Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Milicyjny kryminał, który stał się pierwowzorem pierwszego odcinka serialu „07 zgłoś się".
Tomasz Bura opuszcza więzienie, gdzie spędził ostatnie trzy lata. Nadrzędny cel mężczyzny stanowi znalezienie pracy, jednak przedstawiane Burze oferty nie wzbudzają jego zainteresowania. Wreszcie spotyka człowieka, który przedstawia się jako Kreczet. Nieznajomy oferuje Tomaszowi zatrudnienie. Wkrótce okazuje się, że chodzi o firmę prowadzącą nielegalny import towarów. Kieruje nią gang, który usiłuje unieszkodliwić porucznik Bolesław Drwień.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Aleksander Minkowski
Saga
Major opóźnia akcję
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 1970, 2022 Aleksander Minkowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728177600
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Nadeszła moja kolejka. Wsadziłem głowę w okienko i zobaczyłem drobnego człowieczka z szczeciniastymi brwiami koloru kawy z mlekiem, łysego, w satynowych narękawnikach. Siedział za biurkiem, odchylony na oparcie krzesła; byłbym poszedł o zakład, że pod kościstym tyłkiem ma okrągłą poduszkę z mikrogumy.
— Zawód?
Głos miał skrzeczący, zachrypnięty, z przyświstem chronicznego bronchitu.
— To zależy — odparłem. — Różne się rzeczy w życiu robiło.
— Zawód — powtórzył. — Wyuczony. Jakie pan ma kwalifikacje.
— Dyrektorskie. — Zrobiłem do niego oko. — Może być etat wiceministra.
— A ministra nie? — zapytał sucho.
— Nie — odparłem. — Minister zarabia niewiele więcej, a odpowiedzialność cholerna. Wolę być wice.
Urzędnik roześmiał się, szczerząc porcelanowe eleganckie zęby; jego protetyk musiał być wybitnym fachowcem.
— Cwaniak z pana — powiedział. — Dla takich cwaniaków trudno znaleźć coś właściwego. Roboty budowlane?
— Wolne żarty — zmarszczyłem się. —Pan mnie nie docenia.
— Roboty drogowe. Zakład oczyszczania miasta. TOS, mycie samochodów... — wyliczał monotonnie, nawet nie zaglądając w papiery.
— Ma pan może jakąś szatnię w kawiarni?
Znów roześmiał się porcelanowo:
— Albo etat sprzedawcy w komisie, co?
— Trafił pan — skinąłem. — Może być jedno albo drugie.
— Nie może — westchnął. — Tylko to, co wyliczyłem. Przy myciu samochodów można nieźle zarobić, niech pan to weźmie.
— W naszym kraju nie szanuje się ambitnych ludzi — powiedziałem głośno, budząc śmiech w kolejce. — Jak się zwolni etat w komisie, proszę do mnie zadzwonić. Uszanowanko, panie naczelniku.
Wycofałem głowę z okienka. Przemierzyłem mroczną salę o ścianach wyłożonych kafelkami jak w ubikacji dworcowej, zatrzymałem się nie opodal drzwi i wyłuskałem z kieszeni paczkę sportów. Obok wystrzelił gazowy płomyk zapalniczki. Właściciel ronsona był niemłodym szpakowatym mężczyzną, ubranym w zamszową marynarkę i koszulkę polo rozpiętą pod szyją. Koszulka była beżowa, o ton jaśniejsza od marynarki. Taki szczegół zdradza klasę faceta.
— Nie udało się? — zapytał.
— Wyjątkowo nie — powiedziałem. — Czasami ma prawo się nie udać.
— Ministerstwa, komisy i szatnie są mocno obsadzone — powiedział uśmiechając się szpakowaty. — Spóźnił się pan.
— Ze mną zawsze tak. — Puściłem w górę kłąb dymu. — Nigdy nie mogę zdążyć.
— Kreczet. — Szpakowaty wyciągnął do mnie rękę. — Napije się pan ze mną kawy? W sąsiednim budynku jest sympatyczny barek.
— Tomasz Bur. — Uścisnąłem sękatą, niespodziewanie silną dłoń. — Pan też szuka roboty?
Szpakowaty nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko i poprowadził mnie do wyjścia, ściskając za łokieć. Dzień był upalny, od asfaltu i płyt chodnika buchały fale żaru. W barku pod sufitem leniwie krążył wentylator. Usiadłem na okrągłym stołku, Kreczet przyniósł dwie kawy i dwie butelki piwa „Full Light”. Zaczęliśmy od piwa, bo było zimne, z lodówki.
