Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść z wątkami autobiograficznymi. Tytułowy bohater powraca wraz z rodzicami z Syberii. Przeżył tam koszmar zesłania, mrozu i głodu. Czy potrafi przystosować się do warunków po powrocie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Daleka kraina Komi. * Spotkanie Miszki z niedźwiedziem. * Czarodziej Wujek Iwan.
To, co stało się później, bierze początek w Komi. Republika Komi leży na północy Rosji, klimat jest tam surowy, zima trwa wiele miesięcy. Na gigantycznym terytorium republiki mogłyby się pomieścić Holandia, Dania, Belgia, Luksemburg, Szwajcaria – i jeszcze zostałoby sporo wolnego miejsca. Większość obszaru Komi porasta tajga – zielonkawobrunatna, groźna, tajemnicza dżungla północy.
Trafiłem tam jako ośmioletni chłopiec. Trwała wojna, Niemcy wdzierali się w głąb Związku Radzieckiego, z głośnika w centrum wsi nadbiegały posępne komunikaty o kolejnych sukcesach hitlerowskiej armii. Na naszą wioskę nie spadały bomby, nie obowiązywało nawet zaciemnienie. Ale z aromatem gnijącego igliwia łączył się zapach prochu, trzask pękających na mrozie gałęzi kojarzył się z wybuchami pocisków. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu – Komiacy, rdzenni drwale, i uciekinierzy wojenni: adwokaci, lekarze, inżynierowie – pracowali wściekle, z ponurą zaciętością, jakby z tych obalonych drzew, z tych pni wysokich i smukłych wykuwano lufy armatnie.
My także mieliśmy swoją wojnę. Podzieleni na Niemców i Rosjan, rozgrywaliśmy na śnieżnej polanie za wsią wielkie batalie i za każdym razem „faszyści” zmuszani byli do ucieczki w tajgę – niezależnie od tego, kto akurat grał tę niewdzięczną rolę.
Po zakończeniu bitwy pędziliśmy do domów, w pośpiechu, jak na pożar. Wpadałem do izby, gdzie krzątała się matka, i nim jeszcze zdążyłem zdjąć półkożuszek, wołałem na całe gardło:
– Jeść!
Wyobrażałem sobie półmisek ziemniaków, parujących, kruchych, miałem przed oczami dzbanek zsiadłego mleka powleczonego złotym nalotem śmietany, ślinka mi ciekła, dostawałem zawrotów głowy.
– Jeść! – powtarzała cicho matka. – Jesteś głodny?
– Tak! – wrzeszczałem. – Jestem głodny jak wszystkie wilki na świecie!
I wtedy dostrzegałem, jak czerwienieją z wolna powieki mojej mamy, jak jej się ręce trzęsą, gdy przeszukuje kredens, szafkę przy kuchni, zagląda do piekarnika.
– Jeść... – mamrotałem uparcie – chcę jeść, słyszysz, muszę zaraz zjeść...
Znajdowała coś w końcu: zeschłą skórkę razowca, ukrytą na czarną godzinę, albo placek z obierzyn kartofli, albo łyżkę brunatnej mdłej melasy. Przełykałem to w mgnieniu oka i znów chciałem krzyczeć, ale powstrzymywałem się – oczy matki błyszczały, były pełne wilgoci, pełne niemego błagania.
– Dziękuję – mówiłem – najadłem się, pójdę teraz pobawić się z chłopakami.
Szedłem w tajgę. Rozkopywałem śnieg pod drzewami i czasem udało mi się znaleźć kilka zeschłych zamarzniętych borówek. Żułem je wolno, aby przedłużyć rozkosz. Lubiłem spać, bo zawsze śniły mi się uczty. Najpierw zjadałem wielkie pajdy chleba, potem była kasza jaglana ze skwarkami, potem grubo narąbane kawały cukru. Kiedy się budziłem, miałem jeszcze słodko w ustach.
– Dlaczego nie ma cukru? – zapytałem ojca.
Leżał na łóżku, właśnie wrócił z lasu, dłonie miał starte do krwi, opuchnięte od piły.
– Dlaczego nie ma cukru? – powtórzyłem, bo mi nie odpowiedział.
Otworzył oczy, ale się nie poruszył.
