Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór opowiadań o niełatwych losach emigrantów, którzy zdecydowali się żyć w Ameryce. Podróż do Stanów jest dla bohatera-narratora okazją do spotkań z ludźmi różnych narodowości, o odmiennych historiach, z dużym bagażem doświadczeń życiowych. W przedstawionych losach pojawiają się pesymistyczne obrazy samotności i zagubienia, obalony zostaje mit o dostatnim życiu emigrantów. Przeszłość to trudne, a czasem traumatyczne, wojenne, wspomnienia, przyszłość pozostaje niepokojącą zagadką.
Wszyscy, którzy z zainteresowaniem przeczytali historie amerykańskich Polaków, które opisała Dorota Malesa, odnajdą w „Madonnie..." portret starszego niż przedstawione w „" pokolenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Aleksander Minkowski
Saga
Madonna w lustrze
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1983, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728177617
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
On miał czekać na mnie na dworcu Grand Central, pół pociągu Montreal—Nowy Jork to byli pasażerowie „Stefana Batorego”, więc na peronie szarobrunatny tłum witających, krzyki, kwiaty, walizy, wózki bagażowych. Żegnali mnie po kolei znajomi z salonu i barów okrętowych; skinęła ręką czarnowłosa studentka Iga, by po miesiącu odnaleźć się jako sprzedawczyni w sklepie fabrycznym z materiałami na Czternastej ulicy; pani Wandeczka dała nura w ramiona swego stukilowego męża, Wojtek krzyknął, że bez „Volkswagena” nie wróci, ksiądz Adaś odpłynął w girlandzie wujów i cioć.
A jego nie było.
Zresztą nie miałem stuprocentowej pewności, bo widzieliśmy się siedem lat temu i bardzo krótko, przyjechał do kraju na dwa tygodnie, z tego dwanaście dni spędził we wsi rodzinnej, porwany przez krewniaków. Pamiętałem, że jest wysoki, oczy ma ciemne, włosy białe i pachnie lawendą.
Nie odnalazłem na peronie Grand Central białowłosego z ciemnymi oczami. Z wolna, w miarę jak peron robił się coraz bardziej pusty, zaczęło ogarniać mnie przerażenie. Może nie to. Rozpaczliwa świadomość, że nie oczekuje mnie ten, u którego mam się zatrzymać, a ja nie mogę natychmiast wrócić do domu. Przed laty doznałem podobnego uczucia, lecąc na zaproszenie przyjaciela do Francji; wówczas jednak, pomyślawszy, że mógłby nie oczekiwać mnie na lotnisku, powiedziałem sobie, że głupstwo — wrócę do domu następnym samolotem.
Stąd do domu zaraz wrócić nie mogłem.
Powlokłem się do automatu. Długo walczyłem z telefonem, częstując go dziesięciocentówką nie tak, jak należało. Wreszcie rozbuczał się sygnał i ona podniosła słuchawkę.
— No tak!... — usłyszałem jej gniewnie drwiący głos. — Wyjechał po ciebie godzinę temu, pewno na całkiem inny dworzec, jak to on, niedorajda... Weź taksówkę, tylko uważaj na licznik, nie może kosztować więcej niż dolara...
Wtedy, w Warszawie, bał się spotkać ze swoją dawną żoną. Musiałem mu przyrzec w liście, że nie dopuszczę do spotkania z Anką, że Anka nawet nie dowie się o jego pobycie w kraju. Kiedy wybuchła wojna, Anka miała dziewiętnaście lat i małe dziecko. On bił się z Niemcami. Potem Rosja, potem Anders, Persja, Palestyna, Italia, koniec wojny, cudowne odnalezienie, pierwsza wymiana listów.
On bał się wrócić do kraju. Anka bała się ruszyć z Bielan. Nawoływali się coraz ciszej, z rosnącą apatią. Dalsi krewniacy donieśli mu, że Anka ma kogoś i żeby przysłał im na stodołę, później na krowę, na konia, na wyprawę dla bratanicy chrzestnego, bo kulawa.
On już ją wówczas znał, ale nic jeszcze nie było między nimi, tylko sympatia. Ona była dzika, zaszczuta i wygłodniała, dopiero co wyszła z obozu hitlerowskiego, włóczyła się po Rzymie bez własnego kąta.
Wtedy, w Warszawie, doszło jednak do spotkania z Anką. W przeddzień odlotu do Stanów zapytał mnie niepewnie, „co o tym myślisz, gdybym tak z nią się zobaczył, na kwadransik, powiedzmy... Czy ona tylko nie będzie próbowała...”
— Nie będzie — zapewniłem.
Spotkali się u mnie w domu, on pocałował ją w rękę, potem w policzek, spojówki miał czerwone. Anka też miała różowe spojówki, ale się uśmiechała. Nie wzięła pięćdziesięciu dolarów. On nie przyjął krzyżyka na złotym łańcuszku. Zostawiłem ich samych, rozmawiali chyba godzinę.
On winił Ankę za śmierć syna, chłopak w pięćdziesiątym piątym miał kraksę motocyklową, pęknięcie czaszki. Potrzebne mu było poczucie, że Anka też jest winna. Był to absurd, ale on czepiał się go kurczowo przez cały swój pobyt w kraju, a krewniacy wiejscy przytakiwali skwapliwie, cichutko napomykając o koniu, krowie, bratanicy chrzestnego.
Więc rozmawiali ze sobą godzinę, sami w pokoju, pewnie o niczym, bo przecież nie o tych strasznych latach okupacyjnych, gdy Anka, beż niczyjej pomocy (krewni mieli dosyć własnych kłopotów), a także smarkula i bez zawodu, walczyła o życie dziecka, i nie o latach późniejszych, też ciężkich dla niej, choć umiała już radzić sobie, nie licząc na wsparcie. I nie o śmierci chłopca, bo w oczy on nie śmiałby winić Anki: uległ był wtenczas błaganiom syna, rozsupłał mieszek i przysłał dolary... Jedyna bodaj pomoc materialna, jaką im przez te wszystkie lata okazał.
Fatalny motor był darem od niego.
