W niełasce u Pana Boga - Aleksander Minkowski - ebook + audiobook

W niełasce u Pana Boga ebook

Aleksander Minkowski

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Utwór stanowiący autobiografię Aleksandra Minkowskiego. Historia ludzi żyjących w dobie socjalizmu w Polsce, zaangażowanych w działania socjalistycznych związków czy należących do PZPR. Liczne opisy zdarzeń, miejsc i postaci składają się na skomplikowaną opowieść, w której występują postacie związane z ówczesnym życiem politycznym i kulturalnym (. Wojciech Jaruzelski, Władysław Gomułka, Marek Hłasko, Jerzy Andrzejewski czy Adam Michnik).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 316

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Całkiem niezła

Im dalej w łaś tym większe malkontenctwo
00

Popularność




Aleksander Minkowski

W niełasce u Pana Boga

Saga

W niełasce u Pana Boga

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Copyright © 2005, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728177525

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

1

Człowiek to pamięć. Bez niej byłby pustym naczyniem. Jak komputer bez programu. Modem pamięci w moim mózgowym komputerze to tajemnicze ustrojstwo, którego budowy nie znam, funkcjonowania nie rozumiem i nawet nie chcę rozumieć, bo po co? O utracie pamięci nie śmiem myśleć. Zadziwia mnie, że dokładniej pamiętam pewne szczegóły z dzieciństwa niż to, co jadłem wczoraj. Pamiętam zapachy, dźwięki, kolory, a jeszcze lepiej odczucia im towarzyszące: trwogę, oczarowanie, smutek, strach.

Wiem, że jedni westchną, drudzy spluną. Liczę na tych, którzy spróbują wejrzeć głębiej w nasze pokoleniowe uwikłania.

Mój modem pamięci jest zakręcony – nie znosi porządkowania, chronologii i dat. Pracuje na skojarzeniach: jedno ciągnie drugie, łączy z trzecim. Z dna mózgu wypływają twarze, zdarzenia. Nie dam głowy, że w mózgowych skrytkach nie dokonały się przeinaczenia. Ja to pamiętam tak. A jak było?

Jak co było naprawdę? Kto to wie? Moje subiektywne świadectwo może się przydać w przyszłości jakiemuś historykowi. Także tym, co współprzeżywali ten czas, i młodszym, którzy o nim słyszeli.

Kilka razy zdarzyło mi się konfrontować własne wspomnienie z innym uczestnikiem zdarzenia – on zapamiętał inaczej. Kto z nas pamięta prawdę? Nasze kamery rejestrują obraz z różnych punktów obserwacyjnych. Potem obróbka pamięci: redaktor, cenzor, retuszer, montażysta – nieproszeni, ukryci. Deformacja zapisu odbywa się poza świadomością. Jestem na przykład gotów zaręczyć, że było właśnie tak: wielkie przyjęcie noworoczne w radzieckiej ambasadzie, styczeń ’82, tłumy gości snują się po salach, dużo wódki, łososia, kawioru – schizofreniczny kontrast z octową nagością sklepowych półek. Nie było mnie na liście gości. Zaproszenie, po starej znajomości, załatwił mi Żenia Niewiakin, attaché kulturalny, miłośnik i tłumacz naszej literatury, z którym łączyło mnie syberyjskie dzieciństwo: „Przyjdź, najesz się, strzelimy kielicha...”

Nastrój raczej posępny. Ludzie prawie nie rozmawiają ze sobą, dużo piją. Tylko nieliczni triumfalnie chwalą właśnie wprowadzony w Polsce stan wojenny. Nikt nie dziwi się na głos ani nie oburza internowaniem Edwarda Gierka i jego współpracowników, potraktowaniem go na równi z Lechem Wałęsą, a nawet gorzej, bo Gierek siedzi zwyczajnie, a Wałęsa w luksusowej willi MSW, obsługiwany jak król.

Podchodzi tajniak. Funkcjonariusza BOR-u łatwo rozpoznać: wygląd nijaki, żołnierska sprężystość, jakiś znaczek w klapie marynarki. Każe mi iść za sobą, prowadzi do salki dla VIP-ów, gdzie ambasador osobiście podejmuje najważniejszych gości. Kiszczak coś naszeptuje Jaruzelskiemu. Generał słucha go nieuważnie. Zdziwiona mina na mój widok Mariana Orzechowskiego, przyjazny uśmiech Stefana Olszowskiego.

Staję przed Wojciechem Jaruzelskim: to on po mnie posłał. Pyta, czy się udało. Wyjaśniam, dlaczego się nie powiodło – i wtedy akurat do Jaruzelskiego ustawia się spontaniczna kolejka...

Ambasadorzy zachodnich państw: Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Skandynawowie. Nieoczekiwanie przypada mi rola tłumacza. Dyplomaci gratulują Jaruzelskiemu mistrzowskiego wprowadzenia stanu wojennego. Bez rozlewu krwi, z najwyższą precyzją. Zapanowania nad chaosem. Zapobieżenia wojnie domowej, być może sojuszniczej interwencji, być może zachwianiu równowagi w Europie. Tłumaczę jak automat, zdanie za zdaniem, i w głowie mi się to nie mieści: Zachód gratuluje Generałowi stanu wojennego?... A Jaruzelski wcale nie jest zaskoczony. Odpowiada powściągliwie, z godnością. Nie jest to już wstydliwy, młody oficer prężący się jak struna i strzelający obcasami, którego poznałem w 1967 roku na kolacji w domu Namiotkiewiczów.

* * *

Pojawiłem się na świecie wczesnym rankiem 27 lutego 1933 roku. Matka nie była w stanie mnie urodzić, bo miała wąskie biodra, a ja byłem duży. Gdy zaczęło być dramatycznie, ojciec zgodził się na kleszczowy poród: dzieciaka za łeb obcęgami; chyba byłoby po mnie, ale mama wyszłaby z tego obronną ręką. Odmówiła. Doktor Krzysztoporski – a rzecz działa się w warszawskim szpitalu Dzieciątka Jezus – dokonał na jej żądanie cesarskiego cięcia, ostrzegając, że ryzykuje życie.

Ważyłem pięć kilo i darłem się wniebogłosy. Podobno nienarodzeni spod znaku Ryb są z natury pyskaci, nieźle stuknięci i w ogóle. Ten, co zabił Makbeta, też był nienarodzony.