— Ma pan do mnie interes? — spytałem. — Uprzedzam, że jeśli chodzi o te rzeczy, załatwiam je z dziewczętami.
— Bez obaw — powiedział Kreczet przyglądając mi się, jakbym był dziełem sztuki w Muzeum Narodowym. — Co pan robił dotychczas?
— Przestałem chodzić do kościoła, bo nie lubiłem się spowiadać.
— Nieźle. — Kreczet uśmiechnął się, podsunął mi pod nos paczkę carmenów. — Jeśli szuka pan dobrej posady, musimy przedtem pogadać. Może znajdę dla pana coś ciekawego.
— Interesują mnie etaty od trzech tafli wzwyż — powiedziałem.
— Co pan robił dotychczas?
Rozgniotłem carmena, zmiękczyłem go, Kreczet błysnął płomykiem gazowym. Wytworna zapalniczka: rtęciowo lśniące cacuszko w kształcie rakiety, z regulacją długości płomienia. Tysiąc pięćset w komisie.
— Siedziałem.
— Jak długo i za co?
— Dwa latka, drogi panie Kreczet. Za niewinność.
— Który paragraf?
Po sporcie carmen smakuje wyjątkowo. Odpiłem łyk piwa i zacząłem puszczać drobniutkie kółeczka obserwując, jak je porywa i rozszarpuje wir powietrzny od wentylatora.
— Pan jest adwokatem czy prokuratorem?
Kreczet mrugnął do mnie. Odstawił piwo i wziął się za kawę. Trzymał filiżankę dwoma palcami, mały odsuwając daleko.
— Jest taki jeden paragraf — powiedziałem. — Na temat mienia społecznego, może pan słyszał. Wyjątkowo wredny paragraf.
— Owszem — przytaknął Kreczet. — Niech pan opowie, jak to było. Jeśli się dogadamy, nie będzie pan żałował.
Skończyłem piwo i poprosiłem o jeszcze jedną butelkę.
— Szukam tu kogoś — mruknąłem. — Już trzeci tydzień. Jeśli go znajdę, będzie po kłopotach.
— I nie może pan znaleźć?
— Nie.
— A kto to jest?
Zawahałem się. Kreczet spojrzał na mnie zachęcająco, położył mi dłoń na ramieniu.
— Lulek — powiedziałem.
Kreczet cofnął rękę. Wyciągnął z kieszeni złożoną we czworo białą chusteczkę i hałaśliwie wydmuchnął nos. Widocznie potrzebował czasu.
— Lulek... — powtórzył cicho, rozciągając sylaby. — Zna go pan?
— Kumpel — rzuciłem. — Mój najlepszy. A pan go...
— Daremny trud — nie dał mi dokończyć — Lulką pan nie znajdzie.
Przechyliłem się przez stolik i zajrzałem w oczy Kreczetowi. Były piwne z żółtymi cętkami, jak u starego kota.
— Co pan wie o Lulku? — zapytałem półgłosem. — Tylko szczerze, Kreczet. Ja nie lubię kawałów.
Milczał. Nie spiesząc się popijał kawę, która zdążyła już wystygnąć. Wyglądał na zamyślonego. Potem odstawił filiżankę, poszedł do baru i uregulował rachunek. Skinął na mnie. Wyszliśmy. Ulica chlusnęła mi w twarz suchym wrzątkiem. Kreczet dalej milczał, ale szedł pewnie, długim elastycznym krokiem, musiał być młodszy, niż sądziłem, albo mieć doskonałą kondycję.
Weszliśmy do parku. Pod drzewami było trochę chłodniej. Usiedliśmy na ocienionej ławce pomalowanej czerwoną olejną farbą. Kreczet znów podsunął mi carmeny, trzasnął ronsonem.
— Jak cię nazywają?
Uśmiechnąłem się. Dość obcesowo przeszedł ze mną na ty.
— Tom.
— Lulek nic mi o tobie nie mówił — odezwał się po pauzie. — Pamiętałbym.
— Lulek nie jest gadatliwy. Co z nim?
— Ale to się da sprawdzić — ciągnął, jakby nie słysząc pytania. — Jest kontakt na niego.
Spojrzał na mnie badawczo, z uwagą. Chwyciłem go za rękaw, zamsz był miękki, cieniutki, najlepszego gatunku.
— Gdzie jest Lulek?!
