Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykłe wspomnienia trenera Andrzeja Gołoty, Evandera Holyfielda i Pernella Whitakera!
Historia Lou Duvy to tak naprawdę historia boksu. Trener związany z tym sportem przez ponad 70 lat znał niemal wszystkich wielkich pięściarzy: stał się „dobrym kumplem” Joego Louisa, był świadkiem pierwszego treningu Rocky’ego Marciano w legendarnej Stillman’s Gym, a Joe Frazier pomagał mu w ściganiu dłużników.
W autobiografii Duva pisze o wszystkich tych legendarnych postaciach, przytaczając przy tym mnóstwo anegdot i niezwykłych historii. Ale nie tylko, bo Moje siedem dekad w boksie to także zakulisowa opowieść o prowadzeniu mistrzów świata i pretendentów do tego tytułu: płacz Gołoty w szatni po walce z Bowe’em; elektryzujący pojedynek Tysona z Holyfieldem przy stole bilardowym ośrodka treningowego; Whitaker niepotrafiący rzucić narkotyków przed walką z Óscarem de la Hoyą.
Zabawna, sentymentalna i szczera autobiografia napisana przez Lou Duvę tuż przed śmiercią to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów boksu.
***
Biografia jednej z najbarwniejszych postaci świata boksu nie może być nudna. Duva był wybitnym trenerem i wspaniałym człowiekiem, który nigdy nie odmawiał dziennikarzom. Szkoda, że ukoronowaniem jego kariery nie było doprowadzenie Andrzeja Gołoty do tytułu mistrza świata. Dlaczego tak się nie stało, dowiecie się z tej książki.
- Andrzej Kostyra, „Super Express”
Człowiek orkiestra: trener, menedżer, promotor. Bez tak kolorowych postaci jak Lou Duva boks byłby uboższy. W narożniku klął na swoich zawodników jak szewc, ale gotów był się o nich bić, gdy widział, że dzieje im się krzywda. „Czułem każdy zadany im cios tak, jakbym to ja go otrzymał” – mówił. Byli dla niego jak rodzina.
- Janusz Pindera, publicysta, komentator boksu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Lou Duva:
Dedykuję tę książkę pamięci mojej zmarłej żony, Enes, oraz mojego syna, Dana. Enes odeszła zdecydowanie za wcześnie. Była dla mnie partnerką, miłością mojego życia, najważniejszym kibicem (nawet wtedy, kiedy mówiła, że upadłem na głowę). Trwała przy mnie w czasie chudych lat, a ja bardzo bym chciał, aby dłużej towarzyszyła mi w tych tłustych. Zawsze będzie mi brakowało Twojej obecności.
Dan, mój zmarły syn, dzięki znajomości prawideł biznesu oraz niuansów prawnych pomógł mi i chłopakom wdrapać się na bokserski szczyt. Jestem wdzięczny, że bez względu na to, jak wiele razy zdarzyło nam się pokłócić, rozumiałeś moje mocne strony i słabości, i wspierałeś mnie. Dzięki temu mogłem robić w boksie to, w czym jestem najlepszy. Bardzo mi Ciebie brakuje.
Tim Smith:
Pragnę zadedykować tę książkę mojej żonie i partnerce życiowej, Durmeriss, której wsparcie było nieocenione w czasie wszelkich moich przedsięwzięć.
Kiedy przygotowałem się do olimpiady, nikt nie zakładał, że pokonam Ricky’ego Womacka. W rzeczywistości nie oczekiwano nawet, że w 1984 roku dostanę się do kadry olimpijskiej. A kiedy to mi się udało, nie spodziewano się po mnie za wiele. Nie należałem do gwiazd amatorskiego boksu. Może to dlatego, że nie byłem wówczas związany z żadnym czołowym trenerem.
Pamiętam chłopaków ćwiczących w Kronk Gym, którzy jeździli do Las Vegas na zawody. Nie byłem jednym z nich. Nikt nie poświęcał mi najmniejszej uwagi. Uważali mnie za jakiegoś kolesia z Atlanty. Naprawdę nie miałem pojęcia, jak wygląda przejście na zawodowstwo, dopóki trener Emanuel Steward nie zaczął przyprowadzać na treningi amatorów takich chłopaków, jak Tommy Hearns czy Milton McCrory.
Po raz pierwszy zobaczyłem Lou Duvę na Colorado Sports Festival. Już wtedy cieszył się w środowisku popularnością. Wcześniej zdarzyło mi się widzieć tego narwanego gościa z siwymi włosami tylko w telewizji. Pracował z Pernellem Whitakerem, Markiem Brelandem, Meldrickiem Taylorem i Tyrellem Biggsem, samymi kolesiami z górnej półki. Biggsa porównywano wtedy nawet do Muhammada Alego. Pernell Whitaker też był dobrym pięściarzem. Miał wszystko, co trzeba. W porównaniu z tymi facetami byłem jeszcze świeżakiem.
Przed olimpiadą miałem tylko jednego sponsora: Kena Sandersa, właściciela salonu sprzedaży samochodów, w którym pracowałem w Atlancie. Była też przy mnie kobieta, która nazywała się Josephine Abercrombie, wtedy właścicielka Houstońskiego Związku Bokserskiego, zainteresowana tym, by zostać moją menedżerką. Tylko tych dwoje ludzi chciało w jakiejś mierze poprowadzić moją karierę bokserską. Ponieważ zupełnie nie znałem się na biznesie, a Ken zajmował się interesami, postanowiłem, że to on zostanie moim menedżerem.
