Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 102
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest tania.
KUPUJ LEGALNIE.
NIE KOPIUJ!
Agnieszka Pisula
Mam dziecko
W NIEBIE
PORONIENIE
Jak przyjąć i uwolnić ból
po stracie dziecka
Nihil obstat: L.dz. 2016/08/NO/P
Za pozwoleniem
Przełożonego Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej
Towarzystwa Jezusowego – o. Tomasza Ortmanna SJ
Warszawa, 8 sierpnia 2016 r.
Książka nie zawiera błędów teologicznych
Redakcja
Anna Lasoń-Zygadlewicz
Joanna Sztaudynger
Grafika i skład
Bogumiła Dziedzic
© by Mocni w Duchu
Łódź 2016
ISBN 978-83-65469-13-7
Mocni w Duchu – Centrum
90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60
tel. 42 288 11 53
mocni.centrum@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl
Zamówienia
tel. 42 288 11 57, 797 907 257
mocni.wydawnictwo@jezuici.pl
www.odnowa.jezuici.pl/sklep
Wydanie pierwsze
Zamiast wstępu
LIST POŻEGNALNY
Nie jest łatwo rozstać się z własnym dzieckiem. Niestety są w naszym życiu sytuacje, nad którymi nie mamy kontroli. Jedyne, co możemy zrobić, to przyjąć je i wierzyć głęboko, że jest w tym Boży zamysł.
Wczoraj moja przyjaciółka napisała mi, że ma nadzieję, iż wkrótce spotkamy się na kawie, tak jak dawniej. Odpisałam, że już nigdy nie będzie jak dawniej, bo ja już nie jestem taka jak dawniej.
Dzięki Karolinie zyskałam tak wiele, że nie byłoby możliwe cofnięcie się do tego, co miało miejsce wcześniej. Chociaż była z nami tak krótko, to jednak udało jej się wnieść w moje życie więcej, niż byłam w stanie doświadczyć dotychczas, przez wszystkie poprzednie lata.
Dopiero teraz wiem, czym jest zaufanie do siebie, do innych, a przede wszystkim – do Pana Boga.
To dzięki Karolinie doświadczałam w ostatnich tygodniach zaufania do lekarzy, do Tomka, do przyjaciół, do Pana Boga.
To dzięki niej w ostatnich tygodniach były mi szczególnie bliskie emocje towarzyszące Chrystusowi w Ogrójcu, podobnie jak odczucia Matki Bożej stojącej pod krzyżem.
To dzięki Karolinie wiem, jak niezwykłego mam męża i jak cudowne dary Ducha Świętego posiada nasz syn.
To dzięki Karolinie potrafię jeszcze bardziej docenić wagę macierzyństwa i rodziny.
A wreszcie, to dzięki niej wiem, jak wiele jesteśmy w stanie znieść, gdy zaufamy Panu Bogu.
Karolinko, bardzo Ci za to dziękuję.
MAMA
Sielska codzienność
Wiodłam zwyczajne, szczęśliwe, w miarę spokojne życie kobiety, żony, a wreszcie – długo wyczekiwanej – matki. Początek kolejnego roku zachęcał do podejmowania nowych postanowień i motywował do działania. Harmonogram kolejnych dni podporządkowany był rytmowi życia prawie dwuletniego synka. Ot, sielska codzienność, której starałam się podołać, na miarę swoich możliwości i ambicji, łącząc życie domowe z wychowywaniem dziecka, nauką i pracą zawodową. Był początek roku 2011. Czułam, że mogę niemal wszystko, bo jestem kochana, spełniona, szczęśliwa…
Nie byłam jednak pozbawiona szeregu dylematów. Dotyczyły one przede wszystkim życia zawodowego: powrotu do pracy, a może bardziej jeszcze problemów związanych z wyłączeniem się z aktywności zawodowej. Nieprzespane noce, zmiana ciała po ciąży oraz niejednokrotnie odczuwana monotonia dnia – uwypuklały moje rozterki. Podsycane dodatkowo przez otoczenie, media, a czasami również przez najbliższych.
Na początku nowego roku te wewnętrzne rozdarcia wydawały się nie mieć zbyt wielkiego znaczenia. Były jak sinusoida – pojawiały się i znikały. Jako katoliczka, mogłabym je zaliczyć do okresów strapienia i pocieszenia duchowego. A może nie przywiązywałam do nich większej wagitakże dlatego, że po latach poszukiwań, będąc już żoną i mamą, zrozumiałam, że pasją mojego życia są ludzie, zwłaszcza człowiek potrzebujący pomocy i wsparcia? Odkrycie i zaakceptowanie tego faktu sprawiło, że zrozumiałam sens swojego zawodu, sens bycia w domu z dzieckiem do trzeciego roku jego życia, a także sens pracy z kobietami zamężnymi i niezamężnymi, które poszukują siebie i potrzebują wsparcia innych kobiet.