Zakasłał, był to umówiony znak, wszedłem do pokoju i powiedziałem mu, że niestety czekają już na nas.
— Jakbym się spotkał z siostrą... — powiedział mi później, pełen naiwnej obłudy, patrząc gdzieś w bok. — Bardzo się postarzała. Te nogi...
Podobno miała niegdyś nogi wspaniale smukłe. Teraz już nie są.
Nazajutrz odleciał do Stanów.
Dziewięć metrów rury podzielonej na trzy sekcje: pośrodku kuchnia, ze stołem, którego blat podnosi się odsłaniając wannę; po prawej sypialnia, szerokie łoże małżeńskie przykryte wyszywaną kapą; po lewej living-room, w nim jedyne okienko, telewizor, kozetka, klatka z papugą. Burek, mały siwiejący sznaucer, śpi pod ich łóżkiem.
Trzy sekcje rury nie są przedzielone grodziami. Pewnie ze względu na to jedyne okienko.
Chodniczki, dywaniki, poduszki z różami, porcelanowe figurki, obrazki świętych, gipsowe popiersia, oleodruki, Encyclopaedia Britannica, sterta „Reader’s Digest”, miedziane kubeczki, miniatura Posągu Wolności, miniatura Kolumny Zygmunta, serwetki koronkowe, dwie lampki z jedwabnymi abażurami, maszyna do szycia, kaleki fotel, tanie radio z budzikiem, który nie budzi od sześciu lat, serwantka z kieliszkami. Nad drzwiami na czerwonej tarczy orzeł z koroną.
Mroczno. Pachnie lawendą i sosem miętowym.
A ona jest piękna. Ma jasnozłote włosy i delikatną, bladą twarz, białe zęby i zielonkawe czujne oczy. Przygląda mi się taksująco, bezwstydnie.
— Na długo przyjechałeś? — pyta.
— Nie wiem — odpowiadam. — Chyba na miesiąc.
— Wystarczy. Przez te cztery tygodnie możesz u nas mieszkać i jeść. Pieniędzy żadnych nie dostaniesz. Wiesz dlaczego?
Patrzy na mnie z wyczekującym zimnym uśmieszkiem. Jego nie ma jeszcze w domu, pewnie szuka mnie po jakichś lotniskach czy dworcach; możemy mówić otwarcie, bez udawania.
— Nie chcę pieniędzy.
— Wy stamtąd wszyscy chcecie pieniędzy. — Ma kresowy, śpiewny akcent z nalotem obcej twardości. — Byłam przeciwna twojej wizycie. Wiesz dlaczego?
— Trzeba mi było napisać...
— On chciał. Jesteś jego krewnym, nie moim. Ale on nie ma krewnych, nie ma prawa mieć nikogo prócz mnie. Ja też wyrzekłam się wszystkich. Żyjemy tylko dla siebie, nie mamy tutaj nikogo, jesteśmy sami, rozumiesz? Kiedy będziemy zdychać, nikt nie westchnie. Zrobiłam wyjątek i zgodziłam się na twój przyjazd, bo on bardzo tego chciał. Nie pali, nie pije, tylko praca i dom... — Urywa, ironiczny uśmieszek: — Niech ma tę jedną wątpliwą przyjemność. — Znów pauza. — Umiesz gotować?
— Tak — odpowiadam.
Ona pracuje przy komputerach. Stawia przede mną filiżankę kawy i opowiada o kilometrach cyfr, które codziennie przerabia na dziurki w kartkach. Siedem godzin nieprzerwanego stukania w klawisze i jedyna myśl: nie zrobić błędu. Wystarczy opuścić cyferkę, po wielu godzinach przepisywania może to się zdarzyć, a wtedy... szukaj. Łoskot maszyn w olbrzymiej hali. Pochód mrówek na białych paskach papieru. Boss patrzący na ręce, uprzejmie przypominający, że trzeba się spieszyć. Ostre jarzeniowe światło. Osiemdziesiąt z czymś dolarów tygodniowej wypłaty.
— To lekka praca, ludzie pracują znacznie ciężej. Tylko oczy bolą.
I często głowa: później będę świadkiem rozpaczliwych migren, kompresów na czole, łykania proszków, szarpania kołdry pazurami. Choroba programistek zmuszonych do tępej koncentracji w jaskrawym świetle, łomocie, wyziewach przegrzanej aparatury.
— Muszę już iść do biura. On zaraz nadejdzie, wykąp się tymczasem.
Nadszedł wreszcie, bezradnie uśmiechnięty. Czekał na Grand Central, tylko na całkiem innym peronie, myślał, że właśnie tam zajedzie pociąg z Montrealu.
— Nie zapytałeś?...
Nie zapytał. Musiało sporo czasu upłynąć, nim zrozumiałem dlaczego. A tymczasem wywlekłem z walizy butelkę jarzębiaku i opróźniliśmy ją szybko, pod plasterki mdłego bekonu, wspominając moją podróż i jego pobyt w Warszawie.
Dzisiaj zwolnił się z pracy. Powiedział mi o tym tonem uroczystym, jakby chodziło o akt bohaterstwa. Nie zapłacą mu za ten dzień!
— Ale ty nie myśl, odrobię w sobotę, nadliczbówka. Nawet więcej dostanę...
Uspokoił mnie. Wzięliśmy Burka na smycz i poszliśmy w Greenwich Village, było południe, duszno, w powietrzu wisiała para wodna od oceanu, ciepła i mdła, zmieszana ze spalinami. Po uliczkach snuli się długowłosi w opończach i półobnażone dziewczyny z oczyma martwymi od narkotyków.
— Jak ty tu żyjesz? — spytałem.
Burek siusiał pod drzewkiem, potem oblał kilka samochodów. Stanęliśmy przed witryną cukierniczą, on zapatrzył się w torty z piramidą kolorowych kremów:
— W Iraku były torty!... Poszedłem z kolegami do takiej jednej cukierni, kupiliśmy tort większy od stołu, ledwo później dociągnąłem pas... W Iranie też nam nie brakowało słodyczy. Ścigałem się z kapralem Górką, kto zje więcej ciastek, on był gruby jak kadź, ja szczupły, tak jak teraz. I co powiesz? Górka zjadł dwadzieścia sześć ciastek, a ja dwadzieścia dziewięć! Zginął później pod Monte Cassino, fajny był gość...