— Naprawdę nie wiesz? — Kreczet uwolnił rękaw, przesunął dłońmi po włosach. — Była duża draka trzy tygodnie temu. W „Expressie” pisano na pierwszych stronach.
— Trzy tygodnie temu jeszcze kiblowałem — mruknąłem po pauzie.
Kreczet wyciągnął nogi. Zdjął marynarkę i troskliwie ułożył ją na oparciu ławki. Wyglądało, że ma zamiar solidnie odpocząć i korzystając ze słońca przyrumienić bladą, ascetycznie szczupłą twarz.
— Cztery razy byłeś w pośredniaku — powiedział sennie. — Prowadzisz wóz?
— Prawko pierwszej kategorii. — Uśmiechnąłem się. — W złych czasach byłem kierowcą autobusu. A bo co, panie Kreczet?
Nie spieszył się z wyjaśnieniem. Zamknął oczy i cmokał wargami, jakby ssał promienie słoneczne.
— A bo co, panie Kreczet? — powtórzyłem z irytacją. — Nie lubię gadać na darmo. Gorąco mi tutaj. Spieszę się.
— Dokąd? — Nawet nie otworzył oczu.
— Mam taką jedną, czeka na mnie. Chce pan czegoś?
— Nie tak nerwowo, Tom. Najpierw chcę wiedzieć, skąd pochodzisz, bo tutejszy przecież nie jesteś.
Wstałem z ławki. Kreczet na ułamek chwili uchylił lewą powiekę.
— Skąd jestem, tam nie wrócę — powiedziałem. — Pan już wie, dlaczego przestałem chodzić do kościoła. Uszanowanko, panie Kreczet.
— Siadaj.
Nie usłuchałem. Stanąłem w rozkroku i popatrzyłem z góry na Kreczeta. Musiał mieć jednak około pięćdziesiątki. Lisia twarz. Lisia czy wilcza? W każdym razie miał w twarzy coś zwierzęcego, jakąś drapieżną przebiegłość. Przedtem tego nie zauważyłem.
— Siadaj, mówię. Wiedziałeś, że Lulek zaglądał do pośredniaka? — I nie czekając na odpowiedź: — Możesz zarobić u mnie. Potrzebuję człowieka z głową i prawem jazdy.
— Ile? spytałem.
— Warunki do uzgodnienia. — Uśmiechnął się leniwie. — Będziesz zadowolony, Tom.
Usiadłem obok niego na ławce. Zapaliłem sporta, tym razem nie pośpieszył się z ogniem.
— Jeden warunek z góry — powiedziałem. — Nie chcę znowu kiblować. Niech pan to weźmie pod uwagę, panie Kreczet.
— W porządku. — Skinął głową nie otwierając oczu. — Interes czysty jak dziewczynka w porządnym burdelu. Przyjdź jutro do „Giocondy”. O drugiej. Wiesz, gdzie to jest?
— Znajdę.
— Róg Świerczewskiego i Topolowej. O drugiej punktualnie.
Wyciągnął do mnie rękę. Ująłem ją i przytrzymałem.
— Jeszcze drobiazg, szefie. Muszę mieć na tramwaj, żeby dojechać jutro do tej „Giocondy”.
Kreczet uśmiechnął się, wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni i z portfela banknot stuzłotowy. Wręczył mi go.
—Przepraszam — skłoniłem się. — Zupełnie zapomniałem, że nie jeżdżę tramwajami. Tylko taksówki.
—Więcej nie dostaniesz — rzucił oschle. — Nie jestem z opieki społecznej. Jutro o drugiej w „Giocondzie”.
Westchnąłem. Skłoniłem się raz jeszcze i ruszyłem wolno aleją w stronę śródmieścia. Było mi gorąco w welwetowej kurtce, zdjąłem ją i przerzuciłem przez ramię. Zerknąłem za siebie. Kreczet dalej siedział na ławce, delektując się słoneczną kąpielą. Ciekawe, czy ma rzeczywiście kontakt z Lulkiem. Jeżeli tak, Lulek powinien dać mi niezłą rekomendację...
Marta wbiła się w róg otomany, z kuglarską szybkością operując parą drutów. Pół swetra było już gotowe. Ściągnęła wzór z francuskiego żurnala, miała talent do kopiowania, sweterek będzie szałowy.
— Masz coś do jedzenia? — spytałem.
