Miasto moje, a w nim... - Grzegorz Kapla - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Miasto moje, a w nim... ebook i audiobook

Grzegorz Kapla

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Wielkie miasto, i ludzie, którzy codziennie zmagają się z nowymi wyzwaniami jakie stawia przed nimi życie…

Ktoś szuka taksówki, żeby pojechać do pracy ale na Ursynowie, znajduje miłość, której trzeba powiedzieć „tak” zanim skończą się poranne korki. Ktoś inny nie ma kogo zapytać dlaczego sprawy między dziewczynami i chłopakami są takie trudne, bo tylko Sztuczna Inteligencja ma dla niego czas. Ktoś dźwiga na karku tajemnicę wojennej zbrodni w Ukrainie i może go to kosztować życie. Ktoś przyjeżdża z Niemiec z myślą, żeby nakręci tu może film i odkrywa, że to nowoczesne, dynamiczne miasto nie potrafi się uporać z pamięcią o wojennych szpitalach. Aktor celebryta oczekuje na dzień, w którym matka zostawi mu wreszcie majątek i spokój, ale stara wiedźma ma dla niego jeszcze jedną tajemnicę. Ktoś wraca do miasta tysiąc mil, żeby dziewczyna, którą kiedyś kochał mogła go okłamać jeszcze raz. Młodzi aktywiści blokują most, żeby powiedzieć stop tym, którzy nie szanują planety ale nie potrafią przewidzieć skutków swoich działań.

 

A to wielkie miasto, w którym na pozór każdy jest tylko anonimową twarzą w obcym tłumie plącze wszystkim ich linie życia tak, żeby znaleźli wreszcie odpowiedź na pytanie: kim jestem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Trantitelka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam! Piękna
00



Re­dak­cjaBe­ata Goł­kow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Grze­gorz Ka­pla, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Zre­ali­zo­wano w ra­mach sty­pen­dium Mi­ni­stra Kul­tury i Dzie­dzic­twa
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-29-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1. Oleh

Może nie od razu ją po­zna­łem, ale kiedy zsu­nęła oku­lary na czoło, by­łem pe­wien.

Śniła mi się wtedy każ­dej nocy. W oko­pach, w le­sie, w do­mach roz­pie­przo­nych przez po­ci­ski śred­niego za­sięgu, kiedy lał deszcz, kiedy słońce pa­liło nas jak na pu­styni i nie mie­li­śmy nic do pi­cia. Wtedy umia­łem za­snąć za­wsze i wszę­dzie. W ci­szy, pod ostrza­łem, w bło­cie, na go­łej ziemi, w bar­łogu, który w po­przed­nim ży­ciu był łóż­kiem w ja­kimś spa­lo­nym domu. Pa­mię­tam, wi­siał nad nim opra­wiony w ramkę egip­ski ry­su­nek na pa­pi­ru­sie. Tuż obok miej­sca, w któ­rym koń­czyła się ściana. Dach ze­rwało, a egip­scy bo­go­wie oca­leli.

Spa­łem wtedy wszę­dzie. A kiedy spa­łem – przy­cho­dziła. Roz­ma­wia­łem o tym z chło­pa­kami. Mó­wili, że ona to chyba jest moim anio­łem stró­żem. Wie­dzia­łem, że się mylą, anioł stróż nie byłby prze­cież na go­lasa, ale im tego nie opo­wia­da­łem. Wo­la­łem, żeby się ze mnie nie śmieli.

Naj­gor­sze, co może być w oko­pach, to jak się z cie­bie śmieją.

Już le­piej do­stać odłam­kiem. Je­śli masz obe­rwać, to naj­le­piej w dupę. Du­pie nic nie za­szko­dzi, nie ma tam żad­nych or­ga­nów we­wnętrz­nych, nie ma we­wnętrz­nego krwa­wie­nia, ale je­steś ranny i biorą cię na tyły, do szpi­tala, a po­tem je­dziesz do domu. W domu je­steś bo­ha­te­rem. Nie ucie­kłeś. Po pro­stu – przy­szedł twój czas. W dupę każdy chciałby do­stać, ale ja do­sta­łem w ko­lano. Do­stać w ko­lano to le­piej niż w głowę, bo bę­dziesz żył. Ale go­rzej niż w dupę. Je­śli masz szczę­ście, nic nie utną i je­dziesz do domu, ale nie bę­dziesz już nor­mal­nie cho­dził. Ale nie jest źle, ko­lano to i tak dużo le­piej, niż jak­byś miał bez­władną rękę.