Jestem psychologiem. Kobietą po trzydziestce. Ale przede wszystkim jestem i już na zawsze pozostanę żoną i matką. I może najłatwiej byłoby, mówiąc o moim tu i teraz, sparafrazować słowa piosenki Natalii Niemen:
Jestem mamą, to moja kariera,
Jestem mamą, na zawsze od teraz.
Jestem mamą, to premia, to awans,
Jestem mamą...
Jednocześnie, mówiąc o moim tu i teraz, dźwięczy mi w tyle głowy myśl, że miło byłoby po latach usłyszeć od własnych dzieci:
Jesteś mamą, to Twoja kariera,
Jesteś mamą, na zawsze od teraz.
Jesteś mamą, zrobiłaś to dla nas,
Jesteś mamą...
Jak będzie? Zobaczymy.
Od dawna wierzyłam, że mam jakąś szczególną łatwość rozpoznawania emocji i szczerości innych osób, że jest to swego rodzaju talent. Wierzyłam, że dzięki swojemu wykształceniu lepiej niż inni potrafię zrozumieć psychikę i stan ducha innych. Że moja wrodzona czy też wypracowana empatia bardzo mi w tym pomaga. Że dzięki tym zdolnościom, wiedzy psychologicznej i moim kompetencjom – jestem w stanie lepiej niż inni zrozumieć emocje towarzyszące ludziom, także tym kobietom i małżeństwom, które doświadczały straty kogoś bliskiego. Przypominam siebie szereg spotkań z takimi osobami. Przypominam sobie też straty bliskich mi osób. Wydawało mi się wówczas, że pomagam zarówno znajomym, jak i sobie w doświadczanym bólu. Przypominam sobie moje ówczesne słowa, gesty, reakcje. Moje nieudolne, ale bardzo szczere próby pocieszania. Byłam gotowa w najmniejszym szczególe zastosować niemal każdą ze znanych mi teorii psychologicznych, aby pomóc. Co ważne, wierzyłam w swoje umiejętności, w silną osobowość, w mój profesjonalizm. Wierzyłam, bardzo szczerze, choć czasem naiwnie, chciałam pomagać, ale nie zauważałam w tym zadufania i pychy.
Kiedy w mojej pracy spotykałam kobiety, które doświadczały straty kogoś bliskiego, w tym także dziecka, starałam się wykorzystywać wszystkie moje umiejętności, całą emocjonalność i całe moje serce, aby je wesprzeć. Starałam się, współodczuwałam tak, jak się nauczyłam, tak jak umiałam.
Wśród napotkanych sytuacji strat, które przychodzą mi na myśl, chyba tylko dwie dotyczyły straty dziecka, narodzonego dziecka. Nie przypominam sobie, żeby równie silnie poruszały mnie informacje o poronieniach. Wiele koleżanek i znajomych roniło, nawet po kilka razy. Jako psycholog, starałam się wczuć w ich role, ale nie budziło to we mnie mocnych emocji. Podchodziłam do tych przypadków raczej z dystansem, rozumowo, zgodnie z powszechnie panującym myśleniem na ten temat. Większość bliższych lub dalszych znajomych traktowała poronienie jako zjawisko bardzo prawdopodobne przy próbach starania się o dziecko. Również lekarze nie zakładali pacjentkom karty ciąży przed dziesiątym tygodniem, właśnie ze względu na możliwe poronienie.
Tym bardziej wierzyłam opinii publicznej, która przekonuje, że w dzisiejszych czasach poronienie jest czymś standardowym, zwłaszcza do dwunastego tygodnia ciąży (inne źródła mówiły o czternastym lub szesnastym tygodniu). Najczęściej nie używało się też w takich przypadkach słowa „dziecko”, a już na pewno mówiąc „poronienie”, nie myślało się o „dziecku”, ale raczej o swego rodzaju „normalnym zjawisku”. Dlatego też dziwił mnie czasami brak odwagi kobiet do mówienia o poronieniu, ich zamknięta lub wycofana postawa, brak siły, by stawić czoła rzeczywistości, podźwignąć się po tym doświadczeniu. „Przecież to coś normalnego, powszechnego”, myślałam. „Nawet psychologia i psychoterapia nie uznają poronienia za sytuację traumatyczną”, utwierdzałam się w swoim myśleniu za sprawą moich profesorów, wykładowców.