U mamy wystąpiło ogólne zakażenie. Sepsa. Jeszcze dziś się na to umiera, a wtedy nie było antybiotyków. Doktor Krzysztoporski robił, co mógł, mógł jednak niewiele: po kilkunastu godzinach zmagań moją matkę w stanie agonalnym przewieziono do separatki. Miała nie dożyć rana. Ojciec szalał – nie potrzebował dziecka, potrzebował swojej Ewy. Tamtej nocy mnie nienawidził.

A noc była dziwna.

Mama konała, pogrążona w malignie, rozpalona, nieprzytomna. Nagle odzyskała świadomość: czasem bywa tak tuż przed śmiercią. Zobaczyła, jak otwierają się drzwi separatki, jak wchodzi pielęgniarka – bardzo wysoka, potężnie zbudowana, ciemnowłosa, z olbrzymią strzykawką w ręku. Mama widziała ją po raz pierwszy.

– Zrobię ci teraz zastrzyk, moje dziecko – powiedziała łagodnie. – Będzie bardzo boleć, ale wyzdrowiejesz.

Bolało strasznie. Matka pamięta ból i że nie miała sił krzyczeć. Pielęgniarka-olbrzymka wstrzyknęła jej z litr płynu. Potem pokazała mamie wnętrze dłoni z siną opuchlizną od tłoka strzykawki:

– Chciałam szybko, żebyś cierpiała jak najkrócej.

Wyszła. Matka usnęła. Rano obudziła się zdrowa, choć osłabiona. Doktor Krzysztoporski, gdy ją zobaczył, otworzył szeroko oczy: spodziewał się zwłok.

Sprawdził. Nie było żadnej olbrzymki-pielęgniarki. Żadnego zastrzyku w nocy. Nikt w ogóle nie wchodził do separatki. Ale na ciele mamy znajdował się wielki krwiak ze śladem po grubej igle. Majaczenia w gorączce nie zostawiają takich śladów.

Rodzinną legendę o moim nienarodzeniu traktowałem sceptycznie, ale w 1947 roku, we Wrocławiu, matka zaprowadziła mnie do profesora Krzysztoporskiego. Mieszkał w willi na Sępolnie, miał siwe wąsy i wszystko pamiętał. Potwierdził: ślad po niezrobionym zastrzyku i cudowne wyzdrowienie skazanej na śmierć Ewy Minkowskiej.

No to jak: był cud czy nie było cudu?

Pojęcia nie mam. Na rozum rzecz biorąc, co człowiekowi po takim cudzie, jeśli potem wojna, męki zesłańcze na Syberii i powojenne życie raczej w biedzie niż w dostatku, aż do ostatniej godziny? Moja matka nigdy nie miała lekko.

Była chorobliwie uczynna i życzliwa ludziom. Stawała na głowie, żeby pomagać różnym nieudacznikom, biedakom, pechowcom. Piekła kruche ciasteczka, których nie miałem prawa tknąć – a nuż wpadną jacyś goście?

* * *

Pierwsza niesprawiedliwość. Byłem grzeczny, nie zrobiłem nic złego i nagle zadrżały ściany w naszym malutkim warszawskim mieszkaniu na czwartym piętrze w oficynie na Grzybowskiej 48a. Niebo pękło, cały świat się zatrząsł, porażony straszliwym grzmotem.

Przedtem pomagałem mamie oklejać szyby paskami papieru. Nożyczkami cięliśmy gazety i naklejaliśmy paski na szkło; fajna zabawa. Miałem sześć lat. Szyby oklejaliśmy przeciwko Hitlerowi, który miał je tłuc, kiedy napadnie na nas. Od kolegi ojca dostałem w prezencie prawdziwy fiński nóż, ostry jak brzytwa, z rękojeścią z brzozy karelskiej, w eleganckiej pochwie ze sztywnej jasnożółtej skóry. Nie wolno mi było jednak wyjmować noża z pochwy. Miałem prawo go wyciągnąć dopiero wtedy, gdy na naszym podwórku pokaże się Hitler. Plan, jaki ułożyliśmy z chłopakami, był taki: dwaj z nas podłożą się Hitlerowi z tyłu, ktoś z przodu go popchnie, a jak już upadnie, skoczymy na niego wszyscy. Wtedy ja przystawię mu do piersi moją finkę i zażądam, żeby się poddał.

Niebo pękło pierwszego września. Zagrzmiało upiornie. Zawyły syreny, matka chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w dół, do piwnic. Zdążyłem dostrzec czarno-czerwone płomienie gdzieś niedaleko. Potem w ukośnej szczelinie piwnicznego okienka zobaczyłem, jak rozpada się dom po drugiej stronie ulicy. Bez dźwięku, jak w niemym filmie: fasada pęka wzdłuż, od góry do dołu, i powolutku osiada, a nad nią bije fontanna ceglanego pyłu. W tym pyle fruwają różne przedmioty, stoliki, szafy, krzesła, i fruwają ludzie, kawałki ludzi. Nie zasłużyłem, żeby to widzieć. Kobiety w piwnicy płakały, modliły się głośno. Po każdym wybuchu z sufitu sypał się tynk. Moja mama też zaczęła płakać i dopiero to mnie naprawdę przeraziło. Wczepiłem się w jej spódnicę i trzęsąc się, wyszeptałem, że bardzo nie chcę umrzeć.

Potem uciekaliśmy z płonącej Warszawy. Z kłębów dymu i jęzorów ognia wyciekał strumień uchodźców. Worki, walizki, toboły, dziecinne wózki. Strumień spływał na południe, ku łąkom i zagajnikom, w kierunku Konstancina, Jeziornej, Góry Kalwarii. Z pewnego oddalenia nie czuć już było odoru spalenizny, swądu pieczonego mięsa, widać tylko było łunę. A wokół pachniało trawą, polnymi kwiatkami, ptaszki śpiewały jakby nigdy nic, przygrzewało słońce, po raz pierwszy od dawna nie zasnute dymem. Szybko przestałem się bać. Dźwigałem ciężką torbę. Mama taszczyła dwie walizki. Obok nas szła pani z córeczką, moją rówieśnicą, jasnowłosa dziewczynka niosła lalkę, też jasnowłosą. Uśmiechaliśmy się do siebie.