Bu­dzi­łem się rano, a oni py­tali, czy mi się znowu śniła.

– Śniła się – mó­wi­łem.

– A ga­dała coś?

– Nic.

– To prze­ży­jesz. Jakby mó­wiła, to znak, że­byś uwa­żał.

Byli prze­ko­nani, że to anioł stróż. I że nie mówi, bo nie ma nic do po­wie­dze­nia. Ale jakby trzeba było, to po­wie­dzia­łaby: „Star­szy sze­re­gowy Bo­ro­diuk, go­tuj się”.

Ja nie wie­rzy­łem w anioły, nie mia­łem po­ję­cia, kim ona jest, przy­wy­kłem, że ni­gdy nic nie mó­wiła. A te­raz kiedy ją po­zna­łem, zro­zu­mia­łem wresz­cie – była z in­nego mia­sta. A ja wtedy jesz­cze nie ro­zu­mia­łem po pol­sku, to co mi miała mó­wić? Wie­dzia­łem, że jest ta­kie mia­sto jak War­szawa, bo w szkole mia­łem cztery plus z geo­gra­fii, ale nie mia­łem po­ję­cia, że kie­dyś to mia­sto bę­dzie moje, że się go będę mu­siał na­uczyć ulica po ulicy, żeby apli­ka­cja po­ka­zy­wała mi w prawo, w lewo, pro­sto po pol­sku, a nie po na­szemu.

Otwo­rzyła drzwi.

– Czy to pan Olek? – za­py­tała.

– Tak, pro­szę bar­dzo. – W pierw­szej chwili jesz­cze jej nie po­zna­łem. Wsia­dła z roz­świe­tlo­nej słoń­cem ulicy, więc wi­dzia­łem tylko, że jest w ciem­nym roz­pię­tym płasz­czu i w su­kience. Cho­ciaż te­raz to ko­biety rzadko no­szą su­kienki.

A po­tem po­pa­trzy­łem na nią w lu­sterku, jak pod­nosi oku­lary. Mu­siała to ja­koś wy­czuć, bo pod­nio­sła na mnie oczy i wtedy po oczach, w tym lu­sterku, ją roz­po­zna­łem.

Czło­wieka za­wsze po­znasz po tym, co ma w oczach.

Spo­ci­łem się mo­men­tal­nie. Tak re­aguję na stres. Jed­nym drżą ręce, in­nym pod­nosi się ci­śnie­nie, ktoś musi na­gle za­cząć gwiz­dać albo się mo­dlić, wszystko wi­dzia­łem, na woj­nie ni­czego nie ukry­jesz. Mnie się pocą ręce. To nie jest do­bre dla żoł­nie­rza, ktoś mą­dry to już mu­siał od­kryć przede mną, dla­tego mie­li­śmy te spe­cjalne, tak­tyczne rę­ka­wiczki, żeby nie śli­zgały się palce.

– Dla­czego nie je­dziemy, pa­nie Olku? – za­py­tała, a ja spo­ci­łem się jesz­cze bar­dziej, kiedy po­wie­działa do mnie znowu po imie­niu i to od razu Olku, a nie Oleh, jak po­wie­działby do mnie każdy inny czło­wiek poza moją bab­cią, bo bab­cia za­wsze mó­wiła Olek. Z tym pol­skim śmiesz­nym, mięk­kim k.

– Prze­pra­szam. Już je­dziemy.