Przed olimpiadą nie było więc o mnie głośno. Moje pierwsze trzy walki zakończyły się nokautami[1]. Po tych zwycięstwach wszystko w moim życiu zaczęło się zmieniać. Dzięki kontrowersjom wywołanym tym, że nie zdobyłem złotego medalu, zyskałem popularność. Zabrano mnie nawet na objazdowe tournée razem z innymi medalistami.
Tak naprawdę poznałem więc Lou podczas olimpiady. Był zabawnym gościem, ale zawsze starał się pomóc innym. Dobrze motywował i wyciągał z ciebie to, co najlepsze.
W tamtym czasie nie rozumiałem za bardzo tego całego bokserskiego biznesu. Miałem zamiar opuścić Kronk Gym z panią Abercrombie albo z Emanuelem Stewardem. Ken Sanders powiedział, że jeśli liczą się pieniądze, to pani Abercrombie zapewni mi kontrakt na 800 tysięcy dolarów. Ale jeśli chcę być mistrzem, to powinienem iść do Duvy, bo on szkoli mistrzów. Zakładał, że zdecyduję się na Abercrombie, a ja powiedziałem, że pragnę trafić na szczyt. Spytał, czy aby na pewno chcę podążyć tą ścieżką.
– Pozwól, że ci to wyjaśnię – powiedział. – Ludzie robią w życiu większość rzeczy dla kasy. A ty jesteś biednym dzieciakiem. Żeby zarabiać, idzie się na studia.
Ken chciał mieć pewność, że wiem, co za tym wszystkim stoi, ale moim celem nigdy nie było wyłącznie zarabianie forsy Powiedziałem mu, że zamierzam zostać mistrzem świata wagi ciężkiej. Zauważył, że na razie jestem przecież w wadze półciężkiej. Oznajmiłem mu, że jeszcze urosnę.
Dorastając, pragnąłem jedynie zostać mistrzem świata wagi ciężkiej. Lou Duva uwierzył w to marzenie. Dał mi 250 tysięcy już na wejściu, a obiecał 1,2 miliona w ciągu pierwszych dwóch lat współpracy. Podpisałem więc umowę z jego firmą, Main Events.
Zacząłem od 79 kilogramów, ale po moich trzech pierwszych zawodowych walkach nie mogłem zbić wagi[2]. Lou uważał, że to z powodu fast foodów. Próbował mnie zawstydzić, żartując, że jestem uzależniony od śmieciowego żarcia. Nie rozumiał jednak, że po prostu kochałem Burger Kinga. W końcu zarabiałem wystarczająco dużo, żeby sobie pozwolić na whoppera, gdy tylko miałem na niego ochotę. To nie było dla mnie śmieciowe żarcie. Ważyłem wtedy ciągle około 81 kilogramów, ale w moim ciele było tylko trzy procent tłuszczu. Kiedy Lou się o tym dowiedział, od razu wszystko zrozumiał.
Zaczął często przynosić pizzę do mojego narożnika. Wiedział też, że potrzebuje pomocy na treningach, sprowadził więc George’a Bentona, żeby z nami popracował[3]. George to bystry gość i dobry nauczyciel ze sporą wiedzą na temat taktyki w ringu.
W zachowaniu Lou najzabawniejsza była jego nadpobudliwość w narożniku. Emocjonował się tak bardzo, że człowiek bał się, że Duva za chwilę padnie na zawał. Zawsze musiał się upewnić, że zabrał ze sobą tabletki na serce. Był to niekiedy przerażający widok, szczególnie gdy maksymalnie się nakręcił i zaczynał kłócić w narożniku z sędzią lub trenerem.
Lou to człowiek, który by się za ciebie bił, i to dosłownie. Widziałem, jak rzucał się na zawodników, trenerów, sędziów, słowem na każdego, kto stanął mu na drodze, gdy tylko wpadł w szał. Nie miało znaczenia, czy racja jest po twojej stronie. Wchodził, robił dym i było po wszystkim. Potrafił wejść na ring, ściągnąć komuś spodenki i naubliżać sędziemu. Wyśmiewał innych bez końca, jeśli tylko powiedzieli coś niepochlebnego o jednym z jego podopiecznych.
Nie zdawałem sobie sprawy, jak istotna była dla mnie jego obecność w narożniku, dopóki go tam nie zabrakło. Czasami nie doceniasz ludzi do chwili, gdy znikną z twojego życia. Naiwnie myślałem, że wszystko w ringu zawdzięczam samemu sobie, ale nie miałem pojęcia, ile wywalczył dla mnie Lou swoimi narzekaniami i kłótniami z sędziami.
Po pierwszej walce z Riddickiem Bowe’em dotarło do mnie, że zawsze panicznie bałem się sędziów[4]. Olśniło mnie, że to właśnie Lou zdejmował mi ten problem z barków. Kiedy John Ruiz uderzył mnie głową, sędzia nie reagował. Nigdy by do tego nie doszło, gdyby obok mnie był Duva. Chroniłby mnie i na pewno z miejsca zbeształby sędziego.
Wszyscy sądzili, że w pojedynku z Dwightem Muhammadem Qawim w 1986 roku w walce o pas WBA World w wadze lekkociężkiej trafię na deski. Pamiętam, że Lou powiedział do niego:
– Pożegnajmy starego, przywitajmy nowego. Evander cię rozniesie.
Spytałem go więc:
– Ej, czemu to powiedziałeś, czemu go wkurzyłeś?
Qawi zareagował na tę zaczepkę dokładnie tak, jak się domyślałem.
– To nie ty będziesz na tym ringu, ale twój zawodnik – stwierdził. Przeraziła mnie ta odpowiedź.
