

Benzyny jak zwykle nalał trochę za dużo. Zawsze strofuje siebie za przesadę, ale to jak ze słodyczami, silniejsze od niego. Batonik i eksplozja, czy można w przyjemniejszy sposób zacząć pracowity dzień?

Lem grzeje ręce przy huczącym piecu. Gdy tylko wróci do swojego pokoju, usiądzie przy maszynie. Ma jeszcze jakieś trzy godziny spokojnego pisania, zanim cały dom zacznie się budzić i znowu trzeba będzie jechać do Krakowa.

O czym by tu dzisiaj… Idąc po schodach na górę, Lem myśli o czytanym niedawno artykule – tak go zafrapował, że już nawet nie wie, gdzie to było, w „Heraldzie” czy w „Newsweeku”? – o tym, że rząd amerykański zamówił w RAND Corporation projekt sieci łączności, której węzłami będą komputery.

Komputer już nie jako samodzielny mózg elektronowy, ale jako narzędzie komunikacyjne! Jak zwykle to, nad czym pracują prawdziwi inżynierowie, jest ciekawsze od pomysłów fantastów. Przecież to w ciągu najbliższego pół wieku zupełnie zmieni cywilizację – media, relacje międzyludzkie, sposób pracy. Dlaczego nikt o takich rzeczach nie pisze?

Wczoraj Stanisław Lem mówił o tym Jankowi Błońskiemu, gdy ten wpadł z tradycyjną wieczorną wizytą. Rozmowa jak zwykle zaczęła się miło, Błoński o Prouście, Lem o sieci komputerowej, ale przeszła w awanturę, bo Błoński uparcie nie chciał przyznać, że pytanie o to, jak komputery zmienią cywilizację, jest jednak ważniejsze od pytania o to, jak Proustowi udało się ująć istotę natury ludzkiej na kartach W poszukiwaniu straconego czasu.

Jaką ludzie mogą mieć „istotę natury”, skoro niedługo zaczną ingerować w kod genetyczny, a już teraz mogą swoją naturę zmieniać na przykład przy użyciu narkotyków? Oczywiście, im wyraźniejsza była spiżobetonowa niepodważalność Lemowskiej argumentacji, tym bardziej Błoński podnosił głos.

Pani domu, chcąc zapobiec awanturze, zmieniła temat na coś neutralnego i wspólnego obu literatom: perspektywę gazyfikacji, a więc i asfaltowania ulicy, która ich przedmieście przy dobrej pogodzie jako tako łączy z Krakowem, przy złej – skutecznie od niego oddziela. Błoński jednak, zamiast cieszyć się z postępu, zaczął rozpaczać, ile go będzie kosztować instalacja gazowa i skąd on na to weźmie pieniądze.

„Może to nie było miłe z mojej strony – myśli Lem – że odpowiedziałem na to, że phi, wystarczy, że napiszę dwa opowiadania, i będę miał na instalację, ale Błoński nie musiał tak zareagować!” Wybuchnął, wstał, zaczął machać rękami i powiedział, co myśli o twórczości gospodarza – że to zwykła chałtura, pisana tylko dla zarobku, której nigdy, nigdy nie będzie się zaliczać do kanonu polskiej literatury.

„To już mógł sobie darować, ten mój przyjaciel tak zwany”, myśli Lem, siadając przed maszyną.

Ostatnie zdanie brzmi tak zabawnie, że w ostatniej chwili pisarz zmienia plany. Włoży je w cybernetyczne usta Trurla, bohatera literackiego, którego opisywanie sprawia mu ostatnio mnóstwo radości. Trurl to robot, konstruujący inne roboty. Jego sąsiad Klapaucjusz zajmuje się niby tym samym, ale oprócz tego wszystkim się różnią.

„Ciekawe, czy Błoński kiedyś się domyśli, że im goręcej mi chce dopiec, tym więcej mam pomysłów na opisywanie sporów Trurla i Klapaucjusza?”, myśli Lem i od razu sobie odpowiada. Żaden polonista w Polsce nie traktuje serio literatury fantastycznej. Co ma tę dobrą stronę, że pisarz może sobie pozwolić na wszystko, bo nie będą jego dzieła obracać na nice ani krytyk, ani cenzor.

A przecież Trurl i Klapaucjusz w kolejnych opowiadaniach knują przeciwko najrozmaitszym gnębiącym ich tyranom, różnym Okrucyuszom, Mandrylionom i Potworykom. Aluzje są coraz oczywistsze, ale cenzura to przepuszcza, choć gdzie indziej czepia się byle czego. Rozbawiony psikusem, jaki kolejnym opowiadaniem spłata najbliższemu przyjacielowi oraz całemu światu, Lem zaczyna walić w klawisze.

Miarowy stukot maszyny wypełnia cały dom. Domownicy, jeśli nawet się przez niego na chwilę budzą, to tylko przewracają się na drugi bok, wiedząc, że dopiero czwarta i mają jeszcze parę godzin snu. Przyzwyczaili się spać przy tym odgłosie, zaniepokoiłoby ich raczej odejście od rutyny.

*

Czas już, żeby opowiadający powyższą historię wszechwiedzący narrator dokonał autodemaskacji. Gdzieś w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, kiedy Lem tworzył swe najważniejsze dzieła, naprawdę mógł się wydarzyć taki poranek. Skomponowałem go z rzeczywistych elementów – ale nie wiem, czy się wydarzył. Nie wiem, czy sztamajza z kotłowni rzeczywiście była pierwowzorem drąga z Podróży siódmej ani czy spory Lema z Błońskim o postęp techniczny stały się inspiracją dla kłótni Trurla (entuzjasty) z Klapaucjuszem (sceptykiem).

Na podstawie zgromadzonych materiałów wydaje mi się to prawdopodobne, ale nie mam na to dowodów. Nie mam ich nawet na to, że Lem rzeczywiście ukradkiem wcinał w piwnicy słodycze. Wiadomo, że podczas generalnego remontu tej piwnicy zza wspomnianej szafy wysypał się stos opakowań, pochodzących z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – ale przecież każdy uczciwy sąd by uniewinnił oskarżonego na podstawie tak nędznych przesłanek. Nikt Lema za rękę nie złapał.

Częstym zjawiskiem wśród biografów jest utrzymywanie całej narracji w podobnej konwencji. Autor pisze z pozycji wszechwiedzącego narratora. Wszystko wie o swoim bohaterze, ale nie zawsze wiadomo skąd.

Nie zrobię tego. Jedyną historią, jaką mogę państwu opowiedzieć w sposób uczciwy, jest moja historia: współczesnego dziennikarza, który próbuje zrekonstruować życie Stanisława Lema na podstawie dostępnych materiałów.

Wydawałoby się, że ktoś prowadzący bogatą korespondencję, kto w dodatku napisał książkę autobiograficzną i udzielił dwóch wywiadów rzek, nie ma żadnych tajemnic. Ja odnalazłem ich mnóstwo. Przyszli adepci „lemologii, lemografii i lemonomiki opisowej, porównawczej i prognostycznej” być może je wyjaśnią, ale ja muszę się tu już na wstępie przyznać do porażki i choćby dlatego nie wypada mi dalej pisać w neutralnej trzeciej osobie.

Będę pisał, co mi wiadomo – a nie „jak było”. Bo przecież tak naprawdę nie wiadomo, kto pożerał ukradkiem w tej piwnicy chałwę i marcepan. Może kosmici? W przypadku tej akurat biografii tego nie można wykluczyć…

I

Wysoki Zamek

W dzieciństwie fascynowały mnie pytania typu „Jak zbudowany jest atom?”. To chyba częste wśród przyszłych i obecnych wielbicieli prozy Stanisława Lema.

Nigdy nie zapomnę zdumienia, które poczułem na wieść, że atom składa się głównie z pustki. Pośrodku jest jądro, mniej więcej sto tysięcy razy mniejsze od samego atomu. Wokół jądra krążą elektrony, dziesiątki razy mniejsze od jądra. Pomiędzy jądrem a elektronami nie ma nic. Przynajmniej nic materialnego.

Gdy później, na studiach, poznałem teorię kwantów, nabrałem więcej szacunku dla nicości. Zrozumiałem, że jest z nią tak jak ze smokami z opowiadania Lema Smoki prawdopodobieństwa – smoków, jak wiadomo, nie ma, ale różne ich rodzaje nie istnieją na różne sposoby.

Wtedy jednak byłem wstrząśnięty tym, że atom składa się z jednej części „czegoś” i stu tysięcy części „niczego”. Co za szokujące proporcje! A skoro cała materia składa się z atomów, to znaczy, że choć pozornie jest taka solidna i namacalna, w przytłaczającej większości też jest nicością!

Podobnie widzę dzieciństwo Stanisława Lema. Mamy auto­biograficzną książkę o dzieciństwie Wysoki Zamek, mamy dwie książki typu „wywiad rzeka” (Stanisława Beresia i Tomasza Fiałkowskiego), pełne pysznych anegdot o kolegach i krewnych, o zabawkach i przysmakach. Mamy też wreszcie okruchy wspomnień w różnych większych i mniejszych tekstach publicystycznych.

