Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemnicza, mądra opowieść o piętnastolatku, który ucieka przed nieszczęśliwą miłością do starego, pełnego przedziwnych antyków domu babki. W czasie tych niezwykłych wakacji w Różach ma okazję zaprzyjaźnić się z tą starszą damą i rozwikłać sekrety swojej rodziny.
A dzięki duchowi czarnej bestii i rodzinnej relikwii - zębowi Napoleona - przekonuje się, że od prawdziwego uczucia uciec nie można...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Uciekłem od miłości.
Przyjechałem do Róż o czwartej po południu i kiedy wysiadłem z autobusu, zobaczyłem najpierw wielki kwietnik z różami, cudowny klomb w kształcie gwiazdy, zdobiący plac przed czerwonym ratuszem z wieżyczkami. Agnieszka byłaby zachwycona. Powiedziałaby coś w rodzaju: „Ojej, ale bomba, róże w Różach!”.
Co mnie obchodzą teraz reakcje Agnieszki?
Rozejrzałem się po Rynku. Białe i żółte jednopiętrowe domki, sklep z galanterią, sklep z obuwiem, księgarnia, poczta. Zarzuciłem torbę na ramię i podszedłem do starej kobiety, zapatrzonej w wystawę ze sweterkami.
– Przepraszam – powiedziałem. – Jak dojść do ulicy Francuskiej?
– Do Francuskiej?... – spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Skąd wziąłeś tę nazwę?
– Moja babka tam mieszka – wyjaśniłem krótko.
– Nie ma u nas takiej ulicy.
– Musi być. – Poczułem lekki niepokój. – Dostałem list od babki, na odwrocie było napisane: Róże, Francuska 6...
– Kiedyś była Francuska – powiedziała kobieta, uśmiechając się w zadumie. – Pamiętam. Jeszcze przed wojną przemianowali ją na Legionistów, a teraz – na Jesienną. Chyba wiem, do kogo przyjechałeś. Twoja babka nazywa się Helena Obłomska?
– Tak – odparłem zaskoczony.
Kobieta przyjrzała mi się z uwagą, tak jakoś dziwnie przechylając głowę.
– Toś ty wnuk pani Obłomskiej... Pierwszy raz tu jesteś. Więc pogodziła się z rodziną?
– Babcia zaprosiła mnie na wakacje – mruknąłem, zirytowany wścibstwem kobiety. – Powie mi pani, jak tam dojść?
– Pójdziesz w dół tą ulicą – powiedziała kobieta. – Kiedy zobaczysz rzekę, skręć w lewo. To właśnie będzie dawna Francuska, a teraz Jesienna.
Podziękowałem. Ruszyłem przed siebie, skruszałym, popękanym chodnikiem, mijając otwarte okna z szeregami doniczek, ciemne łuki bram i ogródki oddzielone pomalowaną na zielono siatką. Na łączce przy jednym z domów pasła się krowa.
Wkrótce chodnik się skończył. Przeszedłem obok kilku opuszczonych ruder, porośniętych zielskiem, z ponuro sterczącymi kominami. Potem zobaczyłem siatkę rozciągniętą między dwoma drzewami i szybującą nad nią piłkę.
Grających było pięcioro, czterech chłopaków i dziewczyna.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to pięciu chłopców, bo wszyscy mieli włosy do ramion. Byli ubrani w kraciaste koszule i jednakowe, wypłowiałe dżinsy.
– Ejże!
Zatrzymałem się, spojrzałem na wołającego.
– Ja ci się obejrzę!
Parsknęli śmiechem. Poprawiłem ramiączko torby, stanąłem w lekkim rozkroku, ręce wsadziłem w kieszenie.
– Ale masz dowcip – powiedziałem. – Jak ze „Szpilek”.
– No, no! – Chłopak przytrzymał nadlatującą piłkę i ruszył wolno w moim kierunku. – Nie podoba ci się?
Obiema dłońmi przyciskał piłkę do piersi, szeroko rozstawiając łokcie. Wiedziałem, co zamierza zrobić: raptowny wyrzut ramion i piłka strzeli mi prosto w twarz.
Czekałem spokojnie patrząc mu w oczy. Zwężenie źrenic jest niezawodnym ostrzeżeniem.
Dostrzegłem je w porę. Skontrowałem pięścią i piłka wróciła, uderzając chłopaka w czoło, aż się zatoczył.
Był chyba starszy ode mnie. Wyższy, mocniej zbudowany. Widziałem, jak się pochyla, zaciska pięści.
Gdybym nawet dał mu radę, jest jeszcze trzech. Wleją mi. Po co reagowałem na zaczepkę? Mój przekorny charakter. Nieraz miewałem przez to kłopoty. Nie trzeba się było zatrzymywać, dobrze mi tak. Zjawię się u babki z fioletowym okiem.
– Daj mu spokój, Góral – odezwała się dziewczyna. – Nie widzisz, że ma pietra?
– Oberwałem – mruknął Góral, przyjmując postawę bokserską. – On też oberwie.
– Odbił piłkę – powiedziała dziewczyna. – Nic się nie stało. Zostaw go, słyszysz?
Ostatnie słowa rzuciła tonem władczym, nie dopuszczającym sprzeciwu.
Góral opuścił ramiona. Odwrócił się ode mnie i ruszył niechętnie w stronę siatki.
– No wiesz, Inga... Mam chyba prawo...
– Nie masz. A ty spływaj – zwróciła się do mnie. – Żebym cię więcej tu nie widziała.
Nie podobał mi się jej ton despotyczny, ważniacki. Swoim może rozkazywać, ale mnie? Wzruszyłem ramionami. Lepiej było jednak odejść, jeśli chcę stanąć przed babką bez kolorowych ozdób na twarzy.
Pogwizdując melodię z „Białego kanionu” ruszyłem wolno w dół ulicy. Zobaczyłem rzekę za drzewami i skręciłem w lewo. Znów pojawiły się ślady chodnika między kępami chwastów. Do drucianego ogrodzenia była przymocowana tabliczka nadżarta rdzą. „Jesienna” – odczytałem.
Gdzie tu mieszka babka? Wybór miałem niewielki: na Jesiennej stały tylko dwa domy: jeden parterowy, z liszajami na białej farbie, o małych oknach zasłoniętych firankami; drugi okazały, jednopiętrowy, drewniany, z krużgankami i dużym tarasem, położony w wieńcu wysokich starych dębów – dworek ze śladami dawnej świetności, liczący sobie chyba ze sto lat, mocno podniszczony. Otaczał go szpaler sczerniałych żelaznych sztachet.