– Cukier jest potrzebny żołnierzom – usłyszałem. – Głodni nie mogliby walczyć.
– A chleb?
– Niemcy zajęli Ukrainę, większość terenów zasobnych w zboże. W kraju jest mało chleba, a żołnierze muszą być syci. Rozumiesz?
Rozumiałem. Ale to ani trochę nie osłabiało kurczy żołądka, bolesnego ssania, mdłości, uporczywego bólu głowy.
Ciągle myślałem o chlebie.
Miszka, mój przyjaciel, był fantastą. Szliśmy ledwie widoczną ścieżynką, korytarzykiem wyrąbanym w gęstwinie sosen i świerków, wokół ciemność, wilgotny chłód – promienie słońca nie mogą przebić się przez plątaninę gałęzi, giną wiele metrów nad ziemią.
– Wczoraj widziałem tu niedźwiedzia – powiedział Miszka.
– I co? – przestraszyłem się trochę, ale nie bardzo, bo niedźwiedzie były czymś zwykłym, podchodziły często pod samą wieś.
– Skoczył na mnie.
– Ejże...
– Skoczył, niech skonam!
Dreszcz mi przemknął po plecach, wargi ścierpły, aż je przygryzłem. Atakujący niedźwiedź!... Wyobraziłem sobie na moment Miszkę obalonego i dwie łapy niedźwiedzie ostrymi pazurami szarpiące na nim ubranie, wyszczerzone kły szukające gardła, małe okrutne oczka...
– I co?!
– Zdążyłem chwycić gałąź, z całej siły walnąłem go po nosie. Nos to u niedźwiedzia najczulsze miejsce. Zgłupiał, ale tylko na chwilę. Potem ryknął, aż się sosny zatrzęsły, stanął na tylnych łapach i... – tu Miszka zrobił pauzę, pochylił się, żeby przejść pod ułamanym, tarasującym ścieżkę konarem.
– I co?!
– Byłoby po mnie, sam rozumiesz. Jeszcze sekunda, i koniec. Nawet oczy zamknąłem, aż tu nagle – huk! Wystrzał. Uniosłem powieki i zobaczyłem, jak niedźwiedź wali się na ziemię.
– Wujek Iwan? – spytałem.
– A któż by?
Wujek Iwan był tajemniczym samotnikiem, legendarnym myśliwym, którego widział na własne oczy jeden jedyny Miszka.
– Gdzie jest ten niedźwiedź? – zapytałem, wyobrażając sobie natychmiast wielką, pachnącą porcję pieczeni.
– Wujek Iwan zabrał go do siebie. Mówiłem ci już, że jest bardzo silny. Zarzucił tuszę na plecy...
– Bujasz.
– Niech skonam. Wiesz, jaki jest Wujek Iwan? O, jak ten świerk. A w barach taki – Miszka rozłożył ramiona, jak mógł najszerzej.
Spojrzałem prosto w jego szaroniebieskie, lekko zmrużone oczy. Patrzyły uczciwie, szczerze, pełne były powagi.
– Zaprosił cię do siebie? – spytałem.
– Ma się rozumieć. Jak zwykle. Byłem u niego całe popołudnie. Oprawił niedźwiedzia, wyciął polędwicę i upiekł na ognisku. Tak się obżarłem, że ledwie doszedłem do domu.
W ustach zjawiło się nagle mnóstwo śliny, musiałem kilka razy splunąć, resztę przełknąłem, ale po chwili znów miałem pełne usta.
– A w zeszłym tygodniu – ciągnął Misza – jak byłem u Wujka Iwana, jedliśmy kaszę jaglaną na słoninie. Już nie mogłem, opchnąłem cały garniec, a on wciąż mnie namawiał, żebym jadł dalej. Mówię ci, skwarków więcej było niż kaszy, aż obrzydziłem ją sobie, teraz nawet do ust bym nie wziął.
– Gadasz... – szepnąłem, wciągając brzuch, aby zmniejszyć kłujące ssanie w żołądku. – Nie wierzę ci.
– To nie wierz – odparł. – Nie zmuszam.
Chwilę szedłem milcząc, patrzyłem pod nogi, ścieżkę zalegały stosy gnijących śliskich gałązek porośniętych mchem. Przed sobą miałem wąskie, zgarbione nieco plecy Miszki, rude kędziory wymykające się spod czapki, podrygujące ramiona.
