Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Balengera ponownie gubi zainteresowanie historią. Zaproszony wraz z przyjaciółką Amandą na wykład poświęcony kapsułom czasu, zostaje podstępnie uśpiony i przewieziony w pobliże spalonego hotelu Paragon. Po jasnowłosej Amandzie ginie wszelki ślad. Frank odkrywa, że wykładowca był w rzeczywistości podstawionym aktorem, a klub historyczny, do którego go zaproszono, w ogóle nie istnieje. Wkrótce dowie się, że Amanda stała się zakładniczką w grze wymyślonej przez genialnego psychopatę. Jej uczestnicy mają zaledwie 48 godzin na odnalezienie ukrytego przed dziesiątkami lat skarbu - legendarnego Sarkofagu Ziemskich Namiętności. W "Łowcy" nikt nie uczestniczy dobrowolnie, a najdrobniejszy błąd kosztuje życie.
Cykl: Frank Balenger, t, 2
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (5)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
David Morrell (ur. 1943 w Kitchener w Kanadzie) - światowej sławy autor powieści sensacyjnych. Od 1966 mieszka w USA. Ukończył Penn State University i obronił pracę doktorską z literatury amerykańskiej. W latach 1970-1986 pracował jako wykładowca na Iowa University. Zafascynowany twórczością Ernesta Hemingwaya, Richarda Mathesona, Johna Bartha. Prezes The International Thriller Writers Organization. Autor ponad 20 powieści, 3 książek niebeletrystycznych (m.in. monografii poświęconej twórczości Johna Bartha), a także licznych opowiadań z gatunku grozy i sensacji. Jego najbardziej znane thrillery to Pierwsza krew (1972; sfilmowana jako Rambo z Sylvesterem Stallone w roli tytułowej), Testament (1975), trylogia Bractwo Róży (1984), Bractwo Kamienia (1985), Bractwo Nocy i Mgły (1987) oraz Piąta profesja (1990), Podwójna tożsamość (1993), Infiltratorzy (2005) i najnowszy - Łowca (2007). Na podstawie Bractwa Róży powstał niezwykle popularny miniserial telewizji NBC z Peterem Straussem i Robertem Mitchumem w rolach głównych.
David
MORRELL
Łowca
Z angielskiego przełożyłANDRZEJ SZULC
WARSZAWA 2007
Tytuł oryginału:SCAVENGER
Copyright © David Morrell 2007All rights reserved
Copyright © for the Polish editionby Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007Copyright © for the Polish translation by Andrzej Szulc 2007
Redakcja: Barbara BoguszIlustracja na okładce: Jacek KopalskiProjekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. Tel. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.merlin.plwww.empik.comwww.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie ISkład: LagunaDruk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Pisarze nie pracują w próżni. „Łowca” nie powstałby bez pomocy wielu ludzi. Składam podziękowania następującym osobom:
Jane Dystel, Miriam Goderich, Michaelowi Bourretowi i fantastycznym ludziom z Dystel Goderich Literary Management.
Rogerowi Cooperowi, Chrisowi Nakamurze, Peterowi Costanzo i innym pracownikom Vanguard Press oraz Perseus Books Group.
Nanci Kalanta z horrorworld.org.
Ericowi Grayowi i Mike’owi Volpe z Jet Aviation na lotnisku Teterboro.
A także Sarie Morrell. To ostatnie nazwisko nieprzypadkowo brzmi tak samo jak moje. To moja córka. Jest poza tym moim przyjacielem i jedną z najlepszych specjalistek od promocji książek, jakie znam.
Mam pomniki z brązu, lapis-lazuli, alabastru i białego wapienia, a także inskrypcje w wypalonej glinie... i złożyłem je w fundamentach dla przyszłych pokoleń.
Esarhaddon król Asyrii, VII w. p.n.e.
Kilka dni temu ktoś poprosił mnie, żebym napisał list do kapsuły czasu, którą otworzą w Los Angeles za sto lat... Wydawało się to łatwym zadaniem. Sugerowano, żebym napisał coś o aktualnych sprawach i problemach. I kiedy rozmyślałem o tym, jadąc wzdłuż wybrzeża, patrząc na błękitny Pacyfik po jednej stronie i góry Santa Ynez po drugiej, nie mogłem nie zadać sobie pytania, czy za sto lat będzie tu tak samo pięknie jak w ten letni dzień. A potem, gdy próbowałem pisać... Zastanówcie się nad tym zadaniem. Macie napisać do ludzi, którzy będą żyli za sto lat i wiedzieli o nas wszystko. My nie wiemy o nich nic. Nie wiemy, w jakim świecie będą żyli.
Ronald Reagan
(z przemówienia wygłoszonego na krajowej konwencji republikanów w 1976 roku po nieotrzymaniu partyjnej nominacji w wyborach prezydenckich)
Zwracając się do niej, już nie używał imienia swojej zmarłej żony, mimo że była do niej podobna aż do bólu. Czasami, kiedy po obudzeniu się widział ją przy swym szpitalnym łóżku, myślał, że ma halucynacje.
— Jak mam na imię? — pytała.
— Amanda — odpowiadał ostrożnie.
— Doskonale — chwalił go lekarz, uważnie mu się przyglądając. Nigdy nie zdradził, jakiej jest specjalności, ale Balenger podejrzewał, że to psychiatra. — Chyba już można wypisać pana do domu.
Taksówka wjechała do Park Slope w Brooklynie. Balenger wyglądał przez okno, żeby nie patrzeć na długie blond włosy i jasnoniebieskie oczy Amandy, które tak bardzo przypominały mu Diane. Zobaczył duży kamienny łuk z umieszczonym na górze posągiem skrzydlatej kobiety w rozwianych szatach.
— Grand Army Plaza — wyjaśniła Amanda. — Pomnik upamiętniający koniec wojny secesyjnej.
Nawet jej głos przypominał mu Dianę.
— Te drzewa przed nami to Prospect Park — dodała.
Taksówka zatrzymała się w wąskiej uliczce, przy jednej z trzypiętrowych kamienic z brunatnego piaskowca. Amanda zapłaciła, a Balenger zmobilizował siły i wysiadł. Chłodny październikowy wiatr przeszył go do szpiku kości. Bolały go nogi, żebra i otarte przez linę dłonie.
— Moje mieszkanie jest na trzecim piętrze. — Amanda wskazała ręką balkon. — Tam, gdzie widać kamienną balustradę.
— Mówiłaś, że pracujesz w księgami na Manhattanie. To zamożna dzielnica. Nie sądziłem, że stać cię... — Odpowiedź przyszła mu do głowy sama. — Pomaga ci ojciec?
— Nigdy nie stracił nadziei. Po moim zaginięciu płacił czynsz przez wszystkie miesiące.
Wchodząc po ośmiu kamiennych schodkach, Balenger miał wrażenie, że jest ich osiemdziesiąt. Uginały się pod nim nogi. Chociaż wielkie drewniane drzwi pomalowano niedawno na brązowo, sprawiały wrażenie zabytkowych. Amanda włożyła klucz do zamka.
— Zaczekaj — powiedział.
— Musisz złapać oddech?
Właściwie miała rację, ale nie dlatego się zatrzymał.
— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — zapytał.
— Masz jakieś inne miejsce, gdzie mógłbyś zamieszkać, kogokolwiek innego, kto mógłby się tobą zaopiekować?
W obu wypadkach odpowiedź brzmiała „nie”. Przez cały ubiegły rok, gdy poszukiwał zaginionej żony, mieszkał w tanich motelach i stać go było najwyżej na jeden posiłek dziennie, na ogół sandwicza w barze szybkiej obsługi. Jego oszczędności stopniały do zera. Nie miał nikogo i niczego.
— Prawie mnie nie znasz — powiedział.
— Ryzykowałeś dla mnie życie — odparła Amanda. — Gdyby nie ty, już bym nie żyła. Co jeszcze muszę wiedzieć?
Żadne z nich nie wspomniało, że przez jakiś czas Balenger uważał, iż kobieta, którą ratował, to jego żona.
— Dajmy sobie kilka dni — powiedziała, otwierając drzwi.
Mieszkanie składało się z sypialni, salonu i kuchni. Wysoki sufit wykończono sztukaterią, podłoga była z twardego drewna. Chociaż wnętrza lśniły i były w znakomitym stanie, Balenger nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wszystko tu jest bardzo stare.
— Kiedy byliśmy w szpitalu, ojciec zaopatrzył lodówkę i spiżarnię — powiedziała. — Chcesz coś przekąsić?
Balenger opadł na skórzaną sofę. Zanim zdążył odpowiedzieć, górę wzięło zmęczenie.
Gdy się obudził, na dworze było ciemno. Leżał okryty kocem. Amanda pomogła mu pójść do łazienki i wrócić na sofę.
— Podgrzeję zupę — stwierdziła.
Potem zmieniła mu bandaże i opatrunki.
— Kiedy spałeś, wyszłam i kupiłam ci piżamę — powiedziała.
Pomagając mu ją włożyć, przyjrzała się z troską jego obrażeniom.
Obudził go jakiś koszmar, wspomnienie strzałów i krzyków. Wystraszony zobaczył wbiegającą do sypialni Amandę.
— Jestem przy tobie — powiedziała uspokajającym tonem. W bladym świetle stojącej w rogu lampy była jeszcze bardziej podobna do Dianę. Zastanawiał się, czy duch Dianę nie połączył się po prostu z jej duchem.
Usiadła przy nim na sofie, wzięła go za rękę i trzymała, aż przestało mu walić serce.
— Jestem przy tobie — powtarzała.
Zapadł z powrotem w niespokojny sen.
Krzyk dochodzący z sypialni obudził go ponownie. Z wysiłkiem dźwignął się z sofy i pokuśtykał do drzwi. Amanda rzucała się na łóżku, jakby walczyła z własnymi demonami. Pogładził ją po włosach, próbując dać do zrozumienia, że nie grozi jej ciemność i przemoc, nie grozi nic, czego doświadczyła w hotelu Paragon. Klang! W zakamarkach jego pamięci metalowa blacha wciąż uderzała o ścianę opuszczonego budynku. Klang! Żałosny, rytmiczny głos fatum.
Zasnęli obok siebie, obejmując się ramionami. Następnej nocy było tak samo. I następnej. Zawsze paliło się światło. Nie zamykali drzwi sypialni. W zamkniętych pomieszczeniach chodziły im po plecach ciarki. Dwa tygodnie później zostali kochankami.
Balenger chodził na coraz dłuższe spacery. Któregoś grudniowego szarego dnia, gdy wracał po południu z Grand Army Plaza, przed jego kamienicą wysiedli z samochodu dwaj mężczyźni. Ubrani byli w ciemne palta, mieli elegancko przystrzyżone włosy i poważne twarze. Jeden był wyższy od drugiego. W zimnym powietrzu ich oddechy zmieniały się w białe obłoczki.
— Frank Balenger? — zapytał wyższy mężczyzna.
Balenger niechętnie kiwnął głową.
Sięgnęli do wewnętrznych kieszeni i wyciągnęli legitymacje: Departament Skarbu Stanów Zjednoczonych. Po wejściu do mieszkania wyższy agent wręczył Balengerowi długopis i jakiś dokument.
— Niech pan to podpisze.
— Nie pogniewacie się chyba, jeśli najpierw przeczytam.
— To oświadczenie, że zrzeka się pan praw do dowodów rzeczowych przekazanych policji w Asbury Park.
— Do podwójnego orła — dodał drugi mężczyzna.
Balenger zrozumiał.
— Ustawa o rezerwach złota z roku tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego nie pozwala używać złotych monet w charakterze środka płatniczego. Obywatele mogą je posiadać wyłącznie jako numizmaty. Ale nie może pan posiadać czegoś, co pan ukradł.