– Przecież go pokonasz, co nie? – odrzekł Lou.
Przypomniały mi się siostry, które pyskowały różnym kolesiom, zapominając, że potem wciąż będziemy musieli ich mijać na korytarzach szkolnych.
Pokonałem Qawiego po trudnej 15-rundowej walce i zdobyłem tytuł mistrza wagi lekkociężkiej. Lou miał więc rację, byłem do tego zdolny, a w ten sposób pokazał, że we mnie wierzy, i sprawił, że poczułem się w ringu pewniej. Pokonując kolejne szczeble kariery, zrozumiałem, że wszystko, co robił, zawsze wychodziło mi na dobre.
Jego syn, Dan Duva, też był wobec mnie zawsze w porządku – zwłaszcza jeśli chodzi o interesy. Kiedy prowadziliśmy rozmowy na temat walki z Tysonem, Dan obiecał, że aby mi to umożliwić, bez względu na wszystko zwolni mnie z kontraktu z Main Events. Wierzył bowiem, że uda mi się go pokonać. Dan był wtedy świeżo po operacji mózgu i narzekał, że strasznie boli go głowa, a jedyne, co przychodziło mu na myśl, to proszenie o pomoc Boga, do którego modli się Holyfield. Zmarł niedługo potem. Kiedy przyszedł czas zmierzyć się z Tysonem, Dan dotrzymał słowa. Po jego śmierci Dino i cała reszta pozwolili mi spokojnie odejść z Main Events. Pokazuje to, że był to człowiek, który zdawał sobie sprawę, że gdy Evander mówi o tych sprawach z Bogiem, to traktuje to poważnie.
Nie dziwi mnie, że firma rozpadła się po jego śmierci. Był bystrym gościem i świetnym biznesmenem. Dobrze znał swoją rodzinę i wiedział, z czym jego bliscy sobie poradzą, a z czym nie. Zostawił na tym świecie żonę i dzieci, ale zadbał o ich przyszłość. Wielka jednak szkoda, że doprowadziło to do podziałów w rodzinie.
Wróciłem do Main Events na ostatnią zakontraktowaną walkę, kiedy biznes prowadziła Kathy (żona Dana), ale to nie było to samo. Załatwili mi walkę w Rosji i niestety nie wyszło z tego nic dobrego. Nie czułem, że działają w moim najlepszym interesie. Nie było już jak za dawnych czasów, kiedy wszyscy pracowali wspólnie, a w narożniku Lou pilnował mojego tyłka i wydzierał się na sędziów. Chciałbym oczywiście, żeby wszystko zostało bez zmian, ale przecież nigdy tak nie jest.
Riddick Bowe przed rewanżową walką z Andrzejem Gołotą był – jak to on – nastawiony wojowniczo. Pamiętam konferencję w Atlantic City poprzedzającą pojedynek, który kilka dni później skomentowaliśmy z Przemkiem Saletą.
Była połowa grudnia 1996 roku, krzykliwy Bowe znęcał się słownie nad Polakiem i zwracając się do swoich ludzi z Nowego Jorku, zapowiadał, że „znokautuje tego śmiecia do końca trzeciej rundy”. Wtedy za mikrofon złapał niewysoki, korpulentny Lou Duva. „Dobrze, Riddick, że masz tylu kumpli. Przydadzą się, gdy trzeba będzie znosić Cię z ringu” – skontrował z kpiącym uśmiechem. I już miał wszystkich po swojej stronie.
Poznałem go tydzień wcześniej na Florydzie, w Vero Beach, gdzie Gołota wykuwał formę. Polecieliśmy tam z Przemkiem zrobić wywiad z naszym pięściarzem i reportaż zapowiadający jego historyczny rewanż z Bowe’em.
Gdy wchodziliśmy do sali treningowej, Duva właśnie bandażował Gołocie dłonie. Wiedział, że mamy zgodę, by filmować sparingi, ale ostrzegł, że i tak o wszystkim decyduje Andrew. Jeśli się nie zgodzi, to nic z tego. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, porozmawialiśmy z Gołotą, i z Duvą też.
Takie rozmowy to czysta przyjemność dla dziennikarza i młodego, mało jeszcze doświadczonego komentatora, jakim wtedy byłem. W połowie lat 90. dzięki Gołocie czy toczącym swoje walki w Niemczech Dariuszowi Michalczewskiemu, który w 1994 roku został mistrzem świata, Polska, a ja wraz z nią, otwierała się szeroko na zawodowy boks. A Lou Duva był przecież jedną z najbardziej kolorowych postaci w tym świecie. Miałem przed oczami, jak znoszono go na noszach z ringu po pierwszej walce Gołoty z Bowe’em, gdy w nowojorskiej Madison Square Garden wywiązała się prawdziwa bitwa pomiędzy zwolennikami Amerykanina i tymi, którzy próbowali chronić Polaka. Lou Duva też chciał go bronić, ale zasłabł, stąd te nosze. Na szczęście nic groźnego mu się nie stało.
Teraz miałem go przed sobą. Wiedziałem, kim jest, ilu wspaniałych pięściarzy prowadził do mistrzowskich walk. Po chwili mogłem się przekonać, że mówi równie zajmująco, jak słynny Angelo Dundee, trener Muhammada Alego i innych wielkich czempionów, którego poznałem następnego dnia, czy Emanuel Steward, z którym zetknąłem podczas jednej z kolejnych podróży do Ameryki.
Ale Duva był inny; w 1996 roku miał już 74 lata, ale wciąż kipiał niesłychaną energią. Sprawiał wrażenie, że może skoczyć do gardła każdemu, kto próbuje skrzywdzić jego zawodnika. Traktował swoich bokserów jak synów, byli dla niego najważniejsi na świecie.