Ru­szy­łem ja­koś nie­zgrab­nie, jak nie ja, usły­sze­li­śmy, że ktoś na nas trąbi, lu­dzie w tym mie­ście lu­bią się spie­szyć, jakby my­śleli, że im szyb­ciej je­dziesz, tym le­piej ży­jesz, na­wet w win­dzie wci­skają ten gu­zik do za­my­ka­nia drzwi i zdaje im się, że przez to oszczę­dzają czas, nie czy­tali chyba, że ten gu­zik ni­czego nie przy­spie­sza, że on tylko jest po to, żeby lu­dziom się zda­wało, że mają nad czymś kon­trolę.

– Nie szko­dzi – zo­ba­czy­łem w lu­sterku jej uśmiech – byle by­śmy już ni­g­dzie nie utknęli, mu­szę się spie­szyć.

Uśmiech­ną­łem się do niej, ona nie wie­działa dla­czego, ale ja wie­dzia­łem. Wie­dzia­łem wresz­cie, jaki ma głos.

Ru­szy­li­śmy i szybko zer­k­ną­łem na wy­świe­tlacz. Apli­ka­cja po­ka­zy­wała że na Ma­ry­nar­ską mam dwa­dzie­ścia cztery mi­nuty. Mu­sia­łem bez­wied­nie po­krę­cić głową, a ona mu­siała to za­uwa­żyć, bo za­py­tała, co się stało.

Od­par­łem, że nic, a ona jed­nak za­py­tała o to krę­ce­nie. Od razu wiesz, że to ktoś nie­zwy­kły, lu­dzie rzadko ga­dają te­raz w tak­sów­kach nie­py­tani. Nikt nie chce roz­ma­wiać z ob­cym. Ja za­wsze po­ga­dam, ale lu­dzie cza­sem wolą ni­czego nie za­uwa­żać, tylko się ga­pią w te­le­fony.

– Nie, nic, wszystko w po­rządku. – Nie mo­głem jej prze­cież po­wie­dzieć, że śniła mi się przez całą wojnę, za każ­dym ra­zem, kiedy za­sy­pia­łem. Zresztą po woj­nie też mi się śniła już nie­raz.

Nie mo­głem jej prze­cież po­wie­dzieć prawdy, nie można bez­kar­nie po­wie­dzieć, że się czło­wiek za­ko­chał w kimś, kogo zna tylko ze snu.

To cał­kiem bez sensu, głu­pie i bez na­dziei.

Tak samo bez na­dziei, jakby ktoś, kogo ko­chasz, wy­cho­dził za mąż za in­nego go­ścia, a ty byś się upie­rał i cze­kał, jak w tej książce o mi­ło­ści w cza­sach za­razy, czy­ta­łem coś ta­kiego na stu­diach, każdy mu­siał to czy­tać i nikt nie uwie­rzył, żeby można było albo żeby warto było cze­kać po samą sta­rość. Po usraną śmierć, jak mówi się w tym mie­ście.

Nie prze­je­cha­li­śmy za da­leko, bo za­raz znów były świa­tła. Mil­cze­li­śmy te­raz, a ja my­śla­łem, że to nie jest jed­nak do­bry świat. Jak ma być do­bry, skoro ła­twiej za­bić in­nego czło­wieka, niż po­wie­dzieć ko­muś, że mu się śnił tak bar­dzo, że aż do mi­ło­ści.

Skrę­ci­li­śmy w Po­pie­łuszki. To taki ich miej­scowy święty. Na jego po­grze­bie lu­dzi było jak na Maj­da­nie, ale to było dawno temu i nie wiem, czy oni tu jesz­cze pa­mię­tają o ta­kich spra­wach. Ja wiem. Czy­tam.

– Mo­gli­śmy po­je­chać przez plac In­wa­li­dów – mówi ona.

– Pew­nie tak. – Po­czu­łem, że za­schło mi w gar­dle. – Ale mu­szę je­chać w za­sa­dzie tak, jak wska­zuje mi apli­ka­cja.

– No, pew­nie tak. – Cof­nęła się na tyl­nej ka­na­pie. – Ale przez In­wa­li­dów by­łoby szyb­ciej.

