5,99 zł
August Kropiel domyśla się, że jest zdradzany przez żonę. Iwona ma romans z Karolem, nie jest to jednak jedyna intymna relacja, w którą kobieta decyduje się wejść. Zna ją nijaki doktor Berwid, bywalec lokalu, w którym pewnego wieczoru, w towarzystwie Iwony i kilku innych kobiet, zawiera znajomość z kilkoma szwedzkimi oficerami. Żona Augusta opuszcza to miejsce z jednym z marynarzy, Thomasem Jonesem. Intymne spotkanie zakłóca im kochanek Iwony, który niedługo później ginie po ciosie nieznanego napastnika. Niebawem Thomas Jones zostaje uznany za zaginionego. Rozpoczyna się śledztwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 110
Aleksander Minkowski
Saga
Zabójstwo Thomasa Jonesa
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1969, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728177495
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
O tej porze w „Bristolu” nie było jeszcze tłoczno. Doktor Berwid zajął stołek przy barze, pstryknął palcami. Barman zmieszał martini z ginem, dolał parę kropel anyżówki, wrzucił do szklanki kostkę lodu i plaster cytryny.
— Służę panu doktorowi — powiedział. — Mieliśmy dziś upalny dzień.
— Nikt o mnie nie pytał? — Doktor pociągnął przez słomkę łyk złotawego płynu.
— Nikt — odparł barman. — Ale była tutaj blondynka, z którą pan doktor bawił się w zeszłym tygodniu. Taka podobna do Szwedki. Rozglądała się, pewnie szukała pana. Jakąś godzinę temu.
— Dobrze więc, że mnie tu nie było godzinę temu — powiedział doktor.
Barman wyrównał rząd pstrokatych butelek, podświetlonych z tyłu jarzeniówką. Na salę weszli czterej oficerowie marynarki szwedzkiej, zajęli stolik obok parkietu; natychmiast podbiegł do nich kelner. Pochylony, w pozie przymilnego szacunku, spisywał zamówienie.
— Podoba się pan kobietom —powiedział barman do doktora. — Aż dziw, że żadna dotąd nie ustrzeliła pana. A każda pewnie na to liczy.
— Może — powiedział doktor. — Ale ja zanadto cenię sobie wolność. W moim wieku, Marianie, każdy dzień jest nowym argumentem przeciwko żeniaczce. Kto kupuje browar, chcąc napić się piwa?
Barman roześmiał się. Doktor przygładził czarne, lekko siwiejące włosy, rzucił na kontuar paczkę kentów i wyłuskał z niej papierosa. Barman strzelił zapalniczką. Kątem oka obserwował oficerów szwedzkich, którym kelner zaserwował dwie butelki jarzębiaku i półmisek z szynką konserwową. Oficerowie z pewnością mieli już na koncie po kilka kolejek. Jeden z nich, wysoki kędzierzawy szatyn, wstał od stołu i kołyszącym się krokiem podszedł do barku.
— Czista wiborowa, please — powiedział i uśmiechnął się do doktora; przymrużył oko: — Very fine polish vodka!
— Yes — odparł Berwid — it’s very fine.
— Wobec tego dwie wodki — zadysponował kędzierzawy. — Nie odmówi mi pan? Byłbym szczerze zmartwiony.
Usiadł na stołku obok doktora, barman postawił przed nimi dwa kieliszki. Berwid przełknął z niesmakiem chłodny, gorzki płyn.
— Jeszcze dwie — powiedział kędzierzawy. — Skool, mister...
— Berwid.
— Skool, mister Berwid. — Wyciągnął rękę, uścisnął dłoń doktora. — Peter Larsen, dla przyjaciół Peter-Honey. Bardzo piękny lokal, ale smutny, nie uważa pan? Płyniemy z Sydney, rzadkie postoje, bardzo liczyliśmy na ten port. No i... — powiódł ramieniem po niemal pustej sali. — Gdzie są Polki, najpiękniejsze kobiety świata? — Doktor uśmiechnął się bezradnie, przepraszająco. — Przysiądzie się pan do naszego stolika, mister Berwid?