— Lubisz słodkie? — spytałem. — Możemy zafundować sobie po ciastku.
Spojrzał na mnie z niepokojem, prawie z lękiem.
— Tego... — mruknął — po co?... Gorąco jest… Zostawiłem pieniądze w domu.
Kupiłem dwie pajdy tortowe, nie lubię słodyczy, on zjadł obie, kawałek rzucił Burkowi.
— Ty zrozum — powiedział cicho, kiedy wracaliśmy do domu. — Ona mi daje pięć dolarów tygodniowo, z tego trzy na przejazdy i dwa na sandwicze... Dokładnie wyliczone, nie zostaje ani centa.
— A gdybyś zażądał więcej?— spytałem.
— Coś ty! — Był zdziwiony. — Po co mi więcej? Przecież ona nie dla siebie, mamy skalkulowane wszystko naprzód, za półtora roku przechodzę na emeryturę. Musimy uskładać, cośmy zaplanowali.
Siwy, szczupły, o twarzy ciemnej, pofałdowanej. Papużka usiadła mu na okularach, zaczęła wrzeszczeć, pewnie poczuła zapach tortu. Przemówił do niej pieszczotliwie, jak do małego synka przed trzydziestu laty.
Mają wszystko zaplanowane. Kupili domek w Connecticut, spłacają pożyczkę bankową, zostało jeszcze dwanaście tysięcy do zapłacenia. Na razie domek wynajęli, lokator pomaga spłacać. Przeprowadzka — tysiąc dolarów. Samochód — muszą tam mieć samochód, domek leży daleko od miasta, jedyny środek lokomocji — cztery tysiące. Wyposażenie domku, meble, chodniki, nowy telewizor (ten stary ma już piętnaście lat, wszystko w nim wysiada), narzędzia ogrodnicze, naczynia kuchenne, lodówka (ta lodówka nie jest ich, należy do właściciela domu) i jeszcze to, i jeszcze tamto — sześć tysięcy pięćset.
Razem dwadzieścia trzy tysiące pięćset dolarów.
A dopłacanie do emerytury? Bo ceny rosną, może jej nie wystarczyć na życie.
A na remonty domku, samochodu?
A choroby? On jest zdrów, dzięki Bogu. Ona nie bardzo. Ale i jego zdrowia nie można być pewnym, siedemdziesiątka się zbliża, organizm ludzki musi w końcu nawalić. Dzień szpitalny kosztuje sto dolarów... Nie. O tym w ogóle nie należy myśleć.
Ona jest młodsza od niego o dwadzieścia lat.
— Słuchaj no, stary, co ja zrobię, jak ty mi umrzesz?
Zastyga we mnie wszystko, patrzę na nich, a on nic, uśmiecha się, już to chyba słyszał nieraz.
— Dasz sobie radę — mówi. — Rentę ci będą wypłacać.
— Renta... psi pieniądz.
Ona nie żartuje. Boi się. Jedyna rzecz, jakiej się lęka naprawdę: że on może umrzeć.
Bo są sami. Będą mijały tygodnie, miesiące, a do ich domu nikt nie zajrzy, nikt nie zadzwoni. Tylko ja będę wstępował, gdy się od nich wyprowadzę, czasem hydraulik, żeby naprawić kran, czasem sąsiadka pożyczyć kawy, bo zapomniała kupić, a supermarket już zamknięty. Ale teraz jest klawo, siedzimy we trójkę przy stole-wannie, cedzimy jarzębiak z drugiej butelki, ja i on, ona nie lubi alkoholu, gryzie tylko orzeszki.
Ona wyciąga z szuflady książeczkę oszczędnościową, pokazuje mi, dumna, prawie szczęśliwa: 13 652 dolary.
— I mamy jeszcze półtora roku na odkładanie!
Chwyta ołówek, pisze na serwetce kolumienki liczb. Czterdzieści sześć dolarów komornego miesięcznie, tanio, dlatego mieszkają w tej dziurze, zresztą im wystarcza, całkiem dobrze się tutaj czują... Trzydzieści dolarów za garaż — on ma samochód, zdezelowanego „Pontiaka” sprzed dziesięciu lat, zrobił na nim piętnaście tysięcy kilometrów.
— Przez dziesięć lat?!... — nie pojmuję.
Owszem. Raz w tygodniu, w niedzielę rano, on siada za kierownicą i robi rundkę po pustym mieście. Tylko w niedzielę rano, gdy ludzie jeszcze śpią bądź już wyjechali na weekend, można zrobić po Nowym Jorku taki samochodowy spacer. Więc on sobie jeździ godzinkę — taka jedna jedyna rozrywka starego człowieka — a ona w tym czasie rozbiera się do majtek i robi generalne sprzątanie.
— Za dużo gratów — mówi — kurzu zbiera się mnóstwo. Ale w naszym domku to wszystko się przyda.
I jeszcze światło, gaz, jakieś raty, pralnia, trochę kosmetyków dla nich i Burka. Jedzenie.
Tego sobie nie odmawiają, ona kupuje na wyprzedażach udźce baranie, kurczęta i steki, w polskiej wędliniarni raz na tydzień zapas krakowskiej i kabanosów. Dwulitrowa butla soku pomarańczowego. Kurze wątróbki dla Burka, ziarno dla papużki. Od czasu do czasu dla niego trochę słodkości. Na święta „Canadian Club”, jego ulubiona whisky.
Ubranie? Rzadko. On chodzi ciągle w tym samym, nie dba o elegancję. Ona ma talent krawiecki, wspaniale przerabia stare suknie.
— I na to wszystko musi wystarczyć moja pensja — mówi ona, patrząc na mnie zaczepnie, jakby się spodziewała ataku. — Cała jego pensja idzie do banku. I żadna siła nie skłoni mnie, by coś z niej ruszyć!
— Oczywiście — przytakuję.