Poszedłem wzdłuż ogrodzenia, aż natrafiłem na furtę, także z kutego żelaza, nadgryzioną przez rdzę. Obok widniała blaszana tabliczka z wymalowaną na niej szóstką. Więc to tutaj.
Na słupku przy furtce dostrzegłem guziczek. Nacisnąłem, nic się jednak nie stało. Dom wyglądał na opuszczony, parterowe okna zamknięte były ciężkimi okiennicami.
Może trzeba było zawiadomić babkę depeszą, że przyjeżdżam?
Nacisnąłem dzwonek jeszcze kilka razy, potem pchnąłem furtkę. Ustąpiła.
Znalazłem się w dzikim, zapuszczonym ogrodzie, na ścieżce porośniętej chwastami. Czy ktoś tu w ogóle mieszka?... Ścieżka prowadziła do ganka o zmurszałych, rozsypujących się schodach. U góry zobaczyłem masywne, rzeźbione drzwi, zamknięte na wielką kłódkę.
Ładna historia. Gdzie zanocuję, jeśli nie złapię dziś autobusu powrotnego? Postanowiłem obejść naokoło dom i zbadać go. Tuż przed schodami ścieżka rozwidlała się, jej prawa odnoga wiodła w gęstwinę krzewów. Chwasty rosnące na niej zdawały się być trochę przydeptane, jakby niedawno ktoś tędy przechodził.
Zrobiłem kilka kroków i wtedy z gąszczu wyskoczyła bestia.
Stałem naprzeciw wilka i starałem się nie oddychać głośno. Widziałem zielonkawo jarzące się ślepia, jęzor wywieszony spomiędzy drapieżnych kłów, tylne łapy, ugięte, sprężone do skoku. Bestia czekała na mój ruch. Byłem pewien, że wystarczy, abym poruszył ręką lub głową, a skoczy mi do gardła.
Jak długo można stać nieruchomo?
Poczułem lekki zawrót głowy. Za kilka chwil stracę równowagę, zatoczę się, krzyknę. Klapną zębiska na mojej szyi i będzie po wszystkim.
Głupio.
Wówczas wilk ziewnął. Przeciągnął się, rozprostowując podwinięty ogon, potem podszedł do mnie leniwie, obwąchał torbę zwisającą z ramienia, sapnął z lekceważeniem i zniknął w krzakach.
Zakasłałem. Podniosłem rękę i poprawiłem włosy. Potem zrobiłem krok. Drugi.
Nic się nie stało, wilk zniknął na dobre.
A może przywidział mi się ten potwór?...
Wolniutko obszedłem dom i na tyłach odkryłem nieduże drzwi, przed którymi leżała gumowa wycieraczka. Zapukałem. Ponieważ nie było odpowiedzi, nacisnąłem mosiężną klamkę i drzwi ustąpiły z cienkim, rdzawym skrzypieniem. Wszedłem do ciemnego korytarzyka. Prowadziły stąd w górę szerokie, drewniane schody.
– Jest tu kto? – zawołałem. – Hej-heeej!...
Z góry dobiegł mnie jakiś szelest, chyba odgłos kroków. I cisza. Poczułem się nieswojo, zerknąłem za siebie na uchylone drzwi.
– Hej-hej... – powtórzyłem niepewnie.
– Kto tam? – rozległ się niski, kobiecy głos.
– Jarek Obłomski – odpowiedziałem. – Czy tutaj mieszka...
– Mieszka – przerwał mi głos. – Wejdź na górę, chłopcze. Ostrożnie, schody są kręte.
Wszedłem trzymając się poręczy. U szczytu schodów zrobiło się jaśniej i trafiłem do przedpokoju wyłożonego spłowiałym, czerwonym chodnikiem. Zobaczyłem troje drzwi. W środkowych, które były szeroko otwarte, stała siwowłosa pani w haftowanym szlafroku.
– Podejdź bliżej – powiedziała, wpatrując się we mnie olbrzymimi, ciemnymi oczami, całkiem takimi jak u ojca. – Jestem twoją babcią. Jeszcze bliżej, Jarosławie.
Obiema dłońmi ujęła moją głowę i pocałowała mnie w czoło. Nie tyle pocałowała, co dotknęła wargami.
– Dzień dobry, babciu – powiedziałem. – To tak babcia wygląda... Inaczej niż na portrecie.
– Kiedy malował mnie Cavarelli, miałam dwadzieścia lat. – Uśmiechnęła się i jej surowa, ascetyczna twarz nabrała ciepłego wyrazu. – Jesteś podobny do nas, Jarosławie. Wszyscy Obłomscy mieli ciemne włosy i chabrowe oczy. Jak ci przeszła podróż?
– Klawo – odparłem i ugryzłem się w język: to słówko nie pasowało do babci. – Doskonale – poprawiłem się. – Lubię jeździć autobusem.
– Należało zawiadomić mnie o terminie przyjazdu. Wysłałabym kogoś na stację po ciebie.
Wzięła mnie pod rękę i wprowadziła do saloniku z kominkiem, który nie tylko wyglądał, lecz i pachniał jak muzeum: kadzidłem, starymi papierami. Sekretera, konsola z lustrem, stolik, fotele, kanapa – wszystko to było delikatne, misternie powyginane, niedzisiejsze. Kanapa i fotele obite były kwiecistą starą materią. Na ścianach, w ciężkich złoconych ramach, wisiały portrety jakichś wąsatych panów i pań o bujnych, wysoko spiętrzonych fryzurach. Wisiał również beżowy gobelin przedstawiający tancerki nad stawem.
– Usiądź. – Babcia wskazała na kanapę, sama usiadła w fotelu naprzeciw. – Muszę dokładnie ci się przyjrzeć. – Oglądanie trwało kilka długich chwil i czułem się przez ten czas głupawo, jak na badaniach lekarskich. – Masz ukończone piętnaście lat...
– Tak. W maju skończyłem.
– Jesteś wysoki jak na swój wiek, Jarosławie. Dobrze zbudowany. Twarz masz inteligentną i subtelną jak wszyscy Obłomscy... Kim chcesz być, gdy dorośniesz?
– Nie wiem – odparłem szczerze. – Jeszcze się nie zdecydowałem. Rodzice chcą, żebym został inżynierem, jestem dobry z przedmiotów ścisłych. A ja wolałbym...