— Nie bardzo mogę — powiedział doktor. — Umówiłem się tutaj z kilkoma koleżankami, powinny niedługo nadejść.
Jack-Honey popatrzył na niego z nagle rozbudzonym zainteresowaniem. Szybko przysłonił powiekami chytre oczy.
— Jeżeli pańskie znajome nie poczytają sobie za dyshonor przyłączyć się do towarzystwa szwedzkich oficerów, będzie nam bardzo miło — powiedział.
Berwid zawahał się. Peter-Honey przyjaźnie dotknął jego ramienia.
— Dobrze — powiedział doktor. — Załatwię tylko pewien drobiazg i przysiądę się do panów.
— Dziękuję — powiedział Peter-Honey. — Będziemy czekali.
Doktor Berwid rzucił barmanowi kilka banknotów i wyszedł z sali. Peter-Honey wrócił do stolika.
— Koledzy — powiedział wesoło — zaraz przyłączy się do nas uroczy Polak, umówiony tutaj z kilkoma paniami. Miejmy nadzieję, że panie będą dużo młodsze od uroczego Polaka i wieczór okaże się udany.
Doktor Berwid wszedł do kabiny automatu, wrzucił monetę do szczeliny i wykręcił numer.
August Kropiel miał zgagę. Pił małymi łykami roztwór soli angielskiej i patrzył na żonę, która czesała się przed lustrem. Było co czesać: kasztanowe, wijące się włosy gęstymi splotami opadały poniżej ramion. — Piękna jest — pomyślał Kropiel — ciągle jest piękna na moje nieszczęście, gdybym miał więcej oleju w łysej pale, nie żeniłbym się z taką dziewczyną.
— Iwona— mruknął — właściwie dlaczego ty się czeszesz? Przecież nigdzie nie wychodzimy.
— Ja wychodzę — usłyszał; nawet nie odwróciła się od lustra. — Mówiłam ci chyba o Magdzie, chora jest, leży sama, przyrzekłam, że z nią posiedzę.
August Kropiel zastanawiał się, czy udać, że wierzy. Honor czy awantura?
Dosyć, pomyślał, niech jej się nie zdaje, że jestem ostatnim frajerem.
— A ta sukienka? — zapytał cicho. — Wkładasz do Magdy wieczorową suknię?
— Taką mam fantazję — burknęła, upinając włosy w ciężki brunatny węzeł.
— Doskonale — powiedział August Kropiel. — Chorą należy odwiedzić. Odwiedzimy ją razem, Iwonko.
Dopiero teraz odwróciła się do niego. Wyglądała wspaniale z tym błyskiem w ciemnych, nieco skośnych oczach.
— Odwiedzę ją sama. Ty zostaniesz w domu. Chcemy trochę poplotkować, przeszkadzałbyś.
— Za często ci przeszkadzam — powiedział Kropiel, popijając ohydnie gorzki płyn. — Dawniej tak nie było.
— Nie było — zgodziła się. — Z roku na rok jesteś coraz bardziej nudny.
Kropiel wstał z fotela, podszedł z tyłu do żony i objął ją.
— Kochanie — szepnął. — Moje ty kochanie. Dlaczego mnie dręczysz? Gdybym mógł żyć bez ciebie, dawno bym cię puścił.
Roześmiała się drwiąco, szybkim ruchem ramion uwolniła się z uścisku.
— Sam powiedz, czy nie jesteś nudny? Zrzędzisz jak stara baba. Wypij swój nektarek i kładź się spać, ja pewnie zanocuję u Magdy.
— Nie! — wrzasnął Kropiel. — Tego już za. wiele!... Myślisz, że nie wiem? Żadna Magda, żadna choroba, z Karolem się umówiłaś, ty dziwko, ty podła dziwko! Ja cię... — zamierzył się. Iwona nie drgnęła, po chwili jego ramię opadło bezwolnie, jakby było z kauczuku.
