Układ krążenia - Aleksander Minkowski - ebook + audiobook

Układ krążenia ebook

Aleksander Minkowski

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Doktor Bognar zostaje niesłusznie oskarżony o przeprowadzenie eutanazji. Okręgowa Izba Lekarska pozbawia go możliwości dalszego wykonywania zawodu. Chirurg postanawia odnaleźć faktycznego sprawcę, wyjeżdża więc na prowincję. Tam wykonuje szereg zajęć związanych z konwencjonalną lub niekonwencjonalną medycyną. Ma także możliwość przyjrzenia się ludzkim charakterom i dylematom, próbom odpowiedzi na pytania dotyczące celu życia oraz sensu dokonywanych wyborów.

Powieść wydano w trakcie emisji serialu pod tym samym tytułem, twórcą scenariusza był Aleksander Minkowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 369

Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksander Minkowski

Układ krążenia

Saga

Układ krążenia

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1978, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728177556

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Czesławowi Turskiemu

Andrzejowi Wojtczakowi

Józefowi Schierowi

Andrzejowi Olendrowi

Jerzemu Zengtelerowi

Andrzejowi Trzaskowskiemu

– lekarzom, którzy pomogli mi zrozumieć

autor

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wysoka góra

Tak ich zapamiętał: ławka nieopodal gabinetu zabiegowego, wciśnięta między zdezelowany fotel inwalidzki (brakuje foteli na kółkach, ten obiecali naprawić miesiąc temu, wciąż stoi, jak stał) i stojaki kroplówek, zaciszna, w półmroku korytarza; on chudy, o ostro zarysowanych kościach policzkowych, z krogulczym nosem i przylizanymi, ciemnymi włosami, a ona w niebieskim, szpitalnym szlafroku, półuśmiechnięta, wielkooka, bardzo spokojna. Trzymali się za ręce. Może milkli, kiedy przechodził, a może milczeli i przedtem, zapatrzeni w siebie. Czasami on przyprowadzał dziewczynkę, chyba ośmioletnią, i wtedy rozmawiali z ożywieniem, kobieta się śmiała I jeszcze: przynosił kwiaty – gerbery, gladiole, tulipany; ona trzymała je na kolanach, przybliżała do twarzy, a potem oddawała mu, gdy odchodził. Na sali nie wolno mieć kwiatów.

Kiedy odsłonił jej serce, nie miał już wątpliwości. Pracował mimo to precyzyjnie, w skupieniu, a gdy na salę wszedł profesor, dał mu oczyma znak, że przebieg operacji jest normalny. Na razie jego rola skończyła się; otworzenie serca, usunięcie zniszczonej zastawki i wszycie sztucznej – to już profesor Burski.

Wiedział jednak, że wszystko na nic.

Profesor też wiedział. Bognar znał to nagłe zwężenie źrenic za grubymi szkłami – na ułamek sekundy. Tylko anestezjolog, nieporuszony, kontrolował swoją aparaturę, regulując funkcje uśpionego organizmu. Rzadko umiera się na stole operacyjnym; egzamin jest później, gdy człowiek walczy sam, odcięty od monitorów, zasilaczy, elektroniki i chemii.

Ona nie miała szans.

A może nieprawda? Chirurg powinien być trochę metafizykiem, inaczej należy przerwać zabieg, zdjąć maskę i zapalić papierosa. Asystował więc profesorowi z najwyższym skupieniem, a gdy ten skończył i odszedł od stołu, pracował nadal w owym szczególnym transie, kiedy widzi się tylko pole operacyjne i każdą czynność dyktuje w równym stopniu intuicja, co wiedza i doświadczenie.

Potem orzeźwiał się długo strumieniami zimnej wody; pod powiekami trochę piekło, może od mydła. Znowu miał ją przed oczyma, widział na korytarzu półuśmiechniętą, nieładną; żółta, szpitalna cera, niebieskawe wargi, szare włosy zlepione potem, tylko oczy ogromne, pełne spokoju. Wiedziała? Trzydzieści lat, nauczycielka chemii, on też chemik, naukowiec. Ośmioletnia córeczka, zdaje się – Ania. Jej śmiech: „Mama, chodź z nami do domu, tato co dzień na śniadanie gotuje mi ryż z mlekiem, fuji Mamo, po co ty tu jesteś?”

– Znowu popsułeś statystykę – usłyszał głos Karlewicza. – Ciekaw jestem, dlaczego profesor godzi się operować takie przypadki? Wynik był z góry wiadomy.

Bognar uniósł głowę i zobaczył swoją twarz w lustrze nad umywalką: ascetyczny owal z ostrym rysunkiem kości policzkowych, najeżone łuki brwi i głęboka fałda między nimi, celująca w bruzdy na czole. Twarz starca, pomyślał i przypomniał sobie wczorajszy żart siostry przełożonej: „Pan doktor wciąż wygląda jak chłopak. Mam kłopot z praktykantkami, każda chce być przy panu. Zakładają się, że pan doktor najwyżej kilka lat po dyplomie”. Bzdura... Podkrążone oczy, matowa szarość zasnuta mgłą znużenia, potargane, mokre włosy spadające na czoło. Spać. Wyciągnąć się na chłodnym, szorstkim prześcieradle, otulić kołdrą, skryć twarz w zgięciu łokcia...

– Która godzina? – zapytał, masując powieki ręcznikiem.

– Czwarta. Pracowałeś sześć godzin. Ani Balicki, ani Buczyłło nie podjęliby się głowę daję. Dlatego mają lepsze statystyki. My jesteśmy prawie na ostatnim miejscu.

– Powiedz to staremu.

Karlewicz zaśmiał się. On staremu na pewno tego nie powie, ani myśli podpaść. Gdyby był złotą rączką, mistrzem takim jak Bognar, ulubieńcem profesora, jego oczkiem w głowie...

– Przestań – uciął Bognar. – Spieszę się. Nie odchodź od niej do rana.

Obaj spojrzeli przez szklaną taflę na salę operacyjną. Anestezjolog pochylał się nad uśpioną, w rozcięciu fartucha mignęły jego gołe plecy.

– Wierzysz? – zapytał Karlewicz. – Fantasta jesteś.

– W razie czego dzwoń do mnie. Przyjadę.

– Mam prośbę. – Karlewicz położył dłoń na ramieniu Bognara. – Przyszło zaproszenie od profesora Withackera z Brighton Medical Center. Trzymiesięczne stypendium. Szepnij o mnie słówko staremu.

– Pojechałbyś?

– Ciebie przecież nie puści od siebie na krok, a Wiktorczyk może poczekać, młodszy jest. Co, Bognar?

Bognar kiwnął głową i ruszył do wyjścia. O Boże – pomyślał – trzy miesiące u Withackera. Dałbym dziesięć lat życia, żeby zobaczyć, jak robi te swoje cudowne przeszczepy, dałbym wszystko, co mam, ale stary nie bierze łapówek. Nie puści mnie.