Mu­sia­łem zmru­żyć oczy, bo te­raz świe­ciło mi pro­sto w oczy, a ja nie lu­bię na­kła­dać oku­la­rów. Nie wiem, czy w ogóle jesz­cze lu­bię słońce. Przed wojną lu­bi­łem, ni­gdy nie mia­łem pę­che­rzy jak inne chło­paki la­tem, kiedy la­ta­li­śmy bez ko­szu­lek, śli­scy od potu jak małe ki­janki, trudno zła­pać ta­kiego chu­dzielca, kiedy ma mo­krą skórę. Ale te­raz nie lu­bię. W słońcu ru­ski snaj­per wi­dzi cię po tym, że rzu­casz cień. Wie, gdzie je­steś i tylko na cie­bie czeka. Le­piej w chmu­rach, w desz­czu. Wtedy mniej wi­dzi. A naj­le­piej we mgle.

Wy­świe­tlacz po­ka­zał mi, że jesz­cze tylko dwa­dzie­ścia dwie mi­nuty.

– Mam dwa­dzie­ścia dwie mi­nuty, żeby po­wie­dzieć prawdę. – Po­my­śla­łem. – Kurwa jego mać, co ja mam zro­bić? Jak mam jej to po­wie­dzieć? Mu­siał­bym jej po­wie­dzieć o woj­nie. O tym, jak masz dwie, trzy go­dziny snu, jak wy­daje ci się po­tem od wy­bu­chów, od słońca, ale naj­bar­dziej od tego braku snu, że to wszystko nie jest prawdą, bo kiedy otwie­rasz oczy, to świat wy­gląda jak gra kom­pu­te­rowa, wszystko zbu­do­wane z ta­kich pik­seli. Ale jak już mo­żesz, jak za­sy­piasz, to śni ci się za­wsze ten sam sen i cze­kasz na ten mo­ment. Cze­kasz, na­wet wtedy, kiedy już zro­zu­miesz, że to nie jest prze­cież sen o mi­ło­ści, ale o śmierci. Za­czy­nało się od tego, że za­sła­niała mi oczy rę­koma, wi­dzia­łem, jak słońce prze­świ­tuje na ró­żowo przez te za­ci­śnięte palce i niby nie wi­dzia­łem nic, tylko to ró­żowe świa­tło, ale wie­dzia­łem, że jest tam ja­kiś inny świat. I sły­sza­łem rzekę. I jesz­cze coś. Taki dziwny szum. A po­tem te palce po­woli się roz­chy­lały i przez chwilę nie wi­dzia­łem nic tylko blask, a po­tem od­wra­ca­łem się i to jest ona. Nie stara, nie młoda, nie wiem, jak ma na imię w tym śnie, ale ona mnie zna, wie o mnie wszystko, wi­dzę to w jej oczach, jest cał­kiem naga, ale wcale się nie wsty­dzi, a ja nie od razu wi­dzę wszystko, tylko po­woli, po­woli, oczy mu­szą się przy­zwy­czaić do słońca, ale w końcu wiem. Oczy są nie­bie­skie, na skó­rze tro­chę piegi. Usta nie­zro­bione, nie jak po­łowa ko­biet tu­taj, tylko nor­malne. Do­bre usta.

Te­raz wiem. Ma na imię Marta. Nie po­wie­działa mi, ale apli­ka­cja wy­świe­tla imię klienta. Ona pyta, czy to Olek, a ja py­tam, czy to Marta, i już. Wsiada, nie boi się, jak­by­śmy się znali, a to prze­cież nie jest prawdą, na­wet sa­mego sie­bie nie znasz prze­cież, do­póki nie spraw­dzisz, kim je­steś.

Ja wiem, że nie je­stem tchó­rzem, cho­ciaż zda­rzało mi się bać tak, do spodu, że po­tem mo­kre spodnie. To nie jest źle. Nie jest źle się bać. Źle jest, kiedy ucie­kasz. Do­póki idziesz do przodu, jest do­brze. Bez stra­chu nie by­łoby od­wagi.

Mu­szę jej po­wie­dzieć. Bab­cia za­wsze po­wta­rzała, że je­śli masz sen, który ci się po­wta­rza, to zna­czy, że świat chce ci po­wie­dzieć coś waż­nego. Coś, co mu­sisz zro­zu­mieć.