— Nie ukradłem tej monety. Jej właściciel umarł w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Moneta była w tym cholernym hotelu. Do chwili gdy schowałem ją do kieszeni, nie była niczyją własnością.
— To jedyna moneta, która ocalała z pożaru. Przyjrzał się pan jej dokładnie?
— Byłem trochę zajęty, starałem się utrzymać przy życiu.
— Jest na niej wyryta data tysiąc dziewięćset trzydzieści trzy. Zanim rząd zabronił używania złota jako środka płatniczego, w mennicy zdążyli już wybić monety na tamten rok. Wszystkie zostały zniszczone. Oprócz tych, które skradziono.
— Była wśród nich ta, którą schował pan do kieszeni — wyjaśnił wyższy agent. — To oznacza, że jest własnością rządu Stanów Zjednoczonych. Monety te są tak rzadkie, że kiedy ostatnio wpadła nam w ręce jedna z nich, sprzedano ją na aukcji u Sotheby’ego.
— Za prawie osiem milionów dolarów — dodał drugi.
Suma była tak olbrzymia, że Balengerowi zabrakło na chwilę tchu.
— Z powodu formalności prawnych daliśmy osobie, od której ją dostaliśmy, pewną część tych pieniędzy — kontynuował drugi agent. — Jesteśmy gotowi zawrzeć z panem podobną umowę. Nazwijmy to znaleźnym. Kwota będzie wystarczająco pokaźna, by sprawą zainteresowały się media i skłoniły innych kolekcjonerów do przekazania nam bez zbędnych pytań takich nielegalnie nabytych monet.
— O jakiego rzędu sumie mówimy? — zapytał po krótkim wahaniu Balenger.
— Zakładając, że moneta sprzeda się za podobną kwotę co poprzednia? Dostanie pan dwa miliony dolarów.
Balengerowi opadła szczęka.
Wspaniała majowa sobota. Po długim joggingu wokół Prospect Parku Balenger i Amanda otworzyli frontowe drzwi domu i sięgnęli po pocztę, którą listonosz wsunął w otwór.
— Coś ciekawego? — zapytała Amanda, kiedy wspinali się po schodach prowadzących do ich mieszkania.
— Kolejni spece finansowi chcą doradzić mi, co zrobić z pieniędzmi, które dostałem za monetę. Kolejne instytucje charytatywne proszą o datki. Kolejne rachunki.
— Możemy je teraz przynajmniej zapłacić.
— To dziwne — mruknął nagle Balenger.
— Co się stało?
— Spójrz na to.
Balenger zatrzymał się przed drzwiami mieszkania i podał jej kopertę. Amanda zmarszczyła czoło.
— Jest stara i krucha. Nawet pachnie stęchlizną — dodała, wąchając przesyłkę.
— Nic dziwnego. Popatrz na znaczek.
Amanda przyjrzała się mu.
— Dwa centy? To niemożliwe.
— Sprawdź stempel pocztowy.
Stempel był wyblakły, ale do odcyfrowania.
— Trzydziesty pierwszy grudnia?
— Czytaj dalej.
— Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku? — Amanda pokręciła głową. — To jakiś żart?
— Może trik reklamowy — mruknął Balenger.
Weszli do mieszkania i zamknęli za sobą drzwi. Amanda rozdarła kopertę i wyjęła złożony arkusik.
— Jest tak samo kruchy jak koperta. I tak samo pachnie stęchlizną — zauważyła.
Stojący obok niej Balenger zobaczył, że list jest napisany odręcznie, grubymi pociągnięciami pióra. Atrament podobnie jak stempel wyblakł ze starości.
Pan Frank Balenger
Drogi Panie,
Proszę wybaczyć, że zabieram Panu czas. Znam Pańską fascynację przeszłością, toteż pozwoliłem sobie użyć starego znaczka, by zwrócić uwagę. Zapraszam Pana oraz panią Evert na godzinę trzynastą w pierwszą sobotę czerwca do Manhattańskiego Klubu Historycznego (adres poniżej). Po skromnym poczęstunku będę miał wykład na temat wiadomości dla przyszłości, które otwieramy w dniu dzisiejszym, aby zrozumieć przeszłość. Mam oczywiście na myśli owe zawieszone między przyszłością i przeszłością fascynujące przedmioty znane pod nazwą: „kapsuły czasu”.
Z poważaniem Adrian Murdock
— Kapsuły czasu? — mruknęła Amanda. — Co to jest, u licha?
— W pierwszą sobotę czerwca? — Balenger zajrzał do kuchni i zerknął na kalendarz przymocowany magnesami do lodówki. — To następny weekend. Manhattański Klub Historyczny?
— Masz rację. To musi być jakaś reklamowa sztuczka. — Amanda zbadała kruchy arkusik papieru. — Wygląda autentycznie. Powinien, skoro pochodzi z klubu historycznego. Prawdopodobnie szukają nowych członków. Ale skąd wzięli nasze nazwiska i adres?
— Zeszłej jesieni, kiedy to wszystko się wydarzyło, w gazetach napisali, że mieszkasz w Park Slope — powiedział Balenger. — Napomknięto również, że robiłem wszystko, by cofnąć się w przeszłość.
— Klub czekał bardzo długo, żeby się z nami skontaktować.
Balenger chwilę się nad tym zastanawiał.
— Kiedy w zeszłym miesiącu sprzedano monetę, znowu zrobiło się o tym głośno. Media wróciły do tego, co wydarzyło się w hotelu Paragon. Może facet uważa, że obsesja, którą mam na punkcie przeszłości, skłoni mnie do zasilenia jego klubu hojną darowizną.
— Jasne. Podobnie jak ci doradcy finansowi, którzy chętnie pobraliby od ciebie prowizję — powiedziała Amanda.
— Kapsuły czasu...
— Zachowujesz się tak, jakbyś rzeczywiście chciał tam pójść.
— Kiedy byłem dzieckiem... — Balenger przerwał na chwilę i cofnął się pamięcią w przeszłość. — Mój ojciec uczył historii w szkole średniej. To było w Buffalo. Jego szkoła wyburzała stary budynek, żeby zbudować na jego miejscu nowy. Krążyły plotki o kapsule czasu, którą jedna z dawnych klas maturalnych umieściła w fundamentach, kiedy budynek był nowy. Gdy robotnicy pracujący przy rozbiórce szli do domu, ją wraz z grupką dzieci szukałem kapsuły w rumowisku. Oczywiście, nie mieliśmy pojęcia, jak może wyglądać coś takiego. Trwało to cały tydzień, ale w końcu zobaczyłem w odkopanym rogu budynku wielki kamienny blok. Na przymocowanej do niego tablicy widniał napis: MATURZYŚCI ROCZNIK 1942. PAMIĘĆ O NAS NIGDY NIE ZAGINIE. U PROGU NASZEJ PRZYSZŁOŚCI. W ciągu tych wszystkich lat tablica zarosła brudem. Zasłoniły ją zarośla. Ludzie zapomnieli.
Amanda dała znak, żeby mówił dalej.
— W kamiennym bloku był otwór — kontynuował Balenger. — W środku zobaczyłem metalowe pudełko. Pobiegłem do domu i powiedziałem o tym ojcu. Z początku był wściekły, że bawiłem się na terenie prac rozbiórkowych i mogłem sobie zrobić krzywdę. Ale kiedy dowiedział się, co znalazłem, kazał mi się tam zaprowadzić. Nazajutrz rano poprosił robotników, żeby rozbili blok. Na litość boską, nie zniszczcie tego, co jest w środku, powtarzał. Robotnicy byli tak samo zaintrygowani jak on. Wielu nauczycieli i uczniów dowiedziało się o sprawie i też tam przyszło. Robotnik użył młotka i dłuta i w końcu wyciągnął metalowe pudełko wielkości książki telefonicznej. Zamek był zardzewiały. Ludzie chcieli go wyłamać, ale ojciec powiedział, że powinniśmy to zrobić podczas specjalnej uroczystości. Dyrektor stwierdził, że można by zasilić szkolny fundusz, sprzedając bilety na otwarcie kapsuły. Za uzyskane w ten sposób pieniądze szkoła kupiłaby książki do biblioteki. Wszyscy uznali to za świetny pomysł. Dyrektor zawiadomił prasę, radio i telewizję, żeby nagłośnić sprawę. Zapowiedziano wielką fetę w niedzielę po południu. Na sali ustawiono kamery telewizyjne, a tysiąc osób zapłaciło po dolarze, żeby obejrzeć otwarcie kapsuły.
— Co w niej było? — zapytała Amanda.
— Nikt się tego nigdy nie dowiedział.
— Jak to?
— Dyrektor zamknął pudełko w szafce w swoim gabinecie.
Wieczorem przed wielkim otwarciem ktoś włamał się do gabinetu i ukradł je. Możesz sobie wyobrazić, jacy wszyscy byli wściekli i zawiedzeni. Zawsze mnie ciekawiło, co zdaniem tych maturzystów z tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku warto było pokazać przyszłym pokoleniom.
— Kapsuły czasu — mruknęła Amanda.
Manhattański Klub Historyczny miał swoją siedzibę na południe od Gramercy Parku, przy Wschodniej Dziewiętnastej, w zabytkowej dzielnicy. W sobotę ruch na ulicach był niewielki. Niebo zachmurzyło się i ludzie chodzili w lekkich kurtkach. Balenger i Amanda zatrzymali się przy ceglanym szeregowym domu i spojrzeli na podniszczoną mosiężną tablicę, na której widniała data „1854”. Nad wielkimi drzwiami była zamocowana kolejna tablica z napisem MANHATTAŃSKI KLUB HISTORYCZNY.
Po kilku schodkach weszli do środka i znaleźli się w mrocznym holu, który wyglądał, jakby niewiele się w nim zmieniło od półtora stulecia. Na ustawionej na sztaludze planszy widniała fotografia dystyngowanego chudego pana z siwą czupryną, wąsikiem i zmarszczkami na czole oraz w kącikach oczu. Ubrany był według dawnej mody, a w rękach trzymał metalowy cylinder.
MANHATTAŃSKI KLUB HISTORYCZNYZAPRASZA NA WYKŁADADRIANA MURDOCKAPROFESORA HISTORII
UNIWERSYTETU OGLETHORPE’A W ATLANCIE
„DOŚĆ CZASU I ŚWIATA:PSYCHOLOGIA KAPSUŁ CZASU”.
2 CZERWCA, GODZ. 13
Balenger usłyszał głosy dochodzące z głębi korytarza.
Z sali po prawej stronie wyszła korpulentna, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta w prostym granatowym kostiumie. Gdy zauważyła Balengera i Amandę, podeszła do nich z uśmiechem.
— Cieszę się, że znaleźli państwo dla nas czas — powiedziała.
— Zaproszenie było tak pomysłowe, że nie mogliśmy się oprzeć — odparł Balenger.
Na twarzy kobiety pojawił się rumieniec, bardziej widoczny, ponieważ nie była umalowana. Czarne włosy miała zebrane w kok.
— Niestety, to był mój pomysł. Nasze wykłady nie przyciągają dostatecznej liczby słuchaczy, pomyślałam więc, że powinniśmy je trochę udramatyzować. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że przygotowanie zaproszeń zajmie komitetowi tyle czasu. Jestem Karen Bailey — dodała kobieta, wyciągając do nich rękę.
— Frank Balenger.
— Amanda Evert.
— Oczywiście. To wy jesteście tą parą, która znalazła monetę. W artykule na temat aukcji napomknięto, że interesujecie się historią. Pomyślałam, że wykład powinien was zaciekawić.