A jednak, jeśli się temu przyjrzeć uważniej, stwierdzimy, że pisarz więcej ukrywa, niż odsłania. To, czego w tych wspomnieniach nie ma, jest ważniejsze od tego, co w nich jest. Tak jak atomy, wspomnienia Lema składają się głównie z pustki, ale postaram się zrobić z nią to samo, co z atomami w końcu zrobili fizycy kwantowi.

Zwróćmy uwagę na to, że im bliżej w tych wspomnieniach jesteśmy małego Stanisława Lema, tym bardziej wszystko robi się niematerialne i nierzeczywiste. Im bardziej ktoś był oddalony od Stanisława Lema, tym wyraźniej jest opisany. Gimnazjalni nauczyciele mają na przykład nazwiska, przeważnie także imiona, ale przede wszystkim opisywani są w Wysokim Zamku szczegółowo, czasem przez całą stronę.

Dowiadujemy się na przykład, że dyrektor Stanisław Buzath był „nieduży, o potężnym, władczym głosie, zresztą bardzo dobry człowiek”, a łacinnik Rappaport „stary, schorowany, żółtawy na twarzy, usposobienia zrzędliwego, ale dość łagodnego”. Matematykiem zaś był Ukrainiec Zarycki, „mężczyzna może pięćdziesięcioletni, postawny, o twarzy smagłej, ciemnawej nawet, zbrużdżonej, z jeszcze ciemniejszymi powiekami, ostrym nieforemnym nosem, o głębokich oczach, łysy jak kolano, bo golił starannie całą czaszkę. […] Nigdy się nie uśmiechał”1.

Sporo uwagi Lem poświęca polonistce, Marii Lewickiej, u której był zawsze prymusem. Chwaliła jego wypracowania, zwłaszcza te pisane na „wolny temat”. Po wojnie zresztą szukał z nią kontaktu i przez inną absolwentkę dotarł do jej zeszytów z wierszami „bardzo niemodnymi, pisanymi w najwyższym emocjonalnym rozedrganiu”2.

Koledzy ze szkolnej ławy opisani są bez nazwisk, ale i tak na tyle dokładnie, że bez trudu możemy ich sobie wyobrazić. Lem miał dwóch sąsiadów z ławki. Pierwszym był Julek Ch., „syn policjanta, chłopak dosyć rozrośnięty, blondyn z zadartym nosem i wyrazem niepewności w oczach”. Dał on Lemowi autentyczny jednostrzałowy pistolet, kaliber 6 milimetrów, w zamian za straszaka browninga 9 milimetrów, który się właścicielowi „znudził”. Lem odpalił go w domu, czym przeraził ojca, który mu natychmiast ten pistolet skonfiskował.

Drugim sąsiadem był Jurek G., „przystojny i kochliwy”. Lem pamiętał jednak głównie jego romanse, nie jego samego. Więcej pisze o „Mieciu P.”, o „ciężkim dowcipie i jeszcze cięższej ręce; pytany, grał zwykle idiotę, tak aby wychodziło na natrząsanie się z egzaminatora”. Miecio był wulgarny, Lem więc za nim nie przepadał. Lubił za to Jóźka F., „któremu wąs zaczął się sypać bodajże czy nie już w pierwszej gimnazjalnej”, oraz Zygmunta E. zwanego Puńcią, doskonałego piłkarza, pochodzącego z ubogiej rodziny, więc w gimnazjum utrzymywał się, dając korepetycje.

Z korepetytorów korzystał z kolei sam Lem i ich też opisuje dość szczegółowo, przede wszystkim nauczycielkę francuskiego, „pewną Mademoiselle, osobę dość przykrą, z olbrzymim, porowatym jak pod powiększającym szkłem, czerwonym nosem”. Lem nie chciał się uczyć francuskiego, więc znalazł na Mademoiselle świetny sposób, niczym bohaterowie Sposobu na Alcybiadesa Niziurskiego.

Mademoiselle uwielbiała plotki o tym, kto się żeni, a kto rozwodzi. Lem opowiadał jej zmyślone historie o swoich licznych wujach i ciotkach, jednocześnie częstując ją koktajlami, które własnoręcznie miksował z alkoholi wykradanych z kredensu matki. „Doprawdy dziwne, że po tym wszystkim potrafię przeczytać książkę w języku Moliera” – zauważa Lem.

W miarę szczegółowo opisane są także inne niespokrewnione osoby, z którymi Lem stykał się w domu rodzinnym – praczka, szwaczka, służąca, kucharka. Ale jeśli zrobimy kolejny krok w stronę pisarza i zaczniemy obserwować jego krewnych, obraz się rozmywa.

W Wysokim Zamku i innych tekstach wspomnieniowych wielokrotnie pojawiają się wujowie i ciotki, ale ci rzadko mają imiona, rzadko też mają cechy charakterystyczne. Często Lem opisuje ich właśnie w liczbie mnogiej, jako wujów i ciotki – nawet nie wiemy, ilu ich było i jakie właściwie łączyło ich pokrewieństwo. Opierając się na samych wypowiedziach Lema, nie można sporządzić żadnej listy.

Imiona mają „kuzyn Mietek” (z którym Staszek pobił się o niezwykłą zniewagę w postaci „pokazania nogi”), „ciocia Niunia”, a także „wuj Mundek, mąż cioci Hani z ulicy Wolności” (który z ojcem pasjami próbował łapać dalekie rozgłośnie na radiu marki Ericsson, ale dobiegały z niego głównie „potężne gwizdy, warkoty i miauczenia elektrycznych kotów”).

Imienia nie ma „ciotka z ulicy Jagiellońskiej”, ale dowiadujemy się z Wysokiego Zamku, że tuż pod jej domem małego Staszka śmiertelnie wystraszył agresywny indyk, a ponadto że ciotka miała „eine feine Stube”, czyli elegancki salon, do którego nie wolno było wchodzić, pełen ozdobnych naczyń i smakołyków przeznaczonych wyłącznie do dekoracji. Chłopiec potraktował ten zakaz jak wyzwanie, zakradł się do salonu przy pierwszej okazji i zatopił zęby w marcepanowym owocu – by odkryć, że po latach marcepan skamieniał i nie nadawał się już do jedzenia. Było to „jedno z największych rozczarowań [jego] życia”.

Ciotka zyskała imię dopiero dobre trzydzieści lat po publikacji Wysokiego Zamku. W wywiadzie z Tomaszem Fiałkowskim Lem powiedział, że miała na imię Berta i była matką Mariana Hemara. W latach sześćdziesiątych XX wieku mówienie o Hemarze nie miało sensu, cenzura i tak by to usunęła z książki (albo książka w ogóle by się nie ukazała).

Obraz staje się zupełnie rozmazany, gdy zrobimy ostatni krok w stronę jądra tego atomu, gdy przyjrzymy się dwóm osobom najbliższym małemu Staszkowi – jego rodzicom. Nauczycieli, kolegów, korepetytorów, sklepikarzy, praczki i kucharki możemy sobie wyobrazić na podstawie tych wspomnień. Wiemy, jakie mieli głosy i jak wyglądali. Ale jaki głos miał ojciec? Jak wyglądała matka? Ba, jak oni się w ogóle nazywali? Tego nie znajdziemy ani w Wysokim Zamku, ani w późniejszych tekstach wspomnieniowych. O matce dowiadujemy się właściwie tylko tyle, że istniała. Jak bóstwo chtoniczne w antycznych mitologiach, nie odgrywa roli fabularnej w mitologicznej narracji, bo przecież zawsze jest milcząco obecna w tle – to ona uosabia wszystko, co materialne. Ojciec za to jest bóstwem olimpijskim, nadprzyrodzonym władcą, który czasem zsyła małemu Staszkowi hojne dary, a czasem wydaje niezrozumiałe zakazy. Trudno ich sobie na podstawie tego opisu wyobrazić jako ludzi z krwi i kości.

Zostawmy już te metafory i napiszmy, co o rodzicach Lema wiadomo na pewno. Nazywali się Samuel Lem i Sabina z domu Wollner, pobrali się 30 maja 1919 roku3. Samo imię ojca wyjaśnia, dlaczego Stanisław Lem tak bardzo w tej sprawie kluczył – przez całe życie unikał rozmawiania o swoich żydowskich korzeniach.

Samuel Lem co najmniej od roku 19044 posługiwał się spolszczoną wersją nazwiska, ale jego krewni aż do samej wojny podpisywali się „Lehm”. Od czasu do czasu również on używał starej pisowni, prawdopodobnie ze względu na zgodność z jakimiś dokumentami.

Lemów i Lehmów do 1939 roku we Lwowie mieszkało wielu. Hersz vel Herman Lehm, ojciec Samuela, miał siedmioro rodzeństwa5, co praktycznie uniemożliwia odtworzenie tożsamości wszystkich „wujków i cioć” z Wysokiego Zamku, tym bardziej że – jak podejrzewam – część z nich to niespokrewnieni „przyjaciele domu”. Wiadomo jednak, że różnili się swoim podejściem do kwestii asymilacji. Niektórzy trwali przy żydowskiej tożsamości, inni zaś uważali się za Polaków pochodzenia żydowskiego, jak choćby Samuel Lem właśnie, o czym najlepiej świadczy wybór imienia dla pierworodnego syna.

