Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W podkarpackiej wsi Osinki, w latach 60. XIX wieku, przychodzi na świat niezwykły chłopiec. Od narodzin wyróżnia się wyglądem, a jego odmienność osiąga swe apogeum, gdy zaczynają rosnąć mu skrzydła. Tragiczna historia samotnego Józka Ptaka znajdzie nieoczekiwane echo w losach Emila Ptaka, wygodnie żyjącego w socjalistycznej rzeczywistości Warszawy. Romans Emila i niełatwe sytuacje zawodowe tworzą obyczajową fabułę, która nabiera niepokojącej niezwykłości przez wprowadzenie postaci umierającego ojca i jego prób ptasiego lotu. To melancholijne oraz tajemnicze odchodzenie przywodzi na myśl klimat „Sklepów cynamonowych".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Aleksander Minkowski
Saga
Odmieniec
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1988, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728177587
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
23 maja 1862 roku w podkarpackiej wsi Osinki przyszło na świat dziwne dziecko. Niezwykłość niemowlęcia stwierdziła babka Jacynicha, która odbierała we wsi porody od czasów niepamiętnych, przeogromne miała w tej mierze doświadczenie, jak to dwugłowy potworek u Gęborków czy para noworodków zrośniętych plecami, które doktorzy z Krakowa próbowali rozdzielić, acz bez rezultatu, okazało się bowiem, że siostry bliźniacze natura wyposażyła w jeden tylko kręgosłup, co zresztą Jacynicha przewidziała była, uprzedzając rodziców o bezcelowości medycznych interwencji. Miała więc i rutynę, i oko, i wiedzę kilku pokoleń przekazywaną z matki na córkę, co pozwalało jej zaledwie chwilę po narodzinach zobaczyć przyszłość noworodka: czy dożyje roku, płaksiwe będzie czy ciche, zdrowe czy chorowite, a nawet w kwestii rozumu i urody w przyszłości posiadała zdanie, które czas na ogół potwierdzał.
Niezwykłość dziecka Antoniny Stopkowej była jednak szczególnego rodzaju. Po pierwsze, chłopiec miał włosy długie do ramion, barwy konopi, a oczy zielone jak wiosenna trawa po deszczu. Po drugie, ramiona małego sięgały niżej kolan, palce zaś u dłoni łączyła luźna przeźroczysta błona. Nie to wszakże wydało się Jacynisze najdziwniejsze. Zdumiała ją lekkość chłopca. Wymiar miał słuszny, ponadprzeciętny, rzec można by, ciałko jędrne i ubite, a ważył tyle co dmuchawiec. Okazało się, że niecałe dwa funty. Czegoś podobnego Jacynicha ani sama nie pamiętała, ani nie słyszała od matki. Pokręciła więc tylko głową, od przepowiedni wstrzymała się, a położnicy nakazała karmić maleństwo piersią i obficie.
Na chrzcie świętym chłopiec otrzymał imię Józef; rozwijał się normalnie, rósł szybko, żywy był i zwinny nadzwyczaj. Jako pięciolatek, na oczach rówieśników i starszych, pchlim skokiem przesadził płot ze sztachetkami, którego żaden z chłopaków nie potrafił przeskoczyć, choć wielu próbowało, kalecząc się przy tym i rozdzierając portki. Od tamtej pory nazywano go Józek-Żaba i przezwisko utrzymało się aż do dnia, kiedy wdrapał się na najwyższy konar stuletniego dębu przy trakcie za wsią, tak wysoki, że malca ledwo było widać wśród listowia, i skoczył z owej podniebnej wysokości, rozkładając długie ramiona jak ptak do lotu.
Miał wtenczas lat trzynaście. Nos mu się zaostrzył i wygiął po jastrzębiemu, oczy zaokrąglały, nie tracąc owej szczególnej szklistej zieloności, która tak zadziwiła Jacynichę, czaszka sklepiona była wąsko, podłużnie, z pióropuszem brudnobiałych konopnych włosów spadających na barki. Mówił mało. Kiedy pytano go o coś, mrugał bezrzęsymi powiekami i językiem jak żmijką przemykał po cienkich bezkrwistych wargach. Sam natomiast od czasu do czasu odzywał się niespodziewanie, przy wieczerzy zazwyczaj, na nikogo nie patrząc, lecz wzrok kierując gdzieś w przestrzeń, czemu nie były przeszkodą twarze siedzących przy stole ani bierwiona ścian rozcięte kwadratem okienka z lnianą firanką w kwiatki. Po co żyjemy? Dlaczego po nocy jest dzień? Jak to jest, że człowiek oddycha nawet we śnie? Nikt nie próbował mu odpowiadać, machano ręką, a już zwłaszcza gdy pytał o sny, bo głuptas tylko może mieć wątpliwości, co jest naprawdę, a co nie jest; ważne, że dbał o kozę, z wypasu wracała syta, mleka dawała tyle, ile dawać powinna.
Skoczył więc z dębu na ziemię w obecności kilku wyrostków, którzy opowiadali potem ten niemożliwy lot, właśnie lot, a nie upadek, albowiem Józek-Żaba nie spadł jak kamień, miażdżąc kości o ubity grunt traktu, lecz poszybował, przepłynął powietrze niby toń wodną i osiadł łagodnie, nie czyniąc sobie krzywdy, na murawie za drogą. Nikt w Osinkach nie uwierzył świadkom. Oni sami także poczęli tracić wiarę w oglądane, już to konar dębowy umieszczając niżej, już to przypominając sobie, że chyba nie skoczył, lecz zsunął się, a może skakał z gałęzi na gałąź, aż z całkiem niewielkiej wysokości dał susa na murawę za drogą. Ale przezwisko Ptak wyparło przydomek Żaba, i już tak zostało, przechodząc również na starszych braci Józka, którzy oczu zielonych nie mieli ani nosów jastrzębich, a ramiona długości zwykłej, jak wszyscy naokoło. Całą młodzież z rodu Stopków zaczęto nazywać Ptakami.