W pewnej chwili na błękitnym niebie pojawił się ciemny punkcik. Szybko rósł, zbliżając się do nas. Zobaczyłem zgrabny samolot z czarnymi krzyżykami na skrzydłach. Zniżył się, zatoczył koło nad kolumną uciekinierów. Pilot nosił gogle. Pomachałem mu, dziewczynka z lalką też pomachała.

Samolocik oddalił się i zawrócił. Leciał teraz bardzo nisko, tuż nad naszymi głowami. Usłyszałem terkotanie. Mama szarpnęła mnie za rękę, popchnęła w kartoflisko, upadłem, ona na mnie. Było mi ciemno i ciężko, wciąż słyszałem trzaski.

W końcu ucichło. Mama zsunęła się ze mnie. Zobaczyłem oddalający się punkcik, niebieskie niebo, zielone pole. W zieleni leżących ludzi. Wstawali z ziemi, ale nie wszyscy. Nad polem przetaczał się szloch.

Tuż obok nas klęczała pani i patrzyła bez ruchu na swoją córeczkę. Jasnowłosa dziewczynka leżała na plecach, tuląc do piersi lalkę. Miała szeroko otwarte oczy. Nie mrugała nimi. Na samym środku jej czoła zobaczyłem czarną dziurkę z purpurową obwódką.

Nie należał mi się ten widok, nic złego nie zrobiłem, cały czas byłem grzeczny. Pan Bóg, może niechcący, bardzo mnie wtedy skrzywdził.

* * *

Jeżeli wiara jest łaską, to czym zasłużyli sobie na niełaskę ci, którzy nie wierzą? Wierzącym w Boga łatwiej żyć i łatwiej umierać. Ateiści są skazani na własny ułomny rozum, pytania bez odpowiedzi i świat bez celu i sensu. Paskudna sprawa. Nie ma to jak liczyć na Kogoś, ufać Mu, nie wątpić w Niego. Mnie nie nauczono w porę wierzyć w Pana Boga i tak już zostało, ale tajemnicza wiara w Sprawcę pulsuje gdzieś w podświadomości, chyba idzie z genów. Człowiek cichcem prosi, dziękuje, boi się i oczekuje sprawiedliwości.

A jeśli Sprawca zrobił swoje i sobie poszedł?

* * *

...Grójec, stąd pochodzi moja mama. Widzę ryneczek, w oddali palące się domy. Niedawno skończył się nalot. W domu na piętrze mieszka mój wujek, felczer, na dole ma gabinet. Wejście na piętro prowadzi przez poczekalnię. Do poczekalni znoszą okaleczonych ludzi, spływających krwią, charczących, wrzeszczących z bólu. Wuj nawet na nas nie spojrzy, zajęty rannymi.

Idziemy na górę. Z jakichś powodów wujostwo nie mogą udzielić nam schronienia. Myjemy się, coś zjadamy i ruszamy dalej.

* * *

Hrabiowski majątek w Górze Kalwarii. Przyjęto uciekinierów, rozmieszczono w czworakach, nakarmiono. Uciekinierzy, żeby się jakoś odpłacić, szyją worki na kartofle. Niemców jeszcze nie ma.

Pochwaliłem się jednemu panu swoją finką na Hitlera. Powiedział, abym nikomu tego nie mówił i zaraz wyrzucił nóż, najlepiej do studni, bo Niemcy zabiją mi mamę. Pozbyłem się finki, ale nie do końca: pozawijałem ją w jakieś szmaty i ukryłem za czworakami, pod głazem, u podnóża dębu. Jak szybko rozkładają się w ziemi fińskie noże? Może leży tam do dziś?

* * *

Powrót do Warszawy. Nasze mieszkanie ocalało, nie ma tylko szyb i szrapnel wyrwał kawał sufitu. Na stole leżą nadtopione, powyginane sztućce. Taty nie ma. Nie wiemy, gdzie jest. Brał udział w obronie Warszawy.

Nie obronił. Niemcy są już w mieście. Nie wyglądają groźnie, nie kojarzą mi się z wybuchami, dymem i ogniem. Pośród dymiących jeszcze rumowisk dwaj żołnierze rozdają ludziom z wojskowej ciężarówki chleb. Ludzie wyciągają ręce, uśmiechnięci żołnierze wkładają w nie rumiane bochenki. Mama też dostaje. Chleb jest świeży, z chrupiącą skórką, pachnący.

Wieczór, godzina policyjna, pukanie do drzwi. Mama zamiera, bieleje. Otwiera. W progu staje niemiecki oficer. Zadaje kilka pytań, wręcza mamie kopertę, salutuje i odchodzi.

List od ojca. Nigdy się nie dowiem, co sprawiło, że doręczył go nam oficer Wehrmachtu. Tata żyje, jest po rosyjskiej stronie, w Choroszczy pod Białymstokiem, pracuje w szpitalu psychiatrycznym. Mamy do niego przyjechać.

Podróż jest nielegalna. Niebezpieczna. Trzeba przeprawić się przez Bug, graniczną rzekę okupantów. Do uciekinierów strzelają i Rosjanie, i Niemcy.

Najpierw jedziemy koleją. Wysiadamy na jakiejś stacji. Wojskowy patrol. Oficer w czarnym mundurze bierze mnie na ręce, częstuje czekoladowym cukierkiem i każe powiedzieć „Heil Hitler”. Podoba mu się kędzierzawy blondynek o błękitnych oczach. Cukierek zjadam, ale powiedzieć nie chcę. Oficer robi się zły. Mama błaga, żebym powiedział „Heil Hitler”, ale ja jestem uparciuch. W końcu oficer rzuca mnie na ziemię, świadkowie tej sceny zamierają – sięgnie do kabury? Nie sięga. Odwraca się z pogardą i odchodzi, a ja beczę, bo stłukłem sobie tyłek.

Furmanka. Grupa uciekinierów. Wieś, stodoła; czekamy, aż zapadnie noc.