Stanisław! Czemu nie Adam, Jan czy Piotr? Czemu to musiało być jedno z imion, które – niczym Wojciech lub ­Jadwiga – jednoznacznie przypisuje do Europy Środkowo-Wschodniej, nawet po zastąpieniu zachodnim odpowiednikiem? To nie był przypadkowy wybór, to była deklaracja polskości.

Austro-węgierski lekarz wojskowy, taki jak doktor Samuel Lem, miał w 1918 roku wiele opcji do wyboru. W czasach pokoju i względnej stabilności narodowość i obywatelstwo traktujemy jako coś niezmiennego, ale dla mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej sto lat temu tak nie było. Ich państwa w wyniku Wielkiej Wojny rozsypały się jak domki z kart. Ich paszporty z dnia na dzień straciły ważność. Wszyscy nolens volens dokonali wyboru i często – z racji braku obiektywnych kryteriów – ten wybór był arbitralny.

Świadczy o tym choćby przykład braci Szeptyckich. Jeden z nich, Andrzej, metropolita unicki, przeszedł do historii jako przywódca duchowy Ukraińców. Jego rodzony brat Stanisław został zapamiętany jako polski dowódca, który obronił Wilno przed bolszewikami. Zapewne jeszcze kilka lat wcześniej braci Szeptyckich rozbawiłaby taka przepowiednia, że zapiszą się złotymi zgłoskami w historii zwaśnionych ze sobą narodów.

W moim pokoleniu wiele było opowieści o tym, jak nasi rodzice lub dziadkowie stali przed podobnymi wyborami w roku 1918 czy 1945. Często towarzyszyła temu nutka wyrzutu pod adresem przodków, którzy z wszystkich paszportów, jakie mieli do wyboru, wybrali akurat polski!

Wiele rodzin kultywowało rodzinną legendę o jakiejś ciotce czy wujku, których wojenna zawierucha rzuciła na Zachód. Czasem przyjeżdżali, odziani w tweedy i pachnący old spice’em, praktycznie każdym zmysłem dając poznać, że przybywają z innego, lepszego świata. Wielkodusznie dawali nam kilka dolarów czy marek zachodnioniemieckich, które dla nas były skarbem, bo wiedzieliśmy, że w specjalnych sklepach można za to kupić niezwykłe smakołyki – puszkę 7UP, pudełko gumy do żucia Wrigley’s Spearmint albo nawet (ach!) słoiczek nutelli.

Stanisław Lem jako dziecko, Lwów, lata dwudzieste

A kto nie miał takiego krewnego, ten o nim fantazjował. Było to nawet udziałem dorosłego Stanisława Lema. Od ojca usłyszał plotkę, że jakiś członek rodziny przyniósł jej hańbę i musiał się salwować emigracją do USA. Odtąd Stanisław Lem wciąż oczekiwał na telegram z informacją o sutym amerykańskim spadku i zanudzał tym żartem swoją żonę oraz najbliższe otoczenie, samokrytycznie przyznając, że „zakrawało to nieomal na obsesję”6.

Po I wojnie światowej mało kto spodziewał się tak rychłego nadejścia drugiej. Po drugiej z kolei spodziewano się trzeciej, która jednak (odpukać) ciągle nie nadchodzi. Co za tym idzie, dziecięce doświadczenia pokolenia Stanisława Lema były radykalnie odmienne od moich oraz – jak sądzę – większości jego wielbicieli w PRL. Wychowywano mnie w poczuciu miałkiej tymczasowości wszystkiego, co nas otacza. Szkoła, rodzice i popkultura kazały mi czekać na kolejną wojnę czy powstanie, w których wszystko znowu pójdzie z dymem, jak już dwukrotnie w tym stuleciu.

Lema wychowywano w poczuciu „betonowego, niewzruszonego ładu” (jak to ujął w rozmowie z Fiałkowskim). Przez pierwsze osiemnaście lat było dla niego oczywiste, że miał szczęście przyjść na świat i mieszkać w najwspanialszym mieście świata. Innych miast nie zdążył poznać i chyba niespecjalnie go interesowały – po skłonności ojca do spełniania zachcianek syna można się domyślić, że gdyby mały Staszek wiercił mu w tej sprawie dziurę w brzuchu, w końcu pojechałby do Krakowa czy do Warszawy. Tymczasem ojciec nie puścił go nawet na szkolną wycieczkę do Paryża, argumentując, że tak daleka podróż byłaby niebezpieczna.

To wszystko sprawia jednak, że z dużą dozą sceptycyzmu czytam na przykład taki fragment Wysokiego Zamku:

Nie widziałem doprawdy nigdzie wystaw cukierniczych urządzanych z takim rozmachem. Była to zresztą właściwie scena, oprawna w metalowe ramy, na której kilkakrotnie w roku zmieniano dekoracje stanowiące tło dla potężnych posągów i figur alegorycznych z marcepanu. Jacyś wielcy naturaliści albo i Rubensowie cukiernictwa urzeczywistniali swoje wizje, a szczególnie już przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą działy się za szybami zaklęte w masę migdałową i kakaową dziwy. Cukrowi Mikołaje powozili zaprzęgami, a z ich worów kipiały lawiny smakołyków; na lukrowych półmiskach spoczywały szynki i ryby w galarecie, też marcepanowe z tortowym nadzieniem, przy czym te moje informacje nie mają czysto teoretycznego charakteru. Nawet plastry cytryny, przeświecające spod galarety, były udaniem cukierniczego rzeźbiarstwa. Pamiętam stada różowych świnek z czekoladowymi oczętami, wszystkie możliwe rodzaje owoców, grzybów, wędliny, rośliny, jakieś knieje i wertepy: można było dojść do przeświadczenia, że Zalewski potrafiłby cały Kosmos powtórzyć w cukrze i czekoladzie, słońcu przydając łuskanych migdałów, a gwiazdom lukrowego lśnienia; za każdym razem w nowym sezonie umiał ten mistrz nad mistrze zajść duszę moją, łaknącą, niespokojną i nie całkiem jeszcze ufną, od nowej strony, przeszyć mnie wymową swych marcepanowych rzeźb, akwafortami białej czekolady, Wezuwiuszami tortów rzygających bitą śmietaną, w których jak wulkaniczne bomby nurzały się ciężko kandyzowane owoce.

Deklaracja „nie widziałem doprawdy nigdzie” wzbudziła moją nieufność, gdy pierwszy raz czytałem te słowa jako dziec­ko pożerające łapczywie wszystkie książki Lema, jakie udało mi się znaleźć w bibliotece domowej, w bibliotekach kolegów z sąsiedztwa, a wreszcie w bibliotekach szkolnej, osiedlowej i w miejscowościach odwiedzanych podczas wakacji. Wysoki Zamek dopadłem bodajże w osiedlowej i było to jednocześnie moje pierwsze zetknięcie się z fenomenem polskiego Lwowa.

Przedtem informacja, że przed wojną były jakieś dwa duże polskie miasta, które przestały być polskie w wyniku zmiany granic po roku 1945, była dla mnie geograficzną ciekawostką, niczym więcej. Wysoki Zamek zapełnił to konkretem zapachu roznoszącego się z palarni kawy na ulicy Szopena, romantyczną scenerią Ogrodu Jezuickiego czy właśnie opisami cukierni, do których każde czytające tę książkę dziecko (niezależnie od wieku) natychmiast chciałoby się przenieść.

Ale czy wystawa cukierni Zalewskiego naprawdę mogła być taka piękna jak w książkowym opisie? Wyrastałem w głębokim przekonaniu, że najpiękniejsze rzeczy są poza Polską. Są gdzieś tam, gdzie dzieje się akcja filmów zachodnich, a najlepiej amerykańskich. To przekonanie jest obce choćby pokoleniu moich dzieci, ale ja nie umiem się od niego uwolnić nawet dzisiaj.

Autobiograficzny Wysoki Zamek powstawał w roku 1965, kiedy codzienność Lema wyglądała mniej więcej tak, jak to opisałem w prologu. Niewykluczone, że słowa o marcepanie od Zalewskiego i chałwie od Kawurasa wystukiwał na maszynie, czując jeszcze na podniebieniu smak batonika zjedzonego ukradkiem w piwnicy.

„Zieleniaki”, w których zaopatrywał się w łakocie, były to przedziwne sklepy, korzystające ze względnie liberalnego traktowania przez władze PRL handlu owocami i warzywami. Działały więc w sposób prawie że kapitalistyczny. Miały kogoś w rodzaju właściciela (ściślej rzecz biorąc, „ajenta”, czyli dzierżawcę), który handlował w nich, czym mógł.

Przede wszystkim – owocami i warzywami, bo to była podstawa prawna jego działalności. Ponadto jednak także lizakami, „ciepłymi lodami”, oranżadą (w proszku i w butelkach z charakterystycznym wielorazowym kapslem), przyprawami, wodą sodową i nabojami z dwutlenkiem węgla, pozwalającymi taką wodę samemu wyprodukować w autosyfonie.

Gdy czytałem Sklepy cynamonowe Schulza, wizualizowałem sobie taki właśnie zieleniak, bo to był najbliższy mojemu codziennemu doświadczeniu ekwiwalent. „Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów” – dziś oczywiście ja też rozumiem, jak błędne było wyobrażanie sobie sklepów cynamonowych na wzór peerelowskiej budki byle jak skleconej z desek (ajent nie miał powodu, by inwestować w swój biznes, bo formalnie nie był właścicielem).