Wtedy właśnie, wkrótce po skoku z dębowej wysokości, matka Józefa odkryła ów dziw nad dziwy. Na ramionach chłopca, od pach po przeguby, pojawiać zaczęły się wypryski, później kiełki jakby, aż wreszcie puch kaczy, szary gęsty meszek. Nie bolał, nie swędział, nie przeszkadzał Józkowi, ale matka uwzięła się, poczęła gorliwie wyskubywać, nacierać ramiona maściami od Jacynichy. Nie pomagało. Puch gęstniał, rósł, zamieniał się w piórka. Antonina Stopkowa sprawiła synowi koszulę z długimi rękawami zapinanymi przy mankietach, dała na mszę i wezwała Jacynichę, która teraz dopiero oświadczyła otwarcie, że już przy narodzinach przewidziała była najgorsze, ale nie śmiała wypowiedzieć głośno, bo a nuż Pan Bóg ulituje się, odwróci zło. Bezradna jest, powiedziała, wobec takiego curiosum, ale we wsi Sokółka, sto wiorst odległej, żyje starzec, który zamawiać umie, i albo on, albo nikt; Joachim go nazywają.
Ojciec Ptaka zaprzągł konia do podwody i po dniach paru sprowadził starca Joachima do Osinek, a ten zamknął się z Józkiem na noc i dzień w izbie, zakazując komukolwiek wchodzić. Skończył swoje pod wieczór, gdy gwiazdy wyprysły na granatowym niebie; wyszedł do ludzi, zmęczony bardzo, i powiedział głosem cichym, że cud to, a nie dziwoląg ani figiel czarta: anioł zagnieździł się pod strzechą Stopków. On, Joachim, z aniołem walczyć nie będzie i nie umie. Pióra dalej rosną na ramionach pomimo zamawiań i okadzeń, przypaleń i zaklęć. Od ognia na rękach chłopca porobiły się bąble, opatrywać je trzeba wyciągami z ziół i niech dzieje się wola Pana.
Józek anioł? Wiadomość migiem rozniosła się po wsi, u jednych śmiech budząc, u innych niepokój i lęk, a nawet obrzydzenie, co innego bowiem oglądać pulchne anioły na kościelnych malunkach wokół ołtarza, słodkie buzie, powłóczyste szaty i białe skrzydlęta, co innego zaś mieć wśród siebie dzieciaka z podejrzeniem o anielskość, ptasiogębego milczka z ramionami porośniętymi puchem, i włosami jak brudny rozpleciony powróz; a gdzie aureola? Anioł, wiadomo, powinien mieć nad głową świecące kółko. U Józka nad głową nic nie świeciło, ponadto nie było w nim słodyczy, owego wdzięku niewinności, po którym łatwo rozpoznać anioła.
Ksiądz proboszcz wpadł w gniew. Pod karą anatemy i potępienia wieczystego zakazał nie to, żeby głosić, ale i myśleć nawet, że po opłotkach z chłopakami włóczy się anioł w połatanych portkach i koszuli z długimi rękawami, podkrada jabłka, dziewuchom język pokazuje i sika do sadzawki. Aniołowie, rzecz pewna, nie sikają, w to nikt nie wątpił; z wolna pogląd starca Joachima zaczął więdnąć, tracić siłę atrakcyjności na śmiech czy niepokój. Tylko Jacynicha klękała na widok chłopca, żegnała się po trzykroć i próbowała ucałować skraj zgrzebnej koszuli o długich zapiętych rękawach. Józek uciekał od niej. Wkrótce zaczął uciekać także przed chłopakami, którzy zmuszali go do obnażania ramion i pokazywania coraz dłuższych, ciągle rosnących piórek. Widywano go natomiast w brzozowym zagajniku, jak obserwował sikorki i wróble, naśladując ich głosy z coraz większą wprawą: ćwierkał, pogwizdywał, budząc zdziwienie ptactwa, obawę i niechęć — doszło w końcu do tego, że na sam widok Józką, nim jeszcze usta otworzył czy dźwięk wydał, chmary wróbli podrywały się do panicznej ucieczki, choć nigdy nie rzucił w nie kamieniem ani nie strzelił z procy.
Rówieśnicy Ptaka już się zaczęli interesować dziewuchami, co chętniejsze ciągnąc w półmroki stodół i zarośli, gdzie można było cycki pomacać, między nogi zajrzeć poddzierając spódnicę, albo i co więcej zrobić, rozkosznego niezmiernie, jeśli dziewucha była starsza i doświadczona. Ptak w tych zabawach nie uczestniczył. Dziwiło to chłopaków i podniecało dziewuchy, bo słuch ktoś rozpuścił, że Ptak ma męskość nadzwyczajną, sterczącą jak żerdź, kiedy ugania po lesie wśród ptasich gruchań i figlowań, ale podnieta mieszała się ze wstrętem na myśl o pierzastych ramionach. U jednej tylko Julki, szesnastolatki, ciekawość przeważała, a umocniona namowami chłopców i obietnicą kupna czerwonych korali na najbliższym odpuście, przerodziła się w postanowienie próby, przy świadkach, rzecz jasna, ukrytych w zaroślach nad jeziorem, gdzie Ptak lubił wysiadywać, podglądając dniami całymi loty dzikich kaczek.