Wyszedł z bloku operacyjnego na szpitalny korytarz. Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest zmęczony – mięśnie nóg i ramion pulsowały znajomym ćmiącym bólem, przed oczyma rozmazywały się kontury przedmiotów.

– Panie doktorze...

Przystanął. Chudzielec z jeżykowatym, siwym wąsikiem uśmiechał się do niego, chowając coś pod połą fartucha.

– O co chodzi, panie Tkaczyk?

– Jutro wychodzę. Chciałem gorąco podziękować panu doktorowi. Gdyby nie pan doktór...

Płaska butelka martineau wypełzła spod fartucha i powędrowała niepewnie ku Bognarowi. Moment wahania, niepokój: weźmie,nie weźmie,może obrazi się, odtrąci z oburzeniem? Widać, że pacjent pierwszy raz daje prezent lekarzowi. Co innego czekoladki dla sióstr, kwiaty dla przełożonej, banknot salowej do kieszeni – to prostsze. Ale doktorowi?... Kiedyś Bognar zadrwił gniewnie: „Uratowałem życie, powiada pan. Tyle ono warte dla pana, co butelka brandy?” Żałował później; pacjent poczerwieniał, zaczął bełkotać coś o niewysokich poborach, matce na utrzymaniu. Trzeba było roześmiać się rubasznie, poklepać po ramieniu, zapewnić, że rad, chętnie wypije za pomyślność ozdrowieńca.

Wziął od Tkaczyka butelkę, uśmiechnął się.

– Za pańskie zdrowie, Tkaczyk. Żebyśmy więcej się tu nie spotykali.

W gabinecie lekarskim mżyła sinawo jarzeniówka, pachniało rozgrzanym celuloidem, Karlewicz i Wiktorczyk studiowali nad lampą zdjęcie klatki piersiowej, przerzucając się uwagami, coś sobie pokazując. Bognar zgarnął z biurka papiery, upchnął je do teczki; starczyło jeszcze miejsca na butelkę.

– Marcowa idzie do Delikatesów – powiedział Karlewicz. – Zdążysz jej dać.

– Zatrzymuję.

– Dla siebie? – zdziwił się Wiktorczyk.–Nie wiedziałem, że masz urodziny.

Bognar wzruszył ramionami. Zapiął obrzmiałą teczkę, wyjął z szafki wieszak z ubraniem.

– Następna do statystyki – powiedział Karlewicz, wskazując na kliszę rentgenowską. – Jeśli stary ją weźmie, zjedziemy na sam koniec.

– Kto to? – spytał Bognar.

– Lipczycowa, małżonka dyrektora kombinatu. Bez szans. Badałeś ją w zeszłym tygodniu, pamiętasz?

Pamiętał. Przestraszona dziewczynka, nieudolnie grająca odwagę, i szpakowaty mężczyzna – myślał, że ojciec, wuj, bo przecież nie mąż – o władczych ruchach, nie skrywający przerażenia. Po badaniu profesor Burski poprosił ich do siebie na rozmowę, co należało raczej do rzadkości. Wyszli od niego jak gdyby uspokojeni.

– Idź na blok – powiedział do Karlewicza. – Gdyby coś się z nią działo, dzwoń natychmiast.

– Pamiętasz o mojej prośbie?

Bognar, już przebrany, potwierdził skinieniem głowy i wyszedł z gabinetu.

Lipczyc, rozparty w loży, spokojnie obserwował piłkarzy ustawiających się do rzutu karnego. Jego sąsiad, olbrzym o nalanej, pofałdowanej twarzy, wytarł chusteczką spocone czoło.

– Współczuję ci, Marek – powiedział z uśmieszkiem. – Zaraz będzie dwa zero. Twoi chłopcy jeszcze nie dorośli do moich, muszą się sporo nauczyć.

Rzut karny. Dobitka. Piłka wpadła do siatki, przelatując tuż obok rozpaczliwie wyciągniętych ramion bramkarza.

– Kończy się pierwsza połowa. – Głos Lipczyca był beznamiętny. – Po niej będzie druga, dyrektorze.

– Wierzysz w cuda, Marek? – Olbrzym nie krył jadowitego rozradowania, szczerzył potężne, szeroko rozstawione zęby. – Dużo stali spłynie z moich pieców, zanim kombinat poradzi sobie z hutą.

– Nie znam się na hutnictwie, ale przedwczesny spust to, zdaje się, fura złomu – odparł Lipczyc tym samym spokojnym tonem.

Potem wstał i ruszył niespiesznie w stronę szatni piłkarzy. Porządkowi przepuszczali go z szacunkiem; niektórzy, zażenowani, odwracali głowy. Miny mieli markotne.

Zza drzwi szatni dobiegł Lipczyca gniewny wrzask trenera.

– Patafiany! Mówiłem: pilnować Magdziarza! Nie leźć do przodu bez potrzeby! Stopować! A wy co?! Jak was dyrektor...

Trener urwał, zobaczywszy wchodzącego Lipczyca. Popatrzył tylko na dyrektora z rozpaczą.

– Spokojnie, Wojtek. Nie trzeba chłopców denerwować. Zdenerwowani przegrywają.

– Pan dyrektor wierzy, że możemy wygrać? – zapytał ponuro trener.

– Nie wierzę. Wiem. Skroicie tyłek hutnikom i pojedziecie wszyscy na dwa tygodnie do Dubrownika.

– Nie?!... – sapnął bramkarz.

– Tylko się spiąć, chłopcy. Z głową. Hutnicy mają dobry atak, ale bardzo kiepską obronę. Przemyślcie. Wy im trzy gole, a ja wam zorganizuję wyjazd do Jugosławii.

Chciał jeszcze coś dodać, ale – sądząc po z nagła rozradowanych twarzach zawodników – było to zbyteczne. Dubrownik – to raz, a dwa – wierzył przecież, że wygrają, a jeśli Lipczyc wierzy, spełnia się. Stara prawda w kombinacie.

– Telefon do pana dyrektora – usłyszał głos porządkowego.

Po paru chwilach dyrektorska wołga mknęła w stronę domu, wyprzedzając kolumny aut na śródmiejskich arteriach, z trąbieniem wdzierając się na place, w zamknięty dla ruchu czworobok Starówki. Zatrzymała się z piskiem przed ogrodzeniem z kutego żelaza, za którym rysowała się biała bryła willi.

Anna leżała na ziemi wśród tulipanów. Nie pozwoliła się nikomu ruszyć, czekała na męża. Uśmiechnęła się do niego, gdy przyklęknął obok, łamiąc kruche łodygi, i poruszyła bezgłośnie wargami.

– Anno, tak cię prosiłem, żebyś nic nie robiła w ogródku. – Wskazał na grabki leżące nieopodal. – Dlaczego?