Nie dziwiło mnie szczególnie, a może raczej nie wywoływało we mnie głębszej refleksji, gdy widziałam, jak znajome małżeństwa po doświadczeniu poronienia szybko przechodziły nad tym do porządku dziennego, a kobiety – czasami już po kilku dniach zwolnienia – wracały do pracy. Myślałam raczej: „Ale silni ludzie. Jednak poronienia to faktycznie nic takiego w dzisiejszych czasach”. Owszem, widziałam czasami wycofanie kobiet bądź ich zamknięcie, ale również niejednokrotnie spotykałam się z podejściem „jak gdyby nic się nie stało”. Przypominam sobie kilka kobiet, które roniły po kilka razy i ich – w moim odczuciu „normalne” – zachowanie oraz stosunkowo szybkie przechodzenie do codziennej rutyny. Z tego względu nie dziwiło mnie, kiedy zdarzało mi się rozmawiać ze znajomymi o poronieniach pomiędzy kolejnymi tematami. Czasami na spotkaniach towarzyskich można było się dowiedzieć, że ktoś na przykład kupił samochód, poronił i był na wakacjach. Takie postawy i myślenie na ten temat sprawiały, że nie poddawałam tego głębszej refleksji. Z jednej strony myślałam, że owszem, jest to bardzo przykre doświadczenie, zwłaszcza jeżeli małżeństwo długo starało się o potomstwo. Ale z drugiej strony, włączało mi się każdorazowo stwierdzenie, że chyba nie może to być aż tak straszne, skoro tak łatwo z tym żyć. Często nawet nie starałam się analizować zachowania kobiet po poronieniu czy choć trochę je zrozumieć. Nie dociekałam, co dzieje się w ich sercach, w ich wnętrzu. Tym bardziej, jeśli kobieta sama nie otwierała się na wsparcie albo wręcz zamykała się w sobie. A nawet jeżeli już się otwierała, to, jak wspominałam, przez moją „chęć pomocy” – często byłam prawdopodobnie znacznie mniej pomocna, niż myślałam. Bez wątpienia zawdzięczam to moim własnym, ugruntowanym na przestrzeni lat przekonaniom na temat poronień. Skoro uważałam je za normę w dzisiejszych czasach, to moja postawa była podporządkowana właśnie takiemu myśleniu. Najczęściej więc w dobrym tonie było: nie poruszać tego tematu i zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Podporządkowanie stereotypowemu myśleniu sprawiło, że nawet nie byłam w stanie wyobrazić sobie wewnętrznego zmagania tych kobiet z cierpieniem. Nie mogłabym nawet pojąć, czym ono jest – czy wiąże się z bólem fizycznym, psychicznym czy duchowym, i „czym” jest nienarodzone dziecko.
Moje spojrzenie na zagadnienie poronień było mocno obarczone opowieściami dziadków na temat doświadczeń wojennych, ale także literaturą wojenną, obozową, którą pochłaniałam. Szczególnym zainteresowaniem ogarniałam przez wiele lat relacje kobiet z obozów koncentracyjnych, m.in. z Ravensbrück. Ich relacje, zachowanie, ich dalsze losy i siła, jaka w nich była pomimo tak trudnych doświadczeń – nakazywały mi wręcz „deprecjonowanie” tak nieproporcjonalnych doświadczeń, jakim były dla mnie poronienia. I kolejny raz przekonanie to umacniało się we mnie także za sprawą profesorów, wykładowców, którzy zajmowali się tematyką tzw. stresu pourazowego, traumatycznego (PTSD).