Miał już wtedy lat czternaście i pióra na rękach długie, gęste, barwy srebrnoszarej, przyprószone czernią, ledwo mieszczące się w rękawach koszuli. Kiedy go nikt nie widział, zdejmował koszulę i portki, stawał na palcach i zadzierając głowę ku niebu poruszał ramionami, tak jak to robią ptaki, ale od ziemi jeszcze się nie odrywał, tylko skoki wykonywał olbrzymie albo szybował kawałek, odbiwszy się stopami od pagórka.
Raz podpatrzył to szybowanie syn sąsiada Stopków, lecz nie tyle samo szybowanie wstrząsnęło siedmiolatkiem co nagłe szaleństwo stada wron dziobiących jakieś ścierwo na przybrzeżnym piasku. Ptaki, zamiast uciec przed intruzem, który po skoku ze skarpy opadł w pobliżu ścierwa, z nienawistnym wrzaskiem rzuciły się na niego, tłukąc dziobami i skrzydłami, jakby go chciały rozszarpać na strzępy, wyżreć mu oczy i wątrobę. Nie uwierzono we wsi w opowieść malca ani o szybowaniu nad piachem, ani zwłaszcza o szturmie wron. Każdy wie, że jest to zgraja tchórzliwa, czująca respekt przed człowiekiem. Nie uwierzono więc, uznając rzecz za przywidzenie albo fantazję, choć Ptak powrócił tego dnia do domu pokaleczony na całym ciele i matka spędziła całą noc przy jego sienniku, zmieniając okłady z naparu ziołowego. Nie poskarżył się ani nie ujawnił pochodzenia głębokich, ropiejących skaleczeń. Rodzice w milczeniu przyjęli, że znowu został pobity przez chłopaków, co zdarzało się coraz częściej i nie budziło zdziwienia, a najwyżej współczucie i bezsilny gniew. Wiadomo bowiem, że jeśli ktoś jest odmieńcem, musi być bity, takie prawo w przyrodzie od robaczków po ludzi.
Wówczas właśnie Ptak począł tracić mowę. Jeszcze wyduszał od czasu do czasu swoje dziwaczne pytania i uwagi, ale głosem coraz piskliwszym i mniej wyraźnym, na który nikt z domowników nie reagował, jeżeli koza była syta i dawała mleko. Stopkowie pogodzili się z nienormalnością chłopca: gorzej, gdy dziecko ruszać się nie potrafi, padaczkowe jest albo robi pod siebie, a ta dziwaczność w pasaniu kozy nie wadzi, czyszczeniu obory i noszeniu wody ze studni.
Chłopcy bili Ptaka za dumę. Łepek nosił wysoko, krogulczego nosa zadzierał, nie chciał się bawić w wojsko ani z dziewuchami we wkładanie, a gadał głupoty jakieś o obłokach i górach ze szczytami w niebie, o wznoszeniu się i szybowaniu, locie jesiennym na południe w kluczu, i dziwił się, że wywalają oczy, odpowiadają kuksańcami, kopniakami w zadek. Ślepka miał okrągłe jak guzy, pewno od tego wiecznego zdziwienia. Bronić się nie próbował przed biciem i nie uciekał, tylko koszuli nie pozwalał z siebie zedrzeć: gryzł wtedy, drapał, kłuł spiczastym nochalem, aż mu wreszcie dawano spokój.
Tak więc stanął zakład między chłopcami i Julką o odpustowe korale, że namówi Ptaka na tę rzecz i z nim ją zrobi w ich obecności, a co potem nie obchodziło jej, bo to przecież zabawa, i co więcej, wymyślona przez chłopców. Naznaczonego dnia spotkali się wszyscy nad jeziorem; chłopaki przywarli w tarninie, a Julka poszła wolno piaszczystą smugą przybrzeżną ku zakolu, gdzie wypatrzono Ptaka, jak śiedzi loty kaczek.
Był nagi, kiedy nadeszła. Ramiona porośnięte piórami zatamowały jej oddech, ale przełamała to w sobie zerkając niżej, na ową zachwalaną męskość, której walorów faktycznie nie przesadzono, a która przy tym była swojska, dobrze znana Julce, taka jak u innych.
Ptak zobaczył Julkę, gdy była już blisko, i zamarł z uniesionymi ramionami, ona zaś podeszła jeszcze bliżej, prawie go dotykając piersiami wychylonymi kusząco z rozcięcia koszuli. Chłopcy zaczajeni w krzakach nie mogli słyszeć ich rozmowy, widzieli tylko, jak Julka zachęcająco porusza biodrami, uśmiecha się, dotyka chłopięcego torsu i brzucha, a potem jej palce schodzą niżej, wargi ruszają się szybciej, jakby mu coś przyrzekała, zapewniała o czymś. Później, kiedy już było po wszystkim i Julka dostała swoje korale, chłopcy chcieli się dowiedzieć, o czym rozmawiała z Ptakiem, ona zaś, z oczami, w których wciąż pełgało przerażenie, wyznała im, że pytał o coś.
Skrzeczącym, bełkotliwym głosem zapytał, czy Julka go kocha. Nikt go nie kocha, wyćwierkał, nikt na świecie nie chce pojąć najważniejszego, czy coś w tym rodzaju, Julka nie zrozumiała dokładnie, lecz zapewniła Ptaka, że tak i że zaraz mu tego dowiedzie, bo to, co zrobią, jest właśnie kochaniem.
Miała w tym wprawę. Czuła żal do chłopaków, że nie dali jej skończyć, wypadając z gąszcza wśród gwizdów i pohukiwań, zrzucając z niej Ptaka, ciskając w niego kamykami i grudami błota, obsypując piaskiem.