– Co byś wolał, mój chłopcze?
Teraz ja przyjrzałem się babci: pomimo zmarszczek i siwizny ocalał w niej ślad szlachetnego piękna, które znałem z portretu wiszącego w naszej jadalni. Jej twarz miała wyraz uporu, stanowczości, pewności siebie. Dyskusje z babcią nie należały chyba do łatwych.
– Chciałbym zostać podróżnikiem – odparłem. – Niestety, nie ma u nas takiego zawodu.
– Brat twojego dziadka był podróżnikiem. Przewędrował Afrykę wzdłuż i wszerz. Konrad Obłomski był wspaniałym człowiekiem i bardzo szczęśliwym. Dlaczego nie miałbyś zostać podróżnikiem, mój chłopcze?
– Nie płacą za to. Odwrotnie, trzeba mieć dużo pieniędzy.
Babcia uśmiechnęła się, obserwując mnie bacznie.
– Jesteś praktyczny – powiedziała. – Praktyczni nie sięgają wysoko. I dlatego nigdy nie dochodzą do szczytów. Gdybyś zdecydował nieodwołalnie, że zostaniesz podróżnikiem, zostałbyś nim.
Babcia zaczęła mi się podobać. Nareszcie ktoś z rodziny uważa, że wcale nie muszę obrać intratnego zawodu.
– Jest pewien szczególny rodzaj podróży – powiedziałem. – Pociąga mnie bardzo, tylko nie wiem, czy będę się nadawał.
– Jesteś Obłomski – rzuciła dumnie babcia. – Obłomscy zawsze umieli postawić na swoim. Cóż to za rodzaj podróży?
„Obłomscy zawsze umieli postawić na swoim” – czy nie dlatego babcia zerwała stosunki z moim ojcem? Słyszałem o tym coś niecoś w domu, choć rodzice starali się, żebym nie słyszał. Babcia nie chciała zgodzić się na małżeństwo moich rodziców. Żądała, aby tata poślubił córkę jej przyjaciółki. Dotąd nie przebaczyła ojcu nieposłuszeństwa, choć wiele lat minęło od tamtego czasu.
Czy Agnieszka spodobałaby się babci?
Bzdura. Agnieszka już nie istnieje.
– Podróże do gwiazd – powiedziałem. – Na inne planety. Myślę, że chciałbym zostać kosmonautą.
Dostrzegłem grymas na jej twarzy. Nic jednak nie powiedziała, zapatrzyła się w okno za moimi plecami.
– Obłomscy nigdy nie byli tchórzami... – odezwała się w zamyśleniu po długiej pauzie.
Nie bardzo zrozumiałem. Czy mnie posądza o lęk przed podróżą w kosmos?
– Brat twojego dziadka badał plemiona afrykańskie, aby przyjść im z pomocą. Rozumiesz, Jarosławie? Wydobyć je z prymitywnych warunków, uchronić od chorób, na które nie znali lekarstw, wskazać drogę do lepszego życia. Jego podróże miały szlachetny cel. Czy sądzisz, że tutaj, na ziemi, wszystko już zostało pomyślnie załatwione?
– Oczywiście, że nie. Ale...
– W takim razie dlaczego chciałbyś uciec?
Zatkało mnie trochę. Wiedziałem, że babcia nie ma stuprocentowej racji, lecz równocześnie to, co powiedziała, nie było pozbawione sensu. Dziwna babcia.
– To by wcale nie była ucieczka – odparłem bez przekonania, bo nie miałem na razie pod ręką argumentów. – Rozwój nauki...
– Pomówimy o tym jeszcze – przerwała mi. – Teraz jesteś pewnie głodny. Pani Rózia przygotowała obiad, trzeba go tylko podgrzać. Pani Rózia to moja sąsiadka. Czasami pomaga mi trochę. Zejdźmy na dół.
– Czy babci nie jest smutno tu samej? – wyrwało mi się.
– Nie – odpowiedziała bez cienia smutku. – Żyję tu sobie spokojnie, potrzeby mam skromne. Wystarcza na nie renta po dziadku oraz niewielka sumka, jaką przysyła mi co miesiąc kuzyn z Australii. Każdy przedmiot w tym domu coś mi przypomina, coraz to inną historię z przeszłości. Nie nudzę się nigdy. Ostatnio sięgam myślą do pewnych wydarzeń... do pewnej zagadki... Ale wrócimy jeszcze do tego, Jarosławie. Teraz chodźmy na obiad.
Srebrne sztućce, talerze z błękitnej porcelany, zapewne bardzo stare. A w talerzach swojska zupa pomidorowa z ryżem. Na półmisku gołąbki. Na deser w chińskich czarkach kisiel żurawinowy.
Spojrzałem na surowy profil babki i przypomniałem sobie babcię Zosię, matkę mojej mamy – zawsze uśmiechniętą, skorą do żartów, doskonale władającą naszą szkolną gwarą: „Polak lufę ci wrzepił? Nieklawo, stary, Obłomscy będą się ciskać...” Wyglądała dużo młodziej od babki Heleny, włosy miała tlenione na jasny blond, ubierała się modnie, choć bez przesady. Gdy przychodziła do nas, mama parzyła kawę i siadały obie w rogu na kanapie, koleżanki raczej niż matka i córka, i rozmawiały o krawcowej, pantoflach włoskich, które pokazały się właśnie w „Modzie Polskiej”, sznyclówce cielęcej, za którą wiejska dostawczyni żąda coraz więcej. Kiedy wchodziłem do pokoju, mama kazała babci Zosi zwrócić uwagę, jak bardzo urosłem, i narzekała z satysfakcją, że te beżowe spodnie już są za krótkie, a kupiła je przecież dwa miesiące temu. Czasami babcia Zosia zapraszała mnie do „Cocktailu” na lody, wypytywała o kłopoty z Agnieszką i doradzała, jak w tej czy innej sytuacji powinien zachować się prawdziwy mężczyzna. Rady były do kitu, niedzisiejsze, ale słuchałem z rozbawionym zaciekawieniem. Zwłaszcza zabawne było, kiedy opowiadała, jak podrywał ją dziadek: co dzień rano czekał przed domem, elegancki, w sztuczkowym garniturze, i witał ją, idącą do szkoły, z powagą unosząc słomkowy kapelusz. Nie odezwał się do niej ani słowem. Dopiero po dwóch miesiącach wręczył jej w milczeniu bukiecik nasturcji. „Przyjęłam – powiedziała babka – choć nie powinnam była tego zrobić. Przyzwoita panienka nie bierze kwiatów od nieznajomego, ale ten chłopak bardzo mi się podobał... Poznaliśmy się w miesiąc później na balu pomaturalnym. Został mi przedstawiony przez kuzyna, z którym razem studiował prawo na Warszawskim Uniwersytecie”.