Nic nie poradzę na to, że jestem wychowankiem PRL. Będę się nawet bronić, że to pomaga mi w zrozumieniu różnych wątków w prozie Lema – który przecież większość dzieł stworzył właśnie w tym ustroju, między zieleniakiem a mięsnym, między pisaniem podania o przydział pralki a użeraniem się o części w Polmozbycie. Bez tego nie zrozumiemy na przykład opowiadań o Pirxie (zwłaszcza Ananke, przenoszącego na Marsa realia typowej socjalistycznej inwestycji) czy złożonej relacji intelektualiści–władza w Głosie Pana, a przede wszystkim opowiadania Profesor A. Dońda.

Ale to właśnie moje peerelowskie uwarunkowanie sprawia, że nieufnie odnoszę się do opisów Drugiej Rzeczypospolitej tak entuzjastycznych jak powyższy fragment Wysokiego ­Zamku.

Lem twierdzi, że nigdzie indziej nie widział wystaw urządzanych z „takim rozmachem”. Pisał te słowa już po pierwszych podróżach po Europie, ale te były dość skromne. Nie znał legendarnych wystaw londyńskiego Harrodsa ani sklepów z nowojorskiej Piątej Alei. Czy gdyby je zobaczył, podtrzymałby swój zachwyt wystawami przedwojennego Lwowa?

Gdy wreszcie odwiedziłem Lwów, by szukać tu śladów po Lemie – uwierzyłem pisarzowi. To był mój pierwszy przyjazd do tego miasta. Spodziewałem się przede wszystkim, że nie znajdę tych śladów zbyt wiele, bo co mogło po tylu latach zostać z przedwojennego Lwowa? Z lewobrzeżnej Warszawy ostała się przecież na dobrą sprawę tylko siatka ulic, też zresztą mocno zmodyfikowana.

Nie szkodzi, uwielbiam wyprawy do miejsc, które nie istnieją. Zrobiłem z tego nawet coś w rodzaju minispecjalizacji quasi-reporterskiej. Drogi, których już nie ma na mapie, miasta, których na niej nigdy nie było, ale umieściła je tam fantazja pisarza czy filmowca – w myśl buddyjskiej maksymy „sama podróż jest nagrodą” lubię tam jechać, nawet jeśli wiem, że nie ma po co.

Pojechałem do Lwowa, zaopatrzony w Przewodnik po Europie, tom I: Europa Wschodnia i Środkowa (Rosya, Austro-Węgry, Niemcy i Szwajcarya) doktora Mieczysława Orłowicza z roku 1914 – książkę, z którą uwielbiam zwiedzać Mitteleuropę. Orłowicz pisze o Lwowie tak:

Lwów. Dawna stolica Rusi Czerwonej, założony w XIII wieku, za panowania Kazimierza Wielkiego przechodzi pod panowanie Polski. Obecnie główne miasto Galicyi, siedziba namiestnika, sejmu krajowego, arcybiskupa łacińskiego, metropolity unickiego i arcybiskupa obrządku ormiańskiego. Mieszkańców liczy Lwów 210.000, w tem Polaków 120 tys., Żydów 60.000, Rusinów 25.000, Niemców 5.000. Wrażenie robi Lwów zupełnie nowoczesne – budynków starszych niż XVII w. bardzo mało.

Ku swojemu zdumieniu odkryłem, że Lwów prawie w ogóle się nie zmienił od roku 1939 – a nawet od 1914. Można się poruszać na podstawie planu miasta sprzed stu lat: większość budynków stoi tam, gdzie stała.

Budynki, które doktor Orłowicz nazywał „zupełnie nowoczesnymi”, to przede wszystkim austro-węgierska secesja. W zaborze austriackim Lwów, jako „siedziba namiestnika” i stolica całej Galicji, przeżył boom demograficzny, gospodarczy i urbanistyczny. Większość budynków w centrum pochodzi więc z XIX wieku, secesja jest tutaj tak piękna, że robi wrażenie nawet na kimś, kto dobrze zna Wiedeń i Kraków.

Jurij Andruchowycz, pisząc osobiste posłowie do agorowej edycji dzieł zebranych Lema w 2009 roku, skupiał się na tym, co się od 1939 roku w tym mieście zmieniło. Wymienia opisane przez Lema miejsca, których już nie ma – pasaż Mikolascha, sklep z zabawkami Klaftena i kiosk ze słodyczami Kawurasa. Znakomita większość ulic i budynków jednak się zachowała, często nawet wygląda tak jak przed wojną (bo od dwóch dekad Polska i Europa łożą znaczne sumy na renowację lwowskich zabytków).

Uzbrojony w plan miasta dołączony do przewodnika doktora Orłowicza, odtwarzam codzienną trasę Lema od jego domu (Brajerowska 4) do gimnazjum (Podwale 2). To ulice: Brajerowska, Podlewskiego, Jagiellońska, Legionów, pasaż Andriollego, Rynek, Ruska, Podwale, Czarnieckiego. Dziś odpowiednio: Lepkiego, Hrebinki, Hnatiuka, prospekt Swobody, pasaż Andreolli, Rynok, Ruska, Pidwalna. Nawet nie wszystkie nazwy się zmieniły!

*

Mijam piękną, zdobioną egipskimi motywami kamienicę Maurycego Allerhanda, przedwojennego prawnika, jednego z twórców polskiego prawa cywilnego, którym posługujemy się do dzisiaj. Podziwiam Ogród Jezuicki (dziś park Iwana Franki) widniejący na horyzoncie. Przecinam prospekt Swobody, bulwar, który wygląda tak, jak chciałyby wyglądać krakowskie Planty, ale brak im rozmachu. Mijam Rynek i jego niezwykły ratusz, którego architektura nie podobała się doktorowi Orłowiczowi („brzydki, czworograniasty w stylu biurokratycznym z r. 1820, z wieżą 65 m. wysoką”), ale jak dziś widać, dobrze zniósł próbę czasu.

Łatwo wyobrazić sobie przedwojenny Lwów – wystarczy udawać, że nie widzi się współczesnych samochodów, a za to więcej się widzi przedwojennych szyldów, które i tak wszędzie wyłażą spod tynku. Mijam sklep, który oferował COŚ „aparatów kościelnych, srebra, bronzu itp.”. Nie wiem, co konkretnie z tymi aparatami tam robiono (skup? sprzedaż? naprawa? wszystko naraz?), bo ten płat tynku jeszcze nie odpadł, więc nadal jeszcze skrywa swój sekret.

Z innego sklepu tynku odpadło już dość, by domyślić się, że to był przed wojną obuwniczy, widać bowiem litery „obuwie włosk”, „gumowce” i „przyjmujemy wszelkie reperacje”. Naprzeciwko kamienicy Lemów według Wysokiego Zamku miała być wypożyczalnia książek, ale z tego, co na razie wyszło spod tynku, wygląda to raczej na cukiernię – widać słowa „lody, woda sodowa”, z odsłoniętych fragmentów liter można się też już domyślić kolejnego napisu: „kawa, czekolada”.

Być może ten lokal łączył obie funkcje, podobnie jak modne dziś w Polsce księgarniokawiarnie. Oferta słodyczy musiała być jednak marna, skoro Lem miał ją pod samym nosem, a jednak w Wysokim Zamku o niej nie pisze.

Poetycko opisana cukiernia Zalewskiego nie jest już cukiernią, tylko barem z ukraińskiej sieci Puzata Chata – to taki lepszy fast food, w którym dania zamawia się przy ladzie, ale je się przy stoliku, z talerzy i normalnymi sztućcami. Trochę jak w stołówce zakładowej, tyle że dobór dań inspirowany jest ukraińską kuchnią domową.

Podczas pierwszej radzieckiej okupacji w znacjonalizowanym lokalu Zalewskiego urządzono pokazową cukiernię, demonstrującą najlepsze ciastka produkowane w Moskwie (podobno w samej Moskwie niedostępne dla zwykłego człowieka). Podczas okupacji niemieckiej działała tam kawiarnia istniejącej do dzisiaj sieci Julius Meinl, oczywiście nur für ­Deutsche7. Po wojnie zaś zawsze była tam taka czy inna kawiarnia lub restauracja.

W oknach nie ma już dzieł „Rubensów cukiernictwa”, ale same okna do dzisiaj olśniewają secesyjnym przepychem. Ręcznie kute ornamenty, lśniący mosiądz, mozaiki, marmury – nowy właściciel wszystko odczyścił i przywrócił pierwotną świetność. Nawet w Wiedniu niewiele znajdziemy tak pięknych przykładów secesji. Można zrozumieć, dlaczego Lem, gdy po raz pierwszy zobaczył Wiedeń, opisywał go jako „bardzo powiększony Lwów”8.

Odnowiono też gmach gimnazjum, do którego chodził Lem. Dziś jest to szkoła numer 8, wtedy państwowe gimnazjum numer 2. Szkoła w 2018 roku będzie świętowała dwieście lat praktycznie nieprzerwanego działania w tej samej siedzibie i w podobnej formule – rzecz rzadko spotykana w naszym regionie Europy. Ile szkół w Polsce może to o sobie powiedzieć?