I stała się niezwykłość. Ptak dźwignął się na kolana, potem stanął prosto, nie zważając na rażące go kamienie, drwiny, wyzwiska, uniósł wysoko ramiona i uderzył nimi w powietrze, a oni wszyscy zamarli z rozdziawionymi gębami, albowiem nie były to już ramiona porośnięte pierzem, lecz prawdziwe skrzydła, które wyniosły Ptaka w gόrę, ponad wierzchołki drzew.
...Znaleziono go nazajutrz na łące po drugiej stronie jeziora. Ciało miał poszarpane, okryte ranami, w których bielały kości. Nie żył. Ptactwo, które go obsiadło, odpędzono kijami.
Po dziewięciu miesiącach Julka urodziła chłopca. Był normalny, nazwano go Ptak.
Lekarz nie każe mi usiąść. Sam wstaje, szuka czegoś na półce z papierami. Niczego nie szuka, nawet nie patrzy na tytuły teczek. Obchodzi mnie dokoła, udając szukanie, i zerka, z lewej, z prawej, z tyłu. To pan jest synem inżyniera Ptaka, wyobrażałem sobie, że pan jest starszy, no tak, gdzie ja położyłem... Denerwuje mnie. Za czterdzieści siedem minut mam być u Szefa, jeszcze chcę pogadać z ojcem, paczka mi ciąży. Elżbieta upiekła cielęcinę dla teścia. Czy wolno mu jeść pieczoną cielęcinę? Nie ma przeciwwskazań, mówi lekarz, w zasadzie może jeść wszystko, ale wątpię, stracił apetyt. Nic dziwnego. W szpitalu każdy traci apetyt, zwłaszcza człowiek przyzwyczajony do ruchu, kiedy go przykuwają do łóżka.
— Ustalono już źródło infekcji?
Przez dłuższy czas nie przyznawał mi się, że gorączkuje. W krótkich rozmowach telefonicznych informował sucho, że wszystko w porządku, niczego mu nie trzeba, był w Konstancinie u Waldemara, na spacerze w Łazienkach spotkał się z pułkownikiem Ostrowskim. Łazienki — trakt spacerowy zasłużonych emerytów. Łazienki i Powązki. Ci, do których nie można się było przedrzeć, chronieni kordonem oficerów dyżurnych i sekretarek, kontrolujący swój czas na sekundnikach, przechadzają się teraz po parku łazienkowskim, grzeją w słońcu chore kości i rozmawiają o wątrobach, nerkach, pogrzebach. Lekturę gazet zaczynają od nekrologów. Wspominają Wacława, Zygmunta, którzy już odeszli, i swoich sekretarzy, instruktorów, referentów, żyjących dziś z sekundnikami za takim samym kordonem.
O tym więc, że gorączkuje od miesiąca, dowiedziałem się godzinę przed wyjazdem na naradę do Budapesztu, a także o tym, że doktor Smirnoff nie potrafi zlokalizować infekcji i doradza obserwację szpitalną, na co on, rzecz jasna, ani myśli się zgodzić. Tym razem ja zabawiłem się w despotę: warknąłem do słuchawki, że musi, inaczej wpakuje się w kłopoty, które i mnie w końcu będą absorbować, a ja nie mam na to absolutnie czasu. Uległ dziwnie łatwo. Zleciłem sekretarce załatwienie miejsca w szpitalu i wyjechałem na naradę, z której właśnie powróciłem, i już jestem tutaj, w pokoiku lekarza prowadzącego, który podgląda mnie badawczo, udając szukanie.
— W zasadzie tak — słyszę. — Proszę usiąść.
Nie siadam. Mam już tylko czterdzieści cztery minuty, z czego dziesięć na dojazd. Irytuje mnie rozlazłość lekarza, jego krzątanina po pokoju cuchnącym kamforą i salicylem.
— Słucham, doktorze. Mam niewiele czasu.
Rozumie, kiwa głową. Jeszcze ślimaczy się, patrzy w okno, potem z szarej tekturowej teczki, leżącej na biurku, wyjmuje fotografię i pokazuje mi. Zdjęcie jest czarne, z siatką małych i dużych jaśnych plam: niebo nocne z gwiazdami. Ledwo rzucam na nie okiem.
— Pański ojciec jest ciężko chory.
— Tak?
Nagła suchość w ustach. Język przykleja się do podniebienia, nie można go oderwać.
— Limfosarkoma, nowotwór węzłów chłonnych. Nacieki w wątrobie. Zabieg chirurgiczny nie wchodzi już w grę.
Jestem spokojny. W trudnych chwilach twarz zamienia mi się w maskę, muskuły nieruchomieją, oczy tracą wyraz. Mówiono mi, że wyglądam wtedy sennie, jakbym w ogóle nie interesował się sprawą lub wiedział o niej wcześniej i więcej niż mój przeciwnik.
— Tak?
— Możemy leczyć tylko objawowo, uśmierzać cierpienie. Zejście nastąpi nie dalej...
Przerywam mu:
— Co to za zdjęcie?
— Izotopowy obraz wątroby. Praktycznie już jej nie ma, rozumie pan.
— Tak.
— Jedyne, o co należy zadbać w tej sytuacji, to komfort umierania. Wyobrażam sobie, co pan czuje, ale moim obowiązkiem...
Znów mu przerywam:
— Czy chory wie?