– Nie smakują ci gołąbki, Jarosławie?
– Przeciwnie – odparłem. – Ale ja nie jem dużo.
Powinienem był dodać: „ostatnio”. Jeszcze miesiąc temu miałem wilczy apetyt. Zacząłem się ograniczać, kiedy Agnieszka zauważyła, że rośnie mi brzuch. Żaden brzuch mi nie rósł, ale policzki faktycznie się zaokrągliły. Agnieszka lubi sportowe sylwetki. Zbych jest chudy jak patyk... Więc najpierw zacząłem się ograniczać, potem apetyt zniknął – byłem syty już po talerzu zupy. Rodzice denerwowali się, ojciec groził, że pójdzie ze mną do lekarza. A ja naprawdę nie mogłem jeść, zwłaszcza po zerwaniu z Agnieszką, nawet zupę z trudem przepychałem przez gardło.
– Musisz jadać więcej. Obłomscy mieli słuszną posturę, bo dopisywał im apetyt. Twój dziadek potrafił zjeść za jednym posiedzeniem całego prosiaka.
– Ma babcia pojęcie, co by się stało, gdybym zjadał na obiad całego prosiaka? – roześmiałem się. – Rodzicom i tak ledwo wystarcza do pierwszego.
Babka nachmurzyła się, w milczeniu odkroiła płatek gołąbka i powoli przeniosła widelcem do ust.
– Gdyby Konstanty posłuchał niegdyś mojej rady, nie miałby kłopotów materialnych – powiedziała po pauzie, dłubiąc widelcem w talerzu.
Wiedziałem, co ma na myśli: ta panna, z którą miał się ożenić mój ojciec, prowadzi podobno w Krakowie duży sklep z antykami. Mama żartowała czasem, że tatusiowi uciekła sprzed nosa okazja zostania milionerem – miałby willę zamiast M-3 i volvo zamiast syrenki.
– Nam jest dobrze – mruknąłem, pochylając się nad talerzem.
– Przepraszam cię – powiedziała babka. – Nie będziemy mówili o tych sprawach. Co innego mnie martwi w tej chwili, Jarosławie. Czy nie będziesz się nudził tutaj? W Różach, obawiam się, niewiele znajdziesz atrakcji.
– Chciałbym wypocząć – powiedziałem szczerze. – Myślę, że najbardziej jest mi potrzebna cisza, zieleń i woda, żeby popływać. Tutaj jest to wszystko.
Babka przyjrzała mi się uważnie, badawczo.
– Chcesz o czymś zapomnieć? – spytała cicho, nie przestając wpatrywać się we mnie.
Zmieszałem się.
Te jej czarne, błyszczące oczy zdawały się przewiercać mnie na wylot.
– Chcę zapomnieć o podręcznikach, klasówkach i zadaniach domowych – odparłem, siląc się na beztroski ton. – Muszę się uodpornić na świeże porcje tej rozkoszy.
– Coś cię trapi, mój chłopcze... – powiedziała w zadumie babka Helena. – Nie obawiaj się, nie będę intruzem, który zechce przemocą wedrzeć się w twój świat... Miałbyś ochotę zwiedzić dom? Jest tu sporo interesujących rzeczy.
– Chętnie. – Wytarłem usta serwetką. – Babciu, co to za pies, który mnie dopadł w ogrodzie? Taki olbrzymi wilczur.
Babka jak gdyby zesztywniała. Jej twarz zrobiła się zimna, niemal lodowata.
– Nic nie wiem o psie – odpowiedziała po chwili. – Musiało ci się przywidzieć.
– Ależ nie!... – zawołałem zdumiony. – Stał przede mną dobre kilka minut! Ślepia miał świecące, wielkie jak spodki. Sierść czarną, najeżoną...
– Dosyć! – gwałtownie przerwała mi babka. – Kto ci zdążył naopowiadać tych bredni?
– Bredni?...
– Nie ma tutaj żadnego psa. Żadnego wilczura. Zapamiętaj to sobie.
Więc zwiedziliśmy dom. Najpierw gabinet dziadka z ogromnym biurkiem gdańskim, parą skórzanych klubowców i kolekcją broni rozwieszonej na ścianie. Aż mnie zatkało, kiedy patrzyłem na muszkiety, inkrustowane szylkretem pistolety, jatagany tureckie, miecze japońskie i gruzińskie kindżały. Nazwy egzemplarzy były wypisane na drewnianych tabliczkach.
– Mój świętej pamięci mąż był rozkochany w broni – powiedziała babka Helena. – Pasjonowało go zwłaszcza zbieranie starych polskich okazów. – Wskazała na sąsiednią ścianę, gdzie wisiały sztylety i szable w ozdobnych, metalowych i skórzanych pochwach, z inkrustowanymi rękojeściami, lśniącymi od półszlachetnych kamieni. – Piękne sztuki, nieprawdaż?
– Cudowne!... – westchnąłem, patrząc błagalnie na babkę.
Zrozumiała. Uśmiechnęła się leciutko.
– Zazwyczaj czyszczę je sama – powiedziała. – Myślę jednak, że można ci będzie powierzyć to zajęcie. Miałbyś ochotę?
– Mowa!... – chciało mi się podskoczyć do góry. – Oczywiście! – poprawiłem się, dostrzegłszy na twarzy babki wyraz niesmaku. – Mogę już teraz?
– Zaczekajmy na pochmurny dzień – powiedziała babka Helena. – W takie słońce powinieneś być na powietrzu. Cerę masz bladą, jakbyś był po chorobie.
Potem przeszliśmy do biblioteki. Był to duży, ciemnawy pokój z dębowymi szafami wzdłuż ścian. Za szybkami powleczonymi nalotem kurzu widniały półki z rzędami grubych foliałów oprawionych w skórę i płótno. Ile ich jest? Setki, może tysiące?