– Nie jestem kaleką – usłyszał, a raczej odgadł jej szept. – Głupstwo...

Wziął ją na ręce i ostrożnie poniósł ku domowi. Ułożona na tapczanie, posłusznie wypiła krople. Potem westchnęła, znów uśmiechnęła się do męża i przymknęła oczy.

– Wezwę pogotowie.

– Nie trzeba – jej głos był jakby silniejszy. – Czuję się lepiej. Wyciągnęli cię z meczu...

– Co mnie obchodzi mecz! Tyle razy błagałem cię, żebyś uważała na siebie. Zwłaszcza teraz, przed operacją, musisz nabrać sił.

– Nie będzie żadnej operacji.

– Co ty pleciesz? – obruszył się. – Jutro idziemy do profesora, wszystko już załatwione. Po zabiegu pojedziemy w góry. Wejdziesz na najwyższą, przyrzekam ci to.

Białą twarz żony rozjaśnił uśmiech; zabłysł i zgasł.

– Nie będzie operacji – powtórzyła. – Za późno. Wiemy o tym oboje.

Lipczyc usiadł obok Anny na tapczanie, ujął jej ręce. Miała dłonie wilgotne i przezroczyste, nie było w nich życia.

– Kocham cię. Na nic nie jest za późno.

– Ja też cię kocham. Umarłabym pod nożem. Oni nie zgodzą się operować.

– Bzdura! – zaprotestował. – Burski to genialny chirurg. Zobaczysz, od dziś za rok będziemy wspinać się razem...

Nie dokończył, przerwał mu dzwonek. Niechętnie podszedł do telefonu, wziął słuchawkę.

– Wygraliśmy!... – usłyszał radosny głos trenera. – Trzy dwa dla naszych, panie dyrektorze! Gdyby nie pan...

– Dziękuję. Gratulacje dła chłopców.

Odłożył słuchawkę i wrócił do żony. Pochylił się nad nią, dotknął wargami chłodnych ust.

– Musisz chcieć wyzdrowieć – powiedział cicho. – Inaczej zabijesz nas oboje. Pamiętaj.

I odszedł do drugiego pokoju, żeby zapalić papierosa.

Mężczyzna o krógulczym nosie stał na korytarzu oparty o ścianę i tępo wpatrywał się w drzwi z tabliczką „Sala pooperacyjna”. Bognar minął go szybko, wszedł do środka. Spojrzał na monitor i już wiedział, że jest po wszystkim: równa seledynowa kreska na szarym ekranie. Profesor w asyście Karlewicza pochylał się jeszcze nad łóżkiem, potem uniósł głowę, zdjął okulary i zaczął przecierać je flanelką. Bez okularów wyglądał jak ślepiec.

Błysk: dziewczynka, jej śmiech i natarczywe: „Mama, chodź z nami do domu! Po co tu jesteś?”

Profesor pierwszy ruszył do drzwi i Bognar pomyślał z, ulgą, że tym razem Burski bierze to na siebie. Nie zawsze tak robił; najczęściej dawał znak Bognarowi i wówczas on musiał pierwszy wyjść na korytarz, do ludzi, którzy jeszcze mieli nadzieję.

Mężczyzna nie ruszył się, nie oderwał pleców od ściany. Patrzył spokojnie na Burskiego i wyglądało nawet, że się uśmiecha, jakby dodając otuchy profesorowi.

Burski zbliżył się, pochylił głowę.

– Niestety – powiedział. – Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy...

– Nie jest lepiej?

– Akcja serca ustała.

– Jak to? – nie ustępował mężczyzna. – Nie rozumiem pana.

Bognar nie chciał słuchać tego dłużej. Przypomniał sobie, że trzeba zajrzeć do czwórki, pacjent prosił go o chwilę rozmowy. Ciekawe – pomyślał – ja też nie zrozumiałem, kiedy profesor powiedział mi: „Niestety, kolego, pańska żona...”. Trzy lata i dwa miesiące. Naprawdę nie rozumiałem, tak samo jak on. Jak gdyby niezrozumienie mogło cokolwiek zmienić.

Usłyszał z tyłu syk wypuszczanego powietrza, chrapliwy pomruk uszkodzonej maszyny, ale nawet się nie obejrzał. Wszedł do czwórki i starannie zamknął drzwi.

Profesor zebrał arkusiki z wynikami badań, dołączył do klisz i włożył wszystko do białej teczki z napisem Anna Lipczyc, lat 31. Popatrzył uważnie na Bognara.

Pana zdanie, kolego?

– Referowałem już panu profesorowi.

– No, tak. Wiem, co mówią. Że psujemy sobie statystykę takimi przypadkami. Ale jest szansa, nie sądzi pan?

– Prawie zawsze jest szansa, panie profesorze.

Burski westchnął, zdjął okulary i przetarł flanelką wypukłe szkła, jak gdyby od tego tarcia świat mógł się stać dla niego jaśniejszy. Nikomu nie mówił o swoim dramacie i nikt w szpitalu nie miał odwagi rozmawiać o tym, ale wiedzieli wszyscy: już niedługo najgrubsze szkła nie wystarczą. A chirurg to oczy, ręce i talent. Dotychczas profesor Burski jeszcze nie pomylił się przy zabiegu, ale nastąpi to nieuchronnie, jeżeli nie wycofa się w porę.

– Niech pan ich poprosi.

Bognar wprowadził Lipczyców do gabinetu ordynatora. Burski wskazał skórzane fotele.

– Moja żona jest urodzoną pesymistką. W przeciwieństwie do mnie. – Lipczyc uśmiechnął się. – Proszę przekonać ją, że nie ma powodu do obaw. – Spojrzał na Annę. – Uzgodniliśmy z żoną, że na tę rozmowę przyjdziemy razem. Proszę mówić otwarcie.

Burski nie odpowiedział mu uśmiechem.

– No, cóż, jeśli państwo nalegacie... – rozpoczął z wahaniem. – Pani stan nie jest najlepszy, a przy zabiegu zawsze istnieje ryzyko...

Bognar przyglądał się Annie: jasnowłosa dziewczynka o ciemnych, nieco skośnych oczach i kapryśnych ustach dziecka, które długo rozpieszczano. Oczy zwęziły się nagle, uciekły w głąb, zastygły. Paznokcie wpiły się w poręcze fotela. Strach.

– Jakie są szanse?

Lipczyc mówił suchym, bezbarwnym głosem. Położył dłoń na ręce żony; patrzył gdzieś w bok, nad głową profesora.

– Są kliniki, gdzie na takie pytanie odpowiada komputer – odparł Burski. – Nie u nas. My po prostu robimy wszystko, co możliwe.

– Pan przecież wie... żeby przynajmniej pięćdziesiąt procent...

– Po uzyskaniu zgody na zabieg musimy wykonać jeszcze szereg różnych badań... – Profesor unikał wyraźnej odpowiedzi.