Trochę patrzyłem pod nogi i trochę na przyjaciela. Poruszał się miękko, elastycznie, „tajgowym” krokiem, którego nauczył się od swego ojca.
– Gdzie on mieszka? – spytałem.
– Wujek Iwan? Wiadomo. W tajdze.
– Ale gdzie?
– Tam... – Miszka wykonał ramieniem nieokreślony ruch. – Kawał drogi.
– Ma dom?
– Taki nieduży domek z bali sosnowych. A w środku wszystko wyłożone skórami dzikich zwierząt. Bardzo ładnie.
– Nie rozumiem – powiedziałem. – Skąd on bierze tyle jedzenia?
– Poluje – odparł Miszka. – Jest najlepszym myśliwym w całej republice.
– Poluje w tajdze na kaszę jaglaną? – uśmiechnąłem się ironicznie, lekko.
– Gadaj zdrów – mruknął Miszka.
Nie chciałem z nim się kłócić. Od dawna pielęgnowałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia zaprowadzi mnie do Wujka Iwana albo że go spotkamy, włócząc się we dwóch po tajdze.
– Nie wątpię, że jest najlepszym myśliwym w republice – powiedziałem. – I uratował ci życie.
Miszka rozpogodził się nieco. Zwolnił, zrównał się ze mną.
– Może kiedyś pozwoli, to cię zaprowadzę do niego. Urządzimy sobie carską ucztę.
Schyliłem się, podniosłem gałąź jodłową i z rozmachem cisnąłem przed siebie. Później objąłem Miszkę za ramiona, tak po przyjacielsku.
– Słuchaj – powiedziałem – czy nie mógłbyś postarać się dla mnie o kawałek niedźwiedziego mięsa? Albo o trochę kaszy jaglanej?
– Niestety – westchnął. – Wujek Iwan nie pozwala niczego zabierać ze sobą. Na miejscu można zjeść, ile się chce, ale wynosić nie wolno.
Milczałem. Piekło mnie trochę pod powiekami, wzrosło również kłucie w żołądku. Musiałem nisko pochylić głowę, żeby Miszka niczego nie zauważył. Zauważył jednak.
– Ty się nie martw – powiedział. – Poproszę Wujka Iwana, może pozwoli ci przyjść ze mną. Albo ukradnę dla ciebie kawałek pieczeni.
– Kraść nie należy... – bąknąłem niepewnie.
– Tak? – roześmiał się Miszka. – A żreć ci się chce? No, to jak uważasz.
I zawróciliśmy do wsi, bo ścieżka się skończyła, stopniała w nieprzebytym szarobrunatnym gąszczu, w brodatych, grząskich mchach.
Placki wyglądały tak apetycznie, że mi aż ścierpły dziąsła i podniebienie: białe, pulchne, z wierzchu przyrumienione brązowo. Wiera Antonowna, nasza sąsiadka, postawiła na stole półmisek, już chciałem sięgnąć po tę wspaniałość, ale matka przytrzymała mnie za ramię.
– Zaczekaj – rzekła. – Najpierw ja skosztuję.
Oburzyło mnie to, byłem z pewnością bardziej głodny niż mama, właśnie wróciłem z przechadzki, nic tak nie budzi głodu, jak ostre leśne powietrze. Cofnąłem się niechętnie. Mama sięgnęła po placek, ugryzła ostrożnie, skrzywiła się... Nie czekałem dłużej, nie mogłem. Cały placek wpakowałem sobie do ust.
Piołun! Wyplułem prosto na podłogę.
– Z początku nie smakuje – powiedziała Wiera Antonowna. – Potem można się przyzwyczaić. Całkiem pożywne.
– Co to? – spytałem, wciąż czując w ustach obrzydliwą gorycz.
– Kora brzozowa – odparła. – Zmielona na mąkę. Najpierw trzeba odgryźć mały kawałek i żuć, aż się język przyzwyczai. Spróbuj.
– A nie zatruje się? – spytała mama.
– Skąd znowu! Moja Katia wcina te placki i nic jej nie jest.