Nie pytam o kino i teatr, kolacje na mieście, niespodzianki. Nie ma tego. Jest wysłużony, chory telewizor, na którym obraz rozpływa się i skacze, ale na niektórych kanałach można dojrzeć szeryfów i supermenów, pojazdy kosmiczne i mordowane kochanki. On to lubi. Późnym wieczorem, gdy ona szykuje obiad na następny dzień, a on zmył już statki i wrócił ze spaceru z psem, zasiada przed migotliwym ekranem i patrzy.
— Strzelaj! — wykrzykuje czasami. — Na co czekasz, durniu?! Uważaj, ona tam stoi!...
— Kładź się, stary. Już północ. Zapomniałeś, o której wstajesz?
On wstaje o piątej. Ciemno jeszcze, nawet latem, ale i tak różnica niewielka, bo u nich zawsze mrok przez to jedno okienko. Więc wstaje w ciemnościach, wymacuje kontakt nad zlewem, zapala małą lampkę, żeby jej nie budzić — ona wstanie za godzinę dopiero — i chlapie się, goli, smaruje swoją lawendą, naciera brylantyną białe piękne włosy. Potem nastawia kawę, wyciąga z lodówki masło, dżem, twarożek, ładuje do tostera dwie kromki żółtawego puchu, który jeść można tylko zapieczony, inaczej smakuje jak wata. Wkłada ciemne robocze spodnie, kraciastą koszulę, sweter, marynarkę (wtedy, w Polsce, miał na sobie wytworny garnitur, kolekcję cudownych koszul non-iron w skórzanej walizie...), nalewa wody do miseczki psa, sypie ziarno papużce Ofelii i sam zabiera się do jedzenia — już szybko, w pośpiechu, bo czasu coraz mniej, a trzeba jeszcze wyjść z Burkiem na dziesięciominutowy spacer. Ten spacer to walka z psem, żeby się załatwił bez zwłoki, pod pierwszym samochodem. A Burek nie chce, woli polatać po szarej, pustej ulicy, obszczekać mleczarza, obwąchać się z braćmi, których wyprowadzono na podobną przechadzkę... Zrobił wreszcie. Bieg do domu, klucze, kapelusz, rękawiczki, i znów bieg, nerwowy, z patrzeniem na zegarek — do kolejki podziemnej. Jest za kwadrans szósta, praca zaczyna się o siódmej trzydzieści, jazda subwayem trwa półtorej godziny, niekiedy dłużej, gdy powstają korki. W godzinach szczytu także pod ziemią często się to zdarza. A spóźnienie to żadna awantura, żadne tłumaczenie przed bossem. Po protu strącają za godzinę, choćby się człowiek spóźnił tylko pięć minut. Więc nie warto.
I nie warto obijać się w robocie. Firma jest dobra, produkuje amortyzatory, on pracuje w niej od kilkunastu lat, osiągnął już swój pułap zarobkowy. Pakuje towar do skrzyń i adresuje do wielu krajów świata swoim okrągłym, równym, kaligraficznym pismem.
Praca jest ciężka, ale warunki dobre i nie warto narażać reputacji sumiennego robotnika: pakować nieśpiesznie, przenosić skrzyń z ociąganiem, ucinać pogwarek. Polacy są poszukiwani na amerykańskim rynku pracy, mają opinię solidnych, pracowitych, doskonałych fachowców, ludzi z pomyślunkiem, inicjatywą. Gdy im cytuję krajowe powiedzonko: „Czy się stoi, czy się leży...”, wytrzeszczają oczy z podejrzliwym zdumieniem: „Co za frajer płaci takim po dwa tysiące?...” Nawet on, robotnik z kilkunastoletnią nieposzlakowaną opinią, nie mógłby sobie pozwolić na słodką chwilkę lenistwa — może by nie wyrzucili, ale krechę by miał, podwyżka przemknęłaby koło nosa, a przede wszystkim runęłaby z mozołem wzniesiona konstrukcja powszechnego uznania.
O piętnastej trzydzieści fajrant. Nie zawsze jednak. Amortyzatory są chodliwym towarem, firma trzeszczy od zamówień, często trafiają się godziny nadliczbowe. On nie odmawia, zwłaszcza w latach ostatnich, bo emeryturę obliczą mu według średniej wszystkich zarobków, więc zostaje na tych kilka jeszcze godzin dwa, trzy razy w tygodniu. Jeżeli nie zostaje, wraca do domu około szóstej, ona już pitrasi obiad, podgrzewa wczorajszą zupę, opieka w brojlerze wczorajsze kurczęta. On nie rozbiera się, bierze Burka na smycz, pół godziny spaceru z walką o kupkę. Potem obiad, nieśpieszny, relaksowy. Potem on zmywa statki, a ona biegnie do „International” albo do „Pioneer”, albo jeszcze gdzie indziej — tam gdzie odbywa się akurat tania wyprzedaż żywności — na zakupy. Już mrok za oknem. Ona chwilkę bawi się z Burkiem, on karmi Ofelię, która mu siada na oprawie okularów.
Ona — sprzątanie.
On — telewizor.
Łóżko.
Sobota, on dziś pracuje, ona robi drobną przepierkę. Burek leży na słomiance przy drzwiach w swoim czujnym letargu: będzie tak czekał wiele godzin, aż usłyszy znajome kroki na schodach, wtedy zerwie się i nerwowym szczekaniem powita pana, dopominając się o spacer.
Przynoszę pocztę ze skrzynki na dole. Kilkanaście zwykłych przesyłek: piękne koperty z nadrukami, wewnątrz jakieś laurki, wisiorki do kluczy, wyszywane chusteczki — komitety, zrzeszenia i ligi ślą upominek, przekazują serdeczne życzenia pomyślności i proszą swego Oddanego Przyjaciela o wpłacenie datku na załączone konto. Kilka przesyłek reklamowych: firmy oferują katalogi z wyborem materiałów, naczyń kuchennych, magnetofonów, robotów, aut. I wreszcie niebieska koperta z krajowym znaczkiem.
Nie do mnie. Do nich.
Ona uśmiecha się krzywo, ironicznie.
— Otwórz — mówi. — Przeczytaj na głos. Dobrze, że jego nie ma w domu...
„Kochany Stryjku!