Zawodowy posłaniec nieszczęścia. Czasami po kilkakroć dziennie komunikuje obcym ludziom, że wyobraża sobie, współczuje. Wyraz twarzy ma przy tym smutny, a co najmniej poważny. Potem wypija kawę, idzie na obchód, żartuje z pielęgniarkami, dzwoni do żony, pyta, czy naprawiono centralne, gra w brydża, spółkuje, czyta książkę do snu, najpewniej medyczną, zasypia, chrapie.
— Mówimy o ostrym zapaleniu trzustki. Chorzy jednak domyślają się, wyczuwają, choć z drugiej strony świadomość broni się. Trudno powiedzieć. Pański ojciec zmienił się przez te dziesięć dni. Proszę być na to przygotowanym.
— Może potrzebne są zagraniczne leki? Dostarczyłbym natychmiast.
Współczujące oczy lekarza. Ciekawe, jak ón to robi, niezłe aktorstwo. Każdy, zapewne, składa podobne oferty. Czepianie się słomek z przewidywanym z góry efektem, a jednak czepianie się, żądanie roli dla siebie, potrzeba szansy.
— Mamy tu wszystko, panie dyrektorze.
— Rozumiem. Dziękuję.
Należy podać mu rękę i wyjść, a ja nie mogę zdobyc się na jedno ani drugie. Stoję sztywno przy drzwiach i wyobrażam sobie, że czas się cofa, moje wejście tutaj, uśmiech lekarza; informacja, że wszystko już w porządku, stan zapalny woreczka żółciowego ustąpił, wskazana jednak będzie dieta, miód, twarożek, żadnych smażonych mięs, miesięczny wyjazd do sanatorium. Mój wróg: szeroka twarz z czerwoną siateczką pękniętych naczyń włoskowatych, małym zadartym noskiem i pulchnymi wargami smakosza. Włosy szare, rzadkie, spadające na czoło, obła sylwetka sangwinika, brzuch wyraźnie zarysowany pod białym fartuchem. Nieduży, barczysty. Sympatyczny. Podobny do Góralczyka w tym swoim profesjonalnym zafrasowaniu, z oczami, które biegają na niczym nie zatrzymując się dłużej, omijając starannie twarz rozmówcy. Nie dałbym grosza za jego współczującą życzliwość. Czekał zapewne na moją wizytę, ciekaw, jak zareaguje towarzysz Ptak na wiadomość, że jego ojciec umiera. Emil Ptak — znany przecież z chłodnego pragmatyzmu, kostyczny i oschły, o którym mówi się, że raz podjętej decyzji nie cofnąłby nawet przed plutonem egzekucyjnym.
Krzywdzę człowieka; jest lekarzem i tylko lekarzem, nie może czuć tego co ja, w dużym szpitalu umiera codziennie po kilku pacjentów: nie byłby w stanie spełniać swoich funkcji, gdyby ulegał emocjom. A jednak niełatwo mu ogłaszać wyrok. Wie, co czułem przed chwilą, i nie wyciąga do mnie ręki, kiwa tylko głową zza biurka. Mogę odejść.
Podchodzę, ściskam mu dłoń. Jest ciepła, sucha, odwzajemnia uścisk.
Ojciec leży na wznak pod prześcieradłem i jeszcze nie widzi mnie, a ja pokonuję w sobie pragnienie gwałtowne i nagłe, żeby się cofnąć. Uciec, odłożyć wizytę na jutro.
Policzki, pełne niegdyś i młodzieńczo rumiane, powlekają fałdy szarożółtej zwiędłej skóry. Szpary bezbarwnych oczu, siwa szczecinka na brodzie, sinawe wargi zaciśnięte mocno jak świeża blizna. Bania kroplówki na stojaku, odór moczu i lekarstw, igła wkłuta w bezbronne, chude i wiotkie przedramię spoczywające na jaśku. Szum wentylatora.
— Cześć, ojciec. Co ty wyprawiasz?
Głowa z aureolą siwych włosów pozlepianych w kosmyki od potu nie unosi się znad poduszki, wykonuje ciężki, wymuszony półobrót i zastyga we wgnieceniu. Nos, wyostrzony i kościsty jak krogulczy dziób, celuje we mnie spomiędzy mroku oczodołów.
— Nic... No to jesteś.
Ostatni raz pocałowaliśmy się na moim weselu, dwadzieścia pięć lat temu, obaj nieco zażenowani tą niezwykłą czułostkowością, więc krótko i pośpiesznie, muskając sobie wargami policzki. Miałem wtedy lekki żal do niego, że odmówił swojej służbowej wołgi na nasz przejazd weselny. Taksówkarz policzył jakąś szaloną sumę, stary chciał zapłapić, oczywiście nie pozwoliłem, choć z pieniędzmi było krucho. Kupił nam serwis obiadowy na dwanaście osób — kpina w klitce trzy na cztery, gdzie przy stoliku wciśniętym w kąt z trudem mieściło się dwoje. Mógł dopomóc w załatwieniu większego mieszkania, wystarczyłoby kilka telefonów. Elżbieta liczyła na to w skrytości; ja nie miałem złudzeń, znając ojca, ale nie przeszkodziłem jej, gdy napomknęła przy weselnym stole w restauracji „Rycerska”, że wolałaby w domu urządzić przyjęcie, niestety, ciasnota straszna. Jak było do przewidzenia, ojciec w pierwszej chwili w ogóle nie zareagował. Potem zaś, w tańcu z synową, zauważył mimochodem, że jesteśmy szczęściarzami mając własny kąt, bo zna on kilka młodych małżeństw, które mieszkają osobno, lata całe czekając na przydział. Przydziela się przecież w pierwszym rządzie ludziom z suteren i strychów, inaczej nie można na razie, jeżeli ma być w Polsce sprawiedliwość. Na co Elżbieta — wedle jej własnej relacji — odpowiedziała sarkastycznie, że sprawiedliwość jest szlachetną ideą, której łatwo hołdować, mając trzypokojowe mieszkanie, służbową wołgę z kierowcą i pobory, których starczyłoby dla paru rodzin. To, rzecz jasna, ojcu się należy i jest sprawiedliwe, zważywszy na zasługi i stanowisko, jakie zajmuje. Natomiast pozory świętości doprowadzają ją do pasji. Zna bowiem ludzi na stanowiskach, bardzo wielu zna takich, którzy o bliskich dbając nie mają poczucia rozmijania się ze sprawiedliwością. I taka jest reguła. A on, ojciec, stanowi wyjątek śmieszny, jeśli nie szkodliwy, bo dyskredytuje swoją postawą tych wszystkich, którzy są ludzcy. Człowieczeństwo i sprawiedliwość jeszcze nie idą w parze na tym zabawnym święcie, powiedziała mu, inaczej ojciec nie jadałby na śniadanie jajecznicy, mając w pamięci głodujące dzieci afrykańskie. Nie polubił Elżbiety. Uważał, że Ptakowie powinni żenić się z kobietami, u których dominują uczucia i skłonności do idealizmu, czego praktyczna Elżbieta miała być zaprzeczeniem.