Zdjęła okulary i położyła je na różowej plecionce. Gdy zeskoczyła z otomany, szlafrok rozchylił się. Gdyby była amerykańską aktorką, ubezpieczyłaby swoje nogi na ładną sumkę, powiedzmy, sto tysięcy dolarów. Miały tę wartość. Zgrabne łydki spotyka się dosyć często, ale wówczas uda są albo za tłuste, albo zbyt umięśnione. Nogi Marty były skomponowane klasycznie. Posągowo Uda, łydki, kolana — jak na reklamie pończoch. Piersi też miała reklamowe, strome i twarde, na takich byle płócienny stanik wygląda jak arcydzieło gorseciarskie. Aż dziw, że nie jest modelką.
Żaden dziw. Jak można być modelką ze szramą od podbródka do kości policzkowej? Gruba czerwona krecha, której nie osłoni żaden krem czy puder. Modelka musi się obracać, nie wystarczy sam śliczny lewy profil. Gdyby w dzieciństwie, kiedy rozcięła sobie twarz butelką, trafiła w ręce dobrego chirurga, blizny zapewne nie byłoby znać. Chirurgia radzi sobie z takimi rzeczami, ale nie po piętnastu latach. Dla rodziców Marty nie miało to wówczas znaczenia, grunt, że się goiło. A urzędniczce pocztowej szrama nie przeszkadza. Za tysiąc dwieście złotych miesięcznie można mieć bliznę.
— Ogórkowa. Zjesz?
Postawiła przede mną głęboki talerz napełniony zupą aż po krawędzie. Zabrałem się do jedzenia. Byłem paskudnie głodny. Patrzyła na mój pośpiech łapczywy i uśmiechała się leciuteńko, ze współczuciem.
— Nic się nie martw — mruknąłem, przełykając ostatnią łyżkę. — Już jest w porządku.
— Spotkałeś tego kolegę?
— Nie. Kogo innego. Ale od jutra będę zarabiał.
Odeszła do kuchni. Po chwili wróciła, niosąc wielką porcję makaronu z mięsem. Makaron był podsmażony, chrupiący.
— Wiedziałam, że przyjdziesz. I że będziesz głodny. Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?
Nie mogłem odpowiedzieć, bo miałem pełne usta. Uśmiechnąłem się przepraszająco. Marta skuliła się na otomonie, włożyła okulary i zaczęła śmigać drutami. Wyglądała na czternastolatkę.
— Jaką pracę dostałeś? — spytała, kiedy skończyłem jeść.
— Myślę, że niezłą — odparłem. — U jednego faceta.
— Znowu?...
Przysiadłem się do niej na otomanę. Objąłem. Rzuciła druty i wsparła mi głowę na kolanach. Okulary wcale jej nie szpeciły, przeciwnie.
— Tym razem będę ostrożniejszy — powiedziałem. — Nie dam się wrobić.
Zgasiłem światło. Ciało Marty było chłodne, o wiele chłodniejsze niż moje. Miałem w sobie jeszcze żar upalnego dnia, wilgotną spiekotę, Marta uwolniła mnie od tego. Wsłuchiwałem się w jej oddech, równy najpierw, potem coraz szybszy. Potem przestałem słuchać. Potem Marta zapaliła światło i podała mi papierosy.
— Nie chcę — powiedziała. — Nie mogą cię znowu zamknąć. Musisz być ze mną.
— Nie zamkną — mruknąłem sennie.
— Jak długo siedziałeś. Tom?
— Już ci mówiłem. Trzy lata.
— Dlaczego nie chcesz powiedzieć, co zrobiłeś?
Nawinąłem na palec jasne pasmo jej włosów. Kiedy wyjąłem palec, uformowały się w pukiel. Z takimi włosami nie trzeba sobie robić trwałej.
— Nieważne, co zrobiłem.
— Ale teraz bądź ostrożny, błagam cię, Tom. Musisz kombinować?
— Takie życie — powiedziałem. — Za uczciwość kiepsko płacą.
— Niby tak — zgodziła się. — Tylko uważaj. Na pewno wtedy ktoś cię wrobił. Żeby to się nie powtórzyło...
— Będę ostrożny — zapewniłem; znów zacząłem się bawić jej włosami, które lnianym potokiem obsypały poduszkę, sięgając prawie do podłogi. — Nie przeszkadza ci to? — spytałem nagle.
— Co? — nie zrozumiała.
— Że kombinuję. Wiesz.
Pogłaskała mnie po policzku opuszkami palców. Widziałem, jak się uśmiecha.
— Chcesz sprawdzić, czy jestem frajerka? Możesz na mnie liczyć, Tom, w razie czego. Boję się tylko, żebyś nie wpadł.
— Twój narzeczony też był lewy?
