Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieta, która rzuciła wyzwanie tyranowi
Pierwsza książka o liderce białoruskiej opozycji Swiatłanie Cichanouskiej!
Na kartach Lodołamaczki Rusłan Szoszyn, długoletni dziennikarz działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, z reporterską swadą kreśli portret Swiatłany Cichanouskiej – zwyczajnej dziewczyny z Mikaszewicz na południowych krańcach Białorusi. Po katastrofie w Czarnobylu dzieci z tamtych stron mogły wyjeżdżać na wakacje na Zachód, a mała Swiatłana miała okazję zobaczyć Irlandię i nauczyć się biegle angielskiego. Nie miała jednak aspiracji politycznych. Koncentrowała się, podobnie jak większość białoruskich kobiet, na rodzinie. Jak to się stało, że zaryzykowała wszystko, co było dla niej najcenniejsze, i rzuciła wyzwanie dyktaturze Łukaszenki? Dlaczego właśnie jej udało się porwać za sobą miliony Białorusinów?
Oto pierwsza na świecie książka o prawdziwej „czułej przewodniczce”, która zdobyła nie tylko serca swoich rodaków, lecz także uznanie i szacunek na całym świecie. Cichanouska jest dzisiaj przyjmowana na Zachodzie jako przywódczyni na uchodźstwie. Przywódczyni kraju, w którym pozostaje za kratami jej mąż oraz kilkuset innych zakładników dyktatury. Kraju, który groził jej wieloletnim więzieniem i odebraniem najcenniejszego, co ma – dzieci.
Na uwagę zasługuje też to, jak Szoszyn podsumowuje wydarzenia na Białorusi ostatnich dekad i przybliża specyfikę białoruskiego społeczeństwa. Czyni to Lodołamaczkę nie tylko biografią wybitnej postaci, ale również wciągającym kompendium wiedzy na temat współczesnej i nieco dawniejszej Białorusi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Nieznany numer
Władze nie spodziewały się, że Cichanouska zgromadzi wymagane podpisy. Gdy jednak wolontariusze, w większości widzowie kanału Strana dla Żyzni, skompletowali ponad 100 tysięcy nazwisk ludzi popierających jej kandydaturę, zaczęły się problemy. Jednego po drugim zatrzymywano mężów zaufania kandydatki w Homlu, Mińsku, Mohylewie i innych białoruskich miastach. Bo to oni – bądź sam kandydat lub kandydatka – według białoruskiego prawa składają zebrane podpisy w obwodowych komisjach wyborczych, które następnie je weryfikują i przekazują do CKW.
– W zasadzie została wtedy sama. Na wolności nie było już prawie nikogo, kto fizycznie mógłby złożyć te podpisy i był do tego uprawniony. Musiała osobiście je rozwieźć. Ale nie miała z kim. Zaproponowałem więc, że możemy rozwieźć podpisy moim samochodem. Spędziliśmy wtedy cztery dni razem, przejechaliśmy ponad trzy i pół tysiąca kilometrów – opowiada Aleksander Maroz. Jego żona, Maria Maroz, stanie potem na czele sztabu wyborczego Swiatłany Cichanouskiej. Jak się pojawili w jej życiu?
– Byliśmy drobnymi przedsiębiorcami, z roku na rok władze stwarzały coraz gorsze warunki dla jakiejkolwiek działalności gospodarczej, zakładano nam pętlę na szyję, wprowadzano coraz więcej ograniczeń. Poważnie zastanawialiśmy się nad wyjazdem za granicę. Zaczęliśmy nawet pakować walizki. Ale zobaczyliśmy materiały Siarhieja Cichanouskiego na YouTube i wtedy pomyśleliśmy, że albo coś zmienimy w tym kraju, albo wyjeżdżamy. Żona zgłosiła się do grupy inicjatywnej Siarhieja, zbierała dla niego podpisy – wspomina Maroz.