– Jeżeli tak... – Lipczyc dźwignął się ciężko z fotela. Miał zielonkawą, zmarszczoną twarz starca. – Jeżeli tak, nie zgadzamy się. Wolę ją żywą w wózku inwalidzkim... rozumie pan.

– Rozumiem. Nie namawiam państwa na wyrażenie zgody na zabieg.

Bognar wciąż przyglądał się Annie. Coś go fascynowało w jej twarzy, sam nie wiedział, co. Przypominała mu Krystynę, choć wcale nie była do niej podobna. Przeciwnie. Każdy rys inny: inne czoło, oczy, usta. I inna sytuacja: Krystyna nie miała wyboru, na nic nie musiała się decydować, jedyne, co mogli dla niej zrobić, to kłamać i uśmierzać ból narkotykami.

– Ja o tym decyduję – usłyszał głos Lipczycowej. – Zgadzam się na zabieg.

Powiedziała to z chłodną obojętnością, jakby postanowiła wziąć kąpiel albo zjeść kolację. W jej oczach nie było już przerażenia. Nie było w nich nic.

– Zgadzam się na operację – powtórzyła, uśmiechając się do profesora niemal zalotnie, figlarnie. – Czy mam coś podpisać?

Kiedy Lipczycowie opuszczali gabinet, Burski dał znak Bognarowi, żeby jeszcze został. Nawykłym ruchem zdjął okulary, wyjął flanelkę z bocznej kieszeni fartucha.

– Nie wiem, czy robię słusznie – odezwał się po chwili, masując szkła. – Ale spróbujemy.

– Tak, panie profesorze.

– Pan ją będzie prowadził. Proszę wykonać wszystkie badania. Jeszcze moment – zatrzymał Bognara, który już kierował się ku drzwiom. – Co z synem? W porządku?

– Przygotowuje się do egzaminu.

– Tym razem zda na pewno. Moja córka też się dostała na studia dopiero za drugim podejściem.

Profesor wysunął szufladę biurka i wydobył podłużną, białą kopertę z obcojęzycznym nadrukiem. Otworzył ją, wyjął arkusz maszynopisu z zamaszystym autografem, położył przed sobą.

– Profesor Withacker zaprasza do siebie jednego z moich współpracowników na trzymiesięczne seminarium. Pilna sprawa, wykłady zaczynają się pierwszego. Kogo by pan wytypował?

– Angielski znają Karlewicz i Wiktorczyk. – Bognar uciekł wzrokiem w bok, zapatrzył się w terminarz zabiegów wiszący nad biurkiem. – Doktor Karlewicz interesuje się przeszczepami...

– Pan także – usłyszał głos profesora. – I angielski pan zna... niestety. Chciałbym znaleźć pretekst, żeby pana zatrzymać, ale nie znajduję. Więc pan tam pojedzie.

– Ja?...

– On chce właśnie pana. Przeczytał pańską notatkę w „Lancecie”. Nie odpiszę mu przecież, że lubię, kiedy pan jest obok.

– Dziękuję! Tak marzyłem...

– Wiem – przerwał mu Burski. – Proszę szybko wypełnić te formularze. Jutro prześlę je do ministerstwa.

Szef pracowni architektonicznej wylewnie przywitał się z Bognarem. Wybiegł zza biurka i przysunął mu fotel.

– Świetny chłopak, doktorze! Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni, ma znakomite pomysły. Dam głowę, że tym razem bez trudu dostanie się na studia.

– Dziękuję panu. – Bognar otworzył teczkę, wydobył z niej płaską butelkę martineau i postawił na biurku.

– Po co to?... – wymamrotał szef, zgarniając równocześnie z blatu butelkę i odstawiając gdzieś za siebie. – Naprawdę nie będzie miał trudności. Wystawię mu idealną opinię.

– Obiecał pan pomówić z prodziekanem – przypomniał Bognar.

– A, tak, oczywiście... – Szef pracowni zmieszał się. – Niestety, profesor Żebrowski wyjechał z kraju. Projektuje coś w Zambii.

– Kiedy wraca?

– Dopiero za trzy miesiące. Ale zapewniam pana...

Bognar nie słuchał. Pomyślał, że jeśli i tym razem Maciek nie dostanie się na studia, będzie niedobrze. Za trzy miesiące będzie już grubo po egzaminach: za późno, żeby pomóc, szepnąć słówko. Szef pracowni obiecał zrobić wszystko, co trzeba; Bognar operował jego matkę, potem przychodził na domowe wizyty, bezpłatnie, rzecz jasna. I wszystko to w tajemnicy przed Maćkiem. Nadwrażliwy smarkacz, chorobliwie ambitny, a przy tym nieśmiały, niepewny swej wiedzy, tacy tracą głowę na egzaminie, nie umieją sprzedać nawet połowy wiadomości.

Wstał. Szef pracowni jeszcze coś trajkotał, ale Bognar – nieobecny myślamipodziękował mu, uścisnął rękę i spiesznie przemknął korytarzem, żeby nie spotkać Maćka.

No, więc jedzie do Brighton, do profesora Withackera. A co z Maćkiem? Protekcja upadła, teraz już tylko własne siły. Musi zdać. A przede wszystkim – uwierzyć, że zda, że nie jest gorszy, że w ubiegłym roku po prostu umiał za mało, teraz umie więcej i ma dodatkowe punkty za pracę. Zdasz, chłopie, tak zdasz, że nawet tych punktów nie będzie ci trzeba. Potem przyjedziesz do mnie do Brighton, stypendium starczy na dwóch, spędzimy razem fantastyczny miesiąc.

Kapryśny grymas... No, tak. Anna Lipczyc ma takie same dziecinne usta jak jego Maciek. I lęk w oczach, maskowany uśmiechem. Nie do Krystyny jest podobna, lecz do Maćka.

Dlaczego o niej myśli? Raczej: dlaczego przez cały ten czas nie może uwolnić się od jej oczu i ust? Woli prawie pewną, szybką śmierć niż długie umieranie w fotelu na kółkach. Bez zabiegu przeżyłaby dwa, cztery, może i więcej lat, uważając na każdy ruch, łykając tabletki, dzwoniąc po pogotowie. Żadnych wzruszeń, żadnych emocji, żadnego wysiłku.

Jeszcze nic nie wiadomo, zabieg może się udać. Młody organizm umie walczyć nieobliczalnie, wbrew prawom medycyny, na przekór biologii. Nazywają to cudem.

Więc trzeba cudu, żeby ta mała o skośnych, smutnych oczach i kapryśnych ustach przeżyła operację?

Nauczycielka chemii, zdawało się, ma większe szanse. Wyniki badań nie były takie złe, dopiero na stole operacyjnym wyszło na jaw, że to, co trzepotało w jej klatce piersiowej, nie było już sercem, ale rozbuchanym, bezsilnym mięśniem nie do naprawy.