– Obłomscy szanowali wiedzę – odezwała się babka, obrzucając bibliotekę dumnym spojrzeniem. – Są tu księgi ze wszystkich niemal dziedzin, a wśród nich niejeden biały kruk. Ten księgozbiór, zgodnie z życzeniem twojego dziadka, zapiszę Bibliotece Narodowej, a kolekcję broni Muzeum Wojska Polskiego. Otrzymają to jednak dopiero po mojej śmierci, bo za życia nie umiałabym rozstać się z tym wszystkim, co stanowi o atmosferze domu.
– Czy są tu książki astrologiczne? – spytałem.
Fascynowali mnie ludzie, którzy badali niegdyś współzależność między układem gwiazd i losami świata. Fizyk opowiadał nam o astrologach z dobrotliwą ironią, mnie jednak nie śmieszyły wcale ich poszukiwania. Jeżeli wszechświat jest jednością, jak głosi współczesna nauka, to dlaczego konfiguracje gwiezdne nie miałyby pozostawać w związku z naszymi dziejami? Starożytni uczeni nie byli głupsi od współczesnych. Ileż to razy badacze stwierdzali ze zdumieniem, że nasze rewelacyjne odkrycia naukowe nie były niczym nowym dla starożytnych Chińczyków, Egipcjan czy Majów? Jeśli nawet horoskopy to lipa i z gwiazd nie można wyczytać przyszłości człowieka – nie można również odmówić astrologom wspaniałej wyobraźni.
– Myślę, że są – odpowiedziała babka Helena. – Będziesz mógł poszperać w bibliotece. Od wielu lat nikt do tych szaf nie zaglądał, moje książki stoją na półce w saloniku.
Na koniec obejrzałem pokój przeznaczony dla mnie: czyściutki, skromny, z łóżkiem o niklowych poręczach, biurkiem, szafą i parą jasnych krzesełek.
– To był pokój twojego ojca, gdy liczył tyle lat co ty.
Trudno wyobrazić sobie tatę, jako własnego rówieśnika. Czy był do mnie podobny, gdy miał szesnaście lat? Co go pasjonowało? Czy przeżył miłość, tragiczną i bez sensu, miłość do dziewczyny, która nie była jej warta?...
– Miły pokoik – powiedziałem. – Cieszę się, że przyjechałem do babci.
Po surowej twarzy przemknął cień uśmiechu.
– I ja się cieszę, Jarosławie. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi. – Usiadła w bujanym fotelu obok wielkiego kufra z czarnego, matowego drewna, z mosiężnymi okuciami. – Odpocznę tu trochę, chodzenie mnie męczy. A ty wyjdź teraz na powietrze, przespaceruj się w stronę rzeki. Jest tam nadzwyczaj malowniczo.
Najpierw zbadałem ogród. Szedłem od drzewa do drzewa, przedzierałem się przez krzaki, zaglądałem do wykrotów. Wreszcie spenetrowałem szopę, która była niegdyś warsztatem rusznikarskim – świadczyły o tym obłamki strzelb, wyciory, sprężyny jakieś i kurki, a także porozrzucane po stole sczerniałe i rdzewiejące ślusarskie narzędzia.
Wilczura ani śladu.
Odbiło mi? Miraże zdarzają się ponoć tylko na pustyni, a zaburzeń wzrokowych nigdy przedtem u siebie nie stwierdziłem.
Poszedłem wzdłuż ogrodzenia szukając dziury, przez którą mógłby wcisnąć się pies. Nie brakowało ani jednej sztachety, żadna też nie była odgięta.
Pies latający? Zapewne. Bo bez skrzydeł nie przesadziłby dwumetrowego ogrodzenia.
Na końcu sprawdziłem, czy furta nie jest uchylona. Była zamknięta.
W takim razie miałem do czynienia ze zjawiskiem nadprzyrodzonym.
Dlaczego babka Helena była wstrząśnięta, gdy powiedziałem o spotkaniu z wilczurem? Dziwna historia.
Wyszedłem na ulicę. Po przeciwnej stronie mocowała się z furtką dziewczyna w dżinsach, ta, która grała w siatkówkę. Szarpała klamkę z narastającą wściekłością, wreszcie kopnęła drzwi i cofnęła się, opuszczając ręce.
– Psia kość!... – usłyszałem. – A niech to!...
Nie widziała mnie, była odwrócona do mnie plecami. Znowu chwyciła klamkę obiema dłońmi, szarpnęła desperacko. Bez rezultatu.
– Kłopot? – spytałem.
Odwróciła się z kocią zwinnością, jakby oczekiwała ataku.
– A, to ty, frajerciu – przeciągnęła, przyglądając mi się lekko z ukosa. – Szczęścia szukasz?
– Dajmy na to – odparłem uśmiechając się. – Pokażesz drogę?
– Biedny byłbyś, jakbym ci pokazała.
– Zaryzykuję.
– Nie podskakuj, frajerciu – powiedziała dziewczyna, wsadzając ręce w kieszenie. Przypomniałem sobie, że na imię ma Inga. – Nie podskakuj, bo nóżkę zwichniesz. No więc? Czego tu się kręcisz?
– Nie kręcę się – rzuciłem. – Mieszkam tutaj.
– Tylko bez picu. Wiem, kto tu mieszka.
– To by znaczyło, że nie wszystko wiesz, dziecino.
– Ty, uważaj! – Zmarszczyła brwi. – Za dziecinę można oberwać.
– Od ciebie? – Roześmiałem się. – Chyba nie ruszysz słabszego. Litości!
– Załatwiałam nie takich jak ty. – Wzgardliwie poruszyła ramionami. – Co tu robisz? Gadaj, tylko nie próbuj kręcić!
Ubawił mnie jej despotyczny ton. Może w Różach chłopcy pozwalają rządzić dziewczynom, ale ze mną ten numer nie przejdzie.
– Jestem w misji specjalnej – powiedziałem. – Uważaj, Inga. Wiem o tobie wszystko.
Nie spodziewałem się takiej reakcji. Oczy Ingi najpierw zaokrągliły się, cała twarz zastygła w wyrazie zaskoczenia. Trwało to moment. Zaraz potem uśmiechnęła się przymilnie.
– To są głupie plotki – powiedziała. – Czego ludzie nie wymyślą! Ani nam w głowie takie rzeczy, słowo honoru!
– Mamy inny pogląd na tę sprawę – rzuciłem chłodno. – Jesteście pod stałą obserwacją. We właściwym czasie udowodnimy wam wszystko.