Gimnazjum założono w zaborze austriackim jako szkołę dla dzieci austriackich urzędników (i tak jest opisane w przewodniku doktora Orłowicza). W niepodległej Polsce zmieniono mu nazwę, ale naturalnie nadal istniało zapotrzebowanie na elitarną szkołę z rozszerzonym programem języka niemieckiego.

Szkoły nie zlikwidowali niemieccy okupanci – komu jak komu, ale im rozszerzony niemiecki nie przeszkadzał. Jej działalność była potrzebna także po wojnie, w Związku Radzieckim. Przy całej opresyjności tego systemu zawsze jednak kładziono w nim nacisk na naukę języków obcych – gdzieś w końcu trzeba było szkolić przyszłych szpiegów. I wreszcie nadal potrzebna jest taka szkoła na wolnej Ukrainie, a zwłaszcza w jej najbardziej prozachodnim mieście.

Gdyby miasto sprowadzać tylko do stojących w nim budynków, Lwów wygląda na miejsce cudownie ocalone od przekleństw Europy Środkowo-Wschodniej, przez którą w XX wieku parokrotnie przechodziły fronty I i II wojny światowej, a do tego jeszcze drobniejszych konfliktów, jak wojna bolszewicka czy rywalizacja nowo utworzonych państw o wytyczenie granic. Wiele miast, jak choćby moją Warszawę, równano przy tym z ziemią. Lwów ocalał.

A raczej ocalałby, gdyby miasto to były tylko budynki. Te Lwów zachował, stracił za to swoje zasoby ludzkie. Po 1945 roku komunistyczne władze wygnały Polaków i przeprowadziły czystki wśród Ukraińców. Wcześniej z miasta uciekli Niemcy, którzy przedtem zdążyli wymordować prawie wszystkich Żydów. Zapewne po części dlatego tak dobrze zachowały się nieruchomości. Nie było ich nawet komu dewastować. Siedemdziesiąt lat temu Lwów był miastem pięknie zachowanych pustostanów.

Patrząc na te budynki, zrozumiałem, że doszukując się jakiejś zagadki w decyzji Samuela Lema, który po 1918 roku postanowił powiązać los swój i swojej rodziny ze Lwowem i z Polską na dobre i na złe, uległem złudzeniu poznawczemu, które historycy nazywają prezentyzmem. To ocenianie decyzji podejmowanych w przeszłości z wykorzystaniem wiedzy, którą mamy w teraźniejszości.

Ja już wiem, jak złe miało być to „na złe”. Czterdziestoparoletni, a więc obdarzony sporą życiową mądrością doktor Samuel Lem widział przede wszystkim owo „na dobre”. Tu się zakochał, tu miał gdzie mieszkać, tutaj mógł kontynuować pracę naukową i medyczną. Tutaj mieszkało jego starsze rodzeństwo, a także podstarzali i wymagający opieki rodzice, którzy zmarli niedługo przed narodzinami Stanisława Lema.

Mój prezentyzm sprawia, że chciałbym wskoczyć na Lemowski chronocykl, żeby udzielić Samuelowi porady życiowej, która z dzisiejszej perspektywy wygląda najrozsądniej: uciekaj stąd. Zabierz narzeczoną i zaczynaj wszystko od zera w jakimś mieście, którego nie dotknie wojna. Najlepiej pojedź szlakiem zhańbionego krewnego do Stanów, ale jak tam się nie da, to do Meksyku, Buenos Aires, Londynu choćby – gdziekolwiek, dokąd nie dotrą czołgi Hitlera i Stalina. Jeśli tego nie zrobisz, i tak będziesz wszystko zaczynać od zera, ale dużo później, w Krakowie, zniedołężniały i schorowany, akurat w wieku, w którym każdy wolałby już przejść na emeryturę.

W 1918 roku Lwów był terenem walk między Rzecząpospolitą Polską a Zachodnioukraińską Republiką Ludową. To było efemeryczne państwo, któremu nigdy nie udało się ustalić swoich granic ani zdobyć uznania międzynarodowego. Dorobiło się przynajmniej flagi – która dziś dumnie powiewa przed siedzibą władz obwodu lwowskiego, razem z flagą ukraińską i europejską. Siedziba mieści się w tym samym budynku, który dla siebie zbudowali austriaccy zaborcy – opodal Lemowskiego gimnazjum z rozszerzonym niemieckim.

Polskość Lwowa została ustalona dopiero w maju 1919 roku – na tydzień przed ślubem Samuela i Sabiny Lemów! – gdy do miasta wkroczyła armia Hallera, przerywając ukraińskie oblężenie. Armia była zdominowana przez endeków, jej wkroczeniu towarzyszyły antyżydowskie ekscesy, które historycy sprzyjający endekom nazywają „poszukiwaniem żydowskich snajperów strzelających do Polaków”, reszta zaś – po prostu pogromem.

Czy to tylko mój prezentyzm, że widzę w tym wszystkim zapowiedź dużo straszniejszych wydarzeń, które rozegrają się w tym samym mieście dwie dekady później? Co czuł Samuel Lem, który już raz doświadczył oblężenia Przemyśla, kiedy Ukraińcy okrążyli Lwów i przez pewien czas miasto było odcięte od elektryczności i zaopatrzenia? Czy opisywany przez Stanisława Lema ślad po zabłąkanej kuli, blizna na jednym z okien kamienicy przy Brajerowskiej, nie był dla jego ojca wystarczającą przestrogą? A może jednak, jak wielu sobie współczesnych, uważał, że to wszystko przejściowe spazmy porodowe, z których rodzi się Polska – potężna, betonowa i niewzruszona. To, co my nazywamy I wojną światową, dla niego było Wielką Wojną i – jak wielu jemu współczesnych – nie spodziewał się, by miała się ona powtórzyć.

Przez większość życia Stanisław Lem niechętnie mówił na temat rodziców, zapewne przede wszystkim dlatego, że wdając się w najprostsze szczegóły, jak choćby ujawnienie imienia ojca, poruszyłby w końcu kwestię swoich żydowskich korzeni.

Ten temat zaś był dla Stanisława Lema całkowitym tabu. Nigdy nie poruszał go publicznie, a i prywatnie właściwie też nie, robiąc bardzo rzadkie wyjątki – trzy, o których mi wiadomo, to korespondencja z angielskim tłumaczem Michaelem Kandlem oraz prywatne rozmowy z Janem Józefem Szczepańskim i Władysławem Bartoszewskim.

Ta niechęć do rozmowy o pochodzeniu nie tłumaczy jednak, dlaczego rodzice są we wspomnieniach Lema – by użyć zwrotu z Lemowskiego opowiadania o smokach – nieobecni na dwa różne sposoby. O ojcu dowiadujemy się mimo wszystko kilku rzeczy (kim był z zawodu, jakie miał zainteresowania, jakie miał usposobienie, nawet że podobał mu się Szpital Przemienienia, a Astronauci już niespecjalnie). O matce nie wiemy nawet tego.

Strzępki informacji odnajdziemy w książkach Beresia, Fiałkowskiego i Tomasza Lema (który nie zdążył poznać dziadka Samuela, ale pamięta z dzieciństwa babcię Sabinę, którą nazywał od jej krakowskiego adresu „babcią Bonerowską”).

Beresiowi Lem mówił tak:

Matka pochodziła z bardzo ubogiej rodziny z Przemyśla, więc małżeństwo mojego ojca wśród jego krewnych uchodziło za wręcz morganatyczne. Rodzina ojca nieraz dawała mojej matce w różny sposób do zrozumienia, że w tym fakcie jest coś niestosownego.

Cóż, moja matka nie miała właściwie żadnego fachu i była po prostu gospodynią domową. Nasze stosunki były nader poprawne, niemniej zawsze lgnąłem bardziej do ojca i pewnie dlatego wywarł silniejszy wpływ na moją osobowość, co zresztą widać po moich zainteresowaniach. Matka oczywiście zawsze była w domu, cerowała moje skarpetki, zajmowała się mną, ale nigdy nie stała się moim powiernikiem. Tę rolę pełnił ojciec. I chociaż był bardzo zajęty, wysoko ceniłem sobie te małe kąski czasu, które wyrywał dla mnie kosztem swojej pracy9.

Fiałkowskiemu Lem opowiedział kapitalną anegdotę rodzinną:

Kiedy ojciec trafił do niewoli, matka moja tak była niezadowolona z przedłużającego się pobytu w rosyjskim obozie jenieckim, że pojechała do Wiednia, do Katarzyny Schratt, przyjaciółki cesarza Franciszka Józefa, prosić, by cesarz ponad frontami zwrócił się do cara o zwolnienie mojego taty. Pani Schratt przyjęła matkę bardzo grzecznie, ale oczywiście nic z tej audiencji nie wynikło. Ojciec zawsze się bardzo śmiał z tego, że jego narzeczona uznała sprawę ich zawieszonego ślubu za tak ważną10.

Na koniec zaś Tomasz Lem pisze:

Jego żona Sabina nie otrzymała wyższego wykształcenia, toteż Samuel Lem popełnił swoisty edukacyjny mezalians – zapewne z miłości. Babcia olśniła go urodą. Z czasem okazało się, że charakter miała trudny i dziadek sporo się z jej powodu nacierpiał. Podobno do jej ulubionych zajęć należało osobiste odbieranie czynszu od lokatorów dziadkowej kamienicy, co jednoznacznie i niezbyt przychylnie określiło stosunek mieszkańców do kamieniczniczki11.