Jak wygląda serce Anny Lipczyc? Żaden cudowny aparat nie zastąpi oczu chirurga, nie powie pełnej prawdy. On nie zobaczy jej serca, profesorowi będzie asystować doktor Karlewicz. Może tak lepiej.

Podniósł się z tapczanu i podszedł do regałów, przebiegając wzrokiem grzbiety książek. Te, które będą mu potrzebne w Brighton, wyjmował i kładł na biurku. Nie usłyszał zgrzytu zamka ani kroków w przedpokoju.

– Cześć, ojciec.

Uśmiechnął się do syna, kiwnął głową, ale Maciek był wyraźnie nie w humorze.

– Co ci jest? – zapytał Bognar.

– Byłeś u szefa pracowni. Widziano cię.

– Zabronione?

– Ojciec, ja wiem, po co chodzisz do niego. Prezenty nosisz. Poniżasz się.

– Bzdury pleciesz. – Bognar w dalszym ciągu przeglądał książki na półce. – Lepiej zaparz mi kawy, miałem ciężki dzień.

Maciek nie drgnął. W dżinsach i flanelowej, kraciastej koszuli, drobny, jasnowłosy wyglądał najwyżej na szesnaście lat. W matkę – pomyślał Bognar. Krystyna też wyglądała na młodszą, miała takie same jasne, lekko wijące się włosy i delikatną budowę; wobec obcych, jak Maciek, była zawsze onieśmielona, niepewna.

– Chcesz ze mnie zrobić kalekę?

– Proszę o kawę, Maciek. Może być po turecku, byle prędko.

– No, tak. Silny ojciec i rozlazły syn. Ojciec synka na hol, a synuś ojcu kawkę. Buty też ci wyczyścić?

Powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć gniewem.

– Buty później – wycedził. – Ja ci też parę razy czyściłem buty. W zeszłym roku nie kiwnąłem palcem i oblałeś. W tym roku musisz się dostać.

– Zostaw to mnie. Przynajmniej raz!

Bognar podszedł do syna, położył mu dłonie na ramionach.

– Zostawię. Nie dlatego, że prosisz, tylko dlatego, że jestem bezradny. Coś nie wypaliło. Zbierz się w sobie i walcz o prawo do startu. Zostajesz sam.

Dostrzegł cień niepokoju w oczach Maćka. A jednak, pomyślał, typowy bunt młodzieńczy: z podświadomą nadzieją na klęskę. Oni wcale nie chcą, żeby przyjąć ich warunki, chcą je tylko zamanifestować. Dopóki nie muszą być dorośli, są ciągle dziećmi.

– Jak to sam? – zapytał cicho Maciek.

– Wyjeżdżam na trzy miesiące do Brighton. Dostałem stypendium naukowe.

– Przed moimi egzaminami?

– Po egzaminach – uspokoił chłopca. – Ale do wyjazdu będę bardzo zajęty. Licz tylko na siebie.

Maciek kiwnął głową. Poszedł do kuchni, po chwili dobiegł stamtąd syk palącego się gazu, potem jazgot młynka do kawy.

– Ojciec! W tym roku jest pięciu kandydatów na jedno miejsce.

– Wiem! – odkrzyknął Bognar wertując książki.

– Mogę zdać i nie dostać się.

– Tak zdasz, żeby się dostać.

– Łatwo powiedzieć, ojciec...

– No, to spróbuję pójść do kogoś z ładnym prezentem. Poniżę się troszeczkę, podliżę, upokorzę.

Maciek już stał w progu pokoju zaciskając pięści.

– Czy ty zawsze byłeś taki twardziel? – zapytał półgłosem.

Bognar odłożył na biurko trzymaną w ręku książkę.

– Nigdy nie byłem twardziel. Byłem po prostu uparty. Walczyłem do końca, jeśli mi na czymś zależało.

– A na czym ci zależało?

– Na tym, co było ważne.

– Co jest ważne w życiu? Wiesz?

– Chyba wiem.

– Wytłumacz.

Bognar usiadł w fotelu przy biurku i oparł podbródek na zaciśniętej pięści. Wskazał Maćkowi krzesło naprzeciw siebie.

Lipczyc w białym fartuchu przechadzał się niecierpliwie po korytarzu szpitalnym, raz po raz spoglądając na zegarek. Dostrzegł wreszcie Bognara, przyspieszył, zagrodził mu drogę.

– Dwa słowa, doktorze.

– Słucham pana.

– Na kiedy wyznaczyliście termin zabiegu?

– Przygotowanie do operacji może potrwać kilka tygodni. – Bognar dał znak przechodzącemu Karlewiczowi, żeby poczekał na niego. – Jest sporo badań do zrobienia. Niektóre porównawczo wykonujemy w odstępach tygodniowych.

– Rozumiem. – Lipczyc skinął głową. – W takim razie prośba. Żona nie czuje się dobrze na ogólnej sali. Proszę ją przenieść do separatki.

– Mamy tylko dwie i obie zajęte.

– Mógłby pan kogoś przesunąć.

Stali akurat przy separatce, więc Bognar bez słowa uchylił drzwi i Lipczyc zobaczył wychudzonego starca pod aparatem tlenowym. Szybko odwrócił głowę.

– Staramy się odseparować konających – powiedział spokojnie Bognar. – Inni chorzy nie powinni tego oglądać.

– Ta separatka będzie wkrótce wolna, prawda, doktorze?

– Nie dla pańskiej małżonki.

Bognar odszedł nie czekając na reakcję Lipczyca, nie widząc jego gniewnie zmarszczonych brwi i zaciśniętych ust.

– Czego chciał pan dyrektor? – zwrócił się do Bognara Karlewicz. – Już wiem. Przedtem mnie prosił, skierowałem go do ciebie. Nie dasz?

– A ty byś dał?

– Ja nie prowadzę pani dyrektorowej. Ale z Lipczycem radziłbym ci nie zadzierać. Potęga. Sam rozumiesz.

– Przeżyję jakoś – mruknął Bognar.

– Szepnąłeś staremu o mnie słówko w sprawie tego stypendium?

Bognar zmieszał się. Karlewicz wyjeżdżał już na zagraniczne stypendia, więc nie mogło być mowy o wyrzutach sumienia, zwłaszcza że nie narzucał swojej kandydatury, a jednak bąknął tylko coś, wykonał nieokreślony gest i skręcił do zabiegowego, gdzie przywieziono właśnie pacjenta na opatrunek. Karlewicz wzruszył ramionami. Zdziwiło go zachowanie Bognara, ale odczytał je inaczej: czyżby ubiegł go Wiktorczyk? Ten zawsze umie się zakręcić koło swoich spraw...

Leżała na kozetce, czując nagimi plecami sztywność i chłód prześcieradła. Bognar dotykał jej piersi, obmacywał brzuch. Nigdy nie wstydziła się lekarzy i teraz także nie był to wstyd, tylko jakaś szczególna irytacja, rozdrażnienie. Badał ją bezosobowo, omal niechętnie, jak obiekt narzucony mu przez kogoś przemocą. Ani razu nie spojrzał jej w twarz.