— Tylko spokojnie — powiedziała Iwona zabierając się do malowania oczu. — Nie umówiłam się z Karolem. Słowo. I przestań histeryzować, Gucek, nie znoszę tego.
Kropiel zapadł się w przepastną głębię starego poplamionego klubowca. Sprężyny jęknęły skargliwie, spod spodu wysypało się trochę pakuł. Nie tylko łysina, nie tylko worki pod oczami i obwisłe policzki; jeszcze i tusza. Z czego tak nagle zaczął tyć? Dziewięćdziesiąt dwa kilo, potworność...
— Ja też jestem chory — jęknął. — Słyszysz? Wcale nie mniej niż Magda, może nawet bardziej. Nie powinnaś zostawiać mnie samego, źle się czuję...
Gra na litość; do czego jeszcze się posunie w tym swoim beznadziejnym poniżeniu? Bezdenna przepaść: leci i leci w dół, i ciągle jeszcze spada.
— Nic ci nie jest. Trzeba mniej jeść na kolację.
Wyjęła z szafy płaszczyk srebrny z tłoczonej skóry. Skąd ma ten płaszcz? Okazja, kupiła od koleżanki za tysiąc złotych, tamta bardzo potrzebowała pieniędzy. Bzdura! Takiego płaszcza nie sprzedaje się za tysiąc złotych. Ekspedient w komisie z własnej kieszeni wypłaciłby natychmiast cztery tysiące. Śmiesz czepiać się?! A co mi kupiłeś w tym roku, w zeszłym roku?... No tak, oczywiście, ale Karol zarabia jeszcze mniej, technik w gazowni dostaje grosze, skąd wziął na taki płaszczyk?
— Źle się czuję, Iwonko... Niedobrze mi...
Otworzyła tapczan, wydobyła ze środka pościel, rozłożyła ją szybko, zgrabnie.
— Połóż się, Gucuś, zrobię ci termofor, zaśniesz, przejdzie ci. No, kochany, już się nie dąsaj na swoją Iwonkę. Może nie będę nocowała u Magdy, postaram się wrócić wcześniej, wstań, zaprowadzę cię do łazienki...
Uległ. Pozwolił się rozebrać, posłusznie wszedł pod prysznic, włożył flanelową ciepłą piżamę. Iwona przyniosła termofor, wetknęła mu pod stopy. Potem zgasiła światło.
— Śpij, Gucuniu.
Cmoknęła go w policzek. Usłyszał trzaśnięcie drzwi, werbel obcasików na schodach.
Kocha mnie — pomyślał — jednak mnie kocha, może faktycznie poszła do Magdy, do diabła z podejrzliwością, zadręczam ją swoimi fumami, to co, że pokazuje się z Karolem, w łóżku nikt ich nie widział, Iwonka lubi tańczyć, ja nie umiem, cóż w tym złego, że Karol zabiera ją na potańcówki, ludzie to bydlęta, zaraz plotkują o najgorszych świństwach, a ja, głupi, wierzę, krzywdzę swoją małą posądzeniami... — Zacisnął powieki, czekając na sen. Sen jednak nie nadchodził. Zamiast ciepłego spokoju Kropiela poczęło ogarniać narastające, niczym nie uzasadnione zdenerwowanie. — Kłamie, stwierdził z przeraźliwą jasnością. — Magda przecież wyjechała na wczasy, sam słyszałem, jak w zeszłym tygodniu rozmawiały przez telefon, Iwona myślała, że śpię, a ja słyszałem każde słowo: „Do Zakopanego? Na cały miesiąc? Och, jak ci zazdroszczę!” Pojechała do Zakopanego i zostawiła Iwonie klucz. Wszystko jasne. I teraz, kiedy ja tu leżę z termoforem pod ciepłą kołderką, Iwona i Karol...