Nienarodzone dziecko? W moim otoczeniu, w towarzystwie raczej nie używało się tego określenia. Zwykle mówiło się po prostu o poronieniu, czyli… o „zjawisku”, a jedynie czasami o „stracie dziecka”. Jeżeli ktoś poronił, to zwykle oznaczało to, że starania o dziecko się nie powiodły i trzeba było podjąć je ponownie. Trochę jak przegrane zawody, niewygrany przetarg czy niespełnione marzenie. Owszem smutno, ale nic straconego, trzeba próbować dalej. Pamiętam jedno małżeństwo, które straciło dziecko w wyniku poronienia. Ola1 postrzegana była w towarzystwie jako kobieta niezwykle zdecydowana, niezależna i stawiająca na swoim. To, co zaplanowała, realizowała – także dzieci. Zawsze zdumiewała mnie jej motywacja i dobra passa. Tym razem jednak zobaczyłam kobietę odmienioną, wyciszoną, trochę wycofaną. Nie wiem, co działo się w jej wnętrzu, tym bardziej że uzewnętrznianie się nie było w jej stylu, a my nie byłyśmy na tyle blisko zaprzyjaźnione. Nie wiem też, jakie uczucia i myśli towarzyszyły temu małżeństwu w zaciszu ich mieszkania. Wiem tylko, że nie mieli możliwości odebrać zwłok dziecka ze szpitala, ale zamówili za nie Mszę świętą. Wiem też, że Ola była zdeterminowana, by starać się o kolejne dziecko, niemalże bezpośrednio po poronieniu. Bardzo szybko wróciła do pracy i do swojej codzienności. Nigdy więcej nie miałyśmy okazji porozmawiać na ten temat. Po kilku miesiącach zaszła w ciążę i urodziła zdrowe dziecko. Ten przypadek był w moim życiu pierwszym, który mnie mocno poruszył i wzbudził wewnętrzny sprzeciw wobec zachowania Oli. Pomimo budzącego się we mnie buntu, jej postawa ugruntowała we mnie przekonanie, że takie jest życie – poronienia to znak czasów i trzeba to zaakceptować.
Wraz z rówieśnikami wyrastaliśmy w pokoleniu wyżu demograficznego, wśród powszechnie obecnej konkurencji. Już w szkole średniej „zaliczanie” darmowych praktyk nie było niczym zaskakującym, podobnie jak praca czy staże w trakcie studiów. Dobrze widziane było czytanie „Gazety Wyborczej”, posiadanie liberalnych poglądów czy też bycie niezależnym singlem. Owszem, rozmawiało się o pracy, o zagadnieniach egzystencjalnych, ale nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek podczas rozmów na studiach czy w pracy wspomniano o nienarodzonych dzieciach. Być może wynikało to wyłącznie z tego, jakimi ludźmi się wtedy otaczałam. Pamiętam jednak burzliwą dyskusję na temat zalegalizowania aborcji. W gronie kilku trzydziestolatków byłam jedyną przeciwniczką tego pomysłu! Ogromnie zaskoczył mnie wówczas głos „za” jednej ze „świeżo upieczonych” mam. Jej dziecko miało wtedy kilka miesięcy. „Za” byli też młodzi ojcowie. Pamiętam, że równie dużym zaskoczeniem, choć przeciwnym do wspomnianego, byłodla mnie grono znajomych mojego męża, skrajnie różne od moich znajomych. W moim otoczeniu większość stanowili wyzwoleni single, u męża – szczęśliwi małżonkowie z dziećmi. Dwa różne światy! I dwa różne spojrzenia na życie. Czasami właśnie w gronie przyjaciół męża słyszałam o poronieniach, rodziło to smutek i współczucie, czasami zaskoczenie zachowaniem lekarzy czy doświadczeniami małżonków. Jednak moi znajomi i ich poglądy zagłuszały we mnie ten temat i głębsze odczucia z nim związane. Niewykluczone jednak, że mówiono też o „nienarodzonych” dzieciach – nie wiem, nie pamiętam, a może byłam na to mentalnie zamknięta, głucha? Co innego dziecko, które zmarło po porodzie. Ono było czymś realnym, namacalnym, rodziło smutek, współczucie, ból. Ale poronienie? Ono wyzwalało we mnie wyłącznie chwilowe poruszenie.
Bezrefleksyjnie ufałam jednostronnemu podejściu naukowemu i opinii publicznej. A właściwie wciąż zastanawiam się, czy na pewno potrafiłam ufać. Ufałam, tak jak potrafiłam… sobie, bliskim, obcym. Ufałam tak, jak umiałam, czasem naiwnie, jak dziecko, a czasem wybiórczo, naukowo, analitycznie. Moje doświadczenie na przestrzeni lat, w rodzinie, szkole, pracy, w środowisku globalnej konkurencji, miało w tym swój ogromny udział. O zaufaniu, zwykle tym „ograniczonym”, w towarzystwie rozmawiało się całkiem sporo. Stosunkowo często pojawiały się komentarze na temat utraconego zaufania do znajomych z pracy, rodziców, chłopaka, do specjalistów. Rodził się z tych rozmów wniosek, że najlepiej liczyć na siebie, być niezależnym, silnym i mieć ograniczone zaufanie do innych. Taki pogląd był także zbieżny z hasłami kreowanymi przez większość mediów, głównie tych kobiecych:
Bądź niezależna!
Rób karierę!
Korzystaj z życia!
Małżeństwo ogranicza!
Nie ufaj facetom!
Szczęśliwa kobieta to aktywna kobieta!
Niezależność najważniejsza, także w związku!
Przyjemność przede wszystkim!