Kiedy dwa lata później przyleciał do Polski na walkę Gołoty z Timem Witherspoonem, wszędzie było go pełno, we Wrocławiu czuł się jak ryba w wodzie. Powtarzał, że Gołota wcześniej czy później zostanie mistrzem świata, że będzie dla Polaków legendą, jak zespół The Beatles dla całego muzycznego świata.
Tak się jednak nie stało, Andrew był wprawdzie bliski spełnienia tej przepowiedni w pojedynkach z Chrisem Byrdem i Johnem Ruizem, ale pierwszy zremisował, a drugi przegrał. Oba werdykty były kontrowersyjne, ale cóż z tego. Polak, związany kontraktem promotorskim z Dinem Kingiem, nie miał już przy sobie Duvy.
„Lou kochał kamery, uwielbiał być na pierwszym planie. Treningi prowadził Roger (Bloodworth), taka była prawda” – mówił mi Gołota. Ale gołym okiem było widać, że się lubili, pamiętam, jak żartowali. A Duva zawsze podkreślał, że Gołota, choć nie został mistrzem, był najlepszym bokserem, z którym miał o czynienia. A były w tym zacnym gronie takie sławy, jak Evander Holyfield, Pernell Whitaker, Arturo Gatti, by nie wymieniać wszystkich 19 czempionów, z którymi pracował.
Ale nie tylko o tym przeczytamy w książce amerykańskiego dziennikarza Tima Smitha. Poznałem go na igrzyskach olimpijskich w Atenach w 2004 roku, gdzie Andre Ward zdobył ostatni złoty medal dla amerykańskiego boksu. Biografię Lou Duvy, którą spisał, przeczytałem jednym tchem; jest to fascynująca historia człowieka, który kochał boks i ludzi. A że Duva chwilami fantazjuje, snując opowieść o młodości Gołoty? W tej książce nie to jest najważniejsze, warto po nią sięgnąć, by zrozumieć czasy, których już nie ma, i bliżej poznać kolorowego ptaka zawodowego boksu – Lou Duvę.
Janusz Pindera
Wyszedłem z brzucha mojej matki, kołysząc się na boki. Prawdopodobnie zasadziłem pielęgniarce mocny prosty, a następnie rozłożyłem lekarza na łopatki prawym krzyżowym. Wszystko wskazuje na to, że wykopali mnie ze szpitala, wlepiając grzywnę w wysokości kilku butelek mleka.
A przynajmniej tak sobie wyobrażam swoje przyjście na świat 28 maja 1922 roku – mały Louis Daniel Duva kopie, krzyczy i od razu rwie się do walki.
Byłem dzieckiem biednych włoskich imigrantów, nie urodziłem się więc ze złotą grzechotką i owinięty w jedwabny kocyk. Od początku wiedziałem, że będę musiał o wszystko w życiu walczyć. Patrząc wstecz, wiem, że nie było innej drogi. Zmaganie z życiem na każdym kroku sprawiło, że była to ciekawa, pełna przygód podróż, choć nie brakowało przy tym guzów i obtarć.
Oczywiście, jako chłopiec marzyłem o lepszym życiu – takim w wielkiej posiadłości, ze wspaniałymi meblami i wykwintnymi posiłkami, wtedy jednak ominęłyby mnie zapewne wszystkie te wspaniałe doświadczenia, z guzami i rozcięciami włącznie.
Byliśmy tak biedni, że pamiętam czasy, kiedy używano w domu drewnianych skrzynek zamiast krzeseł i stołów. Jeśli miało się dziurę w butach, trzeba było jak najszybciej włożyć w nią kawałek gazety, inaczej ryzykowało się tym, że stopa szybko zaprzyjaźni się z deszczem i zimnem.
W rodzinie z siedmiorgiem dzieci nie było więc miejsca na zbytki. Nawet jak na tamte czasy było nas sporo, ale zawsze żyliśmy otoczeni miłością.
Kiedy przyszedłem na świat, byłem najmłodszy z wówczas jeszcze pięciorga rodzeństwa. Urodziłem się na Manhattanie, a dokładnie na Mulberry Street nieopodal Broome (w Małych Włoszech), gdzie zamieszkiwali włoscy imigranci, kiedy tylko ich noga stanęła na amerykańskim brzegu.
Moi rodzice, Salvatore i Saveria, przyszli na świat we włoskiej prowincji Foggia, położonej na południowym wschodzie kraju i znanej jako Włoski Spichlerz, ponieważ składowano tam krajowe zasoby zboża. Rodzice znali się na chlebie. Wiedzieli też, czym chcieliby go posmarować.
Kiedy nadarzyła się więc okazja, wskoczyli na statek i popłynęli na podbój Ameryki, przemierzając tę samą długą atlantycką trasę, którą w latach 20. XX wieku pokonywało tysiące Włochów.
Podobnie jak reszta emigrantów, moi rodzice przybyli do Ameryki, mając jako dobytek jedynie marzenie o lepszym życiu i pragnąc na nie ciężko zapracować. Przypłynęli tutaj tylko z jednym dzieckiem, moim starszym bratem Carlem.
Nie pamiętam za wiele z dzieciństwa w Małych Włoszech. W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień tata zabiera nas na Coney Island, żebyśmy zażyli trochę ochłody w czasie gorących letnich dni. Nasze mieszkanie na czwartym piętrze było tak ciasne i małe, że podczas upalnych nocy ojciec sadzał mnie na schodach pożarowych. Jeśli się rozpadało, zaczynałem krzyczeć, żeby wrócić do środka. Kazał mi wtedy udawać, że wciąż jestem na plaży na Coney Island, a fale rozbijają się o brzeg.