Na podstawie tych okruchów wspomnień można więc chyba wywnioskować, że Sabina, młodsza o trzynaście lat od Samuela, była osobą, która nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Jeśli strzała Amora połączyła ją z tak atrakcyjną partią, to nie pozwoliłaby byle komu, by ich rozłączył. Car nie car, wojna nie wojna, rewolucja nie rewolucja. A co dopiero jakieś (prezentystyczne) wątpliwości, czy Lwów po I wojnie światowej był dobrym miejscem na założenie rodziny.

Żeby jednak w ogóle do tego ślubu doszło, Samuel Lem musiał, po pierwsze, przeżyć tę wojnę – a więc najlepiej dostać się odpowiednio wcześnie do niewoli – a po drugie, z tej niewoli wrócić cały i zdrowy. Ani jedno, ani drugie nie było wcale oczywiste, o czym świadczą dalsze wspomnienia (u Fiałkowskiego):

Gdyby nie rodzina, która go fikcyjną depeszą z frontu włoskiego ściągnęła do domu, zginąłby niechybnie, bo okopy, gdzieś nad Piawą, w których jego oddział się znajdował, Włosi wkrótce zatopili. Straszne hekatomby się tam odbywały.

Z frontu włoskiego Samuel Lem trafił do twierdzy Przemyśl. Tak przynajmniej to wygląda w relacji Stanisława Lema, acz ta relacja wygląda na trochę podkoloryzowaną. Nie można było trafić z frontu włoskiego do Przemyśla z tej prostej przyczyny, że Przemyśl poddał się Rosjanom 22 marca 1915 roku, a Włosi wypowiedzieli wojnę Austro-Węgrom dwa miesiące później.

Krótko mówiąc, ojciec Stanisława Lema mógł najwyżej stacjonować w garnizonie strzegącym pokojowej granicy z – wówczas jeszcze sojuszniczymi – Włochami, ale nie mógł być na „froncie włoskim”. To zresztą logiczne: gdyby rodziny żołnierzy i oficerów I wojny światowej mogły ściągać swoich najbliższych „fikcyjnymi depeszami” z frontu – wojna skończyłaby się dużo wcześniej.

Jedno jest pewne: w marcu 1915, po kapitulacji twierdzy Przemyśl, Samuela Lema wywieziono do obozu w Turkiestanie. Znów u Fiałkowskiego:

Ojciec opowiedział mi też, że za honorową postawę Rosjanie pozwolili im iść do niewoli z szablami u boku; na pierwszej stacji za Przemyślem już im jednak ten przywilej odebrano. W obozie w Turkiestanie przyczepił się do ojca piesek, który otrzymał imię Sralik – oficerowie spali we wspólnej sali i pies robił kupki pod wszystkimi łóżkami, z wyjątkiem łóżka mojego ojca. Kiedy ojciec wrócił do Lwowa, cesarstwo austro-węgierskie jeszcze istniało i dostał Goldenes Verdienstkreuz am Band der Tapferkeitsmedaille, czyli Złoty Krzyż Zasługi na Wstędze Metalu za Odwagę. Jako małe dziecko chętnie się nim bawiłem – pozwalano mi na to.

Żeby wrócić do Lwowa, Samuel Lem musiał jeszcze przeżyć w Rosji rewolucję, podczas której austriackich oficerów rozstrzeliwano bez sądu po prostu za niesłuszne pochodzenie klasowe. Znów u Fiałkowskiego czytamy, że w połowie drogi między Turkiestanem a Lwowem, w nienazwanym „małym miasteczku na Ukrainie”, doktor Samuel Lem został pojmany przez czerwonych i gdy ci go prowadzili na rozstrzelanie, życie uratował mu „pewien żydowski fryzjer, który znał ojca ze Lwowa, a tutaj golił miejscowego komendanta i ten jego prośby o zwolnienie ojca wysłuchał”.

Miłośnik prozy Stanisława Lema, gdy czyta o wojennych perypetiach jego ojca i wszystkich korzystnych zbiegach okoliczności, które doprowadziły do jego ślubu z matką pisarza, ma automatyczne skojarzenie z biografią fikcyjnego Lemowskiego bohatera, profesora Cezara Kouski. Kouska to autor jednej z nieistniejących książek „zrecenzowanych” przez Lema w Doskonałej próżni.

Praca Kouski, zatytułowana De impossibilitate vitae, jest anty­autobiografią. Kouska opisuje w niej nie tyle swoje życie, ile jego skrajnie niskie prawdopodobieństwo. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie zbiegi okoliczności, które musiały zajść, żeby jego rodzice się zakochali, pobrali i sprowadzili na świat przyszłego czeskiego filozofa, to się po prostu nie mogło wydarzyć.

Widzimy tu wiele znajomych elementów. Profesor Kouska jest najwyraźniej rówieśnikiem Stanisława Lema, jego rodzice (co charakterystyczne, znów pozbawieni imion) też robią wrażenie rówieśników Samuela i Sabiny Lemów. Tyle tylko, że oni wskutek wojennej zawieruchy wylądowali w końcu w Pradze, co Kouska już uważa za mało prawdopodobne, bo jego ojciec – tak jak ojciec Stanisława Lema – był w 1914 roku w drodze do Lwowa, gdzie jego z kolei rodzice upatrzyli mu żonę „ze względu na zgodność interesów”.

Tak jak ojciec Lema, Kouska senior służył jako austro-węgierski lekarz wojskowy w Przemyślu, w którym w ogóle by się nie znalazł, gdyby nie wojna. Tutaj zakochał się od pierwszego wejrzenia w dziewczynie, która go poznała tylko dlatego, że pomyliła drzwi w szpitalu.

Jak przystało na filozofa analitycznego, profesor Kouska „miłość od pierwszego wejrzenia” rozkłada na czynniki pierwsze i stwierdza (nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie – czytamy wszak recenzję, nie samą pracę), że powodem owego coup de foudre był charakterystyczny „uśmiech Mony Lisy”. Uśmiech ten wziął się ze zmieszania chromosomów „tego jurnego paleopiteka i tej czwororękiej praczłowiekini”, którzy spółkowali „pod drzewem eukaliptusowym, które rosło tam, gdzie dziś jest Mala Strana w Pradze”.

Z tego aktu zapłodnienia wzięło się „to sprzężenie genowych locusów, które przenosząc się przez następnych 30 000 generacji”, wytworzyło układ mięśni odpowiedzialny za ten uśmiech. Ale przecież gdyby uciekająca czwororęka nie potknęła się o korzeń eukaliptusa, nie byłoby aktu. A eukaliptus rósł właśnie tutaj, a nie gdzie indziej, bo 349 tysięcy lat temu wielkie stado mamutów opiło się zasiarczonej wody z Wełtawy i właśnie tutaj dopadło je masowe wypróżnienie. Woda zaś była zasiarczona z powodu przesunięcia się dwa i pół miliona lat temu głównej geosynkliny tatrzańskiego górotworu. To zaś cofa nas do upadku meteorytu z roju Leonidów, który zapoczątkował te ruchy tektoniczne – i tak dalej… Zresztą streściłem tutaj zaledwie niewielki fragment.

Podobieństwa między losem pisarza i jego bohatera są na tyle intrygujące, że zaryzykuję pewną hipotezę: być może to jedna z tych sytuacji, gdy Lem w utworze pozornie dalekim od autobiograficzności coś nam jednak chce powiedzieć o sobie. Poza Lwowem i Przemyślem mamy tu jeszcze inne elementy wspólne. Rodzina lekarza wojskowego spogląda na jego romans nieprzychylnie, na szczęście różne sploty okoliczności sprawiają, że ta niechęć ostatecznie przestaje mieć znaczenie. Pojawia się tutaj też front włoski, ale ginie na nim kapitan Miśnia – jeden z rywali Kouski seniora, który miał nawet większe szanse, ale wyeliminował go „granat kalibru 22 mm”, połączony z ówczesnym brakiem antybiotyków (jak zauważa Kouska: gdyby penicylinę wynaleziono wcześniej, również by nie przyszedł na świat).

Jeśli spojrzeć na ten apokryf jako na utwór fabularny, a nie jako na przewrotny quasi-esej na temat rachunku prawdopodobieństwa i statystyki, wyjdzie nam coś w gruncie rzeczy przypominającego komedie romantyczne Richarda Curtisa. Na przekór przeważającym okolicznościom Bill Nighy i Emma Thompson jednak w finale wymienią pocałunek.

Tekst powstał na początku lat siedemdziesiątych, w okolicach pięćdziesiątych urodzin Lema, gdy jego syn Tomasz miał mniej więcej trzy lata. Z listów, które w tym czasie pisarz wysyłał do przyjaciół i współpracowników, przebija uczucie ogromnego szczęścia i radości, jakie dają mu żona i dziecko.