Po ciemku, gęsiego, w stronę rzeki. Duża łódź, dwaj przewoźnicy. Ani księżyca, ani gwiazd. Płyniemy. Nagle w niebo wzlatuje oślepiająco biała rakieta – jesteśmy już blisko brzegu – i rozlega się terkot broni maszynowej. Tymi, którzy strzelają, są Niemcy. Widzę kolorowe tory pocisków, tną wodę tuż przy łodzi. Ludzie kładą się na dnie, przewoźnicy wiosłują ze wszystkich sił,matka znów mnie przykrywa własnym ciałem.

Dziób łodzi wrzyna się w piach. Jesteśmy po sowieckiej stronie. Nikt nie zginął. Gąszcz krzaków. Mamy tu czekać do rana, o świcie przyjadą po nas podwody, wszystko opłacone, załatwione.

Czekamy okrągłą dobę, ukryci w przybrzeżnych chaszczach. Kolejny świt. Furmanek nie ma i nie będzie. Grupa postanawia iść pieszo do najbliższej wsi.

Najpierw przez las. Potem polną drogą przez łąki. W oddali widać już zabudowania. I wtedy spada na nas konny patrol czerwonoarmistów:

– Dawaj nazad! Zawracać!

Dowódca wymachuje naganem. Strzela w powietrze. Uciekinierzy załamują się, słychać szlochanie, jęki.

Nagle mama wysuwa się do przodu i staje przed koniem dowódcy.

– Właśnie zawracamy – mówi spokojnie. – Chcieliśmy się przeprawić na tamtą stronę, do rodzin, ale Niemcy nas nie przepuścili. Pomóżcie! Każcie Niemcom przepuścić.

Oficer rozumie po polsku. Patrzy podejrzliwie.

– Nielzia! – rzuca przez zęby. – Wy skąd?

– Z Białegostoku – kłamie matka. – Chcemy do Warszawy...

– Nazad do Białegostoku! – rozkazuje oficer.

* * *

Choroszcz, domek na peryferiach, blisko szpitala psychiatrycznego. Przystań dla uciekinierów z niemieckiej strefy. Rodzice mają bardzo dużo znajomych: śpimy pokotem na materacach od ściany do ściany na podłodze. Moi dwaj wujowie pracują w szpitalu jako sanitariusze. Ojciec kieruje administracją szpitala. W szpitalnej aptece brakuje lekarstw, ale w magazynie jest kilka gąsiorów spirytusu. Tatę odwiedza wojskowy komendant Choroszczy: w zamian za spirytus dostarcza leki i patrzy przez palce na wypełniających nasz dom uciekinierów. Do czasu...

Pewnego razu w środku nocy dobija się do nas młody mężczyzna. Także uciekł, ale ze szpitala. Słyszę, jak szlocha, opowiadając ojcu o szpitalnym piekle – torturują, głodzą – a on nie jest wariatem, rodzina chce go ubezwłasnowolnić, przekupiła lekarzy, idzie o rodzinny majątek. Błaga o pomoc. Nazywa się Henio. Będzie tu robił wszystko: umie gotować, prać, sprzątać... Na dowód rzuca się do szorowania podłogi. Próbuje całować ojca po rękach.

Serce mi się kraje. Taki miły, bezradny. W szpitalu personel bije chorych – pokazywał sińce, blizny, rany. Niech zostanie u nas!

Ojciec ukradkiem dzwoni do szpitala. Wkrótce do naszego domu wpadają sanitariusze. Rzucają się na Henia, szorującego przedpokój. Wyłamują mu ręce, walą na odlew w twarz.

Nienawidzę ojca. Nie wierzę, gdy mi tłumaczy, że każdy wariat uważa się za zdrowego, a Henio zabił żonę i jest w szpitalu na obserwacji.

…Maj 1940. Środek nocy. Walenie do drzwi. Kolejny uciekinier z psychiatrycznego?

Tym razem NKWD. Mamy kwadrans na spakowanie się: my i wszyscy, których u nas zastają; po tobołku na osobę.

Wywózka.

* * *

I znowu NKWD.

Maj 1946 roku. Dworzec kolejowy w Wałbrzychu. Z wagonów towarowych wysypują się repatrianci. Mam 13 lat; wracamy do kraju z Krasnej Glinki pod Kujbyszewem, niedużego osiedla nad Wołgą, w Górach Żygulowskich, dokąd trafiliśmy po ucieczce z Komi. Na dworcu w Wałbrzychu ma odebrać nas ojciec, wojskowy. Mieszka i służy w Poznaniu. Tam czeka na mnie prawdziwy rower; wiem z listu od taty. W Krasnej Glince tylko jeden chłopak miał rower, zazdrościłem mu nieprzytomnie.

Ojciec nie czeka na dworcu. PUR dokwaterowuje nas do rodziny niemieckiego górnika. Dostajemy jeden pokoik. Ubogo, schludnie, bezkonfliktowo. Na podwórku polskie dzieci bawią się z niemieckimi, niemieckie mają zabawki – fortece, pułki ołowianych żołnierzy, wozy pancerne – a my nic. Odbieramy Szwabom zabawki, żaden tubylec nie śmie nam podskoczyć. Czasem wymieniamy się na coś z paczek UNRRA.

Mama jedzie do Poznania szukać taty. Niepojęte, że na nas nie czekał w Wałbrzychu. Zostaję z babcią i Bronią, siostrą ojca.

Mama jest przedsiębiorcza. Wydobywa od kogoś w Poznaniu, że ojca aresztowało NKWD. Jego mieszkanie splądrowano. Nie ma mojego roweru, nie ma nic. Matka dobija się do komendantury, w końcu dopada jakiegoś majora enkawudzistę. Jak go przekonała, że ojciec nie jest szpiegiem, że nie należał przed wojną do KPP, że z kimś go pomylono?

Mama jest fantastyczna, jeśli na coś się uprze, nie ma siły na nią. Podobno w ten sposób zdobyła kiedyś mojego tatę, wbrew rodzinie jego i swojej. Oboje byli goli jak święci tureccy, biedni jak myszy kościelne. Tata miał bogatą narzeczoną, mama kawalera w Ameryce, ale zwyciężyła miłość i przedsiębiorczość mamy.

Zapamiętałem matkę jako osobę nadzwyczaj towarzyską. W kolejowym przedziale natychmiast zaprzyjaźniała się ze wszystkimi pasażerami. Słuchała i współczuła. Potrzebującym natychmiast decydowała się pomóc i potem stawała na głowie, żeby załatwić lekarstwo, posadę, indeks. Ciągle była zajęta cudzymi sprawami.