Już po raz drugi piszę do Kochanego Stryjka i nie rozumiem, dlaczego na tamten list nie było odpowiedzi. Może Stryjek chory? Mama modli się za zdrowie Stryja i Kochanej Stryjenki.
...A u nas wciąż to samo, czyli ciężkie życie. Rodzice nie mają pieniędzy na technikum dla mnie, a ja jestem zdolna i bardzo chcę się uczyć. Stryjek pisał mi kiedyś, że człowiek bez nauki nie ma przyszłości, ja to sobie wzięłam do serca, pojechałam do Warszawy i przyjęli mnie do Technikum Krawieckiego. Opłata wynosi osiemset złotych miesięcznie, za stancję muszę płacić czterysta, i jeszcze utrzymanie, i ubrać też się trzeba. Zima idzie, a ja nie mam palta ani nawet swetra ciepłego...
Gdyby Kochany Stryjek mógł mi przysyłać dwadzieścia dolarów miesięcznie...
Gdyby Kochany Stryjek przysłał mi jakieś palto, najlepiej takie długie do ziemi, z brązowego skaju błyszczącego...
Kochająca Ela”
Milczę. Ona wie, że nauka w Polsce jest bezpłatna. I że córka gospodarza na ośmiu hektarach dobrej ziemi musi mieć palto na zimę. Ona uśmiecha się krzywo, ale on jest sentymentalny. Miesiąc temu nie zdążyła zniszczyć listu i on wysłał jakiemuś cwaniakowi dwadzieścia dolarów, ukrywając przed nią godziny nadliczbowe. Cwaniak pisał, że nie ma za co wykupić lekarstw i umrze niechybnie, jeżeli on mu nie przyśle natychmiast dwudziestu dolarów.
— Jeśli wierzyć tym listom, wasza Polska to jeden wielki cmentarz. Jak wam nie wstyd tak żebrać?
Szlag mnie trafia.
— Są u nas biedni — rzucam przez zęby — ale ci na ogół nie żebrzą. Tak jak u was. Tutaj też najbardziej pazerni na dolar są tacy jak ta twoja Włoszka albo dwóch starców na rogu Czternastej.
Sama pokazywała mi tych ludzi: brudną staruchę grzebiącą w śmietnikach, która ma dwie kamienice i pralnię automatyczną. Starucha żyje w nędzy, żywi się odpadkami, lokuje w akcjach setki tysięcy dolarów. Dzieci przepędziła, nie dając im ani grosza: niech radzą sobie jak ona niegdyś, gdy przyjechała do Stanów z pustą sakiewką. Co dwa lata starucha bierze kąpiel, idzie do fryzjera, wbija gnaty w kosztowną suknię i obwieszona brylantami płynie do Włoch luksusowym statkiem. Krewniacy wyją z zawiści. Po miesiącu cudownych wakacji starucha wraca na śmietnik.
A ci dwaj dziadkowie-bliźniacy, żebrzący na rogu Czternastej i Siódmej Alei, mają o jedną kamienicę więcej i milion w banku. Tak głosi fama. Ludzie tutejsi potrafią bezbłędnie wyniuchać wszystko o sąsiadach.
— Gdybym ja miała milion...
W Ameryce, jak głosi statystyka, jest sto dwadzieścia tysięcy milionerów. Co siedemnastotysięczny Amerykanin dorobił się fortuny, choć ta fortuna jest rzeczą płynną, pieniędzmi się obraca i co dzień wskutek kombinacji giełdowych garść milionerów idzie na przemiał. Ponadto wielu milionerów nie ma wcale słodkiego życia, tyrają jak opętani, na noc rąbią środki nasenne, skąpią najbliższym i sobie samym.
Niemniej jednak fajnie jest mieć milion dolarów.
— Co byś zrobiła? — pytam.
— Przestałabym się bać — odpowiada po pauzie.
W Ameryce, gdy się ma forsę, można używać życia jak sto diabłów. Jest wszystko. Za odpowiednią opłatą jest nawet więcej niż wszystko. Krewetki w maladze, nurkowe narzuty na tapczan, złote sedesy, mąż z tytułem książęcym, doktorat honoris causa nie istniejącej starej, dostojnej uczelni. Niezła call-girl kosztuje dwadzieścia pięć dolarów i ma nad łóżkiem sufit z luster; kolega był, opowiedział. Z traveller’s czekiem w kieszeni można posmakować świata jak sznurka dań w najlepszej chińskiej restauracji.
— Przestałabyś się bać? — powtarzam za nią. — I to wszystko?...
Więc ona mi wyjaśnia, że te częste migreny są nie tylko od cyfr komputerowych, lecz także — a może przede wszystkim? — ze strachu.
Samotność na wyspie, obcy tłum dookoła, uprzejmy i obojętny. Funt chleba kosztuje pięćdziesiąt dwa centy, kawałek ryby wędzonej półtora dolara. Byle jakie przyjęcie dla znajomych kosztowałoby najmniej sześćdziesiąt dolarów: sam alkohol, ten tańszy, sześć dolarów butelka. Na przyjęcie zeszłoby się trochę znajomych...
— Co są warci przyjaciele, którzy przyjdą, żeby się zabawić, a przez rok cały nawet nie zadzwonią? Mam ja ich!... Nie potrzebuję. Żeby tylko on żył jak najdłużej!...
Znajomy lęk w jej głosie.
Lubiła kłócić się ze mną, strzelała złośliwościami, wsadzała szpile. Zawadzałem im przez ten miesiąc w ciasnym mieszkaniu, choć wypłacałem się polskimi obiadami, które oboje uwielbiali, on jawnie, ona — z kpiącym uśmieszkiem:
— No, czwarty tydzień idzie. Obiad, nie obiad, zbieraj się, chłopie. Za dużo nas tutaj.
Kiedy zachorowałem — nie było to nic groźnego — siedziała przy mnie noc całą, pojąc ziółkami i zmieniając kompresy.
Musiałem starannie zawiązywać szalik.
Czasami w kieszeniach znajdowałem po kilka dolarów, nie pochodziły od niego: nie miał.