Odgryzłem malusieńki kawałek. Znów gorycz, ale przemogłem się, zacząłem żuć wolno i po paru chwilach byłem w stanie przełknąć. Zjadłem w ten sposób cały placek. Był wstrętny, ale ucisk w żołądku zniknął.
Miszka czekał na mnie przed gankiem. Usłyszałem znajomy gwizd, chwyciłem jeszcze jeden placek i wybiegłem.
– Co tam masz? – zapytał, łakomie zerkając na placek.
– Nic nadzwyczajnego – mruknąłem. – U Wujka Iwana jada się smaczniejsze rzeczy.
Miszka oblizał wargi koniuszkiem języka.
– Ma się rozumieć – powiedział. – A to... niby... Dasz skosztować?
– Chyba nie jesteś głodny.
– Ma się rozumieć... Ja tylko tak, bo smacznie wygląda. Bardzo lubię placki. Wujek Iwan polewa je śmietaną i posypuje cukrem.
Zacisnąłem szczęki. Zauważyłem, że Miszka zrobił to samo. Nie odrywał oczu od placka.
– Masz – powiedziałem. – To dla ciebie.
Chwycił placek, odgryzł olbrzymi kęs. I skrzywił się cudacznie, a ja wybuchnąłem śmiechem.
– Świnia jesteś – rzucił placek, ale złapałem go w locie, wpakowałem sobie do ust.
– Wspaniały! – Żułem z błogim wyrazem twarzy. – Może u Wujka Iwana są lepsze placki, ale mnie ten bardzo smakuje.
– Możesz to jeść? – patrzył na mnie zdumiony, podejrzliwy.
– A dlaczegóż by nie?
– Gorzki.
– Zdawało ci się.
Nie rozumiał. Wydął zapadnięte policzki, z przejęciem obserwował ruch moich szczęk.
– Może mi się zdawało... – mruknął po chwili. – Przyniesiesz jeszcze jeden?
Pobiegłem do domu, po chwili wróciłem z plackiem, dałem mu.
– Najpierw zjedz mały kawałeczek – powiedziałem. – Żeby się przyzwyczaić do goryczy. Potem całkiem smakuje.
Usłuchał.
Zjadł w ten sposób cały placek. Powiedziałem mu, że to kora brzozowa i że jak zjeść taki placek, człowiek ma uczucie sytości.
– Wujek Iwan smaży placki z mąki żytniej i na oleju – odezwał się, przełknąwszy ostatni kęs. – To dopiero są placki!
– Wybierasz się do niego?
– Chyba pójdę. – Oblizał się, mlasnął językiem. – Czekam tylko na znak, jak sowa huknie trzy razy, znaczy, że czeka na mnie.
Położyłem mu rękę na ramieniu i ruszyliśmy drogą między chałupami, szeroką jeszcze, potem coraz węższą, ściśniętą przez jodły i świerki.
– Pamiętasz, co mi przyrzekłeś? – spytałem niby od niechcenia.
– Co?
– Masz poprosić Wujka Iwana, żeby pozwolił nam przyjść razem. Obiecałeś.
Miszka strącił z ramienia moją rękę, przystanął, oparł się plecami o chropowaty brunatny pień.
– Nic z tego – powiedział. – Wujek Iwan nie cierpi obcych. Tylko ja jeden mogę go odwiedzać.
– Słuchaj, ryży... – Nazywałem Miszkę ryżym, kiedy byłem wściekły na niego. – Czy przypadkiem ten twój Wujek Iwan nie jest dezerterem? Dlaczego nie walczy z Niemcami? Dlaczego się ukrywa, co? Albo...
Miszka wcale się nie zmieszał. Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek, dłonią pocierał mech obrastający korę.
– Albo? – powtórzył za mną.
– Może on jest szpiegiem? – strzeliłem z działa najcięższego kalibru.
Zaczął się głośno śmiać. Z początku myślałem, że udaje, nadrabia miną, był to jednak śmiech bez wątpienia szczery.
– Oj, co za dureń z ciebie! – Aż się klepał po udach od tego śmiechu. Wujek Iwan dezerter!... Szpieg!... Ojejku, bo nie wytrzymam!
– Czego rechoczesz? – mruknąłem ponuro. – Różnie bywa...
Nagle przestał się śmiać. Chwycił mnie za klapy kurtki, przyciągnął do siebie.