– Baw się dobrze – mówił ze śmiechem.
Ojciec był drobnym mężczyzną, ale w moich oczach jawił się jako wielki człowiek. Prawdziwą jego miarą było to, że ciężko pracował, aby zapewnić nam byt. Pracy brakowało, trzeba było więc załatwić ją sobie przez rodzinę i bliskich znajomych.
Codziennie musiał więc kombinować, bo bez zajęcia głodowałby nie tylko on, ale i cała jego rodzina. Mając tyle gąb do wykarmienia, wypruwał sobie żyły, starając się znaleźć robotę i zarobić wystarczająco dużo, żebyśmy mogli jakoś pchać ten wózek.
Aby znaleźć stałe zatrudnienie, uznał, że najlepiej będzie przenieść się do New Jersey. Przypominam sobie, że pracował między innymi w zakładzie włókienniczym, barwiąc tkaniny.
Miałem cztery lata, kiedy przenieśliśmy się do następnych Małych Włoch, tym razem w Paterson w New Jersey, konkretnie w okolicy Cianci Street, gdzie mieszkało mnóstwo Włochów. Była to najlepsza decyzja z możliwych i początek mojej historii.
Dzisiaj wygląda to zapewne zgoła inaczej, ale w 1926 roku, gdy się tam przenieśliśmy, Paterson było miejscem, w którym dużo się działo. Zwano je Jedwabnym Miastem, ponieważ było ono jednym z pierwszym producentów tej tkaniny w Stanach Zjednoczonych. Należało również do pierwszych w kraju beneficjentów rewolucji przemysłowej. Alexander Hamilton, sekretarz skarbu w gabinecie George’a Washingtona, wezwał do założenia miasta jako zagłębia fabrykanckiego, zbudował tam nawet zakład produkujący colty. Jeśli ktoś nie migał się od ciężkiej pracy, to w końcówce lat 20. mógł w Paterson zarobić na życie.
Kiedy osiedliśmy w Paterson, rodzina rozrosła się nam do siedmiorga dzieci. Moje dwie młodsze siostry, Anna i Josephine, urodziły się już tam. Oznaczało to więcej gąb do wykarmienia, więc ojciec musiał pracować jeszcze ciężej.
Aby nas utrzymać, farbował tkaniny od 10 do 12 godzin dziennie. W tym czasie mama zajmowała się domem, gotowała i doglądała nas, pilnując, byśmy nie wpadli w tarapaty ani nie pozabijali się nawzajem.
Niedługo potem Carl, którego przezywaliśmy „Hrabią”, również zaczął pracę w zakładzie włókienniczym. To była harówa, ale dzięki temu mieliśmy co włożyć do garnka. Dwie starsze siostry poszły natomiast pracować do Barbizon, fabryki damskiej bielizny.
Życie nie ograniczało się jednak wyłącznie do ciężkiej pracy. Jak wszystkie włoskie rodziny, uwielbialiśmy pojeść i popić. Ojciec znał się nieźle na robieniu win, a przynajmniej tak postrzegali go sąsiedzi. Miał w piwnicy sprzęt do produkcji wina, który nigdy nie stał bezczynnie. Ciągle kupował winogrona i przygotowywał kolejne butelki, a kiedy nowa partia była gotowa do spożycia, okoliczni mieszkańcy zawsze jakimś sposobem się o tym dowiadywali. Wkrótce połowa sąsiedztwa zwalała się do nas popić i pograć w karty.
W Paterson często się przeprowadzaliśmy, moi rodzice ciągle mieli problemy z czynszem. Stało się to czymś w rodzaju gry – byle być o krok przed wściekłymi właścicielami.
Najbardziej lubiłem mieszkanie na Pine Street. Mieszkaliśmy naprzeciwko czarnej rodziny, a ja zaprzyjaźniłem się z ich synem, Joem Medlinem. Był wysokim dzieciakiem obdarzonym świetnym głosem. Próbował mnie uczyć śpiewu, ale jakoś mi to nie szło. Bez wątpienia miał talent, zresztą kiedy podrósł, skończył w zespole Buddy’ego Johnsona.
Poznanie Joego nauczyło mnie życia w zgodzie z najróżniejszymi ludźmi: czarnymi, białymi, czerwonymi, żółtymi czy zielonymi. Rasa nie miała znaczenia. Jeśli byłeś w porządku gościem, to byłeś w porządku gościem, i tyle. To jedna z ważniejszych lekcji, jakie odebrałem. Z biegiem lat wielokrotnie mi się przysłużyła – od czasów służby wojskowej po pracę z bokserami z różnych stron świata.
Uwielbiałem uprawiać sport i uważałem, że jestem w tym całkiem niezły. Grałem w futbol amerykański i softball w Central High School w Paterson, były to moje ulubione dyscypliny. Przez chwilę byłem nawet członkiem półzawodowej drużyny futbolu amerykańskiego. Gdyby nie mój brat Carl, nie wiem, czy miałbym w ogóle do czynienia z boksem. To on wprowadził mnie w ten świat.
Carl był ode mnie 13 lat starszy i kiedy zabrał mnie, wówczas dziesięciolatka, na salę treningową, miał już pewne osiągnięcia na koncie. Byłem w niego zapatrzony jak w obrazek. Gdy tylko wracał z fabryki, czekałem z przyszykowaną torbą z rzeczami i ledwie wszedł do domu, ruszaliśmy prosto na trening.