– Boli – syknęła.

– Tutaj?

– Tak, tutaj.

– Nie powinno boleć.

– Boli, bo ugniata mnie pan jak ciasto.

– Proszę się nie pieścić. – Głos Bognara był oschły. – To jest badanie lekarskie.

Miała chętkę wymierzyć mu policzek. Po raz pierwszy chyba udało jej się nad tym zapanować, nie było to jednak opanowanie, lecz raczej strach: ten mężczyzna byłby gotów jej oddać. Mężczyzna... Poczuła, że się czerwieni, mimo woli sięgnęła po koszulę, żeby przykryć obnażone piersi.

– Badanie jeszcze nie skończone – upomniał ją lekarz. – Proszę nabrać głęboko powietrza. I usiąść.

Posłusznie spełniła rozkaz. Cofnęła lekko ramiona, aby naprężyć piersi, i znowu poczuła, że się czerwieni, bo przed lekarzem nie należało przecież tego robić. Była wściekła na niego i na siebie.

– Może się pani ubrać – powiedział obojętnie Bognar i nie spojrzawszy na Annę, zaczął wpisywać coś do karty chorobowej.

– Uważa pan, że jest sens operować? – Wciągnęła już koszulę i poczuła się pewniej.

– O tym zadecyduje profesor. – Bognar nie odrywał wzroku od arkusza. – Aż tak jest źle na ogólnej sali?

– Nie przypominam sobie, żebym się panu skarżyła – odpowiedziała sucho. Owinęła się w szlafrok, co dodało jej jeszcze większej pewności siebie.

– Pani mąż rozmawiał ze mną o tym.

– Drobiazg. Do idiotek można przywyknąć.

Po raz pierwszy Bognar spojrzał jej prosto w oczy.

– Pani czuje się dużo lepsza?

– Nie jestem lepsza! – warknęła. – Po prostu uszy mi puchną, rozumie pan? Nie chcę wiedzieć, gdzie którą boli, co robią z mężami, po ilu mają kochanków, jak się piecze truskawkowy placek i kto z was bierze łapówki. Chcę spokoju. Ciszy. To chyba elementarne ludzkie prawo, panie doktorze!

Nie zareagował na ten wybuch. Popatrzył tylko na nią uważniej, a potem odwrócił głowę.

– W szpitalach ciągle brakuje miejsc. – Mówił cicho, spokojnie. – To, co jest, musimy dzielić sprawiedliwie, wedle konieczności. Ministrowi, być może, należy się piękniejsze mieszkanie niż dozorcy, ale w chorobie cierpią tak samo.

– O ile wiem, nie wszyscy lekarze wyznają pańskie zasady – nie pozostała mu dłużna Lipczycowa. – Przynajmniej w praktyce.

– Wiem – przytaknął. – Lekarze są ludźmi, a ja nie wierzę w moralność zawodową. Staram się jednak postępować według własnych zasad.

– Nie bierze pan łapówek? Przypadkiem widziałam wczoraj, jak przyjął pan od pacjenta butelkę whisky. White horse, zdaje się.

– Przyjąłem. Od pani też przyjmę na odchodne.

Wpatrzyła się w niego znieruchomiałymi raptem źrenicami. Trwało to kilka chwil. Potem wstała i bez słowa opuściła gabinet lekarski.

Profesor Burski zaproponował Lipczycowi kawę, ale ten odmówił niecierpliwym gestem.

– Wytrzymywałem najwyższe napięcia – powiedział. Spoglądał w okno, czołem niemal dotykając szyby. – Niech pan zrozumie, profesorze. Zbudowałem ten kombinat, a przedtem dwa inne kombinaty. Mówią, że mam nerwy ze stali, jestem wzorem opanowania. Ale nie teraz, nie tu. Czy Anna będzie żyła?

– Czy pan jest wierzący?

– Rozumiem. W takim razie niech się wreszcie stanie. Nie wytrzymuję oczekiwania.

Burski dopił kawę, odsunął filiżankę.

– Doktor Bognar powiedział już panu, że niczego nie można przyspieszyć.

– Powiedział... – Lipczyc skrzywił się. – To nie jest sympatyczny człowiek.

– Ale świetny chirurg.

– Prosiłem go o umieszczenie żony w separatce. Kiedy potrzebny był wam autokar, mój kombinat... – Lipczyc urwał. Zmroził go nagły chłód w oczach Burskiego. – Nie o to chodzi – usiłował naprawić błąd. – Proszę jak człowiek. Anna źle się czuje na ogólnej sali.

– Sama czułaby się jeszcze gorzej. Niech pan zaufa naszemu doświadczeniu.

Lipczyc już nie oponował. Nie patrzył na profesora czując, że następna prośba może być potraktowana jako nietakt.

– Czy Annę mógłby prowadzić inny lekarz? Nie lubi Bognara. W jej stanie to jest chyba ważne.

– Zastanowimy się. Doktor Bognar wyjeżdża wkrótce do Anglii. Tak czy owak nie będzie asystował przy zabiegu.

Burski odprowadził Lipczyca do drzwi. Myślał już o kolejnym kłopocie: jak nakłonić salową, żeby cofnęła wymówienie. Gdyby wiedział, żegnając się z Lipczycem, że Marcowa chce odejść nie tylko z powodu konfliktu z siostrą przełożoną, ale głównie dlatego, że w stołówce pobliskiego kombinatu może mniejszym wysiłkiem zarobić dwa razy więcej, zapewne podjąłby ten temat tłumacząc dyrektorowi, w jak trudnej sytuacji jest służba zdrowia; nie aparatura, nie lekarze, nie pielęgniarki nawet, lecz właśnie brak salowych, bo praca ciężka, zarobek szkoda gadać i chętnych kobiet coraz mniej, każda na wagę złota. Może prosiłby Lipczyca, żeby nie podkupywał mu salowych. Co by to dało? Nic. Profesor zdawał sobie sprawę, że rozwiązania problemu szukać trzeba gdzie indziej, nie w ugłaskiwaniu konkurencji. Marzył o automatach do spłukiwania basenów i kaczek, maszynach do szorowania podłóg. Kiedy salowe staną się asystentkami pielęgniarek, a ich głównym zadaniem będzie poprawianie poduszek chorym, chętnych znajdzie się więcej. Zamiast szarych – białe fartuchy, a także zgrabne, wykrochmalone czepki...

– Pracujemy ze sobą tyle lat – zwrócił się do Marcowej ze smutnym uśmiechem. – Nie wyobrażam sobie oddziału bez pani. Młode przychodziły i odchodziły, a pani trwała. Przeszliśmy razem najgorsze. Myślałem o wniosku na odznaczenie... Przełożoną biorę na siebie, a co się tyczy poborów – znajdziemy sposób, pani Marcowa. Uszczknie się trochę z funduszu godzin nadliczbowych, poproszę księgowego, żeby coś wymyślił. – Zrobił oko do salowej. – Niech się pani jeszcze zastanowi.