Siadam przy nim na taborecie i unikając wzrokiem twarzy, odmienionej w worek, opowiadam coś o podróży, spotkaniach budapeszteńskich. Rozwijam pakunek z cielęciną, już pokrojoną w plastry, proponuję, by przegryzł. Lekarz pozwala, trzeba szybko odzyskać kondycję, za tydzień, dwa opuści przecież szpital. Gadam jak nakręcony, żartuję, szczerzę zęby, zamykając w sobie przerażenie na widok trupa, który jeszcze żyje i nie wie, że jest trupem. Odmawia jedzenia ruchem oczu. Nalegam.
— Nie mogę jeść.
— Zmuś się. Chyba nie chcesz tu leżeć miesiącami.
— To pójdzie szybko.
Ogarnia mnie wściekłość bezsilna na głupotę natury, która tworzy dzieło doskonałe i sama je niszczy w bezmyślny sposób, pozwalając komórkom dzielić się dziko i absurdalnie; wściekłość na niepojęte, bo oto leży przede mną mój ojciec, którego nigdy nie lubiłem, ponieważ zaprogramowano nas na tę samą modłę i odkrywałem w sobie zalążki cech, jakie w nim były już uformowane, przerysowane nawet, identyczne i zarazem odmienne, ze względu na różnicę czasów naszej dojrzałości. Nie lubiłem go więc, równocześnie wielbiąc i tracąc z oczu proces odwracania ról. Leży oto przede mną, zżerany przez nieuleczalne, a ja nie mogę temu zapobiec, niczego powstrzymać ani nawet zrozumieć, dlaczego, jakim prawem. Nie mogę także powiedzieć mu prawdy, potwierdzić przeczucia. Kieruję więc swój gniew przeciwko niemu, albowiem to jest najprostsze:
— Nie histeryzuj! Przywykłeś być zdrowy i teraz mażesz się jak baba! Musisz jeść. Za dwa tygodnie biorę urlop i jedziemy we dwójkę nad Balaton. Załatwiłem wszystko.
Patrzy na mnie załzawionymi oczami koloru mętnej wody i nic nie odpowiada, jakby był świadom wciąż trwającej swojej przewagi nade mną, wyższości tego, który wie, lecz nie chce sprawić bólu. Stara gwardia potrafi umierać z godnością. A ja uświadamiam sobie, że ten wspólny wyjazd — nad Balaton, w Tatry, na Krym, do Paryża — przyrzekałem mu wielokrotnie dawniej i udawaliśmy obaj, że wierzymy, pojedziemy, będzie wreszcie dużo czasu dla siebie, okazja, aby się poznać na nowo, wypocząć w rozluźnieniu, pogadać o najważniejszym i niczym. Czy aby naprawdę okazywało się to niemożliwością? Kłamstwo, powiadam sobie, nigdy nie chciałeś jechać z nim na urlop, może za pierwszym razem, kiedy faktycznie ci nie pozwolono, później zaś ta obietnica zaczęła ci ciążyć, obrastać w zahamowania, obiekcje, jak każde nie dotrzymane słowo. Człowiek starej daty, z innej epoki, będą wyrzuty i zarzuty, pretensje o konformizm i gorzkie konfrontacje, odejście od czegoś tam, niewierność czemuś, zwykłe starcze nudziarstwo, którego nie przetniesz żegnając się, pod pretekstem pilnych spraw. Będziesz skazany na niego przez bite dwa tygodnie... Taka jest prawda, powiadam sobie. A teraz rozpaczliwie żałujesz. Piła już zgrzyta, wżera się w żywe drewno. Nie będzie drzewa, które dało ci życie i kształt. Ptak z Ptaka: jednakowe krogulcze nosy, włosy konopne (jego jaśniejsze o srebrzysty pastel), smukłość budowy i skłonności do fantazjowania, które tłumisz w sobie, bo podkreślają odrębność. Rozumiesz szkodliwość inności, owej niezależnej dumy, zwłaszcza niebezpiecznej odkąd piastować zacząłeś odpowiedzialne stanowiska. Jak on to godził? Albowiem dumny był zawsze, pomimo kłopotów, jakich mu przysparzała niepokorność. Bywał degradowany (niepokój matki, nocne płakanie, szeptane kłótnie, abym nie słyszał), ale powracał do łask: miał szczęście do przełożonych, którzy wiedzieli, że opłaca się włożyć trochę trudu i pójść na parę pozornych ustępstw, aby sterować uczciwie niepokornym. Nie miał pojęcia, że często służy za szyld. Dziś to rozumiem. Wtedy uważaliśmy z matką, że czystość i odwaga muszą być w końcu nagrodzone, tak jak oliwa wypływa na wierzch; czy rozumienie nie mąci obrazu? Prawa natury mogą być głębsze od ludzkiego umysłu, który każde zjawisko pragnie opatrzyć komentarzem na własną miarę. Na przykład cechy ojca: sposób siadania, lekki, jakby nie dotykał krzesła, gest poprawiania włosów, trzymanie szklanki opuszkami palców, nagłe zapatrzenia, bez względu na wagę rozmowy czy zajęcia, wyłączenie się całkowite i śledzenie przez chwilę klucza żurawi klinem tnącego błękit. To wszystko jest we mnie. Skąd? Pamiętam, jak z przekory próbowałem nauczyć się trzymania szklanki pełną dłonią, tak jak robią to inni, i udawało mi się, gdy o tym pamiętałem, ale nie przeszło w nawyk.