NKWD zwolniło ojca, co zakrawało na cud; mama miała szczęśliwą rękę do cudów. Ojciec źle wyglądał. Nigdy nam nie opowiedział, jak było. Natychmiastowa demobilizacja, szukanie jakiejś pracy. Znalazł ją we Wrocławiu jako księgowy w małej spółdzielni. Przydzielono nam poniemiecką ruderę przy ulicy Żeromskiego 21. Nasz balkon na pierwszym piętrze podpierała para atlasów.

* * *

III Gimnazjum mieściło się w poklasztornym budynku na Stalina 117. Dyrektor nazywał się Antoni Zięba, był doktorem filozofii i miłośnikiem nart. Nie lubił ZMP, ale starał się tego nie okazywać. Ksiądz Mleczko dobrotliwie pokpiwał z zetempowców, ale Józek Schier, przewodniczący zarządu szkolnego Związku Młodzieży Polskiej, był jego ulubieńcem. Józek przejął zarząd po Marianie Orzechowskim, gdy ten zdał maturę w 1950 roku i pojechał na studia do ZSRR.

Marian był intelektualistą. Przystojny, subtelny, ironista. Faworyt profesor Ewy Maleczyńskiej, która uczyła nas historii i była w partyjnych władzach Wrocławia. Imponował mi. Miał mocną pozycję w dzielnicowych władzach ZMP, był w szkole lubiany, umiał manipulować ludźmi taktownie i z wdziękiem. Kochał się w Elce, dziewczynie o arystokratycznym pochodzeniu, bodaj z pruskich baronów, ale w porę z nią zerwał. Działaczowi ZMP taki związek mógł bardzo zaszkodzić.

Ja byłem zetempowskim entuzjastą. Paradoksalnie, na głodowym zesłaniu w autonomicznej republice Komi nauczono mnie kochać Stalina jak Boga, ojca i matkę (nic nie wiedzieliśmy o Workucie, Uchcie – łagrach znajdujących się po sąsiedzku). Moim idolem był Pawka Korczagin, a celem życiowym zwycięstwo komunizmu na świecie. Zaczytywałem się Janem Krzysztofem Romain Rollanda i Poematem pedagogicznym Makarenki. Byłem gotów polec dla rewolucji.

Marian Orzechowski, późniejszy profesor historii, rektor wrocławskiego uniwersytetu, potem sekretarz KC PZPR i minister spraw zagranicznych w rządzie Jaruzelskiego, pamięta mnie słabo z tamtych czasów. Był o klasę wyżej. Ja pamiętam go bardzo dobrze.

Wracaliśmy razem po jakimś zebraniu. Spytałem go, czy wierzy w Boga. Odparł, że nie wierzy:

– Ale, jeśli Bóg istnieje, na pewno mi to wybaczy.

Potem uczestniczył w mojej zetempowskiej tragedii. Pośrednio, ale znacząco.

* * *

Wyrzucono mnie z ZMP pół roku przed końcem szkoły. Matury miałem już nie zdać, o studiach nie było co marzyć. Wyleciałem z organizacji w okolicznościach szczególnych, sprawa rozniosła się na cały Wrocław.

Zaczęło się od tajemniczego wezwania do zarządu dzielnicowego ZMP. Dla ucznia był to niebotyczny szczebel. Czyżby ktoś doniósł, że tydzień wcześniej zrobiliśmy w jajo Zygmunta Bahyrycza, naszego kolegę z klasy, dziwadło i niedorajdę? Nie był tego dnia w szkole; z nudów postanowiliśmy wpaść do niego, Władek Starkiewicz, Tadek Biełous i ja. Strzelił nam do głowy piekielny pomysł: przedstawiliśmy się jako Specjalna Inspekcja ZMP.

– Kolega opuścił dziś zajęcia szkolne. Jakim prawem?

– A bo, tego... – wybąkał Zygmuś.

– Jadł kolega dzisiaj? Jakim prawem?! Nauka to nasza praca, a kto nie pracuje, ten nie je! Śmieliście jeść, kolego... Bardzo niedobrze. Trzeba będzie pójść do w.c. i zwrócić. I nic nie brać do ust do poniedziałku.

Biedny Zygmunt przysiągł, że przez niedzielę nie tknie jedzenia. Na schodach pękaliśmy ze śmiechu. Może doszło to do dzielnicy?

Czekałem w sekretariacie przewodniczącego kilka godzin, stopniowo od początkowego zdziwienia przechodząc fazę niepokoju, irracjonalnego lęku, wreszcie paniki. Nie wiedzieć czemu, bałem się coraz bardziej. Gdy dziś o tym myślę, nie wiem, skąd brał się ten strach, ale pamiętam, że mnie paraliżował.

Do gabinetu przewodniczącego dzielnicy Janusza Nowaka wszedłem już na miękkich nogach. Towarzysz Nowak był rudy, kędzierzawy, przystojny. Znałem go z widzenia, gdy otwierał różne akademie. Kiedy spotkałem go po latach w Warszawie jako studenta dziennikarstwa, a potem dziennikarza pod zmienionym szkockim nazwiskiem (O’Hara?...), nie odważyłem się zadać mu paru pytań. Był zresztą tylko statystą w mojej tragedii. Mógł nie wiedzieć, dlaczego padło na mnie.

Za biurkiem Nowaka siedział brunet ze złotymi zębami. Później dowiedziałem się, że był to niejaki Roman Pistl, szef kadr zarządu miejskiego ZMP.

– Koniec z tobą – powitał mnie zimno. – Wyjdziesz stąd w kajdankach. Pisz!

Pióro, kartka papieru. Dyktando: „Ja, Aleksander Minkowski, przyznaję się do zdradzenia tajemnicy państwowej”. Napisałem.

– Podpisz.

Odmówiłem, zaparłem się: nie znam żadnej państwowej tajemnicy. Z tępym uporem zniosłem obelgi, uderzenie w twarz, nawet grożenie pistoletem. Świat mi się walił, rozpadał, stawał na głowie. Jaka tajemnica? Czego tu chcą ode mnie? Dlaczego ten człowiek nazywa mnie zaplutym karłem, sługusem imperialistów, reakcjonistą, wrogiem ludu? Nic nie rozumiałem. Czułem tylko, że nie wolno podpisać zeznania.