Kiedy wyprowadzałem się, udawała zachwyconą. Wcale nie była. Byłem mimo wszystko jakimś tam światełkiem w ich mrocznym osamotnieniu. No i te nasze kapuśniaki.
Wieczorny spacer z Burkiem niemal zawsze odbywaliśmy razem, on i ja. Mieliśmy stałą trasę: ulicą Greenwich do Siódmej Alei, potem Mc Dougall, University Place, Łuk Waszyngtona. Prowadził Burek.
O tym psie warto byłoby napisać osobno. Był ludzki. Szpakowaty brodacz, pełen powagi i dostojeństwa, rozumiał każde słowo — wystarczyło powiedzieć: „ty zły psie”, i na pół dnia znikał pod łóżkiem. Podsłuchiwał nasze rozmowy. Niby zabawiał się sztuczną kością, a usłyszawszy, że ona wychodzi, dostawał szału: rzucał się na nią, skakał do smyczy, wreszcie siadał przed drzwiami, demonstrując, że bez niego nikt stąd nie wyjdzie. Gdy go nie zabierała na zakupy, płakał. Beż skomlenia, po cichu. Kładł się na słomiance i po siwym pysku spływały duże mętne łzy. Kochał ją do obłędu, ona go również — potrafiła tulić i głaskać godzinami, naszeptując coś do psiego ucha.
Szliśmy więc na wieczorny spacer, lawirując między stadami dziwaków zamieszkujących tę dzielnicę, Burek zaglądał pod samochody, znacząc je żółtym strumyczkiem, a my rozmawialiśmy. On umiał mówić tylko o przeszłości: jak to z Anką byli na lodach w parku Łazienkowskim i zaczepił ich Wieniawa, zalany w pestkę; a to jak w Palestynie, był tam taki jeden Arab, który w miesiąc nauczył się perfekt po polsku, tyle że gwary Powiśla, klął jak szewc; a to Władysław Broniewski, zamknięto go do paki za wierszyk na przełożonego, i on go z tej paki wyciągnął, i pili później do białego rana; a to jak w Libanie, którejś nocy...
— Sorry — zaczepił nas jakiś facet — jak dojść do Jones Street?
Odruchowo spojrzałem na niego, spodziewając się, że odpowie. Mój angielski był kruchy, on opanował go do perfekcji, bez słownika tłumaczył mi najrzadsze zwroty. Milczał jednak i patrzył na mnie, aż facet ponowił pytanie.
Objaśniłem mu jakoś, w połowie na migi. Poszedł sobie.
— Dlaczego na mnie to zwaliłeś? — spytałem.
Uciekł spojrzeniem na bok.
— Bo ja... tego... — wymamrotał po pauzie. — Nie lubię...
— Czego?— nie zrozumiałem.
— Po angielsku — odparł cicho.
Znowu nie zrozumiałem:
— Przecież znasz świetnie język!
— No to co?...
Pojąłem w końcu. Zacisnąłem zęby.
— Jak ty żyjesz tutaj? — spytałem.
— Nie żyję — odpowiedział, obserwując siusiającego Burka, tonem spokojnym, prawie obojętnym. — Ja od dawna już nie żyję. Widziałeś żywych tułaczy?
I zacinając się, pokasłując, zaczął mi mówić, że dla niego wszystko skończyło się wiele lat temu, tylko zrozumiał to później, za późno, by zmienić cokolwiek.
— Możecie wrócić — powiedziałem. — Twojej emerytury wystarczy u nas na dobre życie.
— Trzydzieści lat spędziłem poza krajem — odparł. — Nawyki, przyzwyczajenia. Starość. Mam sześćdziesiąt dwa lata, w kraju również musiałbym zaczynać od początku, nie starczy mi sił, jestem zmęczony. To już tak zostanie.
To już tak zostanie.
Za kilka miesięcy załadują ciężarówkę gratami i przeniosą się do drewnianego domku w małym prowincjonalnym miasteczku. On będzie podlewał kwiaty, reperował dach. Ona, być może, popracuje kilka jeszcze lat w jakimś miejscowym urzędzie. Będą sami, tak samo jak tutaj, w Nowym Jorku.
Amerykanie są uprzejmi dla cudzoziemców. Uczynni, życzliwi, sympatyczni — zza szklanej tafli. Samotność obcych jest dożywotnia.
Więc będą sobie żyli cichutko w Connecticut, jedząc steki na obiad, patrząc w telewizor i usiłując nie myśleć o kataklizmach: chorobie, zwyżce podatków, inflacji, wojnie atomowej. On będzie wspominał łąkę za wsią, gdzie pasał krowy ze starszym bratem Jankiem, i ulicę Miedzianą w Warszawie, na której mieszkał przed wojną. Ona będzie się modlić, żeby żył najdłużej.
I jakoś przeleci.
1970
Elen; po rosyjsku Alonuszka. Pytam, czy mogę tak ją nazywać, przystaje z uśmiechem, wypijamy po jeszcze jednej szklance kwaskowatego „Beaujolais”. Piwnica jest duszna, czerwonawa od rozproszonego światła, które filtruje krwisty pluszowy abażur stojącej lampy. Piwnice i strychy w Greenwich Village zamieszkują artyści; Alonuszka przymierza się do politologii, robi na Columbii doktorat o totalitaryzmie, właśnie oblała egzamin u profesora Brzezińskiego, ale jest artystką, choć niczego dotąd nie stworzyła, co dałoby się obejrzeć, przeczytać. Artysta to charakter: wrażliwość, zmienność, wyobraźnia, zdeformowana osobowość, oryginalność sądów. Ślad po artyście jest kwestią uporu. Alonuszce właśnie stuknęła czterdziestka, śladu dotąd nie zostawiła i chyba nie zostawi, co najwyżej w przekazach przyjaciół, literatów, aktorów, malarzy. Złażą się do piwnicy, wypijają urodzinową szklaneczkę, purpurowi i rozmazani w chwiejnym świetle, przedstawiają swoje anemiczne dziewczyny w okularach, milczą, potem znikają. Zostajemy sami i znów można mówić po rosyjsku. Meble w piwnicy dziwaczne, stół wyrzeźbiony z pnia, wyleniały tron ze złoceniami, materac na podłodze, katarynka, szachy z malachitu.