Lipczyc rzucił numerek szatniarzowi, ten usłużnie podał mu płaszcz, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Pan dyrektor mnie nie poznaje. Wasilczak jestem, pracowałem w kombinacie, na magazynach. Emerytury doczekałem, teraz dorabiam trochę w szpitalu.

– Pamiętam pana. Nosił pan wąsy.

– Nosiłem! – ucieszył się szatniarz. – Pan dyrektor to ma pamięć! Takie nieszczęście... – Posmutniał. – Ale jak Bognar prowadzi, to już dobrze. Cudotwórca z niego, złote ręce. Legendy tu o nim.

– Żonę ma operować profesor – powiedział sucho Lipczyc.

Wasilczak miał jednak własny pogląd na tę sprawę.

– Oczywiście, ale profesor wchodzi na ostatni moment, kiedy już serce na wierzchu. Asystent wszystko przygotowuje, otwiera i zamyka. Pilnuje chorego po operacji, a to, mówią, ważniejsze niż sam zabieg.

Lipczyc kiwnął głową, wcisnął Wasilczakowi dwudziestkę i ruszył do wyjścia, ale przy drzwiach przystanął, odwrócił się.

– Bognar, powiada pan, najlepszy?

– Geniusz, panie dyrektorze. Ludzie gotowi zapłacić każdy pieniądz, żeby on operował. Do mnie czasem przychodzą, ale co ja mogę? – Zbliżył się do dyrektora, zaczął szeptać: – Wie pan, jak jest... Bognar z tych, co nie biorą. Rozumie pan, idealista. A profesor, mówią, ślepnie. Widział pan dyrektor, jakie ma wyłupiaste okulary. Czego on nie dostrzeże, to wyłapie Bognar... Tak mówią.

– Dziękuję panu. Bardzo panu dziękuję.

Już nie zatrzymując się Lipczyc wyszedł szybko ze szpitala. Odprowadziło go współczujące spojrzenie szatniarza.

Ze szczeliny elektrokardiografu wypełzała wolno papierowa taśma z zygzakowatym zapisem. Bognar wpatrywał się w nią, a Anna wpatrywała się w Bognara, usiłując cokolwiek odgadnąć z wyrazu jego twarzy. Nic. Maska, chłodne skupienie graniczące z sennością.

– Co pan tam widzi? – nie wytrzymała.

Oderwał taśmę, pokazał jej.

– Faliste linie.

Asystentka odłączyła elektrody i wyszła z gabinetu, zabierając ze sobą plik pokreślonych taśm. Anna podniosła się z kozetki.

– Wybrał pan niewłaściwy zawód. – Mówiła tonem zaczepnym, nieprzyjaźnie. – Trzeba było iść na politechnikę.

– Możliwe – przytaknął, notując coś w karcie chorobowej.

– Maszyny nie wymagają ciepła. Mógłby pan przynajmniej od czasu do czasu zdobyć się na zawodowy uśmiech. Powiedzieć coś serdecznego, skłamać, że jest poprawa.

Bognar skończył pisać. Wetknął długopis do kieszeni kitla i wtedy dopiero spojrzał na Annę. Stało się coś, co go zdziwiło, przestraszyło nawet: przez ułamek sekundy obejmował Annę, całował jej pulchne, kapryśnie wygięte wargi i szeptał słowa, których od bardzo dawna nie wymawiał. Tulił do siebie drobne, dziewczęce ciało, jakby chciał w nie przelać cząstkę własnej siły, własnego zdrowia. Nazywano to niegdyś kuracją magnetyczną. Bywały podobno przypadki cudownych uleczeń przez dotyk magnetyzera, który umiał napromieniować chorego szczególnym rodzajem energii uzdrawiającej albo – co bardziej prawdopodobne – wiarą w ową energię, w jej skuteczność. Niezbadana, potężna siła sugestii.

Więc po to tylko objął ją w myślach, przygarnął do siebie ze wszystkich sił? A pocałunki? A słowa, które przebiły się przez skamieniałą skorupę niepamięci? Absurd. Nonsens. Powinien szybko znaleźć sobie kogoś, odfiglować, co trzeba, i spokój.

– Co panu jest?

– Nic – mruknął. – Coś sobie przypomniałem.

– Coś czy kogoś? – Uśmieszek ni to zalotny, ni to kpiący. – No, więc? Skłamie pan, że jest poprawa?

– Nie ma poprawy. Zastawki nie regenerują się same. Dlatego przygotowuję panią do zabiegu. Pielęgniarki powiedziały mi, że nie stosuje się pani do moich zaleceń.

– Donosy, rozumiem.

– Nic pani nie rozumie! – podniósł głos. – Dlaczego nie zjada pani przepisanych posiłków?

Spojrzała na niego z dziecinnym przestrachem.

– Nie mam apetytu...

– Trzeba się zmusić. Organizm trzeba wzmocnić przed operacją. Nie wolno wyrzucać leków do kosza na śmieci. Jeżeli nie może pani usnąć, należy poprosić o środek nasenny.

– Wszystko donoszą.

– Nie tolerujemy rozpieszczonych panienek.

Patrzyła teraz na niego z bezsilną nienawiścią, szarpiąc paznokciami pasek szlafroka. Nawet nie usiłowała się opanować.

– Pan jest wstrętny! Wstrętny i zakłamany. Po co ten cały cyrk, jeśli i tak pójdę do ziemi? Umówiliśmy się przecież. Wy poćwiczycie dla wprawy, a ja skończę z tym wreszcie. Możemy nie udawać?

– Możemy.

Bognar wyjął z kieszeni paczkę klubowych, powoli wysunął papierosa, zapalił.

– Ja też proszę. – Wyciągnęła rękę.

– Nie wolno pani.

– Mieliśmy przecież nie udawać. I tak palę w ubikacji.

– O tym jeszcze mi nie doniesiono – odparował Bognar. – Na wymianę zastawek chorzy czekają dwa lata. Mamy ciągle za małą przepustowość i tyle roboty, że nie musimy ćwiczyć dla wprawy. Operujemy tylko te przypadki, które rokują nadzieję. Pani jest właśnie takim przypadkiem, inaczej profesor nie zgodziłby się na zabieg. Ryzyko istnieje nawet przy usuwaniu zęba. A teraz proszę wrócić na salę.

– Czy pan jest żonaty?

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Byłem.

– Rzuciła pana. Wcale się nie dziwię.

– Proszę wrócić na salę – powtórzył spokojnie.

Kiedy wyszła, oparł łokcie na biurku i dłońmi mocno ścisnął skronie.