Zerwał się z posłania. Zapalił światło, w gwałtownym pośpiechu zaczął się ubierać. Potem wbiegł do kuchni. Wyciągnął szufladę pełną rupieci, jakichś obcęgów, młotków, śrubokrętów, zardzewiałych gwoździ, zwojów drutu. Na dnie szuflady leżał pięciokilowy odważnik. Kropiel zważył go w dłoni i wetknął do kieszeni płaszcza.
Wyszedł z domu.
Peter-Honey uniósł w górę kieliszek z jarzębiakiem i uderzył dłonią w stół. Gwar przycichł nieco. Rolf i Gustaw puścili talie swoich partnerek, podparli się łokciami.
— Gada długo, ale zabawnie... — szepnął Gustaw do rudowłosej dziewczyny w trawiastej wydekoltowanej sukience. — Warto posłuchać, Anna.
— Czym byłyby lądy bez mórz? — rozpoczął patetycznie Peter-Honey. — Czym byłyby wody bez żeglarzy? Czym byłby żeglarz bez swoich marzeń? Co są warte marzenia, które się nie spełniają? Koledzy, zdrowie naszych pięknych pań!
— Myślałem, że powie coś nowego — mruknął Rolf, przyciskając kolano do uda drobniutkiej czarnulki. — Trzeba będzie zmienić mu płytę.
Czarnulka zachichotała. Doktor spojrzał na nią z niesmakiem i odwrócił się do Iwony.
— Co mu jest? — zapytał półgłosem. — Kij połknął?
Iwona popatrzyła z ukosa na oficera siedzącego przy niej z nieruchomym, jak gdyby nieobecnym wyrazem twarzy; tylko palce prawej ręki wybijały niespokojny werbel o krawędź stołu. Chwyciła te palce, zamknęła w dłoni, uścisnęła lekko:
— Tom, co panu? Źle się pan bawi?
— Przeciwnie — odparł sucho oficer. — Bawię się doskonale.
— On już taki jest! — powiedział wesoło Peter-Honey. — A zwłaszcza u was, w Polsce. Odkąd zawinęliśmy do polskiego portu, Tom Jones poddał się fluidowi wspomnień. Prawda, Tom?
— Daj spokój — mruknął oficer.
— Stary sentyment. — Peter-Honey mrugnął do Berwida. — Tom jest Anglikiem, podczas wojny był radiooperatorem w RAF-ie, jego samolot został zestrzelony nad Polską, Jones uratował się na spadochronie. Trafił do niewoli, był przesłuchiwany na gestapo, uciekł, walczył w polskiej partyzantce, znów chwycili go hitlerowcy, cudem wyszedł cało. Ma nawet polskie odznaczenie. Jakie to odznaczenie, Tom?
— Krzyż Partyzancki — powiedział Jones, zwracając się do doktora.
— Brawo! — zawołała czarnulka. — Musi pan mieć w Polsce sporo starych znajomych, mister Jones!
— Nie mam — odparł chłodno oficer. — Mój oddział wpadł w zasadzkę, ocalałem tylko ja jeden. To się stało w Lubelskiem, niedaleko Kraśnika.
Wciąż patrzył na doktora, jakby z nim tylko rozmawiał. Berwid uśmiechnął się do niego przyjaźnie, ze współczuciem.
— W czasie wojny zdarzały się takie rzeczy — powiedział. — Niemcy zastawiali piekielne pułapki.
— A niekiedy miewali swoich ludzi w oddziałach — powiedział Jones. — Wtedy szło im znacznie łatwiej.
— I to się zdarzało — przytaknął Berwid. — Znam ze słyszenia sporo podobnych historii. Ze słyszenia, bo sam, niestety, od początku do końca wojny przebywałem w oflagu.
— Ach tak — powiedział Jones i wykrzywił wargi w ironicznym grymasie. — Miał pan więc obrzydliwego pecha, mister Berwid. Gnuśnieć, gdy naród walczy...
Peter-Honey rozpoczął następny toast, zawiły i długi, skierowany do siedzącej przy nim jasnowłosej chudej dziewczyny. Jones duszkiem opróżnił kieliszek, napełnił go znowu:
— Za nasze spotkanie, doktorze.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.