– Nie ma żadnych dowodów... – odezwała się niepewnie. – Plotki, i tyle. Po prostu wariatka miewa przywidzenia.
Spojrzała na nasz dom. Zrozumiałem, kogo miała na myśli, i odechciało mi się żartów.
– Mówisz o Helenie Obłomskiej? – zapytałem. – Śmiesz mówić w ten sposób o mojej babce?
Na twarzy Ingi odmalowała się ulga. Przechyliła głowę i uśmiechnęła się kpiąco:
– A, wnuczek przyjechał. I zasuwa kawały z misją specjalną. Figlarz z ciebie, frajerku. Ale nie ty mnie, tylko ja ciebie zrobiłam w konia!
Roześmiała się głośno, odrobinę nienaturalnie. Stanęła przede mną w rozkroku, wzorem kowbojskim opierając dłonie na biodrach, jakby za moment miała wydobyć kolty.
– Ejże... – mruknąłem. – Nie bądź taka pewna, dziecino. Kto jest zanadto pewny siebie, tego spotykają czasami przykre niespodzianki.
Inga podeszła do mnie blisko, była prawie tego wzrostu co ja, smagła twarz miała kolor dojrzałej brzoskwini. Szarozielone błyszczące oczy patrzyły zimno, bez uśmiechu.
– Coś ci poradzę – odezwała się półgłosem. – Przenocuj u babki i spłyń stąd porannym autobusem. Wymyśl sobie pretekst, na przykład że boisz się duchów.
– Jakich duchów? – spytałem.
– Zwyczajnych – odparła Inga. – Tych, co straszą w dworku.
– Czarnego psa?
Trafiłem. Brwi Ingi zbiegły się u nasady małego, lekko piegowatego nosa. Chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, liżąc górną wargę koniuszkiem języka.
– Widziałeś go? – spytała.
– Owszem – odparłem. – Ten duch psa obwąchał dokładnie ducha mojej torby, w której były duchy kanapek z wędliną.
– Słaby dowcip – mruknęła Inga. – Jeśli nie spłyniesz stąd, odechce ci się dowcipów. Już niejednemu się odechciało, zapytaj babkę.
– Zostanę tutaj – powiedziałem sucho, patrząc Indze prosto w oczy. – Jesteś głupia szczeniara, jasne? Myślałem, że pograłbym z wami w siatkówkę, ale szkoda gadać. Poszukam lepszego towarzystwa.
– Ostrzegłam cię.
– Mam w nosie ciebie i twoją bandę. I nie próbujcie ze mną żadnych siupów, bo to się źle skończy.
– Pójdziesz na skargę do babci?
– Pójdę do tych, którzy pilnują w Różach spokoju i ładu. Nie będę się z wami bił, na chuliganów są lepsze sposoby.
– Nie strasz. My się glin nie boimy.
– Ostrzegłem cię – rzuciłem tym samym tonem, co przedtem Inga, i nie czekając na replikę, ruszyłem wolno przed siebie, pogrążywszy dłonie w kieszeniach.
– Ty!... – dobiegło mnie, gdy oddaliłem się już o dobre kilkadziesiąt metrów. – Pomógłbyś furtkę otworzyć!
Zawróciłem niechętnie. Inga znów mocowała się z klamką, szarpiąc ją w dół i w górę.
– Puść – mruknąłem. – Spróbuję.
– Sam nie dasz rady, trzeba unieść furtkę. Ja dźwignę, a ty przyciśnij klamkę.
Zgięła się, chwyciła drzwiczki od dołu. Była to czynność trudniejsza, ale postanowilem jej w tym nie wyręczać: niech się pomęczy z ciężkim żelastwem.
– Już! Naciskaj!
Widziałem twarz Ingi, ciemnoczerwoną z wysiłku, zwróconą do mnie profilem. Drzwiczki nieco uniosły się w górę. Położyłem dłoń na klamce i udałem, że naciskam.
– Nie puszcza – powiedziałem. – Unieś wyżej.
Szczuplutkie ramiona wyprężyły się, plecy wygięły się w jeszcze ostrzejszy łuk.
– Prędzej!
Nieśpiesznie poruszyłem klamką, raz, drugi. Inga nie wytrzymała. Drzwiczki opadły ze zgrzytem.
Wyprostowała się wolno, obejrzała posiniałe dłonie z dwiema białymi pręgami.
– W gadce jesteś cholernie mocna – powiedziałem. – Odsuń się.
Chwyciłem jedną ręką za spód drzwiczek i szarpnąłem w górę. Nawet nie zdążyła nacisnąć klamki, zamek puścił sam.
– Trzeba podciągnąć zawiasy – rzuciła, nie dziękując mi za pomoc. – Powiem chłopakom, muszą to zrobić jeszcze dziś.
– Idziesz do pani Rózi? – spytałem, przypomniawszy sobie imię sąsiadki, która pomaga babce w gospodarstwie.
– To moja matka. Cześć, frajerciu. Bilet na jutrzejszy autobus możesz wykupić już dzisiaj.
Zwinnym skokiem przesadziła wózek bez kół leżący obok ścieżki. Patrzyłem, jak otwiera drzwi długim, ciężkim kluczem i jak je zamyka za sobą, ani razu nie spojrzawszy na mnie.
Potem ruszyłem ulicą w stronę drzew i rzeki.
Brzeg był stromy, spadał w dół niemal prostopadłym piaszczystym urwiskiem. Stanąłem na samym skraju, obejmując ramieniem pień młodej sosny, której korzenie czarnymi warkoczami nurzały się w piachu.
Miałem przed sobą zielonkawosiną, pomarszczoną leciutko gładź, biegnącą ku wełniastej linii krzewów i drzew wysokich, smukłych, strzeliście rwących w niebo: drugi brzeg zdawał się być tajemniczą, nie zamieszkaną wyspą. Spojrzałem w dół. Woda pod urwiskiem była mętna, z ciemnymi sznurami wodorostów.
Co by się stało, gdybym skoczył?
Loteria. Jeśli głęboko – wypłynąłbym łukiem dziesięć metrów od brzegu, zapewne oklejony wodorostami i ogłuszony lekko zmianą ciśnienia. Jeśli płytko... jeśli dno kamieniste... Uderzenie. Ciemność. Koniec.