— Nie szukacie przypadkiem funduszy na dalszą działalność? — zapytała Amanda.
— No cóż... — Kobieta ponownie sprawiała wrażenie zakłopotanej. — Cieszymy się z każdej wpłaconej sumy, która pozwala pokryć koszty podróży naszych wykładowców. Nie muszą się jednak państwo czuć zobowiązani.
— Dlaczego nie? Chętnie wspomożemy klub — powiedział Balenger, uśmiechając się do Amandy.
— W zaproszeniu wspominaliśmy o poczęstunku. Chodźcie. Mamy herbatę, kawę i kanapki.
Balenger i Amanda ruszyli za Karen korytarzem ozdobionym sepiowymi fotografiami Gramercy Parku. Z umieszczonych niżej podpisów wynikało, że zostały zrobione w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Na wyblakłych obrazkach widać było furgony zaprzężone w konie, mężczyzn w kapeluszach, surdutach, krawatach i kamizelkach oraz kobiety ubrane w suknie, które sięgały sznurowanych trzewików.
Stary dywan tłumił kroki. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Karen skręciła w prawo i wprowadziła ich do długiej sali, w której stały w rzędach składane krzesła, w głębi widać było mównicę. Tu również wisiały na ścianach sepiowe fotografie.
Balenger zerknął na ekran i projektor podłączony do stojącego na mównicy laptopa. W rogu sali kilka osób popijało kawę i herbatę ze styropianowych kubków, pogryzając kanapki z sałatką z tuńczyka.
— Pozwólcie, że przedstawię wam profesora Murdocka — powiedziała Karen i poprowadziła ich do siwowłosego mężczyzny, który rozmawiał z parą trzydziestolatków, trzymając w ręku kanapkę. Miał na nosie okulary i wydawał się jeszcze chudszy niż na fotografii. Był w garniturze, ale młodzi ludzie mieli na sobie dżinsy, podobnie jak Balenger i Amanda.
— ...nie używano tego terminu aż do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego. Wcześniej nazywano je skrzyniami, szkatułami, a nawet trumnami. A potem oczywiście mieliśmy do czynienia ze słynną...
Profesor przerwał w pół zdania, żeby pozdrowić zbliżających się Balengera i Amandę.
— Panie profesorze, chciałabym panu przedstawić...
Karen ponownie się zaczerwieniła. Najwyraźniej zapomniała ich nazwiska.
— Frank Balenger.
— Amanda Evert.
Oboje uścisnęli dłoń profesora.
— Mówiłem właśnie o Krypcie Cywilizacji.
— O czym? — zapytał Balenger, przekonany, że się przesłyszał.
— Kawy czy herbaty?
— Kawy — odpowiedzieli jednocześnie Balenger i Amanda.
— Tak nazywa się chyba najsłynniejsza kapsuła czasu. Oczywiście nie mogę być w tej kwestii bezstronny, ponieważ znajduje się ona na Uniwersytecie Oglethorpe’a, gdzie wykładam.
— Nazywa się „Krypta Cywilizacji”? — zdziwił się Balenger.
— Interesująca nazwa, nieprawdaż? To właśnie z powodu krypty w Oglethorpe mieści się siedziba Międzynarodowego Towarzystwa Kapsuł Czasu.
— Istnieje Międzynarodowe Towarzystwo Kapsuł Czasu? — zapytała równie zdumiona Amanda.
— Śmietanki? Cukru? Słodzika? — odezwała się Karen, która stała przy stole niedaleko wejścia i nalewała im kawy do styropianowych kubków.
— Trochę śmietanki — odparł Balenger.
— Trochę słodzika — dodała Amanda.
Do sali weszli kolejni goście.
— Przepraszam — powiedział Murdock. — Muszę sprawdzić, czy wszystko jest gotowe do prezentacji.
Profesor podszedł do mównicy, a Balenger i Amanda zaczęli popijać kawę, którą dała im Karen.
— Kanapki dostarczyła firma kateringowa. Częstujcie się, proszę — powiedziała Karen, po czym podeszła do okien i zaczęła zasuwać zasłony.
Balenger przyjrzał się kanapkom. Chleb miał odciętą skórkę.
Niechętnie wziął jedną, ugryzł i pokręcił zaskoczony głową.
— Nie przepadam za sałatką z tuńczyka — powiedział do Amandy — ale ta jest całkiem niezła.
— To dzięki sałacie.
— Sałacie?
— Jest chrupka. Majonez wygląda na domowy. Chleb jest świeży — rzekła Amanda, biorąc kolejną kanapkę.
Balenger poszedł w jej ślady.
— Mam nadzieję, że facet powie coś o tej Krypcie Cywilizacji.
Profesor stanął w półmroku na mównicy i wcisnął klawisz laptopa. Na ekranie pojawiło się zdjęcie przedstawiające długą, lśniącą tubę, która przypominała Balengerowi torpedę. Otaczała ją grupka poważnie wyglądających mężczyzn w białych fartuchach.
— Mimo że sama tradycja sięga starożytności, widzimy tu pierwszy obiekt, który nazwano kapsułą czasu — oznajmił profesor Murdock. — Skonstruowano go na Targi Światowe w Nowym Jorku w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Sponsorem była firma Westinghouse, produkująca wysokiej klasy sprzęt gospodarstwa domowego. Kapsuła miała zostać ponownie otwarta dopiero po pięciu tysiącach lat, co sugerowało, że produkty Westinghouse’a są naprawdę długotrwałe. Dlaczego akurat pięć tysięcy? Uznano, że pisana historia ma również pięć tysięcy lat i w związku z tym Targi Światowe odbywają się w połowie drogi między przeszłością i przyszłością. „Chcemy wierzyć — głosili projektanci kapsuły — że światowe problemy zostaną rozwiązane, że ludzkość przezwycięży swoje ograniczenia i że czeka ją wspaniała przyszłość”. Oczywiście okropności drugiej wojny światowej wkrótce skłoniły ich do zmiany zdania.
Profesor wcisnął klawisz na komputerze i na ekranie pojawiła się kolejna fotografia. Przedstawiała budynek o futurystycznym kształcie, gdzie prawdopodobnie odbywały się Targi Światowe w 1939 roku. Na transparencie z tyłu widniał napis: ŚWIAT JUTRA. Ludzie stali w kolejce, żeby spojrzeć przez peryskop. Balengera uderzyło to, że chociaż wizytę na targach powinno się traktować jako rozrywkę, większość mężczyzn była ubrana w garnitury, krawaty i eleganckie kapelusze.
— Kapsułę wykonano z wyjątkowo twardego, odpornego na wilgoć stopu miedzi — kontynuował profesor Murdock. — Po włożeniu do niej przedmiotów, które miały obejrzeć przyszłe pokolenia, spuszczono ją do szybu w dniu jesiennego zrównania dnia i nocy, w niemal religijnej atmosferze, przy akompaniamencie chińskich gongów. Szyb był zaopatrzony w peryskop, przez który goście mogli zobaczyć opuszczaną pięćdziesiąt stóp niżej kapsułę. Po zakończeniu targów szyb został zapieczętowany i nakryty betonowym blokiem. „Niechaj kapsuła czasu spoczywa w spokoju”, oświadczył prezes Westinghouse’a. Ponieważ więcej kapsuł czasu zostało zagubionych niż kiedykolwiek odnalezionych, firma Westinghouse wydała „Księgę rekordów Kapsuły Czasu”. Tysiące wydrukowanych na bezkwasowym papierze egzemplarzy wysłano do bibliotek i klasztorów na całym świecie, w tym do Tybetu. Wśród innych kluczowych informacji zapisano tam współrzędne geograficzne punktu, w którym złożona została kapsuła, jak się okazało, całkiem roztropnie, ponieważ obecnie trudno odszukać blok betonu na Flushing Meadows, gdzie odbywały się targi.
Na ekranie pokazała się kolejna fotografia przedstawiająca różne przedmioty.
— Co zawierała kapsuła czasu? — zapytał profesor Murdock. — Jakie drogocenne przedmioty zdaniem projektantów miały przekonać ludzi za pięć tysięcy lat, że rok tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty był taki wyjątkowy? Budzik. Otwieracz do puszek. Wieczne pióro. Pilnik do paznokci. Szczoteczka do zębów. Kubek z Myszką Miki.
Ktoś na widowni się roześmiał.
— Kontakt elektryczny — podjął profesor. — Nagranie „Stars and Stripes Forever”. Mikrofilmy „Historii Rockefeller Center”, „Małej sierotki Annie”, „Dicka Tracy’ego”, „Reguł gry w karty Hoyle’a”, „Saturday Evening Post”, słownika oraz „Przeminęło z wiatrem”. Były tam i inne przedmioty, lecz już te przykłady uświadamiają, jak trudno ustalić, co jest ważne dla danej społeczności. Czy w przyszłości będą istniały otwieracze do puszek? Budziki i pilniki do paznokci? Być może najmniej zrozumiałe dla przyszłych pokoleń będą rzeczy, które my uważamy za oczywiste. Nawiązując do tytułu, który przed chwilą wymieniłem, pragnę zauważyć, że wszystkie kultury w końcu giną, przemijają z wiatrem. Na Targach Światowych w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym z dumą przedstawiano przyszłym pokoleniom, jak wyglądał świat, a w każdym razie Ameryka w tym historycznym momencie. Skrupulatność, z jaką przygotowano kapsułę, świadczy jednak o pewnej desperacji, zupełnie jakby projektanci podświadomie bali się, że zostaną zapomniani.
Profesor Murdock ponownie wcisnął klawisz laptopa i na ekranie ukazała się fotografia budynku przypominającego rozległy zamek.
— To uniwersytet Oglethorpe’a, gdzie wykładam — powiedział. — Kilka lat wcześniej, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym zrodził się tutaj pomysł kapsuły Westinghouse’a. Ówczesny rektor uniwersytetu, Thomwell Jacobs, spuścił wodę z krytego basenu i wypełnił go tysiącami przedmiotów, w tym sześciuset czterdziestoma tysiącami mikrofilmów gromadzących światową wiedzę. Tu także dobór obiektów może się wydać niezwykły: szczotka do mycia, szminka, obieracz do grejpfrutów, packa na muchy, dziecinne klocki, pełna butelka budweisera, folia aluminiowa, płyty Artiego Shawa oraz film z Kaczorem Donaldem. Przedsięwzięcie było tak ambitne, że sfinalizowano je dopiero w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym, rok po Targach Światowych, wskutek czego palmę pierwszeństwa przyznano kapsule Westinghouse’a, mimo że jej projektanci wykorzystali cudzy pomysł.
— Jacobs nazwał swój projekt Kryptą Cywilizacji — ciągnął profesor. — Jak widać, kojarzyła mu się ona z pogrzebem. Określił, że ma zostać otwarta dopiero w roku osiem tysięcy sto trzynastym. Dlaczego akurat wtedy? Jacobs dowodził, że pierwszą historyczną datą jest rok cztery tysiące dwieście czterdziesty pierwszy przed naszą erą. Wtedy właśnie Egipcjanie wynaleźli kalendarz. Od tej daty do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego, kiedy Jacobs zaczął gromadzić przedmioty do krypty, upłynęło sześć tysięcy sto siedemdziesiąt siedem lat. Dodał je do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego i w ten sposób wyznaczył datę, kiedy krypta ma zostać otwarta: w połowie drogi między przeszłością i przyszłością. Rozumował podobnie jak twórcy kapsuły Westinghouse’a. Jacobs zadbał, by ci, którzy w dalekiej przyszłości otworzą kryptę, znaleźli tam podręcznik języka angielskiego. On również uznał, że trzeba włożyć do niej egzemplarz „Przeminęło z wiatrem”. Można się zastanawiać, czy czyniąc to, uświadamiał sobie ironiczny wydźwięk tytułu.