Milczała. Odsunęła się ode mnie, może dlatego, że byłem gorący i zgrzany, temperatura w pokoju dochodziła pewnie do trzydziestu stopni, wieczór był duszny tak samo jak dzień. Wiedziałem już, że miała narzeczonego, chodzili ze sobą parę lat, opowiadała mi o tym. Nie powiedziała tylko, dlaczego ze sobą zerwali.
— Był. Siedzi. Ale się krył przede mną, nic nie wiedziałam. Dureń.
Roześmiałem się. Nie rozumiała mojego śmiechu, popatrzyła zdziwiona.
— A ty sama? — zapytałem. — Przyznaj się, też chyba trochę kombinujesz.
— Co można wykombinować na poczcie?
Fakt. Taka, co stempluje znaczki, niewiele potrafi skombinować.
— Ale gdybyś miała okazję...
— Nie mam.
Usiadłem na otomanie, zapaliłem następnego papierosa. Potem uśmiechnąłem się ironicznie:
— Zasuwasz, mała. Rozumiem, dobrze ci ze mną, ale wołałabyś, żebym był uczciwy facet. Taki na dobrej posadzie, co to odkłada na samochód, kupuje meble na raty, dostaje kwartalną premię. Zgadłem?
Poruszyła głową, włosy zmieniły układ na poduszce.
— Takich też zamykają — powiedziała. — Przychodzi kontrola z NIK-u i cześć. Już lepiej kombinować prywatne niż państwowe.
— Nie zrozumiałaś mnie — rzuciłem z irytacją. — Ja mówię o facecie naprawdę uczciwym. Takim, co nie kombinuje. O gościu z czystymi rękami i czystym sumieniem, który nie musi się bać NIK-u ani glin, ani w ogóle nikogo. Czy to nie piękne, mała?
— Piękne — zgodziła się po pauzie. — Ja jestem taka piękna. Zarabiam tysiąc dwieście na miesiąc i jakbym mocno oszczędzała, mogę raz na rok kupić sobie kieckę.
— Nie masz fachu. Gdybyś umiała robić coś konkretnego, zarabiałabyś więcej. Wiesz, ile zarabia kosmetyczka? Albo masażystka?
Marta uniosła się na łokciach i popatrzyła na mnie z jakimś bezradnym zdziwieniem. Roześmiałem się głośno, dym sporta wdarł się do płuc, wstrząsnął mną atak kaszlu. Śmiech i kaszel.
Marta westchnęła. Podniosła się z otomany i wyjęła ze schowka pościel.
— Robisz mnie w konia — powiedziała. — Jeszcze zobaczysz, jaka jestem. Możesz na mnie liczyć, przekonasz się kiedyś. Żebyś tylko nie wpadł. Wychodzisz?
W jej oczach zobaczyłem przestrach.
— Zaraz wracam — uspokoiłem ją. — Muszę zatelefonować do tego faceta. Będę z powrotem za parę minut.
Wyszedłem. Było parno. W powietrzu wisiał kurz i odór spalin. Znalazłem w kieszeni pięćdziesięciogroszówkę i wszedłem do budki telefonicznej. Automat na szczęście nie był zepsuty.
„Gioconda”. Obszerne wnętrze przypominające kształtem i formą beczkę, olbrzymią przewróconą kadź: okrągła podłoga, ściany z wygiętych ku górze desek, pospinanych żelaznymi obręczami. Kontuar-beczka, stoliki-antałki. Na wprost wejścia, podświetlona jarzeniówkami, reprodukcja Mony Lizy. Jak ołtarz, brak tylko kwiatów i świec.
Kreczeta jeszcze nie było. Nie było również drugiej, zbliżała się dopiero... za cztery minuty. Kazałem sobie podać kawę i pięćdziesiątkę ormiańskiego koniaku „Dwin”, wcale nie gorszego od najlepszych francuskich. Ktoś mi opowiadał: ormiański plantator winogron, jeszcze za carskich czasów, chciał kupić od ojców miasta Cognac tajemnicę produkcji ich sławnego napoju. Odmówili. Wówczas cwaniak ormiański posłał do Francji swego syna, który najął się do wytwórni koniaku jako zwykły robotnik. I wywąchał najpilniej strzeżone tajemnice. Tata machnął koniaczek, który zdobył kopę medali na festiwalu alkoholowym, kosząc Francuzów jak pod Borodino.
— Jak się masz Tom. Widzę, że jesteś punktualny. Na początek bardzo dobrze.