– Nie podpiszesż? – błysnęły złote zęby. – No to wrócisz z rodzicami do Komi, na białe niedźwiedzie. – I do słuchawki: – Urząd? Tu Pistl. Jedźcie po Minkowskich.

– Nie trzeba! – krzyknąłem. – Podpiszę.

Podpisałem zeznanie i... Roman Pistl się rozanielił. Świetnie wie, że nie zdradziłem żadnej tajemnicy. To tylko zabezpieczenie, gdybym się nie wywiązał z zadania, które mi chce powierzyć; wtedy koniec ze mną i moją rodziną. A jeśli się wywiążę, za rok zwrócą mi podpisany dokument. Zadanie jest proste: będę agentem o kryptonimie „406”, działającym na terenie naszego gimnazjum. Nastroje, wypowiedzi, obserwacja nauczycieli i uczniów. Czasem zadania specjalne. Meldunki sygnuję „406” i wrzucam do skrzynki kontaktowej.

– Wiedz, że będziesz obserwowany – ostrzega Pistl. – Mamy w szkole wielu agentów, także w twojej klasie. Podpisz jeszcze, że zachowasz wszystko w tajemnicy.

Wychodzę złamany. Coś we mnie pękło, chyba odeszło na zawsze.

Zapewne mógł zwerbować mnie wtedy na ideologię, na dobro rewolucji, na walkę z wrogiem klasowym; byłem na to dostatecznie naiwny. Wolał zastraszyć. Dla rezydenta bezpieki w zarządzie miejskim ZMP był to sposób pewniejszy.

...Skoczyłem z mostu do Odry. Wyłowiono mnie.

* * *

Zacząłem kombinować. Na rozkaz „Zrewiduj teczkę księdza” wychodziłem z lekcji za potrzebą, zakradałem się do pokoju nauczycielskiego (wiedz, że będziesz obserwowany), stałem tam chwilę w bezruchu, a potem składałem meldunek: „Brewiarz. Okulary. Różaniec. Chustka do nosa. Notes z nazwiskami uczniów i stopniami. Gazeta »Słowo Polskie«. Pudełko landrynek”.

Meldunki o poglądach nauczycieli – anglistki Zofii Lisowskiej, matematyka Jerzego Iwaszkiewicza, polonisty Kaliksta Szymonowicza, pani Ziębiny od biologii i jej męża, dyrektora Zięby – były równie enigmatyczne. Nikt nie wypowiadał się wrogo o Stalinie i niechętnie o Związku Radzieckim. Uczniowie, wskazywani przez Pistla, nie wyznawali mi nienawiści do ustroju.

Po pewnym czasie Roman Pistl stwierdził, że nie ma ze mnie pożytku i zaskoczył konkluzją: „Wróg ci nie ufa, bo jesteś aktywistą, więc my cię na lipę wyrzucimy z ZMP”.

Zaprotestowałem gwałtownie. Z ZMP nie wyrzucano na lipę. Zbliżała się matura, marzyłem o studiach medycznych. To byłby koniec.

Pistl mnie wyśmiał. Nie miałem nic do gadania.

Po kilku dniach osłupiały Józek Schier (dziś chirurg, profesor medycyny) ostrzegł mnie, że na dużej przerwie musi zwołać masówkę młodzieży szkolnej i odczytać uchwałę zarządu dzielnicowego ZMP o wyrzuceniu mnie z organizacji „za wrogą działalność”.

– O co tu chodzi? Coś ty zrobił takiego?

Nie mogłem mu wyjaśnić, podpisałem przecież zobowiązanie. Może zresztą wiedział. Do dużej przerwy miałem 45 minut czasu. Była zima, mróz; pognałem, tak jak stałem, przez całe miasto, na ulicę Świerczewskiego, do zarządu miejskiego ZMP. Pistla nie było. Wdarłem się do gabinetu przewodniczącego, Tadeusza Wegnera (później dyplomata, ambasador chyba w Austrii), i wykrzyczałem, wypłakałem wszystko. Najpierw mi nie uwierzył: „Takie rzeczy pod moim bokiem?!”. Potem szczerze wzburzony przyrzekł, że sprawę natychmiast wyjaśni. Jeśli nie kłamię, wyrzucenie będzie unieważnione.

Nazajutrz spotkaliśmy się w dzielnicy. Wegner przyszedł tam z Pistlem i nawet nie przywitał się ze mną. Zrozumiałem, że został przekabacony: komu miał wierzyć – jakiemuś uczniakowi czy swojemu szefowi kadr? Pistl zapewne powiedział mu, że wszystko wyssałem z palca. Ale był Marian Orzechowski! Ulżyło mi, na pewno będzie mnie bronił, powie, że nie jestem wrogiem.

Posiedzenie otworzył przewodniczący Nowak, po czym oddał głos Orzechowskiemu.

Marian, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń, poinformował sucho, że Aleksander Minkowski dał się poznać jako zdeklarowany wróg Związku Radzieckiego. Że w prywatnych rozmowach wypowiada się z nienawiścią o towarzyszu Stalinie. Że sabotował działania organizacji i stąd wniosek zarządu szkolnego o wyrzucenie z ZMP.

Siedziałem odrętwiały, słuchając kolejnych wystąpień: Nowaka, potem Wegnera – o bezczelności, zakłamaniu i arogancji wrogów klasowych. I wtedy Marian Orzechowski podał mi przez stół złożoną we czworo karteczkę: „WYBACZ, MUSZĘ BYĆ ŚWINIĄ. M.O.”.

Jak mógł zdobyć się na coś takiego? Skąd miał pewność, że nie przekażę liściku Wegnerowi, tu, natychmiast? Co by się wtedy stało?

Pewnie nic. Wyrzucono by z ZMP nas obu. Ale Orzechowski musiał z tym się liczyć, pisząc do mnie kartkę. Dlaczego zaryzykował?

Pytam o to w stanie wojennym sekretarza KC. Nie przypomina sobie. W ogóle nie pamięta tej historii.