Zarazem jednak w listach z tego okresu ciągle musi się tłumaczyć, dlaczego nie chce mu się już pisać fantastyki. Ryzykując, że wyjdzie mi teraz teza słodka niczym Ryan Gosling wyrzeźbiony z marcepanu, powiedziałbym, że Lema fenomen miłości, tej niezwykłej siły, silniejszej od wojen światowych i ruchów górotworu, fascynował wtedy po prostu bardziej od lotów kosmicznych. I na swój przedziwny i przewrotny sposób przedstawił nam miłość Samuela i Sabiny jako romantyczną tragikomedię.

Nowe zainteresowania mogą być przyczyną, dla której Lem zaczął więcej myśleć o swoich rodzicach. Był jeszcze drugi powód: w tym okresie wspomniany Michael Kandel – który z kolei z perspektywy „betonowo niewzruszonego” Manhattanu nie był chyba nawet w ogóle świadom tego, jak bolesne tabu poruszył w swoich listach – otworzył Lema na szczerą rozmowę o rodzicach i dalszych krewnych. W 1972 roku więc Lem pisze: „Z wyjątkiem moich rodziców całą rodzinę moją Niemcy wybili (głównie gaz – obozy śmierci)”12, a w kolejnych listach podaje coraz więcej szczegółów o samej okupacji.

Co wiadomo o szczęśliwym dzieciństwie Stanisława Lema, czyli o czasach, w których był „potworem” – jak sam to ujmuje na początku drugiego rozdziału Wysokiego Zamku? Był dziec­kiem późnym i jedynym. Z dokumentów wynika, że przyszedł na świat, gdy doktor Samuel Lem miał czterdzieści dwa lata, 12 września 1921 roku. Rzeczywistą datą był prawdopodobnie 13 września – wpisano wcześniejszy dzień, by uniknąć pecha)13.

Był rozpieszczany nawet jak na dzisiejsze standardy: „Jadać godziłem się, kiedy ojciec, stojąc na stole, na przemian otwierał i zamykał parasol, albo znów karmić można mnie było tylko pod stołem” – pisze w Wysokim Zamku. To zdumiewające, że ojciec miał na to czas, skoro jednocześnie Lem konsekwentnie podkreśla, że był laryngologiem wziętym, a więc przepracowanym. „Pracował i w klinice, i w kasie chorych, i praktykę miał w domu” – mówi Lem Fiałkowskiemu i wyjaśnia, że przez to ojciec był „nerwowcem”: „Opowiadano, że gdy doktor Lem na trzecim piętrze krzyczy, wyrzucając pacjenta za drzwi, słychać nawet na dole”.

Do tej anegdoty odniosę się z odrobiną sceptycyzmu. Jest sprzeczna z tym, że w innych miejscach Lem opisuje swojego ojca jako dżentelmena o manierach staroświeckich, przedwojennych – i to sprzed I, a nie II wojny światowej. Trudno mi uwierzyć w doktora Samuela Lema wyrzucającego pacjenta za drzwi, w dodatku w awanturze na całą kamienicę, bo przecież rozchodziłyby się o tym plotki po mieście i przestaliby do niego tak tłumnie walić pacjenci. Za to przeczytawszy wiele wywiadów i listów Lema, zauważyłem, że potrafił on nabierać swojego rozmówcę, opowiadając mu de facto o sobie, ale tak, jakby mówił o kimś innym. A akurat opowieści o tym, że kiedy sam Stanisław Lem awanturował się w jakiejś redakcji o zaleg­łe honorarium albo błędy zawinione przez chochlika drukarskiego, to niosło się na kilka pięter, słyszałem z wielu źródeł.

Natomiast w to, że Samuel Lem był przepracowany, wierzę bez zastrzeżeń, bo ze wspomnień Lema wyłania się obraz dzieciństwa szczęśliwego, ale jednak trochę smutnego. Szczęśliwego, bo rodzice (głównie ojciec) chętnie spełniali wszystkie zachcianki chłopca. Smutnego, bo najwyraźniej nie mieli kiedy się nim zajmować i wiele czasu spędzał w samotności.

Stąd wczesne zabawy, które w innej rodzinie skończyłyby się jakąś gniewną reprymendą – ale przede wszystkim by do nich nie doszło, bo to ewidentnie zabawy dziecka przedwcześnie puszczonego samopas. W Wysokim Zamku czytamy: „Z wyciąganych ze szaf ubrań ojca budowałem manekiny na fotelach i krzesłach, w wielkim trudzie napychając im zwiniętymi w rulony pismami rękawy, a do środka pakując, co wpadło do ręki”. Staszek pasjami niszczył też zabawki, którymi rodzina obdarowywała go być może po to, by dał spokój ubraniom: „Kalejdoskopami, które rozprułem, można by chyba obdarować cały sierociniec, a przecież wiedziałem, że w nich nic nie ma, prócz garści kolorowych szkiełek”, „Lampę magiczną firmy Pathé z francuskim emaliowanym kogutem musiałem obrabiać ciężkim młotkiem, a grube soczewki obiektywu długo opierały się jego ciosom. Mieszkał we mnie jakiś bezmyślny, wstrętny demon zniszczenia; nie wiem, skąd się wziął, tak samo, jak nie wiem, co się z nim później stało”.

Jako ojciec trochę orientuję się w tej demonologii, więc wiem, że imię tego potwora to po prostu Nuda. Odchodzi, gdy dziecko się czymś wreszcie zainteresuje.

Kilkuletni Staszek sam nauczył się czytać, początkowo odcyfrowując napisy dookoła siebie, choćby zagadkowy nagłówek dyplomu lekarskiego swojego ojca: SUMMISAUSPICIISIMPERATORISACREGISFRANCISCIIOSEPHI… (który to dyplom bardzo go intrygował, bo lakowa pieczęć przypominała torcik). I tak odszedł demon zniszczenia, zastąpiła go żądza czytania. „Prawdę powiedziawszy, czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce”, mówi Fiałkowskiemu. Ojciec zapewne próbował wpływać jakoś na te lektury, bo na przykład podarował czternastoletniemu Staszkowi „pełne wydanie Słowackiego”14. Chłopiec jednak wolał książki o nauce, technice i medycynie (miał ich pełno w domu), a także przygodowe, w rodzaju Karola Maya czy Stefana Grabińskiego, którego wiele lat potem przypomniał polskim czytelnikom.

W mundurku gimnazjalnym, Lwów 1930

Uzbrojony w podstawową wiedzę na temat nauki i techniki, Lem zastąpił demona zniszczenia demonem kreacji. Odtwarzał własnoręcznie maszyny, o których czytał w książkach popularnonaukowych lub które kupował z kieszonkowego i oszczędności: induktor Ruhmkorffa, maszynę Wimshursta, generator Tesli. Wszystkie te urządzenia mają niewielką wartość praktyczną, ale spektakularne działanie. Pozwalają na generowanie wysokiego napięcia, mierzonego w tysiącach i dziesiątkach tysięcy woltów, ale o tak znikomym natężeniu, że można spokojnie pozwolić się bawić dziecku, nie zrobi sobie krzywdy. W ciemnym pomieszczeniu można za to podziwiać wyładowania elektryczne i czuć się niczym Zeus Gromowładny.

Ponadto Lem zapełniał zeszyty projektami własnych wynalazków, takich jak: rower z napędem na przednie koło, samolot o napędzie parowym (do produkcji pary wykorzystujący światło słoneczne), silnik spalinowy z kamieniami od zapalniczek zamiast świec zapłonowych i przekładnię planetarną, którą wprawdzie przed Lemem wymyślili starożytni, ale on tego nie wiedział i tym bardziej nie wiedział, że ten wynalazek miał już nazwę. Większość tych rzeczy prawdopodobnie nie miała sensu i nigdy by nie zadziałała. Wśród nich było, według słów samego Lema, „kilkanaście pomysłów na perpetuum mobile”. Część może miałaby jakiś sens, gdyby je dopracowano – od szkicu ołówkiem w „zeszycie z wynalazkami” do rysunku technicznego, na którego podstawie można by sporządzić konkretny prototyp, jest jeszcze kawał drogi.

Niewątpliwie wszystkie miały jednak wpływ na późniejszą prozę Lema. Gdy Lem opisuje jakieś maszyny, z którymi borykają się jego bohaterowie, jest w tym zmysłowy, namacalny konkret, którego często brak w książkach science fiction innych autorów. Pilota Pirxa, któremu kabelek fonii pomylił się z grzejnym, „na szczęście miały różny gwint, ale o pomyłce przekonał się dopiero, gdy zaczęły bić na niego siódme poty”, może wymyślić tylko pisarz, który naprawdę coś samodzielnie wykonywał, naprawiał albo modyfikował i biły na niego siódme poty od niepasujących gwintów. U wielu pisarzy astronauci jakoś tak po prostu podłączają urządzenie i ono od razu działa.

Wpływ na prozę dorosłego Lema miała też prawdopodobnie inna zabawa z dzieciństwa – słynne „imperium legitymacyjne”. Inspiracją do niego były zapewne wcześniejsze zabawy, gdy jeszcze niezbyt piśmienny Staszek buszował po mieszkaniu rodziców i oglądał ojcowski dyplom oraz zawartość skrzyni z dokumentami po nieżyjących dziadkach (poprzednich właścicielach kamienicy przy Brajerowskiej). Były tam banknoty, które wskutek hiperinflacji straciły jakąkolwiek wartość.