W tamtych czasach w całym Paterson pełno było klubów bokserskich i sal treningowych. Czasami chodziliśmy na siłownię Ala Capone. Oczywiście nie tego Ala Capone, lecz gościa o tym samym nazwisku, który prowadził popularną salę bokserką przy Sunny Road. Zaglądaliśmy również często do American Athletic Club na Zachodnim Broadwayu. Mieli tam dobrego zawodnika wagi średniej, Benny’ego Galino, i żydowskiego pięściarza wagi ciężkiej Roya Glazera. W tamtych czasach w wielu barach na zapleczu znajdowały się małe salki bokserskie. Można było po robocie skoczyć do baru, by się napić, a potem poboksować na tyłach. Sądzę, że to lepsze rozwiązanie niż rujnowanie lokalu w pijackim amoku.
Do najlepszych bokserskich punktów należało wówczas miejsce na świeżym powietrzu przy Upper Market Street, gdzie raz w tygodniu, zazwyczaj w soboty, organizowano imprezy bokserskie o bardzo rodzinnym charakterze. Ludzie pakowali rozmaite włoskie potrawy i napoje, jak na wielką wycieczkę, i szli oglądać walki. Bił się tam mój brat Carl, a także inne chłopaki z siłowni Capone.
Aby przyciągnąć większą widownię, wystawiano przeciwko sobie zawodników zgodnie z pochodzeniem. Włosi tłukli się z Irlandczykami, Żydzi z Włochami i tak dalej. Ludziom się to podobało. Widzowie pili, palili i głośno kibicowali; zupełne szaleństwo.
Carl był twardym skurczybykiem. Stawał naprzeciwko rywala na środku ringu, a jeśli przeciwnik się cofał, ostentacyjnie przywoływał go rękoma.
– No, dawaj! Bijmy się w końcu! – darł się na całe gardło.
Zgarniał czasami bęcki, ale częściej wygrywał, niż ulegał. Z powodu jego stylu walki każdy pojedynek był ciężki, ale kibice go kochali. Przypuszczam, że dziś nazwano by to stylem meksykańskim[5]. Zabawne, że z pokolenia na pokolenie działa to tak samo. Brat stał się lokalną gwiazdą, każdy chciał go mieć w swoim programie walk, ponieważ przyciągał tłumy, a ja już wtedy zaczynałem się pomału uczyć, jak działa świat boksu, dowiadując się, jak stworzyć gwiazdę, rozkochać tłum i zorganizować dobrą imprezę, która przypadnie ludziom do gustu.
Bez ryzyka mogę stwierdzić, że wciągnąłem się w boks, obserwując poczynania mojego brata. Na poważnie zainteresowałem się tą dyscypliną, kiedy skończyłem 14 lat, a Carl w końcu pokazał mi, jak boksować. Można powiedzieć, że był moim pierwszym trenerem. Walczyłem w Diamentowych Rękawicach, amatorskich zawodach, organizowanych przez gazetę „Paterson News”, której wydawca, Abe Greene, był również – tak się akurat składa – komisarzem ds. boksu w New Jersey.
Uważano go za jedną z ważniejszych osób pięściarskiego światka w New Jersey. W czasie pełnienia funkcji w latach 30. oczyścił tę dyscyplinę z największej plagi, czyli ustawiania walk. Ale za jego największe osiągnięcie uznać trzeba wkład w zakończenie strajku 10 tysięcy robotników w przemyśle jedwabnym w Paterson w 1933 roku, gdy stał na czele komisji specjalnej ds. pracy.
Trenowałem więc pod okiem brata, przyswajając sobie jego styl, co nie pozwoliło mi cieszyć się długą karierą. Jego styl nie przysłużył mi się też zanadto, gdy zawodowo zająłem się boksem.
Boks nauczył mnie, że nie muszę się cofać przed nikim. Najbardziej uwielbiałem w nim to, że dał mi pewność siebie, pozwalającą bronić swego nawet w obliczu pyskatych cwaniaczków. Im więcej trenowałem, tym bardziej kochałem ten sport.
Carl nauczył mnie, jak się ruszać, balansować ciałem, uderzać i – co najważniejsze – jak unikać uderzeń. Głównie jednak uczyłem się, podglądając innych chłopaków na ringu. Odkryłem wtedy, że całkiem pojętny ze mnie uczeń, niestety – tylko na niwie sportowej. Często żartuję, że ze szkoły wyleciałem z powodu gruźlicy. Nie żebym na nią zapadł, po prostu nie byłem w stanie jej przeliterować…
Nie miało to nic wspólnego z inteligencją, po prostu nie chciałem przesiadywać w szkole. Może gdybym przykładał się do matematyki albo fizyki tak jak do sportu, mógłbym zostać lekarzem, prawnikiem czy księgowym. Ale w tamtych czasach wydawało mi się to zupełnie nieistotne. Jedyną rzeczą, jaka się dla mnie wtedy liczyła, był boks.
W czasie gdy wchodziłem w świat boksu, pracowałem w kilku miejscach, żeby pomóc rodzinie. Czułem, że muszę zarobić na swoje utrzymanie, bo rodzeństwo pracowało od dawna. Podręczniki i siedzenie w klasie były nie dla mnie. Zresztą nie wystarczało mi na szkołę sił, bo kiedy do niej przychodziłem, byłem już wykończony pracą i boksem.