Siedzę na niewygodnym stołku przy łóżku ojca i pamiętam, że do wizyty u Szefa zostało mi dwadzieścia siedem minut, równo tyle, bo Szef nie toleruje spóźnień. Sam także nie spóźnia się nigdy. Ceni czas. Wszyscy cenimy czas. Może dlatego, że najbardziej wierzymy samym sobie, a praktyczną tego wykładnią jest ciągły niedostatek godzin. Szef przetrzymuje trzy sekretarki pracujące na zmianę, moje dwie narzekają na przeciążenie pracą, ale żadna nie chce odejść. Nie idą nawet na chorobowe, chyba że wypędzam z Sekretariatu do łóżka.
I raptem odkrywam, że chcę się spóźnić. Nie dlatego, by mi sprawiało przyjemność siedzenie w tej dusznej salce, ani z poczucia obowiązku wobec ojca, któremu najwyraźniej nie jestem potrzebny: drzemie z uchylonymi powiekami, pogrążony w galarecie szpitalnej ciszy.
— Śpisz? — pytam szeptem.
— Nie... Idź już.
— Zjadłbyś coś. Pomyśl. Na co miałbyś ochotę?
Nie odpowiada. Wydaje mi się, że znowu zapadł w narkotyczny półsen, ale jakiś proces musi toczyć się w mózgu, bo nagle unosi powieki nieco wyżej i patrzy na mnie z ukosa, pytająco:
— Makaroniki?... Orzechowe ciasteczka...
W rozbłysku przypominam sobie maleńkie kruche ciasteczka z mączką orzechową, które matka piekła na przyjście gości. Wolno mi było dojadać to, co zostawało po ich odejściu. Czasami zjadali wszystkie do herbaty. Były bardzo smaczne, pachniały lasem.
— Postaram się. Za dwa tygodnie jedziemy nad Balaton, pamiętaj. Trzymaj się, staruszku.
Tylko dziewięć minut do spotkania z Szefem, na pewno się spóźnię. Ta myśl, radośnie i gniewnie przekorna, opuszcza mnie, gdy wsiadam do samochodu. Każę kierowcy dusić gaz do dechy.
Szef jest w dobrym nastroju, poleca przynieść dwie herbaty i nikogo nie łączyć. Wychodzi zza biurka przywalonego mozaiką papierów i sadza mnie w klubowcu za mahoniowym stolikiem, sam siada naprzeciw, ssąc fajkę; nalewa do dwóch platynowanych kieliszków po odrobinie koniaku, swój kieliszek grzeje ciepłem dłoni. Referuję mu krótko sprawy komitetu, mam je w punktach na kartce, najważniejsze zostawiam na koniec. Mniej doświadczeni zaczynają od najtrudniejszych spraw i przez to grzebią prostsze, bo mechanizm psychologiczny raz uruchomiony trzyma się już kierunku, kontrując z każdej pozycji, jeżeli wzbudzono w nim podejrzliwość i niechęć. Przedostatnim punktem jest budżet: jeżeli kampania ma się udać, potrzebujemy nowego podejścia, oryginalnego spojrzenia na problem. Etatowi średniacy, już z rutyną we krwi, nie potrafią spojrzeć oryginalnie, sięgnąć do argumentacji niewyświechtanej, a taka tylko może przemówić do ludzi.
— Co to ma wspólnego z budżetem? — pyta Szef, doskonale udając zdziwienie, choć wiem, że w lot pojął, do czego zmierzam. — Argumentacja jest waszą sprawą, mnie obchodzą wyniki.
— Musimy zaangażować najwybitniejszych i stworzyć im warunki. Ponadto papier, poligrafia, sprawny kolportaż. Podróże w teren autorów dla bezpośredniej konfrontacji z ludźmi.
— Kogo chciałbyś zaangażować?
Wymieniam kilku głośnych publicystów.
— Przekonać potrafię, ale muszę kupić ich czas.
— Czas czy ich samych? — w oczach Szefa przebłyskuje uśmiech.
Puszczam to mimo uszu, tak jak należy.
— Każdy z nich coś robi — argumentuję. — Rozjeżdżają się po świecie, piszą książki, mają umowy, zobowiązania. Potrzebuję środków, aby ich od tego uwolnić na czas kampanii.
