4,50 zł
Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 24
WOJCIECH ORLIńSKI
Wersja demonstracyjna
Samolot zszedł poniżej poziomu chmur i za oknami pojawiła się ziemia. Schyliłem się do szyby. Wyjechałem z Polski siedem lat temu, w jednym z ostatnich transportów uchodźców. Odwlekałem tę chwilę, ale wtedy już było wiadomo, że niedługo zamkną granicę, nie było sensu dłużej czekać.
W Warszawie trzymała mnie irracjonalna nadzieja. Każdy mieszczanin chyba chce wierzyć, że jego miasto jest wieczne, że go przetrwa, że będą się nim cieszyć jego dzieci i wnuki, i dalsze pokolenia.
Widziałem zagładę Warszawy na własne oczy, więc już nigdy nie będę myśleć tak o żadnym mieście. Ani o Berlinie, do którego nas ewakuowano, ani o Londynie, do którego docelowo trafiłem, ani o Rzymie, w którym teraz wsiadłem do samolotu, korzystając z jedynego dostępnego dla cywilów połączenia do Warszawy.
To też irracjonalne: że już nie ma Warszawy, nie znaczy jeszcze wcale, że kiedyś nie będzie też Londynu. Ale ludzie nie są racjonalni.
Wywieźli nas pociągiem. Wtedy też patrzyłem przez okno. Najbardziej mi zapadły w pamięć samochody. Trupy zazwyczaj nie leżały na ulicy, choroba nie zabijała od razu. Człowiek najpierw czuł się senny i osłabiony, próbował gdzieś usiąść, odpocząć. Instynktownie chronił się w jakimś pomieszczeniu — w domu, w pracy, w kawiarni.
Wyjątkiem byli ci, których śmierć dopadła za kierownicą. Ginęli w wypadkach albo zjeżdżali na pobocze myśląc, że potrzebna jest im chwila drzemki, z której się już nie budzili.
Ulice były pełne samochodów rozbitych albo stojących pod dziwnym kątem. Nikt ich nie sprzątnął przez kilkanaście miesięcy od wybuchu epidemii. Sądząc z tego, co zobaczyłem z okien samolotu, nie sprzątnie ich już nikt.
Zniżaliśmy się do lotniska w Modlinie, przelatując nad dalekimi przedmieściami Warszawy. Kiedy jeszcze mieszkałem na Conrada, dojeżdżałem tutaj na rowerze. Pamiętałem nazwy tych miejscowości: Kazuń, Czosnów, Łomianki, ale nawet wtedy nie umiałbym ich rozpoznać z samolotu. Tym bardziej teraz, po tylu latach.
Na pierwszy rzut oka było widać, że zieleni jest więcej niż kiedyś. Puszcza Kampinoska pożerała podmiejskie ogrody. Widać było, że już niedługo odzyska wszystko, co jej setki lat temu odebrano. Czyli właściwie całą Warszawę.
Widok był niemalże sielski — znów z wyjątkiem samochodów. Nawet z tej wysokości było widać nieład panujący na podmiejskich uliczkach i na ekspresowej drodze na Gdańsk. Wraki porozrzucane były w nieładzie, jakby dziecko znudziło się zabawkami.
Inni pielgrzymi w samolocie też w milczeniu patrzyli przez okna. Nie wszyscy byli Polakami, na lotnisku i na pokładzie zdążyłem usłyszeć strzępki rozmów po angielsku, po włosku i po hiszpańsku. Nie dla wszystkich więc miało to takie znaczenie emocjonalne, jak dla mnie, ale śmierć ma swój uniwersalny język, zrozumiały dla każdego.
Koniec wersji demonstracyjnej.