Na ekranie ukazały się duże lśniące metalowe drzwi w stylu art deco. Podobne do samochodowych dekli ozdoby przypominały Balengerowi coś, co oglądał na filmie science fiction.
— Tytuł powieści miał w sobie coś proroczego. W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym student uniwersytetu Oglethorpe’a, Paul Hudson, postanowił zbadać zamknięte dla osób postronnych podziemne pomieszczenia pod Audytorium Hearsta. Przemierzając z latarką ciemne korytarze, zobaczył nagle lśniącą metalową płaszczyznę. Przyjrzawszy się jej bliżej, odkrył drzwi do krypty, o której społeczność akademicka kompletnie zapomniała. Paul Hudson został później dyrektorem administracyjnym uniwersytetu i prezesem Międzynarodowego Towarzystwa Kapsuł Czasu. Dzięki niemu podziemia Audytorium Hearsta i krypta nie są już zamknięte. Każdy może je obejrzeć. Tuż obok mieści się księgarnia uniwersytecka.
Balenger usłyszał za sobą jakiś hałas. Obejrzał się i w półmroku zobaczył kobietę i mężczyznę opuszczających salę. Przy drzwiach szepnęli coś Karen Bailey. Mężczyzna wskazał na zegarek. Karen pokiwała ze zrozumieniem głową.
Uwagę Balengera przyciągnęła nowa ilustracja na ekranie. Zobaczył maszerujących krokiem defiladowym nazistów, a potem całą serię zdjęć przedstawiających ruiny zbombardowanych budynków, czołgi ze swastykami, stosy ciał w obozach śmierci i atomowy grzyb po eksplozji bomby.
— Niewykluczone, że kiedy w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym w umyśle Jacobsa zrodził się pomysł Krypty Cywilizacji, spustoszenia wywołane przez Wielki Kryzys kazały mu zwątpić w przyszłość cywilizacji. Być może, w przeciwieństwie do twórców kapsuły Westinghouse’a, nie chciał się chełpić przed przyszłymi pokoleniami, lecz raczej ocalić coś, co jego zdaniem mogło ulec zniszczeniu. W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym, kiedy krypta została zapieczętowana, a niemieckie armie podbijały Europę, powszechnym uczuciem był pesymizm. „Świat uwziął się, by zniszczyć cywilizację, lecz tu, w tym miejscu, staramy się ją dla was przechować”, napisał Jacobs w przesłaniu umieszczonym w krypcie.
Balenger ponownie usłyszał za sobą jakiś ruch. Odwróciwszy się, zobaczył, że salę opuszcza kolejna para. Gestami wyrażali, jak bardzo jest im przykro, i ściskali rękę Karen.
Na ekranie ukazała się następna ilustracja: grupa mężczyzn w garniturach stała przed będącym w budowie gmachem. Jeden z nich trzymał w rękach metalowe pudło.
— Podobne obawy wyrażono w tym samym tysiąc dziewięćset czterdziestym roku — wyjaśnił profesor Murdock — kiedy prezes firmy produkującej sprzęt medyczny w St. Louis w Missouri kazał złożyć kapsułę czasu w fundamencie ich nowej siedziby. Umieścił w niej katalog produktów firmy. Zakładał, że kapsułę otworzy się po stu latach albo później, jednak w naszej kulturze jednorazowego użytku budynek zburzono już w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Oprócz wymienionej prozaicznej zawartości w kapsule odnaleziono następujące emocjonalne przesłanie:
Łatwiej byłoby pisać ten list, gdybyśmy widzieli przed sobą bezpieczną przyszłość. Jednak gdy kreślę te słowa, w miejscu, które tyle dla nas znaczy, toczy się walka na śmierć i życie. Nie można wykluczyć, że zanim ten list spocznie w fundamencie budynku, Anglia upadnie. Czy was, którzy będziecie go czytać za sto lub dwieście lat, zainteresuje rok tysiąc dziewięćset czterdziesty i jego drobne problemy? Czy Anglia będzie jeszcze w ogóle istnieć? Czy wojny odejdą w przeszłość dzięki postępowi w nauce, który uczyni je jeszcze straszniejszymi niż obecnie?
Następne zdjęcie przedstawiało zardzewiałe metalowe pudło, w którym widać było zbutwiały papier i przegniłe przedmioty.
— Ta kapsuła czasu przetrwała, lecz większość nie ma tyle szczęścia — powiedział profesor Murdock. — Pojemniki nie okazują się dostatecznie wodoodporne bądź też umieszczone w nich przedmioty zawierają substancje organiczne, które gniją. Co więcej, ludzka słabość niweczy nieraz najlepsze chęci. Pewne ambitne miasto w Kalifornii zdeponowało łącznie siedemnaście kapsuł i dziwnym trafem o wszystkich wszelki słuch zaginął. W pewnej miejscowości w Pensylwanii wybrano komitet, który miał sporządzić i zakopać kapsułę czasu. Później członkowie komitetu jeden po drugim poumierali i żaden nie zadbał o to, by zostawić wiadomość, gdzie umieścili kapsułę. W szkole średniej w Wirginii sześciu maturzystów skonstruowało kapsułę czasu, którą zakopano gdzieś na terenie szkoły. Działo się to w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym. Obecnie budynek szkoły zburzono i nikt z tych sześciu uczniów nie pamięta, co włożyli do kapsuły i gdzie ją zakopali. Tak jakby całe wydarzenie w ogóle nie miało miejsca. We wszystkich tych miejscowościach trwa teraz coś, co można określić mianem zabawy w szukanego.
Balenger zmarszczył czoło, gdy zobaczył, że dwie kolejne osoby wychodzą z sali.
— Z tysięcy kapsuł czasu, które zaginęły — podjął profesor Murdock — najusilniej poszukuje się sześciu. Dzisiaj jednak omówimy tylko pięć. Pierwszą jest Kapsuła Pociągu Dwóchsetlecia.
Głos profesora wydawał się cichnąć. Balenger pochylił się do przodu, żeby lepiej słyszeć.
— W Dzień Niepodległości w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym...
Balenger zobaczył, że Amanda podnosi dłoń do ust.
— ...kapsułę, w której było dwadzieścia dwa miliony podpisów, przewieziono do Valley Forge w Pensylwanii w kawalkadzie pojazdów nazwanej „pociągiem dwóchsetlecia”. Prezydent Ford miał wziąć udział w uroczystości upamiętniającej amerykańską wojnę o niepodległość...
Na sali zrobiło się jeszcze ciemniej.
— Ale przed rozpoczęciem uroczystości ktoś skradł kapsułę z niestrzeżonej przez nikogo furgonetki.
Balenger zobaczył, że Amanda tłumi kolejne ziewnięcie.
— Druga najbardziej poszukiwana kapsuła czasu znajduje się na terenie Massachusetts Institute of Technology. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym inżynierowie MIT włożyli różne obiekty do pojemnika i umieścili go pod magnesem wielkiego cyklotronu, który budowali. Cyklotron został...
Klang.
Balenger miał wrażenie, że pęka mu głowa. Ostry, uporczywy dźwięk pochodził chyba z rozbitego dzwonu.
Klang.
Wybijany przez dzwon rytm pokrywał się z rytmem bolesnego łupania w głowie.
Klang.
Balenger odwrócił się na plecy i spróbował otworzyć oczy. Otaczała go ciemność, zimny wiatr przyprawiał o dreszcze. Ze zdziwieniem rozpoznał odgłos łamiących się fal. Wiatr niósł zapach spalonego drewna i popiołu.
Zabłysło jakieś światło. Jęcząc, podniósł rękę, by osłonić oczy. Bolało go przedramię.
— Nie wolno ci tu przebywać, chłopie — powiedział ktoś stanowczo. — Wstawaj.
— Ouch... — jęknął Balenger.
— Słyszałeś, co mówię? Ruszaj się.
— Gdzie ja...
Miał spuchnięte gardło. Z trudem wydobył z siebie te dwa słowa.
— Nie będę dwa razy powtarzał. Ruszaj się!
— Gdzie ja jestem?
Balenger zerknął w stronę światła. Czuł pod sobą piasek.
— Na litość boską, uchlałeś się tak bardzo, że nie wiesz, gdzie jesteś? — Doszedł go drugi ostry głos. — W Asbury Park, chłopie. W tym samym miejscu, w którym urwał ci się film.
Klang.
Balenger dźwignął się na nogi. Zataczając się, odwrócił oczy od światła mocnej latarki, która oświetlała ruiny jakiegoś budynku. Odór spalonego drewna był coraz silniejszy.
— Asbury Park?
Klang.
Rozjaśniło mu się w głowie w wystarczającym stopniu, by rozpoznał prześladujący go w koszmarach odgłos: brzęk blachy uderzającej o ścianę opuszczonego budynku. Ogarnął go lodowaty lęk.
Klang.
— Miasto zagospodarowuje ten teren. Dla takich jak ty nie ma tu już miejsca.
— Nie... — jęknął Balenger. — Czy to jest...? — Drżącą ręką wskazał wielką kupę gruzu. — Nie mówcie mi, że to...
— Klang.
— Hotel Paragon — wyjaśnił głos. — A raczej to, co z niego zostało. Kiedy popełniono tu te wszystkie morderstwa i hotel spłonął, powiedzieliśmy „dosyć!”. Przywrócimy tę plażę do życia. Więc wynoś się, zanim wsadzimy cię za kratki.
Balenger zadrżał z przejęcia.
— Hotel Paragon?
— Zaczekaj chwilę. Eddie, ten facet kogoś mi przypomina. Hej, czy nie nazywasz się...
— Balenger. Frank Balenger. Tak, to on. Jezu, człowieku, co ty tutaj robisz? To chyba ostatnie miejsce, w którym chciałbyś się znowu znaleźć.
— Amanda — wyszeptał Balenger.
— Nie słyszę cię dobrze.
— Amanda — powtórzył ochrypłym głosem Balenger.
— Kto to jest Amanda? Ktoś z tobą był?
— Zaczekaj, Eddie. Chyba pamiętam... Amanda. Kiedy zeszłej jesieni spłonął hotel... Jak ona się nazywała? Evert? Amanda Evert. To o niej mówisz, Frank? O kobiecie, którą uratowałeś?
Klang.
— Amanda! — krzyknął Balenger. Miał wrażenie, że zaraz pękną mu struny głosowe. Zataczając się, ruszył w stronę ruin.
— Porozmawiaj z nami, Frank. Co ty tu, do diabła, robisz?
— Manhattański Klub Historyczny? — zapytał Jeff Cochran, marszcząc brwi. Potężnie zbudowany, piegowaty rudzielec był szefem policji w Asbury Park. Balenger pracował u niego dwa lata wcześniej, zanim odszedł ze służby, żeby szukać zaginionej żony. — Kapsuły czasu?
— To ostatnia rzecz, jaką pamiętam — Balenger pomasował kark, starając się przezwyciężyć silny ból głowy. Miał szerokie bary, krótko ostrzyżone rudawozłote włosy i twarz naznaczoną cierpieniem. — Posłuchaj, musicie dalej przeszukiwać rejon plaży — powiedział, nachylając się do swojego byłego szefa. — Amanda może tam nadal...
— Sprawdzają po raz drugi cały teren. Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Kiedy poszedłeś do tego klubu?
— Dziś jest sobota? — zapytał Balenger.
Światło pod sufitem dotkliwie go raziło, potęgując zmęczenie.
— Już nie. Minęła północ.