Nie byli przyjaciółmi vlogera, nawet nie znali go osobiście, ale gdy został wyeliminowany z wyborów i aresztowany, to oni podali pomocną dłoń jego żonie i stali się jej najbliższymi współpracownikami.
– Nigdy wcześniej nie angażowaliśmy się w politykę czy jakąkolwiek działalność opozycyjną. Ale zaprzyjaźniliśmy się ze Swiatłaną i jakoś samo się to potoczyło. Ta podróż po Białorusi nas zbliżyła, a zwłaszcza to, co wydarzyło się szesnastego czerwca w Homlu, bo rozwożenie podpisów zaczęliśmy właśnie od tego miasta. To był przełom – mówi.
Tego upalnego dnia Cichanouska wbiegała po marmurowych schodach budynku, pamiętającego jeszcze czasy Leonida Breżniewa. Mieściła się w nim administracja miasta Homel – to tam kandydatka miała zanieść część podpisów i szybko jechać do kolejnych komisji wyborczych. Nie zdążyła przekroczyć progu budynku, gdy w kieszeni zaczęła wibrować komórka. Na ekranie wyświetlił się nieznany ukraiński numer.
– Dzień dobry, poproszono mnie tylko, bym przekazał, że jeżeli teraz się nie wycofasz, pójdziesz siedzieć, a twoje dzieci trafią do sierocińca. Proszę się spokojnie i poważnie zastanowić. Na tym etapie musisz przerwać swoją podróż – oznajmił krótko kulturalny męski głos. Kobieta zaniemówiła, nie mogła wydobyć słowa. W słuchawce zapadła cisza.
Nogi kandydatki zrobiły się jak z waty, a serce waliło młotem. Na chwilę zapomniała o wyborach. W głowie miała już tylko jedno: dzieci. Komentarze, których pod wpływem emocji udzieliła wtedy mediom, wskazują, że była zrozpaczona i zdruzgotana tą sytuacją. Dopuściła do siebie nawet myśl, że głos w telefonie mógł należeć do kogoś życzliwego, kto uprzedzał ją o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Relacjonowała, że przecież nie krzyczał, nie wyzywał i nie groził śmiercią. Mówił bardzo spokojnie.
Nigdy wcześniej nie rozmawiała z funkcjonariuszami Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Białorusi (KGB), nie słyszała takiego głosu. Głosu, który potrafi udawać najserdeczniejszego przyjaciela, ale należy do najgorszego wroga. Człowiek po drugiej stronie słuchawki zapewne mógłby opowiedzieć, z kim się spotykała w ostatnich tygodniach, o czym godzinę temu rozmawiała z przyjaciółmi, jakie knajpy odwiedzała w weekend, a nawet co wczoraj jadła na kolację. Wiedział też, z kim i pod jakim mińskim adresem przebywają jej córka i syn, a także co robią jej rodzice i siostra. Wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, że każdy z dotychczasowych przeciwników urzędującego na Białorusi od 1994 roku Łukaszenki był inwigilowany przez służby. Wyglądało na to, że czas przyszedł i na nią.
Tam, w Homlu, po raz pierwszy poczuła na karku zimny oddech dyktatury. Żałowała, że nie da się cofnąć czasu, a jej rodzina nie może żyć tak jak dawniej. Uznała, że najważniejsze, co musi teraz zrobić, to ochronić dzieci. Nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji, nie wiedziała, jak trzeba reagować na groźby służby bezpieczeństwa, ale instynkt matki podpowiadał jej, że stawka jest zbyt wysoka.
– Po tym telefonie nie chciała już uczestniczyć w wyborach, oznajmiła, że dalej nigdzie nie pojedzie. Powiedziałem jej, że musi to nagłośnić i opowiedzieć wszystkim, co się stało, niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie. Przecież nie mogło być tak, że o tej sytuacji będziemy wiedzieli tylko ja i ona. Przekonywałem, że trzeba to jak najszybciej przekazać mediom, by w ten sposób ochronić ją i dzieci – wspomina Aleksander Maroz. – Zwłaszcza że zauważyliśmy dwóch mężczyzn w białych koszulach siedzących na ławeczce pod pobliskim blokiem. Mieli jakieś dziwne urządzenie, które kierowali w naszą stronę, chyba nas nagrywali albo podsłuchiwali naszą rozmowę. Pomyślałem wtedy, że mógł dzwonić właśnie jeden z nich – dodaje.