– Słyszałeś o czołgistach Jakowlewie, Nikitence i Kowalczuku? Tych, co zniszczyli dwadzieścia siedem hitlerowskich czołgów. Przez radio o nich mówiono. Słyszałeś?
– Owszem. No i co?
– A to, że ich czołg nosi nazwisko Wujka Iwana.
– Kłamiesz.
– Jak Boga kocham. Został zbudowany za pieniądze Wujka Iwana. Wujek przekazał na ten cel wszystkie swoje oszczędności, a wiesz przecież, że jest najlepszym myśliwym w republice.
– Mhm...
– I ty takiego człowieka nazywasz dezerterem.
– Mhm...
– Szpiegiem!
– Mhm...
– Nie wstyd ci?
Rzeczywiście się zawstydziłem. Jak spojrzę w oczy Wujkowi Iwanowi, jeśli dostąpię tego zaszczytu? Czy nie udławię się pieczystym z niedźwiedzia? Żeby tylko Miszka mu nie powtórzył.
– Miszka, przyjacielu – powiedziałem cicho – zapomnij o tamtym, bardzo cię proszę. Tak mi się tylko wypsnęło, bez żadnej złej myśli. Wściekły byłem, że nie chcesz mnie wziąć ze sobą do Wujka Iwana.
Nie drwił ze mnie, nie dokuczał. Nawet poklepał po ramieniu.
– Zobaczymy, co się da zrobić – mruknął. – Pogadam z Wujkiem Iwanem.
Nagle dobiegło nas huknięcie sowy. Jedno – drugie – trzecie. Mrówki przebiegły mi po plecach. Spojrzałem na Miszkę. Wyprężył się, zapatrzony w gąszcz.
– Wujek Iwan cię wzywa – szepnąłem.
Nie odpowiedział. Długim susem dosięgnął krzewów i przepadł w nich. Sowa jednak huczała dalej, a może był to jakiś inny ptak, sam nie wiem.
Ojciec przyniósł ćwiartkę prawdziwego chleba. Była ciemnoczekoladowa, lśniąca, niby rodzynkami nadziana nie domielonymi ziarenkami zboża.
Patrzyłem jak w obraz, jak w czarodziejską kulę. Leżała pośrodku stołu, wokół była pustka, olbrzymie płaskie pole z cudownym pagórkiem. Pachniało. Całą izbę wypełniał przaśny aromat, słodkawa ciepła woń, od której oczy zachodziły łzami.
Potem patrzyłem na mamę, jak sięga po nóż, bierze chleb ze stołu, chwilę waży go w dłoni i wolno zanurza ostrze w brunatnej wspaniałości. Kroiła plasterki tak cienkie, że drżałem, aby nie pokruszyły się, nie rozpłynęły w powietrzu. Były całkiem przezroczyste. Ale za to było ich osiem – osiem kromek prawdziwego chleba.
Teraz czekałem na podział. Zrobiłem minę najżałośniejszą, skuliłem się, uczyniłem wszystko, co mogłem, aby rozbudzić litość. Mama spojrzała na mnie, potem na ojca, który udawał, że jest całkowicie pochłonięty zapinaniem waciaka i chleb zupełnie go nie obchodzi. „Tym lepiej” – pomyślałem.
Ojciec wziął z kąta siekierę, zatknął ją trzonkiem za pas, obciągnął waciak.
– Idę – powiedział. – Brygada pewnie już wyruszyła w tajgę.
Wtedy mama szybko chwyciła cztery kromki, dołożyła parę gotowanych ziemniaków, placek brzozowy. Zawinęła to wszystko w chustkę i wcisnęła ojcu do kieszeni waciaka.
– Weź – powiedziała. – I zjedz wszystko, pamiętaj.
Zacisnąłem zęby, żeby nie wrzasnąć. Aż cztery kromki!... Ojciec wyszedł szybko, usłyszałem trzaśnięcie drzwi, potem zobaczyłem przez okno, jak biegnie przytrzymując siekierę.
– Dlaczego beczysz! Tatuś ciężko pracuje, musi zjeść więcej. Inaczej opadłby z sił, rozchorowałby się.
– Ja wiem...
– No, to przestań już kwękać. – Wzięła ze stołu trzy kromki i posunęła je w moją stronę. – To dla ciebie.