Cóż to jest – koniec? Czy naprawdę wystarczy ten jeden krok i mocne odbicie, żebym przestał istnieć? Wystarczy taki drobiazg? Powiedzmy, że robię ten krok – ale nie po to wcale, żeby skoczyć – i raptem zawrót głowy, utrata równowagi, krótka chwila lotu...
We śnie jest lepiej. Wystarczy napiąć mięśnie nóg, mocno machnąć ramionami i już leci się w górę, szybuje z cudowną łatwością nad wierzchołkami drzew, wykonując łuki i pętle za lekkim poruszaniem głowy. Uwielbiam to senne szybowanie. Czasami, w trakcie takiego lotu, mam świadomość, że śnię i że na jawie potrafię także unieść się w powietrze: sztuka polega na specjalnym sposobie odbicia. Potem próbuję. Wiele już razy próbowałem. Bez skutku. Może nie ma we mnie dostatecznej wiary? Bo najpierw – jak we śnie – absolutna pewność, że polecę, a potem to odbicie stopami.
Albo jest jakaś tajemnica, która objawia nam się we śnie i o której zapominamy po przebudzeniu. Wystarczy sobie przypomnieć.
Podobno człowiek pochodzi od małpy. A małpa od kogo? Darwin, ewolucja gatunków... A w środku tego łańcucha ewolucji – ptak. Człowiek pochodzi od ptaka. I stąd u niego te sny o szybowaniu, marzenia o wzbiciu się w niebo, legenda o Ikarze i Dedalu, bajki o czarodziejach.
Wystarczy... co?
A jeśli śmierć to przebicie bariery, za którą człowiek wyzwala się od swego ciężaru i jest znowu ptakiem – tyle że niewidzialnym?
Tuż nade mną zakrakała wrona i oderwawszy się od gałęzi pomknęła skosem nad rzekę. Powędrowałem spojrzeniem wzdłuż zielonej linii drugiego brzegu i u krańca tej linii, w miejscu gdzie Różanka skręcała w lewo, zobaczyłem skupisko białych domków. Był to zapewne ośrodek kempingowy. Wpatrzywszy się baczniej, dostrzegłem zatokę z rzędem kajaków uwiązanych do drewnianego pomostu. Warto będzie się tam wybrać. Może wypożyczą mi kajak.
Poszedłem krawędzią urwiska, które stopniowo się obniżało, aż przeszło w łagodny stok, porośnięty gęsto krzakami dzikiej róży.
Przedtem dostrzegłem bambusową wędkę nieruchomo tkwiącą nad wodą, a potem jej właściciela, który siedział na pniu, wpatrzony w czerwony spławik. Był to chłopak o poskręcanej ciemnej czuprynie, ubrany w zieloną ortalionową kurtkę i wysokie gumowce.
Stanąłem tuż za nim, oparłszy się plecami o cienką, białą brzózkę. Musiał słyszeć, jak nadchodziłem, ale odwrócił się dopiero po kilku chwilach, wolniutko i spokojnie, jakby spodziewał się, że tu przyjdę.
– Cześć – powiedziałem. – Są tu szczupaki?
– Nie ma – odparł chłopiec. – Dzień dobry.
– Ale leszcze są?
– Leszczy też nie ma.
– Okonie? Płocie?
– Nie.
– A co jest? – spytałem.
– Elektrownia. Zakłady chemiczne. Fabryka sztucznych nawozów.
– Rozumiem. – Uśmiechnąłem się, patrząc na nieruchomy spławik. – Wszystko wytrute?
– W zeszłym roku trafiały się czasem raki – powiedział chłopiec. – Ale to było w zeszłym roku i chyba też nieprawda.
– W takim razie, co tutaj robisz? – zapytałem, przenosząc spojrzenie ze spławika na delikatną, dziwnie bladą twarz chłopca.
– Łowię – rzucił krótko. – Nazywam się Zyndram. A ty?
– Jarosław – odparłem. – Fikuśnie się nazywasz. Zyndram?
– Zyndram – przytaknął obojętnie. – Na drugie mam Anastazy. Które wolisz?
– Niech już będzie Zyndram – powiedziałem. – Swoją drogą, dziwaczne te twoje imiona.
Zyndram, nie wstając z pnia, sięgnął po wędkę wbitą w przybrzeżny piasek. Wyciągnął z wody haczyk i obejrzał melancholijnie gołą stal.
– Łowisz bez przynęty? – zapytałem.
– Owszem, przed chwilą był robak. Ale go zżarły. Tak chytrze, że spławik nawet nie drgnął.
– Przecież dopiero co powiedziałeś, że w rzece nie ma ryb! – rzuciłem z rozdrażnieniem. – Czy ty przypadkiem nie chcesz zrobić ze mnie balona?
– Coś ty... – Zyndram w skupieniu założył na haczyk nowego robaka i zarzucił wędkę, nie ruszając się z miejsca. – Ryb nie ma. Tylko one potrafią ściągać robaka, nie poruszając haczykiem. Dzisiaj już czwarty raz.
– Jakie one? – spytałem.
– Nie wiem – odparł. – Ale pomylą się w końcu i zaczepią o haczyk. Wtedy je złowię.
Zapatrzyłem się w wodę, usiłując przebić wzrokiem mętną zielonkawość i dostrzec choćby zarys owych tajemniczych stworów, które zjadają robaka bez kontaktu z haczykiem. Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem. Spławik położył się na drobniutkich falach, potem stanął sztorcem i znieruchomiał.
– Widziałeś je może?
– Chemiaki nie wypływają na powierzchnię – powiedział Zyndram, wyjmując z kieszeni tafelkę gumy do żucia „Pepermint”, przełamując i wręczając mi połówkę; drugą połowę wsadził do ust i zaczął miesić przednimi zębami. – Pewnie udusiłyby się w świeżym powietrzu. Przypuszczam, że mogą żyć tylko w środowisku skażonym przez fenol.
– Chemiaki?... – Brwi poleciały mi w górę. – Pierwszy raz słyszę.
– Chyba nikt jeszcze o nich nie wie – powiedział w zadumie Zyndram. – Wygląda na to, że ja je odkryłem. Jest to nowy gatunek, dostosowany do życia w wodach skażonych. Rozmnaża się błyskawicznie i jest potwornie żarłoczny... Proszę! – wyciągnął wędkę i pokazał mi goły haczyk. – Znowu zżarły robaka. Przed miesiącem zdarzało się to najwyżej raz w ciągu dnia, a dzisiaj zjadły już piątego robaka. Wyobrażasz sobie, co będzie za miesiąc?