Wieczorami na rogu ulicy sprzedawałem nowojorskie „Daily News” i „Daily Mirror”. Czasami wystawałem tak do północy. Później szedłem do kręgielni McNeers, żeby przez kilka godzin ustawiać kręgle. Można było zarobić coś ekstra, jeśli obsługiwało się grających do późna gości. Docierałem więc do domu o trzeciej albo czwartej tylko po to, aby się zdrzemnąć, zanim pójdę do szkoły. Nic więc dziwnego, że zasypiałem w ławce. Mojej sytuacji w szkole nie poprawiał fakt, że często pyskowałem nauczycielom. Zupełnie nie interesowało mnie, czego ode mnie oczekują. Chciałem robić rzeczy po swojemu i być tam, gdzie dusza zapragnie. Pewnie można by mnie nazwać buntownikiem.
Uwzięła się na mnie szczególnie jedna nauczycielka, pani Wolf. Gdy tylko zaczynałem podskakiwać, wyprowadzała mnie na korytarz i tłukła na kwaśne jabłko. Wracałem do klasy, a dzieciaki się ze mnie śmiały.
– I co, Lou, znowu ci się dostało? – pytały, zaśmiewając się.
Ciągnęło się to trochę. Prawie codziennie powtarzał się ten sam scenariusz: przychodziłem do szkoły spóźniony, przysypiałem na lekcjach, pyskowałem nauczycielom, a potem dostawałem w skórę. W końcu miałem tego dość i po prostu przestałem chodzić, rzucając Central High School w pierwszej klasie.
Prawdę mówiąc, nie żałuję. Szkoła w ogóle mnie wtedy nie interesowała. Nie była tak ważna, jak zarabianie pieniędzy, aby pomóc rodzinie. Nie była też tak istotna, jak boks.
Nie musząc codziennie chodzić do szkoły, mogłem poszukać kolejnych okazji do zarobku. Zabrałem się do roboty z takim zapałem, z jakim wygłodniały Włoch rzuca się na talerz z makaronem.
Powoli wpadłem w rutynę. Wstawałem o szóstej rano i łapałem okazję do ekskluzywnego klubu golfowego Preakness Hills w Wayne w stanie New Jersey, gdzie nosiłem sprzęt różnym lekarzom i prawnikom. Wstawali z łóżka z samego rana, żeby przed pójściem do pracy rozegrać partyjkę. Z mojego punktu widzenia byli ostatnimi utracjuszami, dostawałem nawet 1,25 dolara za rundę. Dla takiego dzieciaka jak ja była to wówczas kupa forsy. Oczywiście mój dzień pracy się wtedy nie kończył, wręcz przeciwnie – dopiero zaczynałem.
Około jedenastej łapałem okazję, żeby dojechać do ośrodka treningowego Doca Biera w Pompton Lakes. Jeśli tylko trenował Joe Louis, wiedziałem, że czeka mnie wspaniały dzień. Miałem okazję poznać Joego i jego trenera Jacka Blackburna. Louis pilnował, żeby Jack się mną należycie zajął.
– Daj temu dzieciakowi kanapkę, facio – zwracał się Joe do Jacka. – Dopilnuj, żeby młody dostał coś do jedzenia.
Jack Blackburn był świetnym zawodnikiem wagi lekkiej, który walczył między innymi z Joem Gansem, Samem Langfordem, Harrym Grebem, a nawet sparował z Jackiem Johnsonem z wagi ciężkiej. Kiedy w 1923 roku zakończył karierę, przerzucił się na trenowanie. Jack odsiedział cztery lata z 15 w więzieniu na mocy wyroku za zabójstwo trzech osób, w tym żony, w wyniku kłótni. Więzienie odcisnęło na nim piętno i nigdy już nie był taki sam jak przed odsiadką. Mimo to nadal należał do bokserskiego światka. Ktokolwiek kręcił się w tym środowisku, musiał prędzej czy później poznać Jacka. Blackburn przedstawił mnie Joemu Louisowi, gdy zaczęli trenować u Doca Biera. Joe był gościem, który traktował każdego, kogo poznał, jak starego kumpla. Tak często wpadałem do Biera, że Joe z miejsca mnie rozpoznał, gdy później przyjechałem na jego obóz.
Joe Louis uosabiał idealnego mistrza świata wagi ciężkiej. Wielka postać, ale nie na tyle, żeby nie zauważać maluczkich (takich jak ja). Sprawiał, że człowiek czuł się tak, jakby przynależał do jego ekipy.
Był świetnym gościem. Ilekroć jakiś dzieciak z okolicy pakował się w tarapaty, zaciągano go do Louisa, aby ten porządnie go nastraszył. Można chyba powiedzieć, że Joe prowadził pierwszy program resocjalizacyjny w Stanach. Potrafił naprostować chłopaków, którzy schodzili na manowce.
Oprócz pomagania dzieciakom robił też mnóstwo dobrego dla lokalnej społeczności. Kiedy ktoś umarł, ponieważ karetka pogotowia z pobliskiego miasteczka nie przyjechała na czas, Joe zorganizował pokaz i zebrał 2600 dolarów na zakup ambulansu dla Pompton Lakes. Z jego inicjatywy zebrano też dwa tysiące dolarów, aby pomóc lokalnej policji w postawieniu wieży radiowej. Dlatego właśnie wiele lat później miałem swój udział w zbieraniu środków na założenie parku imienia Joego Louisa w Pompton Lakes.
Louis zawsze miał czas dla tutejszych dzieciaków. Otwierał nawet dla nich swój ośrodek, żeby sobie po nim pobiegali. W soboty zbierało się około pięciu tysięcy ludzi, aby obejrzeć jego treningi na ocienionym drzewami ringu na świeżym powietrzu. Czasami odwiedzał szkoły, żeby pogadać z młodzieżą. Organizował wycieczki na filmy i zawsze za wszystko płacił, nawet za lody. Pilnował, by troszczono się o okolicznych mieszkańców, zwłaszcza jeśli nie mieli środków do życia.
