Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
,,Łucznik" Przemysława Suchaneckiego wydany przez wydawnictwo KONTENT to oryginalna i pełna kontrastów propozycja poetycka twórczo dialogująca z tradycją polskiej i zagranicznej awangardy. Z łatwością rozpoznawalny, wizyjny i surrealistyczny język poetycki Suchaneckiego, pełen niemal szamańskiego rozwibrowania i kontrkulturowej wrażliwości, wykorzystany zostaje w tej książce do snucia prywatnej, intymnej opowieści o codzienności, głęboko osadzonej w realiach współczesnego Krakowa. Przechwytując języki polskich i zagranicznych awangard i konstruując przy ich użyciu złożone, symboliczne obrazy, autor zawsze pozostaje wierny dzisiejszym, bliskim czytelnikowi lękom i problemom. ,,Łucznik" to propozycja wartościowa, ale także niekomercyjna. Może zarówno posłużyć jako fascynujące wprowadzenie w polską poezję najnowszą dla mniej doświadczonych czytelników, jak i stanowić wartościową lekturę dla odbiorców czytających poezję na co dzień.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 23
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
Pędzi rowerem,
toczy swoją krew.
Światło kruszy mu się bardzo łatwo.
Mozolnie wspina się na szczyt Noszaku,
ucieka,
bo nic na tej ziemi nie jest sprawiedliwe.
Poddaje się
i trojaczki brunetki w swoim lustrzanym odbiciu,
ona zabiera to, co było rozdane,
a księżyc płonie i nikt nie śpi.
o świcie coś jasno kłuło przez zasłonę,
to prawda: boję się, że szemrają po kątach,
a ostrza światła będą zawsze kroić mi sen.
Prawda: historia początku dorwie mnie
w jakimś zaułku i spierze na pramasę.
i przetańczyłem zasady naszej pracy.
Miały piękne kontury,
od drzwi do drzwi,
przez plecy pełzał mi wąż z siarki.
W jej ciemnych włosach, ciemnych oczach
widziałem kogoś, kogo znam,
prezent od przeszłych miesięcy, przechodzących lat.
Na pulpicie mam Poprad, Lubowlę,
Spisz i suchą skórę.
Dla jego radosnego gradu
miej długie, męskie włosy
dla całego świata.
Możliwe, że cię nie draśnie obcość moich dłoni,
na klawiaturze leżą jak korzenie w bagnie.
Sosoi mówi, patrząc na Wawel, że Kreml jest piękny jesienią,
Żebrowski na to, że Czesi to naród zdrowia i sztuki,
a Polska to rozdęta żaba na łożu zgniłej trawy.
Ktoś na pewno ma rację.
Ktoś na pewno jej nie ma,
tak powstaje dowcip i zgoda.
Tak rodzi się kontynent z brzucha martwej ryby,
po pierwszych spazmach wychodzi i uśmiecha się.
Wyjmijmy uśmiech ze środka,
bo muzyka tam zwolniła. Zniżyła ton, zaczęła
być Puławską. Też wtedy grałem, w Green Caffè Nero
trzymałem coś na kształt dętej gitary:
instrument, który wymagał głosu i trącania.
Między nowe rozpadliny w jezdni
padał dźwięk zaszyty w uszach od
urodzenia. Przychodzili nowi ludzie,
przystawali przy migotliwej ladzie.
Siadali w różnych kierunkach, a dźwięk
odbijał się w tej samej trajektorii co zawsze,
i patrzyli.
Gdy patrzyliśmy zza wielkich możliwości,
przetrzebiona garść wyniosła Górniaka
na szczyty Tarchomina.
Ach,
on naprawdę jest głośną, skrytą zamrażarką!
Wspina się na wąsate drzewa małp,
daruje im życie.
Gdy schodzi, jemy placki
drżące od kontrabasu
i pijemy z Rafałem gigantyczne, antyczne piwo
w czeskiej knajpie pod arkadami MDM.
Śnię o czosnkowym beszamelu,
o wyzwoleniu z resztek bólu,
sieczce neonów i socrealizmie.
Usta Białołęki i Pragi spotkają się na krańcach
ziarnistego klipu z Viva Zwei, który też oglądałem
na innym blokowisku.
Boję się, że tam trafię
i będą wiecznie wiercić.
Nie widziałem go cztery miesiące, od ostatniego,
wybitnego gigu Lonker See w Warsztacie.
Gdy wyszedłem, był już koniec listopada, Podgórze było
martwe w kwiatach. Czułem się niezwykle
przystojny i inteligentny, największy na świecie
i szliśmy bandą do Baru Po Schodkach.
Szukałem czegoś jak dzikie, wściekłe zwierzę
i na środku ulicy znalazłem kilku sprawiedliwych bogów.
Wąchali te martwe kwiaty – nieśmiertelne dla nich.
Nikt nie jest tak nieśmiertelny, by całowali go Bastet i Min.
Ktoś kiedyś otarł się o ich usta, ale szybko umarł.
Zawsze byłem wielkim fanem zórz pod strzechą,
patrzyłem na nie wiele razy, gdy zaglądałem wieczorami w okna obcych ludzi.
Chodziłem po Halszki w rytmie króciutkich wersów, póki nie zaczęły mnie dusić,
jak ciasno zawiązany krawat o poranku.
Całowali mnie, ale wciąż żyję.
Dali mi wejść na Siarczaną Górę
i zejść do centrum Swoszowic na 135.
Okładka
Klauzula
Strona tytułowa
Łucznik w porze nocy
To prawda:
Patrzyłem uważnie na stary klip Sade
Mapa
Sosoi mówi
Dziwny instrument i jego efekt
Usta
Boro
Linia numer 135
Malachim
Dzwonił Tymon
Boże myśli
Derwisz
Hebel
Pracuję w wiklinie
Zgięty staw, nadęty staw
Ketoprofen
Sobota, pierwszy weekend grudnia
Blob
Głębokie komnaty, miękkie łóżka
Warzywa już nie śpią, przenikają w krew
Pacynka
Och
Być może Kandinsky, ale jednak nie
10 lub 24
Życie galwanizowane
Ratyfikacja
Sad
Pięć pięć sześć cichych osuwisk
Basztowa
Morwa
Najeźdźca
Pokryć rząd plamami mchu
Tramwaj, podaż
Astrolabium
Są
Kędzierzyn Koźle: łuna słońca prześwieca spomiędzy chmur
Lubuskie węże
Karmiciele
Elegia
Ur
Machanie
Skrzaty, bliscy lata
Upuściłeś kurz, roztrzaskałeś szyby
Okup
Proces
Nie ma nawet płóz. Notatki o Łuczniku
O autorze
Matronaty medialne
Strona redakcyjna
Okładka