Sobie zostawiła tylko jedną, najmniejszą, wiedziałem, że to niesprawiedliwe, że powinienem zaprotestować. Nie mogłem. Chwyciłem swój chleb, siadłem w kącie i – wszystko razem trwało zaledwie kilka sekund. Tylko w ustach pozostał cierpkawy, pyszny smak i trochę drobin na dziąsłach. Wylizałem je starannie.
Na stole czerniała samotna kromka chleba. Mama jeszcze nie tknęła jej. Patrzyłem ukradkiem, jak żuje brzozowy placek, krzywi się lekko, przełyka, znowu żuje. Może nie ma ochoty na chleb? Może mi go odda?...
Wstrętne. Nawet myśleć w ten sposób to świństwo, obrzydliwość. Odwróciłem się, zacząłem pośpiesznie strugać kawałek drewna, wygładzać rękojeść i lufę przyszłego rewolweru. Widziałem jednak kątem oka, jak mama sięga po swoją kromkę, ogląda ją, wącha, potem owija w szmatkę i wkłada do szuflady.
– Łakomczuchu – powiedziała uśmiechając się do mnie. – Od razu zjadłeś wszystko. A ja zostawię sobie na później.
No tak. Mnie nic już dzisiaj nie czeka. A mama będzie miała piękny dzień, będzie czekała wieczoru, owej wspaniałej chwili, kiedy wysunie szufladę i znajdzie tam swój chleb.
Milczałem. Z wściekłością ciąłem nożem oporne drewno, aż mi palce na końcach posiniały. Wystrugam rewolwer, przykręcę drutem miedzianą rurkę, nasypię do niej siarki z zapałek albo jeszcze lepiej – wybłagam od ojca Miszki trochę myśliwskiego prochu. Na koniec wsadzę stalową kulkę (miałem taką kulkę, wydłubaną z łożyska kulkowego) i pójdę do lasu szukać niedźwiedzia. Zastrzelę go – podpuszczę całkiem blisko i wypalę w oko, żeby tylko nie spudłować, prosto w oko – będzie mięsa a mięsa, mama zrobi pieczyste, uwędzi szynki, polędwicę, a z futra uszyje mi prawdziwy niedźwiedzi kożuch...
Nie zauważyłem, kiedy wyszła. Pewnie poszła do sąsiadki albo do sklepu dowiedzieć się, czy czegoś nie przywiozą. Byłem sam w izbie. Pociągnąłem nosem, w powietrzu wisiały jeszcze resztki ciepłego aromatu. Podszedłem do szuflady, wysunąłem ją. Nie! Ani mi w głowie tknąć matczyną kromkę. Chciałem tylko powąchać.
Przez szmatkę, w którą był zawinięty chleb, zapach przeciekał słabo, ledwie wyczuwalnie, zmieszany z nieciekawą wonią płótna. Chciałem także popatrzeć. Rozwinąłem ostrożnie płótno, przybliżyłem twarz. Zamknąłem oczy i przez chwilę wdychałem aromat chleba.
– Fuj – powiedziałem głośno. – Pachnie gliną.
Ale to było kłamstwo. Może niezupełnie kłamstwo, po sekundzie jednak znowu pochyliłem się nad chlebem. Tym razem nie zamknąłem oczu. Zobaczyłem okruszek, który odłamał się od kromki, dotknąłem go palcem, przykleił się. Wsadziłem palec do ust.
Jeszcze jeden okruch. Może nie było go przedtem, może trąciłem kromkę i wtedy się odłamał. Sam nie wiem. Przykleił się do palca tak samo jak pierwszy, i jak pierwszy powędrował do ust. Potem...
Żołądek nie był moim żołądkiem, stał się wrogiem, potężnym, silniejszym ode mnie, bezlitośnie okrutnym.
...Patrzyłem na rozpostarte płótno, gołe, jak gdyby nigdy nie leżał na nim chleb. Zwinąłem je w kłębek, wepchnąłem w sam koniec szuflady. Wsunąłem szufladę, uderzyłem w nią pięścią z całej siły, skóra na kostkach popękała, zaszła krwią.
Uciekłem.