— Grasz?
Siadamy przy szachownicy; gram od niechcenia, lekko, żeby dać szansę gospodyni, umiem to robić nie najgorzej, a nie wypada kobiety zamatować w dziesiątym posunięciu, więc nie staram się skoncentrować zanadto i w jedenastym ruchu przegrywam. Drugą partię gram już inaczej. W trzeciej walczę zaciekle, próbuję wymyślnych kombinacji, bożego świata nie widzę poza figurami, których mi ubywa w sposób zupełnie magiczny. Nie chcę więcej przegrywać, żądam wyjaśnień. Dowiaduję się, że Alonuszka od czasu do czasu wygrywa z Fisherem, a na mistrzostwach świata zajmuje wysoką pozycję; komplementuje uprzejmie moje wysiłki i radzi zająć się teorią. Wracam do wina. Przy ostatniej butelce zdobywam się na desperacką śmiałość i pytam, czy to prawda, że ona i Kiereński.
Potwierdza spokojnie.
A ja przed tygodniem nie wiedziałem nawet, że Kiereński jeszcze żyje. Ile ma lat? Sto? Skąd, tylko dziewięćdziesiąt. Wygląda na mniej znacznie. Jest piękny.
Co może robić czterdziestoletnia kobieta z mężczyzną niemal stuletnim? Nie zapytam oczywiście, aż tak pijany nie jestem; Alonuszka siada na materacu podwijając nogi i zapatrzona w krwisty abażur inówi o miłości mrocznej, zaborczej, bez granic, szaleństwie gimnazjalisty, który pisze wiersze, telefonuje po nocach, pytając, czy jest sama, żąda rozliczeń z każdej godziny, kiedy nie są razem, szepcze słowa, jakich nie powstydziłby się kochanek Julii. Może trzeba przeżyć wiek i czymś nadzwyczajnym zasłużyć na łaskę niebios, aby zesłały uczucie tak świeże, tak promienne i tak tragiczne zarazem, bo świadome własnej niemożności w sprzężeniu początku z końcem.
— A ty?
— Kocham go.
Kierenki — były takie pieniądze po rewolucji lutowej w Rosji, kolorowe płachty bez wartości. To pierwsze skojarzenie z Kiereńskim.
Urodził się w Symbirsku, tam gdzie Włodzimierz Uljanow, chodzili do jednego gimnazjum, w którym dyrektorował ojciec Kiereńskiego. Gdy Aleksander, brat Włodzimierza, dokonał zamachu na cara, władze zażądały, aby Włodzimierz został relegowany ze szkoły. Stary Kiereński odmówił: już wtedy jednych kusiła metoda zbiorowej odpowiedzialności, a inni czuli do niej wstręt. Dyrektor postawił na swoim i Włodzimierz Uljanow gimnazjum ukończył. „Jak pan sądzi, panie premierze — spyta Kiereńskiego po z górą siedemdziesięciu latach amerykański dziennikarz — czy doszłoby do rewolucji październikowej, gdyby pański ojciec spełnił żądanie władz?” Kiereński odpowiedział mu na to z ironicznym uśmiechem, że nie matura decyduje o losach świata, Uljanow zaś uczył się dobrze, sprawował właściwie i wydalenie go z gimnazjum byłoby aktem bezprawia.
Jako młody adwokat występował w procesach politycznych, broniąc działaczy rewolucyjnych; w 1913 roku, kiedy w Kijowie sfingowano sprawę Mendla Bejlisa oskarżonego o mord rytualny — krew chrześcijańska na żydowską macę — zaatakował gwałtownie carskie sądownictwo i sam został skazany na osiem miesięcy więzienia.
Przez pewien czas był przywódcą „trudowików” — ugrupowania politycznego, które walczyło o nadanie chłopom ziemi, zniesienie dyskryminacji stanowych i narodowościowych, powszechne i równe prawo wyborcze. Po rewolucji lutowej otrzymał w Rządzie Tymczasowym tekę ministra sprawiedliwości. Potem ministra wojny. W lipcu 1917 został premierem, a we wrześniu ogłosił Rosję republiką; obiecał zakończyć wojnę z Niemcami, nie zrobił tego, natomiast wprowadził w armii karę śmierci. Nie dokonał reformy rolnej, nie zarządził ośmiogodzinnego dnia pracy, nie rozwiązał problemów narodowościowych.
7 listopada jego karierę polityczną zamknęła salwa „Aurory”.
Alonuszka urodziła się w Mandżurii: w domu mówiono po rosyjsku, w szkole po chińsku. Oprócz chińskiego włada jeszcze francuskim, bo w dobrych domach uczono dzieci tego języka. Nie jest kobietą, na której widok mężczyźni biorą głębszy oddech; trzeba się wpatrzeć, aby dokonać odkrycia, że oczy Alonuszki są olbrzymie, mroczne, niespokojne, usta pełne, jakby do całowania, konchy uszu zarysowane subtelnie, do połowy wynurzone spod fali czarnych prostych włosów, ascetycznie spiętych w węzeł. Żadnych szminek, tuszów, pachnideł. Sweter, dżinsy. Pionowa zmarszczka między brwiami. Bardzo białe, trochę nierówne zęby.
— Jak go poznałaś?
W Londynie, przed kilku laty; chciała coś o nim napisać, szukała długo, znalazła wreszcie w domu starców — opuszczonego przez synów, zaniedbanego, bez środków, w oczekiwaniu na koniec. Był nieufny, mrukliwy. Wzgardliwym uśmieszkiem skwitował jej przyrzeczenie, że go stamtąd wyciągnie.
Umysł Alonuszki jest stworzony do gambitów i kombinacji: szybko odrzucił możliwość skłonienia towarzystw dobroczynnych, aby zechciały zainwestować w spokojną starość postaci z czasu przeszłego — kogo to obejdzie? Pieniądze daje się za coś. Więc Alonuszka wystawiła do licytacji zalakowaną kopertę z politycznym archiwum byłego premiera Rosji. Co w środku — tajemnica. Otworzyć wolno w tyle i tyle lat po śmierci Kiereńskiego. Kto zaryzykuje? Być może wewnątrz sekrety takie, że hej...