– Ale kto to mówi, bab­ciu? – py­ta­łem. – Czy to mówi anioł, czy Bóg?

Wtedy by­łem dziec­kiem i nie wie­dzia­łem, że naj­czę­ściej mówi do nas dia­beł, anioły sły­szysz tylko w kom­plet­nej ci­szy, a Bóg za­wsze mil­czy. Dzieci my­ślą, że mówi, ale on mil­czy.

To był do­bry sen, ale koń­czył się źle. Pa­trzyła mi w oczy, naga, piękna, do­ty­ka­łem jej bio­der, a ona kła­dła ręce na mo­ich ra­mio­nach i na­gle za­czy­nała nimi po­trzą­sać. Jakby chciała po­wie­dzieć: „Oleh, Oleh, obudź się”. Nic jed­nak nie mó­wiła, a ja nie chcia­łem się obu­dzić, bo wie­dzia­łem, że gdzieś tam, po dru­giej stro­nie, jest prze­cież wojna. Chcia­łem przy niej zo­stać.

Sto­imy przed ron­dem Ra­do­sława, a ja my­ślę, co mam jej po­wie­dzieć?

„Śniła mi się pani na woj­nie nie­mal każ­dej nocy i to był, prze­pra­szam bar­dzo za to, co po­wiem, ale to był ero­tyczny sen”. Nie, tego nie mogę po­wie­dzieć. Może, że o mi­ło­ści? Wiem, że ten Ra­do­sław to był ja­kiś wo­jenny do­wódca i że wła­śnie dla­tego ma w sa­mym środku mia­sta rondo z wiel­kim sztan­da­rem, lu­bię wie­dzieć, ro­zu­mieć ta­kie sprawy, zresztą, zwa­rio­wa­ła­bym bez tego. Przez pierw­szy rok czy dwa nie wy­cho­dzi­łem z domu, chyba tylko do sklepu i do tego sa­mo­chodu. Wstyd mi było iść, bo niby czło­wiek wszystko ro­zu­mie, ale nie po­wie nic bez ak­centu, po­pa­trzą na niego źle, za­wsze się źle pa­trzy na ob­cych, ja to ro­zu­miem. Ro­zu­miem to le­piej od Po­la­ków. Zresztą na po­czątku każdy ma taki plan, że po­bę­dzie tu tro­chę, a po­tem po­je­dzie gdzieś da­lej, do Nie­miec, do Ho­lan­dii, tam są praw­dziwe pie­nią­dze, albo że wróci do domu, za­łoży ro­dzinę, nową ro­dzinę, bo tam­tej, sta­rej ro­dziny już nie ma.

– Chyba pan po­błą­dził, pa­nie Olku – mówi ona znie­cier­pli­wio­nym to­nem i wi­dzę, ja­sna cho­lera, że rze­czy­wi­ście, skrę­ci­łem w prawo, a trzeba było je­chać pro­sto.

– Bar­dzo prze­pra­szam, za­my­śli­łem się – mó­wię z na­dzieję, że ona może z iro­nią, a może zwy­czaj­nie z cie­ka­wo­ścią za­pyta, nad czym my­śla­łem, a ja wtedy po­wiem, że mia­łem taki sen i w tym śnie wi­dzia­łem wła­śnie ją, a ona wtedy ro­ze­śmieje się albo się spe­szy, za­mknie w so­bie. Wy­cofa. Albo może się ro­ze­śmieje i to bę­dzie jak zie­lone świa­tło. Jak otwarte drzwi.

– I co z tym zro­bimy? – mówi ona.

Przez chwilę nie wiem, co od­po­wie­dzieć. Zer­kam w lu­sterko. Wcale się nie uśmie­cha.

– W apli­ka­cji jest tak, że kiedy gdzieś źle skręcę, to ona się po­trafi od­na­leźć w świe­cie po kilku se­kun­dach. Z czło­wie­kiem jest zu­peł­nie ina­czej.

Chcia­łem za­żar­to­wać, ale ona się nie śmieje.