Gdy wróciłem do domu, było już ciemno. Mama szyła coś, skulona przy lampie naftowej. Stanąłem przed nią, kolana uginały się, w głowie grzmiało, przed oczyma skakały srebrne i złote koła. Wargi miałem suche, spieczone.
– Zabij mnie – powiedziałem i chwyciłem się za poręcz łóżka, żeby nie upaść. – Albo odejdę w tajgę, zaraz odejdę, na całkiem...
Zerwała się ze stołka, podbiegła do mnie. Falowała, nie mogłem tego zrozumieć, była zupełnie przezroczysta. Zamknąłem oczy. Poczułem na czole jej dłoń.
– Jezu, ty masz gorączkę!
...Szliśmy z Miszką przez tajgę, stopy grzęzły w mchach, po twarzy chłostały długie, zielone igły. Potem jakieś moczary, śliskie, zimne bagno, potem pnie obalone, bardzo stare, wycie zgłodniałych wilków, sowie pohukiwania. Bez ścieżki, na przełaj, ubranie miałem podarte, buty zostały w trzęsawisku, nogi krwawiły, za każdym razem mówiłem sobie, że tylko do tego drzewa, do tej jodły, dalej nie pójdę, padnę, nie mam już sił.
I wreszcie koniec. Łąka zalana słońcem, białe dzwoneczki konwalii, trawa po pas, świeża, pełna soków. A w środku polany – dom. Złocisty, z grubych sosnowych bali poprzetykanych brunatnymi warkoczami mchu. Wesołe okna z różowymi firankami, ganek bogato rzeźbiony w dziwaczne esy-floresy.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Miszka.
Kiedy to powiedział, drzwi się otworzyły i na spotkanie nam wyszedł bardzo wysoki, szeroki w ramionach mężczyzna o twarzy pięknej, orlej: nos z garbem, krzaczaste brwi, głęboko osadzone, szare oczy. Miał na sobie brązowe skórzane spodnie i takąż kurtkę z błyszczącymi guzikami. Uśmiechał się.
– Witajcie – powiedział. – Rad jestem, żeście mnie odwiedzili.
– Witaj, Wujku Iwanie – odrzekliśmy zgodnie.
Gestem zaprosił nas do swego domu. Wspiąłem się po stromych schodkach, wszedłem do jasnej, czystej izby wypełnionej sprzętami rzeźbionymi równie bogato jak ganek.
– Rozgośćcie się, mili – powiedział Wujek Iwan.
Usiadłem na ławie przykrytej niedźwiedzią skórą. Naprzeciw mnie, na ścianie, wisiał rząd strzelb myśliwskich, skórzanych toreb, sztyletów, patrontaszy. Nade mną szczerzyły paszcze niedźwiedzie, wilki, rysie, rosomaki – wielka kolekcja trofeów.
– Pięknie tu – szepnąłem.
– Podoba ci się? – powiedział z uśmiechem Wujek Iwan. – Myślę, że będziesz mnie często odwiedzał.
– Oczywiście! – krzyknąłem. – Jeżeli tylko pozwolisz, Wujku Iwanie...
– Będzie mi bardzo miło. – Wielką dłonią delikatnie rozczochrał mi włosy. – Zmęczyliście się, prawda?
Spojrzałem na swoje okaleczone stopy. Wujek Iwan poszedł za moim wzrokiem, nachmurzył się.
– Biedaku, dlaczego nic nie mówisz? Ale nie martw się, to zaraz minie.
Otworzył jakąś szafkę, wyjął stamtąd garść ziela i posypał mi stopy zielonym proszkiem. Sekunda – i zniknęły okaleczenia, ból ustąpił, poczułem w nogach taką rześkość, że miałem ochotę zatańczyć.
– Co ty na to? – odezwał się Miszka. – A nie mówiłem? Wujek Iwan to przecież czarodziej!
Tymczasem na stole pojawił się biały obrus, na nim głęboka misa z kaszą jaglaną, żółto lśniącą od tłuszczu, taca z grubo pokrojonymi pajdami razowca, patelnia ze skwierczącymi płatami niedźwiedziej polędwicy, dzban kawy z mlekiem, talerzyk z pagórem kostek cukru.
– Częstujcie się, chłopcy – powiedział Wujek Iwan. – Jedzcie do syta.