— Nie mamy dodatkowych środków. Musisz się zmieścić w tym, co posiadasz. — Szef dolewa mi koniaku, swojego nie pije, delektuje się tylko aromatem. — Nie będziemy angażowali wybitnych publicystów, nawet i gdyby były środki. Zaskakujesz mnie, Ptak. Przypuszczałem, że to rozumiesz: naprawdę wybitni nie będą pracowali dla nas, oni pracują dla siebie, na własne nazwisko. Potrzebujemy średnich, oddanych. Takich, którzy zrobią wszystko, aby nasze tezy oprawić w przekonywającą retorykę.
— Nie wątpię, Szefie, że będą się starać. Ale nie powiedzą niczego więcej ponad to, co już mówili wielekroć. Jeśli zależy nam na kampanii...
— Ich właśnie potrzebujemy — przerywa mi, spoglądając na stołowego „Quartza”, którego Czerwony wielki sekundnik odmierza uciekający czas. — Ludzie przywykli do formułek, nowe wprowadzają zamęt. Argumenty należy powtarzać, aby zapadły w podświadomość i niepostrzeżenie stały się własnymi. Twoi średniacy są do tego najlepsi. Wybitnym zostawmy reportaże z Iranu i Chile. Coś jeszcze?
Mogłem przewidzieć, że się nie zgodzi. Przez lata pracy w komitecie miałem okazję nieraz przekonać się o słuszności poglądu Szefa, że konstruktorami opinii są nie gwiazdy, lecz szeregowcy, tak jak bitwy wygrywa wojsko, wszawiejąc w okopach i przez ogień mozolnie pełznąc do przodu, generałom zaś przypina się ordery za efektowne operacje i zwycięstwa, jeśli tylko sprosta im żołnierz, czego nigdy tak naprawdę nie sposób wiedzieć z góry. Inaczej w ogóle nie byłoby bitew. Mechanizm działania banału jest irracjonalny: to, że w pierwszej chwili ludzie go odrzucają, nie budzi zdziwienia — tłumaczy się naturalną ludzką przekorą, konfrontacją z jednostkowymi faktami, które świadczą przeciw. Powtarzanie banału, i to bez żadnych uzupełnień, rozpoczyna proces tajemniczy, nie dający się ująć w kanony logiki, albowiem, jak można przypuszczać, przebiega on w sferze uczuciowej. Kraj, który dotąd darzono sympatią, zaczyna budzić wstydliwie skrywaną niechęć, potem wzgardliwą antypatię, wreszcie wrogość jawną, popartą faktami z innego portfela, które powtarza się jako własne, wymazując z pamięci każdy fakt o wymowie odwrotnej. Tak funkcjonuje reklama na Zachodzie — dotąd na grypę najlepszy był contac, potem pojawił się dristan: serie migawek na ekranie telewizyjnym i błyski: „Dristan!” — „Tylko dristan” — „Dristan doskonały” — „Brałeś już dristan?” Bez motywacji, argumentów. Motywacje i argumenty robią wodę z mózgu, wywołu ją kontrargumenty, zmuszają do porównań, myślenia. Ludzi to męczy. Wybór między niedoskonałościami, złem czy dobrem o różnych odcieniach, zostawić należy tym, którzy podejmują decyzję. Konsumentom prezentuje się dobro i zło: „Dristan jest skuteczniejszy od contaku”.
To uczciwe. Gdyby wyłożyć klienteli wszystkie zalety i wady obu leków, wszelkie znane i jeszcze nie poznane działania uboczne, każdy wariant reakcji organizmu, funkcjonowanie poszczególnych składników, ich współzależności, uwarunkowania, skutki — nikt by nie wiedział, które lekarstwo zażyć na przeziębienie. Od tego są fachowcy. Odbiorcom serwować trzeba efekt w postaci arbitralnych haseł. I powtarzać je, powtarzać bez końca, aż zapadną w mózg i zaczną żyć samoistnie, jako własne prawdy.
Gdybym nawet zdobył się na polemikę z Szefem, nie dowiódłbym mu błędu w tym przewodzie myślowym, którego słuszność potwierdza zresztą wieloletnia praktyka naszego resortu. Prośba o zwiększenie budżetu miała w podtekście cel zupełnie inny: odwieść od cięć, które mają jakoby nastąpić wkrótce we wszystkich usługowych resortach.
— Góralczyk, Szefie.
— Znowu? — Szef śmieje się, mruga do mnie, wącha swój koniak. — A on nie może się ciebie nachwalić. Co jest właściwie między wami?
— Wkracza w moje kompetencje, dysponuje finansami. Chciałbym uprzedzić, że nie biorę za to odpowiedzialności.
— Niemożliwe, Ptak. Finanse należą do ciebie.
— Tak. Ale Góralczyk podejmuje zobowiązania wobec ludzi i przysyła ich do mnie. Staram się być lojalny, jednakże te i inne jego posunięcia tworzą sytuacje, z których trudno wybrnąć.
— Postulat?
— Podział budżetu. Niech Góralczyk sam gospodaruje.
Szef przygląda mi się z zaciekawieniem. Jego małe szarozielone, skośnie wycięte oczy zwężają się jeszcze bardziej. Krzaczaste brwi poprzetykane siwizną wyginają się w łuk.
— Chcesz oddać władzę?
Testuje mnie przenikliwym spojrzeniem; wiem, że wymaga, aby mu patrzeć w oczy, i nie odwracam wzroku, uśmiecham się lekko:
— Idzie jedynie o dobro sprawy, Szefie. Góralczyk podlega mi finansowo, jest natomiast niezależny merytorycznie. Tkwi w tym sprzeczność.
— Nie widzę sprzeczności. Władzę ma ten, kto dysponuje środkami.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.