Tym razem Kreczet miał na sobie piaskowy garnitur z połyskiem, białą koszulę i modny ciemnobrunatny krawat w ukośne żółte pasy. Wyglądał jak starzejący się amant z hollywodzkiego filmu dozwolonego od osiemnastu lat.
— Przepraszam — powiedziałem. — Mój krawiec się spóźnia, ale przy następnym spotkaniu nie usiądzie pan z obdartusem.
Mrugnął do mnie. Ruchem głowy przywołał kelnerkę, szerokobiodrą krasawicę o siwobłękitnych włosach; musiała go dobrze znać, bo wymielili znaczące przyjazne uśmiechy.
— Pan prezes jak zwykle? — i nie czekając na odpowiedź pomknęła do baru, bufetowy łączył już gin z sokiem pomarańczowym, wrzucił kostkę lodu, przyniosła na tacy, postawiła przed Kreczetem oszronioną szklankę, znów wymienili takie same uśmiechy, życzliwe, z subtelną poufałością.
— Świetna dziewczyna — powiedział półgłosem Kreczet. — Nawet w Paryżu zrobiłaby karierę. Niech pan ją sobie zapamięta.
Pan? Widać, jeszcze się do mnie nie przyzwyczaił. Albo coś nie gra. Zobaczymy.
— Zapamiętam — odparłem — może pan być o to spokojny. Tylko czy mam szanse?
— Masz — mruknął Kreczet, znowu przechodząc na ty. — Ona lubi dwumetrowców z szerokimi barami, kiedyś miałem jej to za złe. Ale minęło, teraz zwyczajnie się lubimy. Nie jestem stały w uczuciach.
Powiedział to jednak z goryczą. Zapewne finał ich zażyłości nie budził w nim wspomnień miłych. Tacy jak Kreczet — pomyślałem — ze zwarcia lubią wychodzić z ciosem, nawet na sparringu. A dziewczyna może być interesująca.
— Ja także — uśmiechnąłem się. — Nie trawię monotonii. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zaproszę ją kiedyś na spacer.
— Nazywa się Jola. Już czwarty raz zerka na ciebie. Ale nie przyszliśmy tu na dziewczynki, Tom. — Kreczet pochylił się nad stolikiem, odpił łyk ginu. — Masz pozdrowienia od Lulka.
— Wyszedł?!
— Nie wrzeszcz, kochasiu, ja mam dobry słuch. Lulek cię chwali, to nam wystarcza, możemy pogadać o interesach.
— Gryps z aresztu śledczego... Jesteście tu mocni.
Kreczet nie zareagował na komplement. Rozpieczętował paczkę carmenów, zapalił sam, zaciągnął się, przesunął paczkę w moją stronę.
— Prawo jazdy masz w porządku?
— Już mnie pan o to pytał. Dbam o porządek w swoich papierach.
— Dostaniesz moskwicza. Będziesz jeździł po kraju i oferował sklepom galanteryjnym paski do zegarków. Bardzo ładne paski z zagranicznego surowca.
Przywołałem kelnerkę, podeszła kołysząc biodrami, uśmiechnięta promiennie.
— Czy nie sprawię pani kłopotu, jeśli poproszę o jeszcze jeden kieliszek koniaku? — Przechyliłem głowę, spojrzałem jej w oczy. — Fascynująca uroda. Ma pani w sobie coś urzekającego, panno Jolu.
— Już pan zna moje imię — uśmiechnęła się, pogroziła Kreczetowi palcem. — Zaraz przyniosę koniak.
— Ostro startujesz — powiedział Kreczet, siląc się na żartobliwy ton. — Ale do rzeczy. Chcę, żebyś jutro wyruszył w drogę.
— Rozumiem. — Rozgniotłem w popielniczce niedopałek carmena. — I bardzo żałuję, panie Kreczet. Nie czuję w sobie powołania do komiwojażęrstwa. Muszę z żalem odrzucić pańską ofertę i podziękować za życzliwość.
Uniosłem się na krześle, ale nie zdążyłem wstać. Kreczet przytrzymał mnie za łokieć.
— Nie bądź głupi — mruknął. — Paski są dla picu. Żebyś mógł je pokazać, kiedy cię spytają o cel podróży. W bagażniku jest schowek na prawdziwy towar... — urwał, panna Jola postawiła przede mną koniak, zachybotała biodrami, obrzuciła obiecująco powłóczystym spojrzeniem.
— Jaki towar? — spytałem, gdy odpłynęła do kontuaru.
— Nie twoja rzecz, Tom.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.