Swiatłana posłuchała i wyciągnęła swoją jedyną broń – smartfon. Nagrała film, w którym zwróciła się do rodaków.
– Zostałam postawiona przed wyborem: albo dzieci, albo dalsza walka – ogłosiła, próbując powstrzymać łzy. Myślę, że mój wybór będzie dla wszystkich oczywisty, proszę ze zrozumieniem przyjąć każdą moją decyzję. Ale gdyby Siarhiej był na wolności, powiedziałby wam: nie poddawajcie się. – Przypominała o mężu, który już od ponad dwóch tygodni przebywał w areszcie, a w całym kraju trwały rewizje, zatrzymania i przesłuchania.
Wrzucone do sieci nagranie wzruszyło tego dnia wielu Białorusinów. Cichanouska stała przed nimi zrozpaczona, bezradna i całkowicie bezbronna. Oczy miała czerwone od łez. Najpierw odebrano jej męża i została żoną więźnia politycznego. Teraz władze zagroziły jej odebraniem najcenniejszego – dzieci. Gdyby posłuchała głosu nieznajomego w słuchawce, świat szybko by o niej zapomniał.
Miasto na granicie
Mikaszewicze to niewielka, zaledwie kilkunastotysięczna miejscowość w obwodzie brzeskim na południowym skraju Białorusi. Co dziesiąty mieszkaniec pracuje tam dla Granitu. Jak sama nazwa wskazuje, zakład wydobywa granit i jest największym tego typu przedsiębiorstwem w Europie. Pochodzące stamtąd kruszywo używane jest do budowy dróg w wielu europejskich krajach, również w Polsce. To nietypowy przemysł dla Białorusi, ponieważ w kraju tym nie ma gór. Chociaż mówi się, że tak naprawdę są – ale pod ziemią, właśnie w Mikaszewiczach.
Od wielu lat ten prowincjalny zakątek Białorusi, jeżeli w ogóle przebijał się do lokalnych mediów, to tylko w kontekście dobrze prosperującego eksportu wydobywanego tam kruszywa. Zazwyczaj przy okazji takich reportaży przedstawiciele zarządu państwowej spółki dumnie zapewniali, że wdrażają nowe technologie, wkrótce jeszcze bardziej zwiększą moc produkcyjną i wejdą na nowe rynki zbytu. Surowca wystarczy na jakieś pięćdziesiąt lat.
Mieszkańcy Mikaszewicz pewnie nadal nie mieliby innych ważniejszych niż Granit tematów do rozmowy o sprawach wagi państwowej, gdyby nie wybory prezydenckie w 2020 roku. Wówczas to okazało się, że ich dawna sąsiadka, urodzona w 1982 roku Swieta Pilipczuk, po mężu Cichanouska, startuje na najwyższy urząd w państwie.
Gdy dziennikarze zaczęli nawiedzać miasteczko, by dowiedzieć się czegoś o rywalce Łukaszenki, jej bliscy szybko ucięli kontakt z mediami. Reporterom białoruskiej redakcji Radia Swaboda (zdelegalizowanej i prześladowanej po wyborach) udało się za to dotrzeć do kilku sąsiadów Swiatłany, wśród których się wychowywała. Usłyszeli od nich, że Pilipczukowie to „pracowita i porządna” rodzina. Nie piją, nie hałasują, nie stwarzają problemów i mają ułożone dzieci. Jedna z sąsiadek z dumą zadeklarowała poparcie dla kandydatury Cichanouskiej, ale poza tym mieszkańcy Mikaszewicz nie byli specjalnie wylewni, szczególnie w sprawach związanych z polityką w kraju[2].