Wiedziałem, że dobrze wychowany chłopiec nic rzuca się na jedzenie, i pomyślałem sobie, że jestem źle, bardzo źle wychowany, i rzuciłem się na te talerze, patelnie, miski, pchałem do ust łyżki kaszy i mięsa, dopychałem chlebem, łykałem nie żując, dławiąc się, w krytycznych momentach popijałem kawą i znów pakowałem do ust te wspaniałości, aż mi zabrakło tchu. Misza jadł wolniej, bardziej statecznie, jak przystało na człowieka, który nie po raz pierwszy bierze udział w podobnej uczcie. Patrzył na mnie trochę zgorszony, ale nic sobie z tego nie robiłem, po prostu nie miałem czasu, żeby to sobie wziąć do serca.
Wujek Iwan wyszedł z izby, prawdopodobnie po to, żeby nas nie krępować.
Wreszcie nadeszła okropna chwila: jedzenia na stole było jeszcze pełno, a ja nie mogłem już jeść. Patrzyłem na kaszę, cukier, mięso, dotykałem kromek chleba, podnosiłem łyżkę do ust i odkładałem – nie miałem już w sobie ani odrobiny wolnego miejsca.
– Słuchaj – szepnąłem do Miszki – a gdybym tak schował do kieszeni trochę chleba, cukru... co?
– Nie waż się! – syknął Miszka.
– Dlaczego? Wujek Iwan nie dowie się. Dałbym rodzicom...
– Ani się waż – powtórzył Miszka. – Wujek Iwan nigdy już nie wpuściłby nas do siebie.
– Przecież nie będzie wiedział...
– Głupiś? On wie wszystko. Nie ma rzeczy, którą można by przed nim ukryć. To najprawdziwszy czarodziej.
– Jeśli jest czarodziejem, może powie nam, kiedy się skończy wojna?
– Zapytaj.
– Wujek Iwan wrócił do izby, postawił na stole talerz z pokrojonym piernikiem.
– Jedzcie – powiedział. – Dlaczego nie jecie?
– Już nie możemy – odparł Miszka. – Naprawdę, Wujku Iwanie. Objedliśmy się niesamowicie.
Wujek Iwan przysiadł na ławie, wyjął z kieszeni fajkę i nabił ją tytoniem. Izbę wypełnił aromat w niczym nie przypominający zapachu machorki, którą palił mój ojciec. Machorka cuchnęła, musieliśmy z mamą uciekać, gdy ojciec zabierał się do palenia, a był za bardzo zmęczony, by wyjść przed dom; tu kłęby błękitnego dymu pachniały winem i miodem, wdychało się je z rozkoszą.
– Wujku Iwanie... – odezwałem się nieśmiało.
– No? Słucham.
– Wujku Iwanie, kiedy skończy się wojna?
Wujek Iwan uśmiechnął się, a może tylko odniosłem wrażenie, że się uśmiecha, gdy przesuwał między zębami cybuch fajki.
– Niedługo – odparł po chwili.
– A kto zwycięży?
Teraz uśmiechnął się na pewno; spokojnie, z leciutką ironią.
– Nie wiesz?
– Myślę, że...
– I masz rację – przerwał mi. – Oczywiście, że nasi. Rozbiją faszystów w drobny pył.
– I wrócę do Polski? Do Warszawy?
– Ma się rozumieć. Daję ci na to słowo honoru.
– I... będzie dużo jedzenia?
– Ile tylko zechcesz, mój chłopcze.
Wujek Iwan wstał, my podnieśliśmy się również. Uścisnął nam ręce z powagą, mocno jak dorosłym.
– Bądźcie zdrowi – powiedział. – Wkrótce znowu się do was odezwę. Do zobaczenia.
Popatrzyłem z żalem na zastawiony stół, wyobraziłem sobie matkę i ojca zasiadających przy nim razem ze mną. Nic jednak nie powiedziałem.
...Czyjaś chłodna dłoń na moim czole. To mama. Słyszę, jak mówi do ojca:
– Wszystko w porządku, temperatury już nie ma. Niech się dobrze wyśpi, biedaczek...
Biedaczek! Dobre sobie! Gdyby wiedzieli, jak ucztowałem w domu Wujka Iwana! Ale o Wujku Iwanie nikomu nie wolno mówić, nawet rodzicom.