— Sobota była... — Balenger próbował się skoncentrować i przypomnieć sobie właściwą datę. — Drugiego czerwca?
— Zgadza się. Człowieku, ten narkotyk, który ci dali, porządnie namieszał ci w głowie. To musiało być coś w rodzaju tabletki gwałtu, która w dodatku powoduje amnezję.
— Podali ją w kawie i w sandwiczach. — Balenger pokręcił głową, żeby złagodzić ból. — Ale przecież wszyscy tam pili i jedli... Ta kobieta... Jak ona się nazywała? Zaraz, zaraz. Karen. Tak się przedstawiła. Karen Bailey. Osobiście nalała nam kawy i przyniosła kubki. Wtedy to zrobiła.
— Powiedziałeś, że zasunęła zasłony i zgasiła światło.
— Tak. — Balengerowi zrobiło się nagle niedobrze. — Żeby profesor... Murdock... Tak się nazywał. Żeby profesor Murdock mógł wygłosić wykład i wyświetlić slajdy na ekranie. Po jakimś czasie ludzie zaczęli wychodzić. Na sali zrobiło się ciemniej.
— Dlaczego ciągle pocierasz lewe przedramię? — zapytał Cochran.
— Swędzi mnie. — Balenger zdjął sportową marynarkę i podwinął rękaw. Ręka w łokciu była spuchnięta i zaczerwieniona. Miał ślad po nakłuciu.
— Wygląda na to, że ktoś dał ci zastrzyk — powiedział Cochran. — Kolejny narkotyk, żebyś się nie ocknął, kiedy przewozili cię do Asbury Park.
Balenger przeszukał drżącymi rękoma kieszenie.
— Mam przy sobie portfel. Mam zegarek. To nie był rozbój.
— Masz komórkę?
— Nie zabrałem jej. Amanda jest właściwie jedyną osobą, do której dzwonię. Ponieważ pojechała tam ze mną, nie widziałem potrzeby, żeby...
Cochran pchnął w jego stronę stojący na biurku telefon.
— Czy ona ma swoją komórkę?
Balenger wystukał numer i ściskając w spoconej dłoni słuchawkę, przytknął ją do ucha.
— Abonent czasowo niedostępny — oświadczył po trzech sygnałach głos automatu.
Nagranie było dość głośne, by usłyszał je Cochran.
— Zadzwoń do domu — poradził Balengerowi. — Może czeka tam na ciebie i martwi się, gdzie jesteś.
— Po co ktoś miałby nam podawać narkotyki, po czym wywieźć mnie do Asbury Park i zabrać Amandę do naszego mieszkania? To nie miałoby sensu.
— Na razie nic z tego, co się stało, nie ma sensu. Zadzwoń do domu — powtórzył Cochran.
Balenger wystukał kolejny numer. Słuchawka ślizgała się w jego spoconej dłoni.
— Halo — odezwała się Amanda po czterech dzwonkach.
Dzięki Bogu, pomyślał. A potem nagle upadł na duchu, uświadomiwszy sobie, że to nagrany komunikat.
— Po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość — poprosił głos Amandy.
Balenger zmobilizował wszystkie siły, żeby się odezwać.
— Nie wiem, co się stało — powiedział. — Jeżeli odsłuchasz tę wiadomość, zadzwoń na policję w Asbury Park. Poproś szefa Cochrana — dodał i podyktował numer telefonu.
— W takim razie... musimy sprawdzić, co ma do powiedzenia nowojorska policja — stwierdził Cochran, dając znak, żeby przesunął telefon z powrotem w jego stronę.
Kiedy Cochran skręcił we Wschodnią Dziewiętnastą, Balenger miał wrażenie, że żelazna obręcz zaciska się na jego głowie. Nierozproszone przez spaliny poranne światło było tak ostre, że rozbolały go oczy. Zerknąwszy na zegarek, zobaczył, że jest jedenaście po ósmej. Niedzielny ranek.
— Środkowy dom przy następnej przecznicy — poinformował Cochrana.
Przed budynkiem zobaczył trzydziestoletniego wysokiego Latynosa w sportowej marynarce i krawacie. Obok niego stała niezwykle szczupła kobieta w eleganckim kostiumie. Miała platynowe włosy i ostry makijaż utrudniający dokładne określenie jej wieku.
Cochranowi udało się zaparkować przy końcu przecznicy. Balenger popędził z powrotem w stronę budynku.
— Szef Cochran? — zapytał Latynos.
— To ja — odparł Cochran, doganiając Balengera.
— Detektyw Ortega. — Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. — A to jest Joan Dandridge.
— Frank Balenger. Wczoraj nie było tego ogłoszenia. — Coraz bardziej zaniepokojony Balenger wskazał drzwi, na których wisiała tabliczka NA SPRZEDAŻ. Pod spodem był napis AGENCJA NIERUCHOMOŚCI KNICKERBOCKER i numer telefonu.
— To moja firma — wyjaśniła Joan, po czym rzuciła na chodnik peta i przydeptała go.
Balenger wbił wzrok w puste miejsce nad drzwiami.
— Tam na górze była mosiężna tablica — oznajmił.
— Co takiego?
— Nad drzwiami. Z napisem MANHATTAŃSKI KLUB HISTORYCZNY.
Joan weszła po schodkach, wyjęła z torebki okulary i przyjrzała się cegłom nad wejściem.
— Mój Boże, widzę dziury tam, gdzie przymocowano tablicę. Obiecał, że nie zniszczy budynku.
— Kto obiecał? — zapytał Cochran.
— Właściciel kupił ten dom w celach spekulacyjnych i za dużo za niego chce — poskarżyła się agentka. — Powtarzam mu, że boom się skończył i cena jest za wysoka. Więc kiedy dostałam telefon od kogoś, kto chciał wynająć dom na jeden dzień, przekonałam właściciela, żeby się zgodził. Wynegocjowałam bardzo korzystną opłatę.
Balenger był kompletnie zbity z tropu.
— Wynajęła pani budynek?
— Na przyjęcie. Facet powiedział, że mieszkał tutaj jako dziecko do czasu, gdy rodzice sprzedali dom w latach osiemdziesiątych. Przejeżdżał tędy przypadkiem, zobaczył, że można go kupić, i postanowił urządzić przyjęcie urodzinowe dla ojca, który zawsze żałował sprzedaży domu. „Po co wynajmować nieruchomość na jeden dzień?”, powiedziałam mu żartem. „Niech pan przekona ojca, żeby ją odkupił”. Facet tylko się roześmiał. „Nostalgia nie jest warta czterech milionów”, odparł.
— Jak wyglądał? — zapytał szybko Balenger. — Chudy?
Z siwymi włosami i wąsami?
— W ogóle go nie widziałam.
— W ogóle go pani...?
— Załatwiliśmy wszystko przez telefon. Umowę przesłałam e-mailem. Facet był wypłacalny. Dostałam kaucję i prowizję od opłaty za wynajem. To było dla mnie najważniejsze. Sprawdziłam, kto był właścicielem nieruchomości w latach osiemdziesiątych. Człowiek, który podpisał umowę, nazywa się Philip Evans. To samo nazwisko. Jeżeli o mnie chodzi, wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. — Kobieta wyciągnęła z torebki klucz i ponownie przyjrzała się dziurom nad drzwiami. — Mój Boże, to zabytkowa kamienica. Kaucja może nie wystarczyć na pokrycie kosztów naprawy. Ciekawe, co jeszcze zniszczyli?
Otworzyła drzwi i weszła do środka. Balenger, Cochran i detektyw Ortega ruszyli za nią.
Hol wejściowy był pusty.
— Stała tutaj sztaluga — powiedział Balenger. — Oparta była o nią plansza z fotografią profesora.
Ruszyli korytarzem. Ze ścian zostały zdjęte wszystkie stare zdjęcia Gramercy Parku. Balenger wskazał drzwi po prawej stronie.
— Wykład odbył się tutaj.
Joan wprowadziła ich do długiej wąskiej sali. Składane krzesła znikły, podobnie jak fotografie, zasłony, mównica, ekran i stół, na którym była kawa, herbata i kanapki.
Joan pociągnęła nosem.
— Czuję zapach ryby.
— Sałatka z tuńczyka.
Balengerowi znowu zrobiło się niedobrze. Ale nawet zapach ryby nie tłumił odoru starzyzny.
Detektyw Ortega otworzył drzwi do pokoiku na zapleczu.
— Nic tu nie ma.
— Nie zniszczyli przynajmniej niczego w środku — ucieszyła się Joan.
Balenger wsłuchiwał się przez chwilę w panującą w budynku ciszę.
— Amanda! — zawołał.
Usłyszał tylko echo. Nikt nie odpowiedział.
Pocierając obolałe skronie, wyszedł z powrotem na korytarz. Zerknął w górę schodów. Pokrywający je ciemny chodnik ginął w mroku.
— Amanda!
Nadal żadnej odpowiedzi.
Wspiął się na górę po skrzypiących stopniach.
— Idę z tobą — powiedział Cochran.
— Czy może pani zaczekać na dworze, pani Dandridge? — zapytał Ortega.
— Na dworze? Po co miałabym... — Na twarzy agentki zdziwienie ustąpiło nagle miejsca zrozumieniu. — Racja. Muszę wykonać kilka telefonów.
Kiedy otworzyła frontowe drzwi, do środka wpadło trochę słonecznego światła. Po chwili mężczyźni ponownie znaleźli się w półmroku.
— Lepiej będzie, jeśli ja pójdę pierwszy, panie Balenger — powiedział Ortega, kiedy dogonił go na schodach.
— Wiem, jak się zachować. Byłem kiedyś policjantem.
— Jest pan uzbrojony?
— Nie.
— A pan Cochran?
— Jestem tutaj nieoficjalnie. Zostawiłem broń w samochodzie.
— W takim razie pójdę przodem.
U szczytu schodów Ortega zajrzał do pogrążonego w mroku pokoju i ruszył dalej korytarzem, natomiast Balenger wszedł do środka. Na dywanie widać było wgniecenia w miejscach, gdzie stały krzesła, łóżko i toaletka. Drzwi szafy były otwarte, na drążku wisiały wieszaki. W drugim pokoju były dwa puste kartony do przeprowadzek. Na następnym piętrze znaleźli wyłącznie kolejne wieszaki i skrawek folii bąbelkowej.
Ortega otworzył ostatnie drzwi.
— Strych.
Przez chwilę mężczyźni stali bez ruchu, a potem wspięli się po wąskich schodkach, które skrzypiały jeszcze głośniej niż te na niższych piętrach. Balenger szedł za Ortegą, a za sobą słyszał kroki Cochrana, w nosie kręciło od kurzu.
Przez brudne okna wpadało do środka przyćmione światło. Pochyły sufit był tak niski, że Balenger musiał pochylić głowę. Przyjrzał się nierównej sosnowej podłodze i rozdartej macie do ćwiczeń.
— Dawno temu były tu chyba pomieszczenia dla służby — stwierdził.
— Przypomina to jaskinię — powiedział Ortega. — Dzieci musiały tu mieć świetną zabawę.
— Co to jest? — zapytał Cochran, wskazując ręką róg strychu.
— Chyba pudełka na płyty CD — odparł Balenger.
Ortega wyjął z kieszeni marynarki lateksowe rękawiczki, włożył je i podniósł pudełka z podłogi.
— To nie płyty. To gry komputerowe. Nigdy nie słyszałem o pierwszej, ale druga to „Grand Theft Auto”. Grają w nią moje dzieciaki. Kazałem im przestać. Trudno, żeby dzieci gliniarza bawiły się grą, w której kradnie się samochody i bije prostytutki. Ale jestem pewien, że robią to za moimi plecami. — Ortega otworzył pudełka. — Nic dziwnego, że je zostawili. Brakuje płyt.