Rodzice Swiatłany, jak wielu Białorusinów w wieku emerytalnym, wciąż pracowali, by dorobić do marnego świadczenia. (W 2021 roku średnia emerytura w kraju wynosiła nieco ponad 500 rubli, czyli równowartość 320 złotych, przy cenach żywności i podstawowych towarów często wyższych niż w Polsce). Mama Waliancina (nazywana przez znajomych Walą) w trakcie kampanii wyborczej swojej córki była zatrudniona jako kucharka w stołówce, ojciec Gieorgij zaś (przez sąsiadów i przyjaciół zwany Jurą), który życie spędził za kierownicą ciężarówki, teraz pracował w lokalnej fabryce prefabrykatów betonowych. W zgodnej opinii mieszkańców to oprócz Granitu jedyne miejsce w Mikaszewiczach, gdzie można jeszcze jako tako zarobić.
Swiatłana i jej starsza siostra Alesia wychowały się na obrzeżach miasta w pięciopiętrowym bloku z żelbetowych płyt, charakterystycznym dla budownictwa krajów radzieckich z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. W rozmowie z dziennikarzami sąsiedzi wspominali, że Alesia była spokojniejsza i ostrożniejsza, odziedziczyła charakter po mamie, natomiast żywiołowa i głośna młodsza córka Pilipczuków bardziej przypominała ojca. Swiatłana miała dziewięć lat, gdy upadał ZSRR.
– Pamiętam z tamtego okresu, że zbieraliśmy pieniądze, bo tata marzył o własnym samochodzie. Pewnego dnia obudziliśmy się, a tych pieniędzy wystarczyło jedynie na to, by kupić złote kolczyki i parę innych drobiazgów, żeby w ogóle nie stracić wszystkiego – opowie mi później, podczas naszego spotkania w Wilnie we wrześniu 2021 roku. – Moi bliscy wówczas bardzo to przeżywali. Pamiętam deficyt towarów i kilometrowe kolejki po chleb. W dzieciństwie sama stałam w takich kolejkach. Pewnego dnia, gdy nagle otworzyły się drzwi, wszyscy ruszyli do przodu, zaczęli się przepychać i mało brakowało, a by mnie zdeptano.
Pod względem statusu materialnego Pilipczukowie nie odbiegali od przeciętnej, nie byli ani bogaci, ani biedni.
– Pamiętam też kartki i że brakowało towarów – będzie wspominała Cichanouska. – Chodziliśmy w tych samych rzeczach przez kilka lat, bo po pierwsze, nie było pieniędzy, a po drugie, półki w sklepach i tak świeciły pustkami. Ówczesna rzeczywistość wyglądała bardzo smutno. W domu się nie przelewało, byliśmy zwykłą rodziną, ale wtedy myśleliśmy, że tak żyją wszyscy na świecie. Najlepiej jednak zapamiętałam to, że byliśmy kochani. Tak, to było szczęśliwe dzieciństwo. Miałam kochającą się rodzinę, kochanych babcię i dziadka. Nie wiedziałam, co się dzieje w kraju i jakie dokonują się zmiany, ale to dla mnie wówczas nie miało żadnego znaczenia.
Mimo przełomowych wydarzeń, które w związku z rozpadem ZSRR przeżywała Europa, rodzina Pilipczuków nie żyła polityką.
– Nie pamiętam, by w naszym domu ktoś rozmawiał o polityce. Może i w kuchni rodzice o czymś szeptali, ale ja się tym nie interesowałam. Młodzi ludzie żyją swoim życiem – powie Cichanouska.
Zanim jednak upadł ZSRR, w innej miejscowości położonej na Polesiu, zaledwie 200 kilometrów w linii prostej od Mikaszewicz, choć już po ukraińskiej stronie granicy, doszło do największej katastrofy nuklearnej w historii Europy. Swiatłana Cichanouska miała wtedy, w kwietniu 1986 roku, niespełna cztery lata. Konsekwencje wypadku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu okazały się dla jej życia bardzo znaczące. Choć w sposób nieoczywisty i nie od razu.