– Cóż to może być? – zapytałem.
– Przy takiej żarłoczności prędko zbraknie im pożywienia w rzece – powiedział Zyndram. – A wtedy... – Haczyk ze świeżym robakiem powędrował do wody, spławik leniwie zakołysał się na fali. – W naszym powietrzu też nie brakuje trucizn. Spaliny, dymy, opary. Chemiaki mogą się przystosować. Wyjdą na ląd i zaatakują wszystko, co żywe. Jak szarańcza albo jak ogień... nie wiadomo.
Podszedłem bliżej i usiadłem naprzeciw Zyndrama na kępie soczyście zielonej trawy. Pachniało grzybami, mchem, wilgotnym sitowiem. Przez białe obłoczki przeciekało ciepławe, zachodzące słońce.
– Straszysz, bracie – powiedziałem. – Nie ma żadnych chemiaków. Wymyśliłeś je sobie.
Zyndram w zamyśleniu żuł gumę. Jego biała cera kontrastowała ze smolistymi roziskrzonymi oczami, które patrzyły nie na mnie, a jakby przeze mnie, utkwione w coś niewidzialnego.
– Muszę złowić przynajmniej jedną sztukę – odezwał się półgłosem. – Wtedy uczeni zrozumieją, jakie nam grozi niebezpieczeństwo, i zaczną działać. Jeszcze nie jest za późno.
– Na co nie jest za późno? – spytałem.
– Żeby ocalić ludzkość od zagłady – odparł. – Zaniecha się idiotycznych wydatków na broń i wszystkie środki przeznaczy na oczyszczenie wody i powietrza. Rozumiesz, staruszku? Gdy ludzie zrozumieją, że grozi im niechybny straszny koniec, przestaną kłócić się i bawić w wojsko. Zamiast nowych rakiet wymyślą nowe filtry. Poradzą sobie z truciznami, byle ich tylko dostatecznie mocno przestraszyć.
– Tutaj cię mam! – Roześmiałem się. – Zmyśliłeś chemiaki, żeby przywołać ludzkość do porządku. Fakt?
Zamiast odpowiedzi Zyndram wyciągnął z wody wędkę i w milczeniu pokazał mi haczyk, na którym nie było robaka.
– To jest jakiś absurd... – wymamrotałem. – Całkiem bez sensu...
– Słyszałeś o rybach, które biorą na gumę do żucia? – zapytał Zyndram. – Chemiaki nie gardzą niczym.
Wyjął z ust przeżutą gumę, która nie mogła już mieć nawet zapachu mięty, i okleił nią haczyk. Zarzucił. Gdy wyciągnął po paru minutach, haczyk był goły.
– Ale to jeszcze nic. Co powiesz o drzewie?
Ułamał kawałek patyka i mocno osadził na haczyku. Czyżby i to miało zniknąć bez drgnięcia spławika?
Tym razem wydało mi się, że tuż pod powierzchnią wody dostrzegam jakiś cień przemykający obok niewidocznego haczyka.
– Ciągnij! – sapnąłem.
Zyndram szarpnął wędzisko, żyłka ze świstem przecięła powietrze. Na haczyku nie było nic.
– Obawiam się, że na wędkę trudno mi będzie złapać chemiaka – powiedział ze smutkiem Zyndram. – Pomyślę nad lepszym sposobem.
– Może w sieć? – podsunąłem.
– Wątpię – odparł. – Jeśli mam być szczery, w ogóle wątpię, żeby można go było złowić. Ale będę dalej próbował. Chcesz mi pomagać?
– Czy ja wiem... – Te Zyndramowe chemiaki wydawały mi się nonsensem. Jak wszakże wytłumaczyć znikanie przynęty? – Od czasu do czasu możemy się w to pobawić – powiedziałem. – Próbowałeś łowić je na spinning?
– Chemiaki na spinning? – Zyndram popatrzył na mnie ze zdumieniem. – Chyba żartujesz, staruszku. Kto słyszał o łowieniu spinningiem chemiaków?!
Podniosłem się z ziemi i popatrzyłem z góry na Zyndrama. Miałem ochotę palnąć go w kędzierzawy łeb.
– Z kogo ty robisz balona? – zapytałem cicho, jadowicie. – Ze mnie, aniołku? I myślisz, że ci się uda? Był taki jeden, który próbował zrobić ze mnie balona i do dzisiaj bardzo tego żałuje.
– Ależ ja poważnie! – zawołał Zyndram i wyciągnął rękę, jakby wyczuł, że mam zamiar odejść. – Po prostu one są mądre i nie można oszukać ich metalową przynętą, rozumiesz? Śmieją się ze spinningu. Raz spróbowałem zarzucić spinning i usłyszałem wtedy takie dziwne bulgotanie, jakby stłumiony chichot.
Słońce zaszło, gęstą czerwienią spłynęło za drzewa po tamtej stronie rzeki. Nad konarami wygasła delikatna różowość. Przeciągnął wiatr, mierzwiąc sitowie przybrzeżne i grzęznąc w głogach.
– Pora do domu – powiedziałem.
– Pora – zgodził się Zyndram. – A ty jesteś nietutejszy. Przyjechałeś na wakacje?
– Tak, do babki – odparłem. – Nazywa się Helena Obłomska.
– Ooo!... – przeciągnął Zyndram, wpatrując się we mnie z nagłym zaciekawieniem. – I co sądzisz o tej legendzie? Bo ja, przyznam się, nie bardzo wierzę.
– Nie znam żadnej legendy – powiedziałem. – O co chodzi?
Zyndram odwrócił wzrok. Przez kilka chwil był zajęty demontażem bambusowego wędziska i zwijaniem żyłki.
– Et, taka sobie bajeczka... – wymruczał, szukając czegoś w trawie. – Lepiej, żeby ci babka opowiedziała. Róże są małą mieściną, ludzie nudzą się, łakomi na sensacje. Jedni wierzą, inni nie. Spotkamy się jutro?
– Zajrzę tutaj – powiedziałem.
Zyndram znalazł wreszcie to, czego szukał: parę aluminiowych kul. Podparł się nimi i zgrabnie dźwignął w górę. Prawą nogę miał krótszą, skręconą w bok.
– Pozostałość po heinemedinie – wyjaśnił. – Do jutra, Jarek. Cześć.
I nie czekając na mnie, pokuśtykał zwinnie ścieżką między krzewami głogu.