Balenger potarł lewe przedramię, które wciąż dotkliwie go bolało. Luźne uwagi Ortegi wcale nie pomogły mu się odprężyć.
— Nie skończyliśmy jeszcze szukać — mruknął.
— Wiem — odparł Ortega. — Zawsze jest jakaś piwnica.
Kiedy Balenger schodził na dół, ścisnęło go w piersi tak mocno, że nie mógł zaczerpnąć tchu. Ze wszystkich stron otaczała go wilgoć. Piwnica była jednym długim, słabo oświetlonym pomieszczeniem z ceglanymi ścianami. Pod sufitem biegły pokryte pajęczyną rury. Betonowa podłoga była popękana, piec pokryty kurzem. Termę zżerała rdza.
— Cztery miliony dolarów za tę ruderę? — mruknął Cochran. — Powinno się ją wyburzyć.
Żadne komentarze nie zmieniały jednak faktu, że nigdzie nie było śladu po Amandzie.
— Kiedy ostatnio dzwonił pan do domu? — zapytał Ortega.
— Pan Cochran najpierw mnie tam zawiózł. Wziąłem to. — Balenger wyjął zdjęcie z kieszeni marynarki. Zabrał je z pudełka na buty, które Amanda trzymała w szafie. Na fotografii bawiła się z irlandzkim seterem swego ojca w ogródku rodziców w Connecticut.
Ortega przyjrzał się zdjęciu.
— Ile ma wzrostu? — zapytał.
— Pięć stóp i sześć cali. Waży sto dwadzieścia pięć funtów...
Balengerowi głos uwiązł w gardle. Kiedy ją uratował, była straszliwie wychudzona. Długo zachęcał ją dojedzenia, chcąc, by wróciła do normalnej wagi.
Ortega pokiwał głową.
— Jakiego koloru ma oczy? Trudno poznać na tym zdjęciu.
— Jasnoniebieskie. Przejrzyste.
— Włosy? Można powiedzieć, że są koloru słomy?
Balenger pokiwał głową, spoglądając czule na rozjaśnioną uśmiechem twarz i starając się trzymać na wodzy emocje. Włosy do ramion. Śliczny podbródek i zaokrąglone kości policzkowe. Pamiętał, że po zaginięciu żony odbył tak samo bolesną rozmowę z detektywem.
— Muszę panu coś powiedzieć — zwrócił się do Ortegi.
— Tak?
— Już raz to przeżyłem.
— Nie rozumiem.
— Moja żona również zaginęła.
Mimo przyćmionego światła widać było, że Ortega zmarszczył czoło.
— Była podobna do Amandy. — Wilgotne powietrze sprawiło, że Balengera przeszedł zimny dreszcz. — Cochran opowiedział panu przez telefon o hotelu Paragon.
Ortega pokiwał z powagą głową.
— Odnalazłem w tym hotelu żonę. Martwą. — Wspominając tę chwilę, Balenger poczuł, jak drętwieją mu stopy i dłonie. Przyspieszony oddech sprawił, że zakręciło mu się w głowie. — Znalazłem tam również Amandę.
Ortega przyjrzał mu się jeszcze uważniej.
— Fizyczne podobieństwo nie jest przypadkowe — kontynuował Balenger, nie potrafiąc zapanować nad potokiem słów, który coraz szybciej płynął z jego ust. — Wiemy, kto porwał moją żonę. Ten sam człowiek porwał rok temu Amandę. Miał obsesję na punkcie blondynek z niebieskimi oczyma. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, powiedziałbym, że to jego sprawka. Ale widziałem, jak Amanda zatłukła go na śmierć deską. Kiedy deska się złamała, wbiła mu ostry koniec w serce. Facet nadal odwiedza mnie w koszmarach. Lecz nie mógł tego zrobić — dodał Balenger, spoglądając na Cochrana z rozpaczą w oczach.
— Może się teraz najwyżej komuś przyśnić — zapewnił go policjant. — Widziałem jego zwłoki na plaży. Widziałem je w kostnicy. Rozmawiałem z człowiekiem, który patrzył, jak je kremowano.
— Więc co za sukinsyn chce, żebym przeżył to jeszcze raz?
— Przed rozpoczęciem uroczystości ktoś skradł kapsułę z niestrzeżonej przez nikogo furgonetki... — brzęczał czyjś głos.
Amanda miała wrażenie, że wypływa z głębi morza.
— Druga najbardziej poszukiwana kapsuła czasu znajduje się na terenie Massachusetts Institute of Technology.
Amanda wynurzyła się na powierzchnię.
— W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym inżynierowie MIT włożyli różne obiekty do pojemnika i umieścili go pod magnesem wielkiego cyklotronu, który budowali. Cyklotron został w końcu wyłączony, lecz o kapsule czasu zapomniano na ponad pięćdziesiąt lat.
Otworzyła oczy.
— Równie dobrze można było o niej zapomnieć na zawsze. Poza zburzeniem budynku nie ma żadnego sposobu...
Amanda odkryła, że leży na łóżku.
— ...żeby wydobyć kapsułę spod ważącej osiemnaście ton osłony.
Była półprzytomna i zbierało się jej na wymioty. Łupało ją w skroniach, ale w zupełnie innym rytmie niż ten, który wyznaczało przyspieszone bicie serca.
— Trzecia była Kapsuła MASH.
Amanda usiadła na łóżku. Gdzie jest Frank? Tłumiąc jęk, omiotła wzrokiem pokój. Belkowany sufit, kamienny kominek, ściany z bali, drewniana podłoga. Wpadające przez okno słońce raziło ją w oczy. W oddali widziała przysypane śniegiem wysokie góry. Bała się, że postradała zmysły.
— W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim aktorzy grający w popularnym serialu telewizyjnym MASH umieścili w kapsule czasu kostiumy, rekwizyty oraz inne przedmioty związane z serialem i zakopali ją w sekrecie na terenie studia Twentieth Century Fox...
Męski głos dochodził zewsząd.
— Studio zmieniło się jednak w ostatnich latach tak gruntownie, że teraz nikt nie potrafi zlokalizować kapsuły. Najprawdopodobniej leży ona pod hotelem zbudowanym na działce, która niegdyś należała do wytwórni.
Amanda wstała z łóżka. Zdała sobie sprawę, że głos dobiega z głośników ukrytych w suficie i ścianach.
— Czwarta kapsuła to Kamień Węgielny George’a Washingtona. Podczas masońskiej ceremonii w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim George Washington nadzorował umieszczenie kapsuły czasu w fundamentach oryginalnego budynku Kapitolu.
Amanda przyjrzała się swojemu ubraniu. Miała na sobie te same co wcześniej dżinsy, białą bluzkę i szary blezer. Starała się zebrać myśli. W końcu uznała, że przez jakiś czas musiała być nieprzytomna. Ponieważ nie potrzebowała skorzystać z toalety, podany narkotyk musiał być podobny do tabletki gwałtu i umożliwiał wykonywanie poleceń. Ktoś musiał ją zanieść do łazienki, ściągnął majtki i kazał jej się załatwić.
— Kapitol tak bardzo się rozrósł od tamtego czasu, że nigdy nie odnaleziono pierwszego kamienia węgielnego i schowanej w nim kapsuły czasu.
Dygotały jej ręce i nogi. Czuła chłód w żołądku. Była podobnie rozbita jak przed rokiem, gdy po odzyskaniu przytomności uświadomiła sobie, że przebywa w hotelu Paragon. Znowu, pomyślała. Mój Boże, to dzieje się znowu.
— Piąta jest Kapsuła Gramophon Company. W roku tysiąc dziewięćset siódmym w hrabstwie Middlesex w Anglii firma Gramophon umieściła w fundamentach nowej fabryki kapsułę czasu z nagranymi płytami.
Głos był dźwięczny, lecz Amanda nie potrafiła go połączyć z żadną twarzą. Słowa wydawały się jej jednocześnie znajome i obce. Mimo mętliku w głowie domyśliła się, że słucha dalszego ciągu wykładu, który profesor Murdock wygłosił w Manhattańskim Klubie Historycznym. Ale głos nie należał do profesora.
— Nagrano między innymi kilka ówczesnych gwiazd operowych. Sześćdziesiąt lat później budynek zburzono, wydobyto kapsułę i wyjęto z niej nagrania. Zanim jednak zostały publicznie odtworzone, ktoś je ukradł i głosy dawnych gwiazd zostały bezpowrotnie utracone.
Amanda starała się wolniej oddychać. Gdzie jesteś, Frank? — pomyślała. Ruszyła w stronę drzwi i jęknęła cicho, gdy głos odezwał się ponownie.
— Z tysięcy kapsuł czasu, które zaginęły...
Amanda miała ochotę głośno wrzasnąć.
— ...najusilniej poszukuje się sześciu. Dzisiaj jednak omówimy tylko pięć.
Nagle zdała sobie sprawę, że głos jest odtwarzany z taśmy. Kiedy była nieprzytomna, musieli puszczać w kółko to samo. Dlatego treść wykładu wydawała się jej znana, choć nie pamiętała, by go słuchała.
— Pierwszą jest Kapsuła Pociągu Dwóchsetlecia...
Trafiłam do piekła, pomyślała.
Podbiegła do drzwi i nacisnęła, klamkę. Bała się, że nie zdoła ich otworzyć.
— W Dzień Niepodległości w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym...
Klamka ustąpiła. Z walącym sercem otworzyła drzwi.
— ...kapsułę, w której było dwadzieścia dwa miliony podpisów, przewieziono do Valley Forge w Pensylwanii.
Ściany korytarza były zbudowane z bali. Zerkając w prawo i w lewo, Amanda zobaczyła inne drzwi i obrazki przedstawiające kowbojów.
— Prezydent Ford miał wziąć udział w uroczystości...
Amanda wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Nadal słyszała stłumione nagranie.
— ...upamiętniającej amerykańską wojnę o niepodległość...
Podłogę pokrywał chodnik. Po prawej stronie korytarz kończył się ślepą ścianą. Starając się nie robić hałasu, ruszyła w lewo. Zza mijanych przez nią drzwi dobiegał niewyraźny głos.
— Ale przed rozpoczęciem uroczystości ktoś skradł kapsułę z niestrzeżonej przez nikogo furgonetki.
Schody. Zapach świeżego drewna i lakieru wskazywał, że budynek jest nowy. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła duży hol i drzwi wejściowe z oknami po obu stronach.
Zbiegła szybko po stopniach. Tu także na ścianach wisiały obrazki przedstawiające kowbojów.
Złapała za klamkę.
Potężny ładunek elektryczności odrzucił ją do tyłu. Zrobiło się jej ciemno przed oczyma. Ocknęła się po uderzeniu głową o podłogę. Jęcząc z bólu, z trudem otworzyła oczy i próbowała coś zobaczyć.
— Jezu — odezwał się ktoś.
Odwróciła się w stronę głosu i ujrzała zbiegającego po schodach mężczyznę. W połowie dwudziestki. Krótkie ciemne włosy. Wymizerowana twarz. Kilkudniowy zarost na policzkach.
— Jesteś ranna? — zapytał, pomagając jej wstać.
— Obolała — odparła oszołomiona, chwiejąc się na nogach.
— Gdzie my jesteśmy?
— Nie mam pojęcia. — Amanda złapała oddech. W dłoni nadal odczuwała bolesne mrowienie. — Ale nie radzę dotykać tej klamki.
— Głos w moim pokoju... Ostatnią rzeczą, którą pamiętam.... — Mężczyzna omiótł przerażonym wzrokiem otaczające ich wnętrze. Próbował się skoncentrować. — Siedziałem w barze w St. Louis.