Jakaś niezrozumiała historia wydarzyła się nad owymi pieniędzmi, pozbawiając je nagle wszechmocy. Gdyby mi ich chociaż nie chciano dawać, może uwierzyłbym w to, że resztka potęgi, gwarantowana cyframi, pieczęciami, znakami wodnymi, portretami w owalu mężów koronowanych i brodatych, pozostała w nich i tylko śpi do czasu. Ale mogłem z nimi robić, co chciałem, i dlatego budziły tylko wzgardę, jaką zwykle odczuwa się wobec świetności, która jako prawdę ostateczną objawiła pustkę.

Otarłszy się o zagadkę tego, że cyfry, pieczęcie i znaki wodne czasem mają moc, a czasem jednak nie, Staszek Lem zaczął się bawić w samodzielne produkowanie dokumentów. Wielu mistrzów fantastyki w okresie wczesnonastoletnim rysuje mapy nieistniejących krain i drzewa genealogiczne fikcyjnych dynastii. Później sięgają do tego w dorosłej twórczości, jak choćby Tolkien. Lem nie kreślił map, nie wymyślił chyba nawet nazwy dla swojej Nibylandii. Ale wymyślił jej biurokrację. Produkował wielobarwne legitymacje, zszywane srebrną nicią wyprutą ze szkolnej tarczy i perforowane zębatką z budzika.

Co to były za legitymacje? Wszelkiego rodzaju – obdarzające określoną władzą terytorialną, mniej lub bardziej ograniczoną, drukowałem też ręcznie nadania, tytuły, specjalne uprawnienia i przywileje, a na blankietach wydłużonych – różne rodzaje książeczek czekowych czy też obligacji, równoważne kilogramom kruszcu, przeważnie platyny i złota, lub asygnaty na kamienie szlachetne. Stwarzałem dowody osobiste wielkorządców, poświadczałem tożsamość cesarzy i monarchów, przydawałem im dostojników, kanclerzy, z których każdy mógł się na pierwsze żądanie wylegitymować, rysowałem w znoju herby, wystawiałem przepustki nadzwyczajne, zaopatrywałem je w klauzule pełnomocne, a ponieważ miałem dużo czasu, legitymacja ukazała mi kryjącą się w niej otchłań.

Tu widać więc z kolei początki paraprawnej fantastyki Lema, wszystkich tych opowiadań, w których Trurl pokonuje złą kometę, stosując „metody zdalne, archiwalne i przez to zupełnie fatalne” (zalewając ją serią pism typu: „powstrzymanie się Obywatela, jako sprzeczne z paragrafem 199 ustawy z dnia 19 XVII br., stanowiąc epsod meniętny, powoduje ustanie świadczeń oraz desomowanie”), albo w których parlamentarzyści przy użyciu „ustawy Mac Flacona–Glumbkina–Ramphorneya–Hmurlinga–Piaffki–Snowmana–Fitolisa–Birmingdraqua–Phootleya–Caropki–Phalseleya–Groggernera–Maydanskiego” próbują uregulować konsekwencje prawne działania pralek ze sztuczną inteligencją. Na początku była dziecięca refleksja: jak to jest, że czasem dyplomy lekarskie wydaje się pod auspicjami cesarza Franciszka Józefa, a czasami prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, i kto lub co właściwie o tym decyduje (w legitymacyjnym imperium ta jedna kwestia pozostawała zawsze otwarta – Lem nigdy nie wyprodukował ostatecznego dokumentu, nadającego wszechmoc: nawet dokumenty wydawane cesarzom uprawniały najwyżej do pobrania ze skarbca ściśle określonej liczby „brylantów wielkości głowy” i niczego ponadto).

Choć Lem swoje wspomnienia z dzieciństwa spisane przez Fiałkowskiego zaczyna od deklaracji: „Chętnie przyjmę, że nie jestem całkiem normalny”, powiedziałbym, że z tych opisów wyłania się właśnie całkiem normalny obraz dzieciństwa dziecka inteligentnego. Owszem, ekscentrycznego, owszem, ewidentnie źle wychowanego, ale kto miał je wychowywać, skoro rodzice po prostu nie mieli dla niego dostatecznie dużo czasu?

W Lemowskich okruchach wspomnień uderza to, że rodzice nie robili z nim rzeczy wprost stworzonych do radosnej, wspólnej zabawy z dzieckiem. Lem pisał na przykład, że dekorował domowe choinki wraz ze wspomnianą nauczycielką francuskiego15. Czemu nie z rodzicami? Nie chcieli się w to włączyć ze względu na żydowskie pochodzenie? Ale przecież bez ich zgody nie byłoby w domu w ogóle żadnej choinki (a zresztą ta tradycja zawsze była mocno zeświecczona). Nawet jeśli wziąć poprawkę na to, że wtedy inaczej traktowano rodzicielstwo niż dzisiaj, brak wspomnień o wspólnych zabawach z rodzicami wygląda dziwnie, tym bardziej że skądinąd nic nie wskazuje, żeby Stanisław Lem był dzieckiem niekochanym czy zaniedbywanym. W każdym razie to wystarczająco wyjaśnia kwestię złego wychowania (a właściwie – jego braku).

Te trzy wielkie pasje dominujące w Wysokim Zamku: cukiernicza, wynalazcza i biurokratyczna nie są czymś nadzwyczajnym ani niespotykanym. Tyle tylko, że chłopcy fantazjujący o fikcyjnych krainach częściej wymyślają mapy, nazwy miast czy choćby imiona władców niż ich zobowiązania do wypłacenia okazicielowi stosu rubinów, ale czym to się tak naprawdę różni choćby od dziecięcych pomysłów Luca Bessona (które potem przekładał on na prawdziwe scenariusze filmowe)?

Pozostałe dziecięce zabawy i pasje są już ujmująco normalne. Lem jako chłopiec uwielbiał puszczać kaczki, uprawiać rozmaite sporty (jeździł z mamą do galicyjskich kurortów narciarskich), podkochiwał się w najrozmaitszych kobietach z otoczenia, w szczególności w służącej, praczce, nauczycielce i tajemniczej dziewczynce widywanej z daleka w Ogrodzie Jezuickim.

Z kilku wzmianek możemy się też domyślić, że był ubóstwiany przez ciotki i wujków. Zarówno doktor Samuel Lem, nazy­wany przez swoich krewnych „Lolkiem”16, jak i jego żona Sabina prowadzili bogate życie towarzyskie. Może dlatego zresztą brakowało im czasu na wychowywanie syna?

Ale tutaj dochodzimy do centralnej zagadki Wysokiego Zamku, czyli do dalszej rodziny Lema. Nawet gdy poznajemy imiona owych wujków i ciotek (a nie zawsze się tak dzieje), ich opis jest dziwnie niekonkretny. Najwięcej dowiadujemy się o „ciotce z ulicy Jagiellońskiej”, siostrze Samuela Lema. Była to Berta Hescheles z domu Lehm. Nie spolonizowała się aż w takim stopniu jak brat; jej syn Henryk Hescheles był umiarkowanym syjonistą, niezwalczającym tych Żydów, którzy się asymilowali w Polsce, ale jednak propagującym ideę pielęgnowania żydowskiej odrębności.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy

I Wysoki Zamek

1 Cytaty z prozy Stanisława Lema podaję na podstawie wydań opisanych w Bibliografii na s. 402–404(chyba że zaznaczono inaczej).

2 Stanisław Lem, Powrót do prajęzyka?, w: tegoż, Lube czasy, Kraków: Znak, 1995.

3 Agnieszka Gajewska, Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM, 2016.

4 Świadczy o tym dokument przechowywany w rodzinnym archiwum – notarialnie poświadczony wyciąg sporządzony w 1953 roku z zaświadczenia wystawionego przez austro-węgierski Urząd Metrykalny Izraelicki we Lwowie; wyciąg ów zaświadcza, że „nazwisko opiewa LEM, a nie LEHM”.

5 Agnieszka Gajewska, Zagłada i gwiazdy…, dz. cyt.

6 Stanisław Lem, list do Michaela Kandla, 6.09.1975.

7 Barbara Mękarska-Kozłowska, Burza nad Lwowem, Warszawa: Polska Fundacja Kulturalna, 1996.

8 Stanisław Lem, list do Władysława Kapuścińskiego, 24.12.1978.

9 Wszystkie cytaty z wywiadów Stanisława Beresia na podstawie: Stanisław Bereś, Tako rzecze… Lem. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2002.

10 Wszystkie cytaty z wywiadów Tomasza Fiałkowskiego na podstawie: Tomasz Fiałkowski, Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski, Cyfrant, 2000.

11 Wszystkie cytaty ze wspomnień Tomasza Lema na podstawie: Tomasz Lem, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2009.

12 Stanisław Lem, list do Michaela Kandla, 10.11.1972.

13 Stanisław Lem, list do Virgilijusa Čepaitisa, 6.04.1985.

14 Stanisław Lem, list do Michaela Kandla, 20.08.1975.

15 Stanisław Lem, Moje choinki, „Przegląd”, 16 grudnia 2002.

16 Anna Mieszkowska, Ja, kabareciarz. Marian Hemar od Lwowa do Londynu, Warszawa: Muza, 2006.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I