Zaryzykował pewien uniwersytet amerykański: sto tysięcy dolarów, płatne w pięciu rocznych ratach. Kiereński przeniósł się do Nowego Jorku. Gdy wyszło na jaw, że ślepnie i konieczna jest stała opieka pielęgniarki, a samo komorne wynosi pięćset dolarów miesięcznie — roczna rata ledwo mogła wystarczyć. Ale powrócił do życia. Może to ich związało z początku: życie ofiarowane i odzyskane.
Ślepł szybko. Źrenice zaszły mgłą, na którą medycyna nie zna jeszcze sposobu. Poznawał Alonuszkę po krokach, oddechu; czekał na nią każdego dnia i wybuchał gniewem, ilekroć zajęcia na Columbii powodowały spóźnienie albo z jakichś względów musiała wyjść wcześniej. Namawiał, aby z nim zamieszkała. Nie mógł pojąć, że jest przywiązana do swojej nory w Greenwich, posądzał o kochanków, zrywał, potem dzwonił, prosząc sztywno o przebaczenie. Kiedy była przy nim, snuł bezlitosne wywody na temat idiotek, które wmawiają sobie miłość do starca, nazywając uczuciem litość z domieszką snobizmu.
— Dosyć udawania! — grzmiał gniewnie. — Gardzę poświęceniem, nie potrzebuję łaski! Masz przecież kogoś, wiem. Wyjdź za niego. Mną nie musisz się krępować!
— Kocham ciebie.
— Bzdura! Nie można kochać zramolałego starca. Chyba że oni cię nasłali.
Wtedy Alonuszka wpadała w gniew:
— Dobrze! Żegnam pana, Aleksandrze Fiodorowiczu. Mam dosyć.
— Jelena, miłaja, na litość boską...
Nie mogła patrzeć na łzy w kącikach wyblakłych nieruchomych oczu. Godzili się bez słów, samym dotykiem. Przeźroczyście lekka dłoń starca muskała jej włosy, pieściła nieśmiało policzki, usta. Szumiał ogień w kominku, w tle muzyka Czajkowskiego...
Ostatni łyk „Beaujolais”. Już noc na górze. Kręte uliczki Greenwich Village wypełniają się tłumem kolorowych oberwańców, kawiarnie pełne, w bramach odchodzi handel białym proszkiem, w sklepikach sprzedają wschodnie kadzidła i afisze kontestatorów; przeciąga korowód wyznawców Kriszny, ktoś gra na gitarze, dziewczyny całują swoich chłopców, uliczni sprzedawcy pichcą na ogniu shish-cabab, orzeszki, kasztany, kukurydzę.
— Mogłabyś zaprowadzić mnie do niego? — pytam niepewnie.
— Po co?
— Nie wiem. Ale bardzo chcę.
— On już właściwie nikogo nie przyjmuje. Wstydzi się ślepoty. Spróbujemy, może cię przyjmie.
East Side to najładniejsze miejsce: srebrna rzeka Hudson, zagony zieleni, szklana płaskorzeźba gmachu ONZ i nieco dalej, w parku, pałacyk burmistrza, którym jest właśnie Lindsay, przystojniak z aspiracjami do prezydentury. W eleganckim budynku naprzeciw drzwi do hallu otwiera nam wygalowany portier. Uśmiecha się do Alonuszki, pyta o zdrowie. Przecinamy puszysty dywan, którym wyłożony jest hall, mijamy palmy w donicach i bezszelestną windą wjeżdżamy na piąte piętro. Jest za trzy minuty czwarta.
— Ciut za wcześnie... — mruczę.
Alonuszka macha ręką, przyciska dzwonek. Popłoch za drzwiami, uniesione głosy. Otwiera nam ciemnoskóra dziewczyna w stroju pielęgniarki. W głębi obszernego przedpokoju dostrzegam mężczyznę w szarych spodniach i białej koszuli spiętej pod szyją nakrapianym wiśniowym motylkiem.
— Pidżak!... — krzyczy rozpaczliwie, gniewnie, nie ruszając się z miejsca. — Moj pidżaaak...
Alonuszka pochyla się do pielęgniarki:
— Marynarkę, prędzej...
Pielęgniarka znika, wraca z marynarką, pomaga mu ją włożyć. Starzec ustawia się pośrodku przedpokoju i sztywnym, wystudiowanym krokiem rusza w moją stronę. Jest szczupły, drobniutki, o przystrzyżonych na jeża gęstych białych włosach; rysy szlachetne, naznaczone godnością, dostojeństwem. Wyciąga rękę w przestrzeń:
— Zdrawstwujtie. Kierenskij, Aleksandr Fiodorowicz.
Chwytam dłoń zawieszoną w powietrzu. Przedstawiam się; źrenice starca za grubymi szkłami w ciemnobrązowej oprawie są rozszerzone, bezbarwne. Życzliwy uśmiech. Dwie głębokie bruzdy biegną od nozdrzy do podbródka. Szyja zdradza wiek: pofałdowana, chuda, z ostro zaznaczonymi strunami ścięgien.
— Miłosti prosim — Aleksander Fiorodowicz zaokrąglonym gestem wskazuje mi drogę do salonu.
Komnata jest biała, bardzo jasna, z oknami na rzekę, po której płyną wycieczkowe statki. Trochę antyków. Na ścianie obraz, coś pod Rubensa, w ciężkich złoconych ramach, i dwie martwe natury, współczesne, w prostej oprawie. Barek z alkoholami. Na niskim stoliku cygara, papierosy. Dywan grząski, sprężynujący, od ściany do ściany, kawa z mlekiem. Łagodny aromat wody kolońskiej.
Kiereński bezbłędnie zmierza do swego fotela. Jest to tron raczej: z wysokim rzeźbionym oparciem, złoceniami, pluszową purpurą. Siada swobodnie, rozpina marynarkę, zakłada nogę na nogę, jakby chciał wyzwolić mnie z tremy, dopomóc w rozluźnieniu. Nic z tego. Jakiś majestat, dystans, bariera, której nie można przekroczyć: żywy człowiek i historia.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.