A zakończyłaby się dla mnie tragicznie, gdyby nie mój ojciec, któremu w końcu wszystko opowiedziałem, pomimo pisemnego zobowiązania do tajemnicy. Był wówczas we wrocławskich władzach ZBOWiD-u. Poszedł z tym najpierw do Herberta Goldberga, szefa zarządu wojewódzkiego ZMP, potem do I sekretarza partii we Wrocławiu; za każdym razem wyglądało to tak samo: najpierw wpadali w gniew, przyrzekali wyjaśnić, a później informowali ojca krótko, że syn kłamie – żadna agentura, żadne „406”, po prostu wróg ustroju albo chory psychicznie. Komu mieli wierzyć, mnie czy Romanowi Pistlowi i Marianowi Orzechowskiemu? Rodzice poszli więc ze mną do psychiatry, profesora Teppy. Byłem jednak zdrów na umyśle. No to wróg. Miałem nie być dopuszczony do matury, a nawet wylecieć z gimnazjum.

W klasie zrobiło się dziwnie. Nikt o nic nie pytał, nikt ze mną nie rozmawiał. Zostałem sam w ławce, Władek Starkiewicz przesiadł się gdzie indziej. Baśka Osiecka przestała się ze mną spotykać. Wczorajsi przyjaciele nie mieli dla mnie czasu, odwracali głowy, gdy podchodziłem. Nauczyciele stawiali mi trójki bez odpytywania. Byłem trędowaty. Gorzej: przestałem istnieć.

Bano się mnie. Co niejasne, pozakręcane – budziło strach.

Ojciec kazał mi wszystko opisać i pojechał do Warszawy. Miał tam kolegę z wojska, generała. Generał poszedł z nim do Władysława Matwina, szefa zarządu głównego ZMP.

Do Wrocławia zjechała speckomisja. Byłem dwukrotnie przesłuchiwany. Za drugim razem zwrócono mi legitymację ZMP i nakazano milczenie, „by nie szkalować dobrego imienia organizacji”. Roman Pistl za nieudolność przeniesiony został do Dzierżoniowa. Nowak, bierny świadek, wylądował za karę w wojsku.

Maturę zdałem w 1951 roku, ale na studia medyczne mnie nie przyjęto. Do egzaminów wstępnych przygotowywałem się w Zielonce pod Warszawą, gdzie wynajmowaliśmy dwa pokoiki. Uczyłem się z Józkiem Schierem, spaliśmy w jednym łóżku, obaj podkochiwaliśmy się w ślicznej Basi Citko.

Byliśmy przyjaciółmi od podstawówki. Rok wcześniej, późnym wieczorem, napadnięto go na dziedzińcu szkolnym, gdy wychodziliśmy z zabawy. Dostał łomem, może kastetem, utracił oko. Drugiego ciosu nie zadano, bo skoczyłem mu na pomoc. Napastnicy – było ich dwóch – uciekli. Podobno chodziło o jakieś porachunki z przewodniczącym szkolnego ZMP.

Józek nie zdradził się nawet słówkiem, że jestem bez szans. Trzeba było odwilży, bym parę lat później mógł dotrzeć do swojej teczki w warszawskiej Akademii Medycznej i zobaczyć „Opinię” podpisaną przez Józefa Schiera i paru innych członków zarządu szkolnego, z której wynikało, że wyrzucono mnie z ZMP „za wrogą postawę i działalność antyradziecką”. Rehabilitację i zwrot legitymacji pominięto. Pistl miał długie ręce.

Zdawałem z Józkiem Schierem. Dobrze mi poszło, byłem pewien, że się dostanę. Spotkaliśmy się w dziekanacie Akademii Medycznej przed wywieszoną tam listą przyjętych na studia. Mnie na niej nie było, on był. Nie patrzył mi w oczy. Następnym razem spotkaliśmy się dopiero po piętnastu latach, gdy podpisywałem swoją książkę na majowym kiermaszu pod Pałacem Kultury.

* * *

Mariana Orzechowskiego zobaczyłem dużo później, gdy z rekomendacji Stefana Olszowskiego trafił z Wrocławia do Warszawy jako sekretarz KC.

* * *

W 1951 r. przenieśliśmy się z Wrocławia do Warszawy: pomogli koledzy ojca z przedwojennej lewicy pepeesowskiej. Dostał pracę w Centralnym Urzędzie Wydawnictw, którym kierował dawny działacz PPS, mąż znanej pisarki Ewy Szelburg-Zarembiny.

Ojciec był pechowcem. Przystojny, błyskotliwie inteligentny, oczytany, nerwowy i pyskaty; za niewyparzoną gębę wyrzucano go z różnych posad, na końcu z PZPR i z ministerstwa kultury, gdzie ostatnio pracował. Podpadł Helenie Zatorskiej, szarej eminencji pionu wydawniczego, o której Kazimierz Brandys mawiał, że uznaje tylko twórczość „prozatorską”.

Wybuch wojny przeszkodził mojemu ojcu ukończyć filozofię i matematykę; był studentem Wolnej Wszechnicy w Warszawie. Po wojnie już kończył we Wrocławiu studia socjologiczne, gdy wydział z hukiem rozwiązano jako kosmopolityczny i na usługach imperializmu. Po wyrzuceniu z partii i ministerstwa ojciec kolejnej pracy nie znalazł. Załamał się, zaczął chorować, ale nie spokorniał. Żyliśmy z jego renty. Bardzo skromnie.

Ponieważ, jako się rzekło, nie zostałem przyjęty na medycynę, musiałem gdzieś pracować. Znalazłem zatrudnienie w młodzieżowym tygodniku „Pokolenie”, którym kierował były działacz OMTUR-u, Zdzisław Wróblewski.

Pociąg do pisania miałem od dziecka. Zachowałem list od Juliana Tuwima, któremu jako czternastolatek posłałem swój wiersz: odpisał, że mam zadatki na poetę. Przestraszyłem się i natychmiast przestałem pisać. Byłem wtedy bardzo złego zdania o sobie. Uważałem, że jestem słaby, tchórzliwy i głupi. Wiele z tych uczuć pozostało: wciąż spotykam silniejszych od siebie, mądrzejszych i bardziej odważnych. Na dodatek po powrocie z zesłania, wygłodniały, rzuciłem się na jedzenie i utyłem monstrualnie. Zbrakło silnej woli, by przestać się obżerać. Przez ponad rok byłem potwornym grubasem, pośmiewiskiem szkoły. Nabawiłem się kompleksów. Do dziś nie lubię, gdy ktoś mi się śmieje za plecami.