— Ja byłam na wykładzie na Manhattanie — powiedziała zdezorientowana Amanda. — Na temat kapsuł czasu.
— Kapsuł czasu? O tym samym było nagranie w moim pokoju. Co tu się, do diabła, dzieje?
— Wolę sobie tego nie wyobrażać.
— Musi być stąd jakieś wyjście.
Za łukowatym przejściem z prawej strony była jadalnia. Przy długim rustykalnym stole stały krzesła. Przez okna wpadały promienie słońca. Amanda zobaczyła przez nie zaśnieżone góry. Poczuła, że oblewa ją pot. Zerknęła w stronę następnego przejścia i dostrzegła tam piecyk na drewno, lodówkę, kolejne okna oraz drzwi.
Mężczyzna podszedł szybkim krokiem do kuchennego wyjścia.
— Nie dotykaj klamki — ostrzegła Amanda. Podbiegła do zlewu, nabrała trochę wody w dłoń i chlusnęła na klamkę.
Z metalu poszły iskry.
— Musimy zakładać, że wszystkie drzwi są pod napięciem — stwierdziła, próbując opanować panikę.
Mężczyzna złapał krzesło.
— W takim razie wybiję okno.
Od strony jadalni padł na nich cień. Amanda odwróciła się przestraszona.
Wpatrywała się w nich jakaś kobieta. Mniej więcej trzydziestoletnia, nieco wyższa od Amandy, ubrana w ciemnożółte spodnie i brązową bluzkę, na szyi miała kosztowny naszyjnik, a na ręku zegarek, bransoletkę i kilka pierścionków. Sylwetka wskazywała, że ma obsesję na punkcie diety; kasztanowate włosy podpięła za uszami. Na jej twarzy, którą można było określić mianem atrakcyjnej, lecz nie pięknej, malowało się przerażenie.
— Co to za miejsce? — zapytała kategorycznym tonem.
Amanda bezradnie rozłożyła ręce.
— Nie wiemy.
— Jak tutaj trafiłam? Powiedzcie, kim jesteście.
— Ray Morgan.
— Amanda Evert.
— Kto nas uśpił? Byłam na koktajlu. Na wystawie łodzi w Newport Beach. I nagle znalazłam się w tym łóżku na górze. — Kobieta potrząsnęła głową. — Słyszałam to nagranie. Kapsuły czasu? To się nie trzyma... Kto to, do diabła, mógł zrobić?
— Nie będę czekał, żeby się tego dowiedzieć — oznajmił Ray.
Ręce nadal trzymał na oparciu krzesła. Nagle zamachnął się i cisnął nim w okno.
Amanda zasłoniła twarz przed okruchami szkła, ale zamiast brzęku tłuczonej szyby usłyszała trzask pękającego drewna. Raz. Drugi. Trzeci. Trzask był coraz głośniejszy. Ray sapał ciężko. Kiedy walenie ucichło, Amanda opuściła ramiona i zobaczyła, że krzesło ma złamaną nogę. Szyba była nietknięta.
— To hartowane szkło. — Ray podszedł bliżej i zbadał szybę. — Prawie tak samo grube jak owiewka kabiny.
— Owiewka kabiny? — Porównanie zdziwiło Amandę.
— Latałem w Iraku.
Wzmianka o Iraku wywołała u niej nowy spazm lęku. Tym razem nie myślała o sobie, choć robiło się jej niedobrze ze strachu. Przypomniała sobie, co przeżył Frank w Iraku. Frank. Była pewna, że jemu też podano narkotyki. W przeciwnym razie nie straciłby przytomności i nie pozwolił, żeby coś jej się stało. Gdzie on był? Dlaczego ich rozdzielono?
— Nie powiedziałaś, jak się nazywasz — zwrócił się Ray do nowo przybyłej.
— Bethany Lane. — Kobieta zerknęła na swoją bransoletkę i zegarek. — Nie wiem, o co tutaj chodzi, ale raczej nie chcą nas ograbić.
— Wcale mnie to nie pociesza — stwierdził Ray.
W przejściu za kobietą pojawiły się dwie kolejne postaci.
Amanda zastygła w bezruchu.
— Spokojnie — oznajmił mężczyzna, podnosząc dłonie, żeby pokazać, że nie ma złych zamiarów. — Słyszałem, co mówiliście. Nie wiemy więcej od was.
— I jesteśmy tak samo przerażeni — dodała towarzysząca mu kobieta.
Mężczyzna był czarnoskóry. Miał dwadzieścia kilka lat, ciemne włosy i szczupłą, lecz silną budowę ciała. Kobieta była w podobnym wieku, ale miała białą skórę i krótkie brązowe włosy. Choć szczupła, sprawiała wrażenie silnej. Oboje byli atrakcyjni i najwyraźniej wysportowani. Nosili spodnie khaki z licznymi dodatkowymi kieszeniami. Typowe turystyczne ubranie.
— Derrick Montgomery — przedstawił się mężczyzna.
— Viv Montgomery — powiedziała kobieta. Miała na palcu obrączkę. — Ostatnie, co pamiętam, to herbata, którą przed pójściem spać piliśmy przed naszym namiotem.
— W Oregonie — dodał Derrick. — Ale to nie jest Oregon. Wygląda mi bardziej na Colorado, Utah albo Wyoming.
— Cofnijcie się. — Ray złapał kolejne krzesło, ruszył do holu wejściowego i walnął nim w okno po lewej stronie drzwi.
Zrobił to kilka razy, sapiąc z wysiłku. Szyba wibrowała od uderzeń. Noga odłamała się od krzesła i upadła na podłogę.
— Sukinsyn — mruknął Ray.
Derrick wyciągnął rękę, by nacisnąć klamkę.
— Uważaj! — ostrzegła go Amanda. — Jest pod napięciem.
Derrick cofnął dłoń.
— Trzeba znaleźć korki, żeby wyłączyć prąd — powiedziała Bethany.
— Podoba mi się twój tok myślenia — stwierdził Ray i ruszył z powrotem do kuchni.
— Nie powinniśmy się rozdzielać — rzekła Amanda.
Pobiegli w ślad za Rayem i zobaczyli, że wpatruje się w klapę w podłodze.
Amanda ponownie podeszła do zlewu, polała wodą palce i strząsnęła kilka kropli na uchwyt klapy. Z metalu strzeliły iskry.
— Mam pomysł — powiedziała Viv do Amandy. — Sprawdź uchwyty drzwiczek pod zlewem.
Amanda spryskała je wodą, nie bardzo wiedząc, w jakim celu.
— Nie ma iskier!
Viv otworzyła drzwiczki i zajrzała pod zlew. Odsunęła na bok szczotkę z długą rączką, butelkę z płynem do zmywania naczyń oraz paczkę druciaków i wyjęła parę długich żółtych rękawic, jakich używa się przy zmywaniu.
Amanda zdała sobie sprawę, że rękawice są z gumy.
Viv włożyła je, minęła klapę i od razu podeszła do kuchennych drzwi. Zawahała się, lecz po chwili raz i drugi dotknęła klamki ręką w gumowej rękawicy. Nic się nie wydarzyło.
— Wychodzimy stąd — powiedziała, ale kiedy próbowała nacisnąć klamkę, ta w ogóle się nie poruszyła.
— Nie ma dziurki od klucza — stwierdziła Bethany. — Drzwi muszą mieć elektroniczny zamek.
— A więc wracamy do klapy w podłodze i skrzynki z korkami — podsumował Ray.
Viv uniosła klapę dłonią w rękawicy i wszyscy zajrzeli w głąb mrocznego włazu.
— Nie ma kontaktu — powiedziała Amanda, po czym odwróciła się do szafki obok zlewozmywaka i skropiła wodą uchwyty szuflad. Nie było iskier, więc otworzyła je.
W jednej z nich był młotek, śrubokręt, klucz francuski i latarka.
Derrick oświetlił latarką właz. Zobaczyli krótką drewnianą drabinkę i gliniane klepisko.
— Za płytko, żeby to uznać za piwnicę — stwierdził Ray.
— Trzeba tam chodzić na czworakach — dodała Bethany. — Są jacyś ochotnicy?
Nikt się nie odezwał.
— Ja mogę zejść, do diabła. — Ray przykucnął. — Zrobię wszystko, żeby się stąd wydostać. Dajcie mi latarkę.
— Zaczekaj — ostrzegła go Amanda.
— O co chodzi?
Amanda ukucnęła obok niego i przyjrzała się uważnie drabince.
— Przyświeć tutaj.
W snopie światła ukazał się przewód podłączony do szczebla. Drabinka była obita blachą.
— Zmiana planu — oznajmiła Viv. — Wracamy do drzwi. W gumowych rękawiczkach mogę użyć młotka i śrubokrętu, żeby zdemontować zawiasy.
— Znakomicie — powiedział ktoś, lecz nie było to żadne z nich.
— Kto...? — mruknął Derrick, zadzierając głowę.
— Naprawdę jestem pod wrażeniem — dodał głos dobiegający z sufitu.
Amandzie szybciej zabiło serce.
— Jezu — jęknął Ray.
Wszyscy cofnęli się pod ścianę i wbili wzrok w sufit.
— Nie spodziewałem się, że tak szybko zademonstrujecie swoje talenty.
Głos należał do mężczyzny, był głęboki i dźwięczny niczym u telewizyjnego prezentera. Amanda słyszała go już wcześniej. Ten sam głos wygłaszał nagrany na taśmie tekst wykładu.
— W suficie jest zamontowany głośnik — powiedziała Bethany.
— Ale skąd wiedział, co teraz... — Ray omiótł spojrzeniem pokój i zmrużył oczy. — Kamery. Są małe, ale kiedy się wie, jak wyglądają...
Amanda wytężyła wzrok i zobaczyła malutkie urządzenia w każdym rogu, tuż pod sufitem. Przeszła do jadalni i spojrzała w górę.
— Tu też są kamery. Cały dom musi być nimi naszpikowany — oznajmiła.
— Witajcie w „Łowcy” — oznajmił z namaszczeniem głos.
— W „Łowcy”? — zdziwił się Derrick. — Co to ma znaczyć?
— Proszę, przejdźcie do jadalni i rozsiądźcie się wygodnie. Zaraz wszystko wyjaśnię.
— Mam to gdzieś — warknęła Viv.
Wciąż miała na rękach gumowe rękawice. Wyjęła młotek i śrubokręt z szuflady, wbiła ostrze śrubokręta pod sworzeń zawiasu kuchennych drzwi i walnęła młotkiem w rączkę. Sworzeń odskoczył.
— Proszę, przejdźcie do jadalni — powtórzył głos.
Viv odbiła drugi sworzeń i zabrała się do trzeciego.
— To nic wam nie da. Macie tylko czterdzieści godzin — powiedział głos. — Nie trać czasu, Vivian.
— Mam na imię Viv. Nikt nie mówi do mnie „Vivian”! Nienawidzę tego!
— Odsuń się od drzwi.
— Lepiej go posłuchajmy — mruknęła Amanda.
— Ona ma rację, Vivian — stwierdził głos.
— Przestań do mnie mówić „Vivian”!
— Posłuchaj go. Mam złe przeczucia — powiedziała Amanda.
— Jeżeli odłupiesz trzeci sworzeń i spróbujesz wyważyć drzwi... — podjął głos.
— No? Co się stanie, jeśli to zrobię? — zapytała Viv.
— Budynek wyleci w powietrze.
— Nie wierzę ci.
Głos nie odpowiedział.
— Kłamiesz! — krzyknęła Viv.
Cisza trwała nadal.
— Właściwie dlaczego nie mielibyśmy wejść do jadalni? — mruknął Ray.