– Ro­zu­miem – mówi – ale je­śli ja się spóź­nię, kon­se­kwen­cje będą po­ważne. Mój szef jest bar­dzo pryn­cy­pialny. Po­wie mi: The gate is clo­sed i będę mu­siała zo­stać za drzwiami.

– Bar­dzo mi przy­kro. – Zer­kam na nią w lu­sterku.

– To zde­cy­do­wa­nie za mało – od­po­wiada po­waż­nie. Nie umiem roz­po­znać, czy to jest żart, czy przy­gana. Nie umiem roz­po­zna­wać ta­kich rze­czy. Kiedy jako pięt­na­sto­la­tek je­steś w mę­skiej szkole za­miast w zwy­czaj­nym li­ceum, to omija cię cały ten okres w ży­ciu po­trzebny do tego, żeby się na­uczyć, jak to jest mię­dzy chło­pa­kami i dziew­czy­nami.

– Na­prawdę prze­pra­szam. Je­stem dzi­siaj nie­swój, wie­ści złe z wojny.

Spoj­rza­łem w lu­sterko. Sie­działa na­chmu­rzona. Albo po pro­stu zmar­twiona. Wo­lał­bym, żeby była „po pro­stu zmar­twiona”. Apli­ka­cja po­ka­zała, że za dwa­dzie­ścia mi­nut bę­dziemy.

– Pro­szę się nie mar­twić, nie jest źle, za dwa­dzie­ścia mi­nut bę­dziemy – po­wie­dzia­łem, ale chyba nie spra­wiło jej to ulgi.

– Prze­pra­szam. – Na­chy­liła się i do­tknęła lekko mo­jego ra­mie­nia. Bar­dzo lekko, ale po­czu­łem to.

Jak w Bi­blii. Bóg jest w naj­lżej­szym po­wie­wie.

– Za co mnie pani prze­pra­sza, pani Marto? Po­je­cha­łem, jak­bym nie znał tego mia­sta, a ja prze­cież je­stem tu już z sześć lat. Sześć lat dzi­siaj, to jak całe ży­cie kie­dyś.

– No bo po­wie­dział pan o woj­nie. – Cof­nęła rękę, jakby coś ją tknęło.

Je­cha­li­śmy od­tąd w mil­cze­niu.

„Osiem­na­ście mi­nut” – po­ka­zała apli­ka­cja.

– Po­my­ślała pani so­bie, co ja tu ro­bię, skoro w moim kraju wojna, prawda?

– Nie, wcale tak nie po­my­śla­łam – skła­mała.

Nie przy­znaje się, ale ja wiem, że skła­mała.

– Pro­szę się nie gnie­wać na mnie – mó­wię ja­koś zu­peł­nie bez sensu – na woj­nie po­trzebni lu­dzie zdrowi, ja mam prze­strze­lone ko­lano. Po­skle­jali mnie bar­dzo do­brze, ni­g­dzie na świe­cie nie ma ta­kich do­brych chi­rur­gów jak w szpi­ta­lach po­lo­wych. Dla­tego mnie zwol­nili. Lewa noga w au­to­ma­tycz­nym sa­mo­cho­dzie nie­po­trzebna, ale na woj­nie za­wa­dza. Kto za­wa­dza na woj­nie, długo nie po­żyje. Pani się na mnie nie gniewa?

– Za co mam się gnie­wać?

– Za śmia­łość. Nie za­wsze lu­dzie chcą ga­dać w tak­sówce. Każdy ma dzi­siaj swoje sprawy. Jedni oglą­dają Tik­Toki, inni Tin­dery, a jesz­cze inni giełdę.

– A pan?

– Ja to mam tę apli­ka­cję, co mnie pro­wa­dzi po mie­ście, cho­ciaż wo­lał­bym, żeby pro­wa­dziła mnie przez ży­cie. – Uśmie­cham się. – Za­wsze to do­brze, kiedy czło­wiek ko­goś ob­cho­dzi poza sa­mym sobą.

– A w wol­nym cza­sie, co pan robi?