Telefonował do domu kilkakrotnie obliczywszy, że koło południa Maciek powinien już być po egzaminie. Umówili się wprawdzie, że zadzwoni syn, ale nie dzwonił, więc Bognar raz po raz ponawiał próby. Uspokajał się równocześnie, iż nieobecność Maćka niczego nie dowodzi. Pewnie poszedł z kolegami na piwo, tak się robi zazwyczaj po egzaminach, zwłaszcza pomyślnych, i nie pamięta się wtedy o drobiazgach, jak na przykład telefon do starego. Mimo to wyszedł ze szpitala wcześniej niż zwykle, poprosiwszy Karlewicza o zajęcie się nowo przyjętym pacjentem na jego sali. Zdaniem lekarza rejonowego Antoni Tomal, emeryt, cierpi na wrzód żołądka, ale Bognarowi po zbadaniu go w izbie przyjęć nasunęły się pewne wątpliwości, postanowił więc zlecić serię dodatkowych badań. Ale jutro, teraz spieszył się. Przerzucił płaszcz przez ramię, zrezygnował z autobusu, szczęśliwie szybko trafiła się taksówka.

– Baśniowa 4.

Już na klatce schodowej usłyszał ryk gramofonu; poczuł ulgę, zwolnił. Po prostu muzyka zagłuszała dzwonki telefonu. Koleżanki, koledzy, wielka radocha: po wielu nie przespanych nocach, napięciu nieprzerwanego wkuwania, niepokojach, lękach nareszcie można odetchnąć. Piwko big-beat, eksplozje śmiechu, tańce; jak tu pamiętać, że ojciec czeka na telefon? Uśmiechnął się. W teczce miał butelkę francuskiego szampana – pacjent z intuicją, akurat to, co trzeba na taką okazję. Trzymał butelkę w lodówce szpitalnej, szampan powinien jeszcze mieć właściwą temperaturę, wypiją natychmiast.

Drzwi nie były zamknięte. Bognar wszedł cicho do przedpokoju, odwiesił płaszcz, wyjął z teczki szampana i uchylił drzwi do pokoju syna. Nie było tam koleżanek i kolegów. Gramofon ryczał; a Maciek leżał na dywanie, zwrócony twarzą do okna, pośród niezliczonej flotylli papierowych okrętów. Nie musiał już o nic pytać, wszystko stało się jasne, całkowicie jasne.

Chciał się cofnąć, lecz w tym momencie Maciek odwrócił głowę. Uśmiechnął się do ojca i wykonał zapraszający gest wskazując fotel, potem wyłączył gramofon i w pokoju rozdzwoniła się cisza, przerywana dalekim odgłosem trzepaczki: dozorczyni czyściła na podwórzu dywan.

– No, to tak, ojciec. – Bognar dopiero teraz zauważył wśród papierowej armady kilka butelek po piwie. – Co ma wisieć – nie utonie. Popłyniemy?

Szerokim ruchem ramienia zmiótł na kupkę papierowe łódeczki, butelka potoczyła się, brzęknęła o ścianę.

– Popłyniemy – zgodził się Bognar.

– Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Nie ten port, to inny. Zawsze znajdzie się jakiś port. Co, ojciec?

– Mhm. Ale pewności nie masz.

– Mam. Zrobiłem tylko trzy czwarte testu, jednej czwartej w ogóle nie tknąłem. Zabrakło głupiej godzinki. Innym starczyło, a mnie nie. Jestem wolnomyśliciel, cha, cha!

– Trzy czwarte to sporo. – Bognar wciąż trzymał w ręku chłodną butelkę szampana. – Mogłeś zdać. Zaczekajmy na ogłoszenie wyników.

– Zaczekamy, ojciec. Nawet będziemy się łudzić, że te trzy czwarte testu zrobiłem bezbłędnie, cha, cha, cha!

– Cha, cha, cha! – zawtórował mu Bognar, podnosząc się z fotela. Urwał nieoczekiwanie na najwyższym tonie. – Wstawaj, gówniarzu – powiedział cicho, ale dobitnie. – Marsz do łazienki. Prysznic. Później pogadamy.

Maciek posłusznie dźwignął się z dywanu. Stanął przed ojcem z pochyloną głową; czoło miał błyszczące, wilgotne od potu.

– Tak jest – powiedział szeptem. – Przepraszam cię za siebie. Jestem tępy głąb bez charakteru, do niczego się nie nadaję i wstyd mi. Że też tobie właśnie musiał się trafić taki synalek.

– Prysznic – przypomniał Bognar.

Maciek – nagle postarzały, zgarbiony – powlókł się do łazienki. Bognar wszedł do kuchni, odkorkował szampana i powoli wylał zawartość butelki do zlewu. Wciągnął w nozdrza słoneczny aromat winogron, głęboko, aż zakręciło mu się w głowie.

Mdły blask żarówek na korytarzu szpitalnym, ławka między zdezelowanym fotelem i stojakami kroplówek, przytulona do siebie para... Bognar zacisnął powieki, rozmasował je opuszkami palców. Nie, to nie tamci. To Lipczycowa i Lipczyc szepczą o czymś dotykając się czołami. Jak on tu wszedł o tej porze? No, tak, stała przepustka, z pewnością profesor mu to załatwił. Bognar chciałby ich ostrzec przed tą ławką, niech sobie znajdą jakieś inne miejsce, nie brak krzeseł na korytarzu. Bzdura. Szybko wszedł do pokoju lekarskiego, wypił duszkiem kawę, którą zaparzyła mu Marcowa. Gorący płyn na chwilę poraził przełyk. Odetchnął głęboko. Jeśli los okaże się łaskawy i nie będzie tej nocy ostrych przypadków, trochę sobie pośpi. Snu potrzebuje najbardziej: ciemne myśli odchodzą, obrazy gasną, napływa dobry, ciepły spokój.

Zgasił górne światło, zostawiając tylko małą nocną lampkę; odsapnął, zdjął buty i wyciągnął się na otomanie.

– Jeszcze można się cofnąć – przekonywał Lipczyc. – Pomyśl, Haniu. Błagam cię.

– Idź już do domu. Jestem zmęczona.

– Gdzie tam do domu, mam awarię w kombinacie. Jak nieszczęścia – to serią. Hanka, nie chcę ryzykować.

– Wolisz mnie w tym? – Wskazała na fotel inwalidzki.

– Ja cię w tym fotelu zawiozę pod piramidy, na szczyt wieży Eiffla. Zrozum...

– Nie żyję tylko dla ciebie – przerwała mu sucho. – Beznadziejnych przypadków nie operują. Idź już.

Ciężko dźwignął się z ławki. Zaczekała, aż zniknął za drzwiami windy, i wtedy dopiero ruszyła w stronę pokoju pielęgniarek.

– Coś na sen – poprosiła.

– Dam pani neospazminkę. – Siostra otworzyła szafkę z lekami.

– Wolałabym coś mocniejszego.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.