Viv z wściekłością wpatrywała się w sufit.
Derrick podszedł i dotknął jej ramienia. Jej wzrok złagodniał tylko trochę.
— Nie zaszkodzi wysłuchać tego, co chce nam powiedzieć — stwierdził. — Jeżeli uznamy, że nie mamy innego wyboru, spróbujemy wyważyć drzwi później.
— Och, zaręczam wam, że będziecie mieli wybór — odezwał się głos, przerywając milczenie.
Ostrożnie weszli do jadalni i usiedli przy długim stole. Nerwowo popatrywali na siebie i na sufit. Ray wyjął z kieszeni zapalniczkę Zippo, po czym zaczął otwierać i zamykać jej chromowane wieczko.
— Czy ktoś ma papierosa? — zapytał.
Amanda i pozostali pokręcili głowami.
— Liczyłem na zbyt wiele — mruknął.
— Pozwólcie, że opowiem wam o Raymondzie Morganie — oznajmił głos.
Ray przestał się bawić zapalniczką.
— Były porucznik. Pilot korpusu piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych.
Pozostali przyjrzeli się Rayowi z ciekawością.
— Raymond jest bohaterem.
— Nie — zaprzeczył Ray.
— Jego historia była szeroko relacjonowana przez media — kontynuował głos. — Odbywał rekonesansowy lot, kiedy w jego samolot trafiła odpalona z ręcznej wyrzutni rakieta. Działo się to w odległym górzystym rejonie Iraku, opanowanym przez rebeliantów.
Wzmianka o Iraku ponownie przypomniała Amandzie, ile wycierpiał tam Frank. Co się z nim działo? Modliła się, żeby żył.
— Rakieta trafiła w samolot o zmierzchu. W zapadającym zmroku Raymond katapultował się z płonącego samolotu i otworzył spadochron. To miało swoje dobre i złe strony. Zmierzch utrudniał rebeliantom celowanie, ale nie pozwolił również Raymondowi przyjrzeć się dobrze, gdzie ląduje. Jak się okazało, spadł na kamieniste zbocze i zsuwając się po nim, poważnie się potłukł, a także skręcił lewą kostkę. Mimo dotkliwego bólu zaczął uciekać z miejsca, w którym widzieli go rebelianci. Kuśtykał przez całą noc, starając się robić jak najmniej hałasu. Tuż przed świtem położył się wśród skał i przykrył kamieniami. Przez cały dzień nie ruszał się z miejsca, nie bacząc na słońce, które przypiekało okoliczne skały. Po docierających do niego odgłosach zorientował się, że rebelianci zbliżyli się na odległość pięćdziesięciu stóp. Dopóki na niego polowali, Raymond nie ośmielił się włączyć elektronicznego urządzenia namierzającego, które wysłałoby sygnał do szukających go helikopterów. To nie tylko zwabiłoby helikoptery w pułapkę, lecz również doprowadziło rebeliantów, którzy mieli własne odbiorniki, do samego Raymonda. Tak zaczęła się zabawa w chowanego, w trakcie której biegał każdej nocy po górach i krył się pod kamieniami w ciągu dnia. Oszczędzał jak najdłużej swoje racje żywnościowe. Potem jadł robaki. Po opróżnieniu manierki pił wodę z nielicznych sadzawek, które udało mu się znaleźć. Dostał od niej gorączki, ale się nie poddawał. Dzięki determinacji, pomysłowości, dyscyplinie i samodzielności przetrwał dziesięć dni i w końcu zdołał zmylić szukających go rebeliantów. Amerykańskie źródła wywiadowcze ustaliły później, że Irakijczycy doszli do wniosku, iż zginął, ponieważ nikt nie zdołałby przetrwać tak długo. Dopiero po dotarciu w rejon, gdzie mógł bezpiecznie wezwać helikopter, uruchomił swój nadajnik. Stracił trzydzieści funtów i otrzymał Srebrną Gwiazdę. To było trzy lata temu. Raymond jest teraz pilotem w regionalnej służbie lotniczej w Missouri.
Ray zerknął z zakłopotaniem na zapalniczkę i zatrzasnął wieczko.
— Żaden ze mnie bohater. Moi kumple zostali zestrzeleni i zginęli. To byli bohaterzy.
— Bethany Lane — powiedział głos.
Bethany się skrzywiła.
— Twoja przygoda również była szeroko relacjonowana przez media. Wraz ze swoim byłym mężem Bethany sprzedaj e luksusowe łodzie. Jej firma mieści się w Newport Beach, gdzie ma wielu klientów wśród znajomych. Rok temu poproszono ją, by wzięła udział w rejsie na Bali. Były mąż zachęcał ją, żeby wykorzystała zaległy urlop. Czwartego dnia rejsu rozpętał się tak silny sztorm, że łódź przewróciła się do góry dnem. Ocalały tylko Bethany i dwunastoletnia dziewczynka. Unosząc się na wodzie w nadmuchiwanych kamizelkach ratunkowych, trzymały się burty gumowego pontonu do chwili, gdy morze uspokoiło się na tyle, że mogły wpełznąć do środka. Poza kamizelkami miały na sobie przeciwdeszczowe ubrania. Bethany wyłowiła z wody szczątki łodzi i zrobiła z nich prowizoryczną osłonę przed słońcem. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdują, wiedziała jednak, że na zachodzie przeważają otwarte wody, natomiast żeglując na wschód, powinny dopłynąć do wybrzeża Stanów albo Meksyku. Problem polegał na tym, żeby tam dotrzeć. Bethany zrobiła ze swojej peleryny żagiel, a z kolejnych szczątków łodzi prowizoryczny ster. Przy przeciwnym wietrze wiosłowała. Powiedz swoim nowym znajomym, jak dzieliłaś jedzenie.
Bethany zaczerwieniła się ze wstydu.
— Nie bądź taka skromna — powiedział głos. — Pora, żeby wszyscy się lepiej poznali. Opowiedz im o racjach żywnościowych.
— No cóż...
— Powiedz im — powtórzył z naciskiem głos. — Zrób to.
— Nigdy nie lubiłam się objadać.
— To mało powiedziane. Jesteś anorektyczką.
Bethany z trudem kryła irytację.
— Żadnych sekretów — zaznaczył głos.
— No dobrze — warknęła. — Jestem anorektyczką. I co z tego? W dzieciństwie byłam gruba. Ludzie śmiali się ze mnie, a matka stale mi dokuczała z powodu mojej wagi. Robi mi się niedobrze na widok jedzenia. Nie ma co się przejmować, powiedziałam sobie w tym cholernym pontonie. I tak normalnie prawie nic nie jem. Podzieliłam całą żywność na dzienne porcje i większość dawałam tej dziewczynce. Jadłam tylko wtedy, kiedy bardzo kręciło mi się w głowie.
— A teraz opowiedz im o wodzie.
Bethany wbiła wzrok we własne dłonie.
— Nie bądź taka skromna.
Bethany nadal milczała.
— No dobrze — oznajmił głos. — Ja będę czynił honory domu. Kiedy wyczerpały się skromne zapasy wody, w oczy zajrzało im coś o wiele gorszego niż głód. Człowiek może przeżyć trzy tygodnie bez jedzenia, ale tylko trzy dni bez wody. Bethany i dziewczynka miały oczywiście wokół siebie mnóstwo wody, lecz zawarta w niej sól w końcu by je zabiła. Mogły mieć tylko nadzieję, że zacznie padać deszcz, chociaż gdyby był zbyt ulewny, groziło im zatopienie. Nie musiały się jednak o to martwić. Nie spadła ani jedna kropla. Bez przerwy świeciło słońce. Bethany spuściła powietrze z kamizelki ratunkowej i zawiązała ją na głowie, żeby chronić się przed promieniami. Dziewczynka leżała pod rozpiętym żaglem. W końcu Bethany nie miała już sił wiosłować. Mogły polegać tylko na marnym żaglu. Po dwóch tygodniach dryfowania dostrzeżono je z pokładu kontenerowca płynącego do Los Angeles. Jak udało ci się tak długo przetrwać, Bethany? Jak rozwiązałaś problem wody?
— Wiesz o mnie chyba wszystko. Dlaczego sam im nie powiesz?
— Na pewno woleliby usłyszeć o tym od ciebie.
Bethany przestała wpatrywać się w dłonie i zerknęła na grupę.
— Z peleryny dziewczynki zrobiłam coś w rodzaju miękkiego wiadra — powiedziała z wysiłkiem, jakby przeżywała wszystko od nowa. — Nalałam do niego morskiej wody. Potem przykryłam wiadro kamizelką ratunkową dziewczynki, z której spuściłam wcześniej powietrze. Szczelnie je owinęłam. Przytrzymywałam brzegi rękoma. Boże, jak to bolało. Po całym dniu ręce mi się trzęsły i bałam się, że nie wytrzymam.
— Dlaczego szczelność była taka ważna?
— Nie chcę o tym mówić.
— Bo przyprawia cię to o koszmary? Ale wyrzucenie tego z siebie może pomóc. Potraktuj to jako terapię — powiedział głos.
— Za kogo ty się, do diabła, uważasz?
— Za kogoś, kto może was wypuścić z tego budynku. Dlaczego szczelność była taka ważna?
Bethany mruknęła coś.
— Powiedz tak, żeby cię usłyszeli, Bethany. Widzisz chyba, że są zaciekawieni.
— Parowanie.
— Tak?
Bethany westchnęła głośno.
— Ogrzewając pelerynę i kamizelkę, słońce sprawiało, że morska woda zaczynała parować. Para zbierała się na wewnętrznej stronie kamizelki. Czekałam bardzo długo. W końcu unosiłam kamizelkę. Pod spodem było na ogół dziesięć kropli wody. Musiałam ją delikatnie obrócić, żeby nie spłynęły. Rzecz w tym, że skroplona para nie ma w sobie soli. Dziewczynka i ja zlizywałyśmy na zmianę krople. Nadal czuję na języku szorstki materiał kamizelki. Nadal czuję tę gorycz.
— Kto nauczył cię uzyskiwać w ten sposób słodką wodę?
— Nikt.
— Doszłaś do tego sama?
Bethany nie odpowiedziała.
— I robiłaś to dzień po dniu.
— Derrick i Vivian Montgomery. Przepraszam. Chciałem powiedzieć Viv. O nich też było głośno w mediach. Fakt, że on jest czarny, a ona biała, dodał smaczku całej historii.
Derrick wyraźnie się zjeżył.
— Należą do najlepszych wspinaczy na świecie. Tak się składa, że właśnie dzięki temu poznali się przed trzema laty podczas ekspedycji w Himalajach. Dziwne, że stało się to tak późno, ponieważ oboje urodzili się i dorastali w stanie Washington. Od dzieciństwa wspinali się w tych samych górach; nauczyli ich tego rodzice, którzy również byli zapalonymi wspinaczami. Słynni alpiniści mogą dużo zarobić, reklamując sprzęt, ucząc w szkołach przetrwania i pomagając organizować wyprawy bogatym poszukiwaczom przygód. Derrick i Viv byli świetnie znani w alpinistycznym światku, jeszcze zanim dzięki zeszłorocznym wydarzeniom zyskali światową sławę, ale to z pewnością przyczyniło się do wzrostu ich dochodów.
— Może byś tak poszedł do wszystkich diabłów — mruknął Derrick.
— Przykład niesubordynacji nader typowy dla tego środowiska. Znakomicie. Byłbym rozczarowany, gdybyście okazali się zbyt pokorni. A odpowiadając na twoje pytanie, nie mogę pójść do wszystkich diabłów. Już jestem w piekle.
W jadalni zapadła cisza.