Uwielbiałem patrzeć na treningi Joego. Miał na sobie białe spodenki, biały podkoszulek bez rękawów, białe skarpetki i czarne buty. W ringu był profesjonalistą w każdym calu.
Oglądanie go w akcji było najlepszą szkołą, jaką mogłem otrzymać. Zapomnijmy o spaniu na lekcjach. Obserwowanie Joego tańczącego w ringu i sparującego było dla mnie jak doktorat z „błogiej nauki”[6]. Patrzenie, jak Joe balansuje ciałem, unikając ciosów, było czymś naprawdę pięknym.
Kiedy Joe nie trenował, obóz Doca Biera gościł inne znakomitości tamtych czasów, między innymi Jackiego „Dzieciaka” Berga, Harry’ego Greba, Benny’ego Leonarda, Pancho Villę, Tony’ego Canzoneriego, Jimmy’ego McLarnina, Lou Brouillarda i Primo Carnerę. Ośrodek treningowy przypominał odwiedziny w pałacu Buckingham, tyle że był o wiele fajniejszy.
Po opuszczeniu ośrodka do boksu wracałem popołudniem. Udawałem się do American Athletic Gym w Paterson, aby poćwiczyć wszystkie te ruchy, które podpatrzyłem u Joego i których nauczył mnie Carl. Wykorzystywałem je później w pierwszych amatorskich walkach. Z sali gimnastycznej wracałem na ulicę, aby sprzedawać gazety i czyścić przechodniom buty, potem zaś ustawiałem kręgle. Rano zrywałem się z łóżka i zaczynałem od nowa.
Miałem 15 lat, robiłem dokładnie to, co chciałem, i nikt mi nic nie kazał. Wydawało mi się, że mogę zawojować świat. Ale bywałem też bardzo niespokojny, a kiedy wielki kryzys ogarnął kraj, czułem, że ciąży na mnie większa presja, jeśli chodzi o pomoc rodzinie. Nie opuszczała mnie myśl, że robię za mało, że muszę znaleźć sposób, by więcej zarabiać.
Na szczęście udało mi się to, dzięki czemu pokonałem uczucie bezradności, które we mnie narastało. Odpowiedzią na problemy okazał się ostatecznie Cywilny Korpus Ochrony Przyrody.
[1] W pierwszej walce Holyfield pokonał Taju Akaya z Ghany w trzeciej rundzie przez RSC (sędzia przerywa walkę z uwagi na niezdolność zawodnika do jej kontynuacji z powodu kontuzji lub zbyt dużej przewagi przeciwnika), w drugiej potyczce pokonał Ismaila Salmana z Iraku również przez RSC, tym razem w drugiej rundzie, a w ćwierćfinale już w pierwszej znokautował Sylvanusa Okello z Kenii.
[2] Holyfield wygrał swoje pierwsze trzy profesjonalne walki: z Lionelem Byarmem (decyzja sędziowska po sześciu rundach), Erikiem Winbushem (decyzja sędziowska po sześciu rundach) i Fredem Brownem (nokaut techniczny w pierwszej rundzie). Przed walką z Brownem był cięższy od rywala o cztery kilogramy (ważył 80 kg przy 76 przeciwnika).
[3] George Benton był profesjonalnym pięściarzem z bilansem 62-13-1 (37 nokautów w karierze), który był trenowany przez Duvę. Potem szkolił zawodników. Pracował m.in. z Duvą i Holyfieldem, a także takimi gwiazdami, jak Joe Frazier, Muhammad Ali czy Leon Spinks.
[4] Holyfield walczył z Bowe’em trzy razy. Pierwszą walkę, która odbyła się w 1992 roku, przegrał jednogłośną decyzją sędziów (stracił pasy federacji IBF, WBC i WBC World w wadze ciężkiej). Drugą potyczkę, w 1993 roku, wygrał na punkty (i odzyskał tytuły WBA oraz IBF). Ostatnie starcie między tą dwójką odbyło się w 1995 roku. Holyfield przegrał wtedy przez nokaut techniczny w ósmej rundzie.
[5] Styl meksykański oznacza wywieranie dużej presji na rywala (parcie do przodu) i zarzucanie go mnóstwem ciosów (wyprowadzanych zwłaszcza na korpus). Za jego przedstawicieli można by uznać m.in. Julio Césara Cháveza, Marco Antonio Barrerę i Giennadija Gołowkina.
[6] Określenie sztuki bokserskiej, którego twórcą był Pierce Egan (1772–1849), autor dzieła Boxiana; albo szkice o starożytnym i nowożytnym pięściarstwie. Nazwę „błoga nauka” spopularyzował A.J. Liebling, który uczynił ją tytułem swojej książki. Jego The Sweet Science z 1949 roku została uznana przez „Sports Illustrated” za najwybitniejsze dwudziestowieczne dzieło traktujące o sporcie (przyp. tłum.).
A Fighting Life: My Seven Decades In Boxing
Copyright © 2016 by Lou Duva with Tim Smith
Foreword copyright © 2016 by Evander Holyfield
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Cieślik 2017
Redakcja – Grzegorz Krzymianowski
Korekta – Maciej Cierniewski
Konsultacja merytoryczna – Janusz Pindera
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – New York Daily News Archive / Getty Images, Vereshchagin Dmitry / 123rf.com
Fotografia na IV stronie okładki – The Ring Magazine / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2017
ISBN EPUB: 978-83-8129-009-8ISBN MOBI: 978-83-8129-010-4