Do redakcji zawędrowałem przypadkowo, włócząc się po mieście w poszukiwaniu pracy. Zobaczyłem wywieszkę: „POKOLENIE, tygodnik młodzieżowy” Wbiegłem na czwarte piętro i zapukałem do gabinetu naczelnego.

Zdzisław Wróblewski lubił pomagać młodym. Przygarnął Józka Lenarta, gruźlika śpiewającego po pociągach, i Józek został reporterem, poetą proletariackim, w 1956 roku współtwórcą i pierwszym szefem Związku Młodzieży Socjalistycznej (potem, na tym stanowisku, ośmielił się sprzeciwić samemu Gomułce i nie najlepiej na tym wyszedł).

Wróblewski dał mi szansę. Kazał napisać o powodzi w dolinie Padu, która pochłonęła wtedy we Włoszech wiele ofiar. Podyktował tezy do artykułu. Rozwinąłem je sumiennie, punkt po punkcie, eksponując niedolę ludu i bezwzględność kapitalistycznej władzy. Redaktor przeczytał to z niesmakiem i wrzucił do kosza: szkolne wypracowanko. Spróbowałem jeszcze parę razy, trzymając się tez. W końcu wystawiono mnie za drzwi. Dopiero wtedy wyobraziłem sobie tę powódź. Zapomniałem o tezach i napisałem coś w rodzaju opowiadania. Nazywało się Conduttore.

Ubłagałem Wróblewskiego, żeby przeczytał mój tekst ostatni raz. Kiedy skończył, wybuchnął gniewem:

– Wiedziałem, że jesteś grafoman. Ale złodziej!? Skąd to zerżnąłeś? – i kazał Tadeuszowi Kurkowi, sekretarzowi redakcji, przejrzeć całą bieżącą prasę. W końcu przyznałem się, że napisałem Conduttore, odrzuciwszy jego tezy. Uśmiał się. Dostałem pracę.

„Pokolenie” mieściło się w starej czynszówce na Wiejskiej 17. Sąsiadowaliśmy z „Nową Wsią”, gdzie pod kierunkiem red. Jadwigi Rybczyńskiej (matki Agnieszki Holland) pracowały późniejsze sławy dziennikarskie: Kazik Dziewanowski, Jaś Bijak, Jurek Urban do pary z Andrzejem Berkowiczem, Zdzisław Marzec, Józek Grabowicz, Wiesiek Nowakowski.

W „Pokoleniu” byłem najmłodszy. Moim mistrzem i bezpośrednim szefem był Jerzy Segel – świetne pióro, trochę cynik i bardzo abnegat. Waldek Kiwilszo – cynik kompletny, krytyk literacki, znawca literatury rosyjskiej, który dawał mi do czytania Dostojewskiego, Céline’a Podróż do kresu nocy, Lochy Watykanu Gide’a, Ubu Króla Jarry’ego i inne wtedy zakazane książki, wprowadzając w obszary, o których nie miałem pojęcia. Inni to arystokratyczny Adam Choynowski i lwowiak Jurek Janicki – dziś sława pisarska, scenarzysta najgłośniejszych seriali TV, Mirosław Kluźniak, znany z miłości do klusek, i Andrzej Wasilkowski, syn ówczesnego ministra sprawiedliwości, obecnie profesor, Marysia Kwiatkowska, potem dokumentalistka filmowa. Pojawiał się Jaś Himilsbach ze swoimi wierszami, w których nie było jeszcze nic z Himilsbacha, za to sporo z socrealizmu; do Himilsbacha musiał Jaś dorosnąć, ciosając nagrobki i przepijając czystą. Legitymował się tajemniczym życiorysem. Ile było prawdy w ucieczce z getta i ukrywaniu się po klasztorach? Całą prawdę miał w oczach: ciemnobrązowych, semickich, maślanych, pełnych ciepła i smutku...

I jeszcze: Stanisław Stanuch i Janusz Roszko z Krakowa, młodzi literaci. Wspomnienie-anegdota: dużo później, w marcu ’68, gdy na zwołanej dla potępienia syjonizmu masówce krakowskich pisarzy Roszko oświadczył, że... nie lubi Arabów.

– A to dlaczego? – pyta groźnie moczarowski instruktor.

– Bo porwali Stasia i Nel – pada odpowiedź.

Ale wybuch śmiechu nie rozładował sytuacji. Roszko zapłacił za ten żart kłopotami z drukiem jako sympatyk syjonizmu.

Piętro niżej mieściła się redakcja „Po prostu”. Szefował jej Ignacy Waniewicz, potem Lilek Lasota, ale duszą pisma była Hanka Bratkowska, mądra i piękna kobieta. To ona wykreowała kierunek – tzw. rewizjonistyczny, któremu „Po prostu” zawdzięcza miejsce w naszej historii, uruchamiając lawinę wydarzeń października ’56.

Do Władysława Gomułki, przebywającego w areszcie domowym, dotarła wówczas trójka moich redakcyjnych kolegów: Walery Namiotkiewicz, Jurek Ambroziewicz i Janek Olszewski, późniejszy premier III RP.

Współpracowałem wtedy z „Po prostu” i studiowałem filologię rosyjską na Uniwersytecie Warszawskim. Tam poznałem Walka Namiotkiewicza, asystenta na prawie, który właśnie wygrał Ogólnopolski Konkurs Krasomówczy. Pisywał, tak jak ja, do studenckiej gazety redagowanej przez Andrzeja Lama, Mariana Marzyńskiego, Andrzeja Drawicza i Krzysia Pomiana. Zaprowadziłem Walerego do „Po prostu”, przedstawiłem Hani Bratkowskiej. Wkrótce stał się tam gwiazdą dziennikarską.

Wywiad z Gomułką – zapewne nie bez zgody kogoś z ówczesnego Biura Politycznego – doprowadził do jego powrotu na tron, a Walerego Namiotkiewicza do funkcji osobistego sekretarza towarzysza „Wiesława”.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.