A gdyby spotkała się pani z Łukaszenką?
Zbliżał się koniec lipca 2020 roku, gdy zacząłem się starać o wywiad z rywalką Aleksandra Łukaszenki. Wtedy jeszcze nazwisko Swiatłany Cichanouskiej nie było obecne w polskich mediach. Unikała dziennikarzy, nie organizowała konferencji prasowych. Znajomy białoruski bloger przekazał mi jej prywatny numer telefonu, ale poprosił, bym najpierw napisał do kandydatki SMS-a.
– Inaczej może nie odebrać. Boi się nieznanych numerów, zwłaszcza zagranicznych – uprzedził.
Nie posłuchałem go. Odebrała prawie natychmiast, ale głos w słuchawce wydawał mi się niepodobny do tego, który wybrzmiewał na wiecach. W przeszłości kilkakrotnie doświadczyłem sytuacji, gdy pod moich rozmówców mieszkających na Białorusi lub w Rosji podszywał się ktoś inny i przekonywał, że rozmawiam z właściwą osobą. A zdarzyło się też, że kiedy zatelefonowałem do pewnego wieloletniego krytyka Łukaszenki, odebrała sekretarka i grzecznie poprosiła, żeby „poczekać minutkę”. Rozłączyłem się po około dziesięciu minutach ciszy i zadzwoniłem ponownie, ale już przez komunikator internetowy. Okazało się, że mój rozmówca nie ma i nigdy nie miał sekretarki.
– Czy na pewno rozmawiam ze Swiatłaną? – zapytałem nieśmiało. – Tolko wmieste my smożem postroić stranu dla żyzni. Tylko razem będziemy w stanie zbudować państwo do życia – odpowiedziała po rosyjsku, ironicznie recytując swoje hasło wyborcze. Tej intonacji nie mogłem pomylić z żadną inną.
Nie miała zbyt dużo czasu na rozmowę. Pomyślała, że dzwonię po krótki komentarz na temat bieżących wydarzeń na Białorusi, zaczęła więc z telegraficzną prędkością opowiadać o wytężonej pracy jej sztabu, nasilających się represjach, urwanym kontakcie z uwięzionym mężem. Gdy wtrąciłem, że kontaktuję się z nią, by umówić się na dłuższą rozmowę, odparła, że to może być trudne, bo jest w istnym wirze wydarzeń. Naciskałem, argumentując, że opinia publiczna w Polsce niewiele wie o tegorocznych rywalach Łukaszenki. Szachowałem nawet, że wcześniej znalazła jednak czas i udzieliła kilku wywiadów rosyjskim mediom. Podziałało. Zgodziła się, przekazała namiary swojej rzeczniczki prasowej Anny Krasulinej i wyznaczyliśmy wstępną datę. Na prośbę jej sztabu wysłałem kilka pytań, by mniej więcej wiedziała, w jakim kierunku potoczy się nasza rozmowa. Jej wcześniejsze wypowiedzi w mediach zdradzały, że nie ma żadnego doświadczenia politycznego, niewiele wie o białoruskiej polityce, a już tym bardziej nie orientuje się w sytuacji międzynarodowej. Tajemnicą były dla niej niuanse dotyczące stanu gospodarki, polityki zagranicznej i zawartych przez władze jej kraju sojuszy militarnych czy politycznych. Przygotowując się do rozmowy, przeczytałem publikacje poświęcone jej życiu przed wyborami na Białorusi; nie było ich wiele. W jednym z pierwszych wywiadów, jakich udzieliła, przyznała, że tylko raz poszła do urny wyborczej. I to z ciekawości, bo w 2001 roku ukończyła 18 lat i chciała poczuć się pełnoletnią obywatelką.
Oddała głos na Aleksandra Łukaszenkę.
Przypisy