– Czy­tam – mó­wię. – Czy­tam książki po pol­sku, żeby ję­zyk ro­zu­mieć. Li­tery zna­łem, bab­cia była z tego mia­sta, uczyła mnie li­ter, ele­men­tarz mia­łem taki z ob­raz­kami z Pol­ski. Ala ma kota, kot ma Alę, na­uczy­łem się. Czy­tam.

Mo­głem jej po­wie­dzieć, że cza­sami nie mam wol­nego, bo na zmianę jeź­dzimy, kiedy wra­cam, to nie mam, do kogo otwo­rzyć gęby na tej swo­jej kwa­te­rze, le­piej jeź­dzić, póki czło­wiek cał­kiem nie opad­nie z sił. Ale kiedy umiem so­bie od­pu­ścić, to czy­tam Ogniem i mie­czem. Trzeba wie­dzieć, co Po­laki o to­bie my­ślą, o Bo­hu­nie. Naj­pierw tamto, a po­tem, co się trafi na wy­prze­daży w ta­niej książce na No­wym Świe­cie, na­prze­ciwko „bie­dry”, jak tu na­zy­wają te swoje ta­nie sklepy.

Kwa­drans mi zo­stał.

Z prze­zna­cze­niem nie wy­grasz, my­ślę, że je­śli je­ste­śmy prze­zna­czeni so­bie, to mu­szę jej po­wie­dzieć prze­cież prawdę, bo je­śli nie po­wiem, to bę­dzie tylko moja wina, skoro to mnie się wła­śnie śni taki sen, jakby jej się śnił, toby zna­czyło, że ona musi od­na­leźć, po­wie­dzieć.

– Czyta pan... – mówi ona w za­my­śle­niu. – Te­raz rzadko kto czyta. Ale ja też czy­tam. Choć nic nie czy­ta­łam z Ukra­iny.

– Ani Oksany Za­bużko? – py­tam. – Na­pi­sała Ba­da­nia te­re­nowe nad ukra­iń­skim sek­sem. Bar­dzo śmieszne, zna­czy się za­bawne.

Jest wielka róż­nica w pol­skim ję­zyku po­mię­dzy czymś, co jest śmieszne, a tym, co jest za­bawne.

– Nie, nie znam tego.

– A Szare psz­czoły Kur­kowa? – py­tam głu­pio. Chcia­łem jej po­wie­dzieć o woj­nie, a nie o psz­czo­łach.

Dzie­sięć mi­nut.

– Nie, no nic. Nic, kom­plet­nie nic – mówi ona i za­czyna pa­trzeć w okno, a za oknem szara ulica, dom po­dobny do domu, drzewa za­czy­nają mieć li­ście, mi­jamy ten po­mnik ru­skiego woj­ska, nie wiem, dla­czego Po­lacy go nie zbu­rzą. Może bym jej po­wie­dział po pro­stu?

Mil­czymy.

Sześć mi­nut.

– Wie pani, pani Marto – za­czy­nam – na woj­nie jest na­prawdę źle z czło­wie­kiem. Wojna to przede wszyst­kim strach, ale on wcale nie jest przed śmier­cią, on jest przed tym, że nie dam rady, że moi ko­le­dzy, ci któ­rzy mi ufają...

Już mam po­ukła­dane, jak dojść do tego snu, ale wtedy dzwoni jej te­le­fon.

– Za­wadzka – mówi Marta do słu­chawki, a ja wszystko za­pa­mię­tuję, choć nie ści­szam ra­dia, niech so­bie leci, po pro­stu za­pa­mię­tuję.

– Tak, tak, wi­dzia­łam te in­spi­ra­cje, które mi prze­sła­łeś, są bar­dzo do­bre, rze­czy­wi­ście cho­dzi o to, żeby iść w tę stronę, żeby za­grać samą twa­rzą, nie bę­dzie wi­dać na okładce su­kienki ani bi­żu­te­rii. Nasi part­ne­rzy nie zde­cy­do­wali się na par­ty­cy­pa­cję, dla­tego dział mar­ke­tingu nie zgo­dzi się na nic in­nego poza twa­rzą... Tak... tak, tak. Do­kład­nie. Wi­dzę, że je­ste­śmy tu zgodni.

Po­tem mil­czała, ki­wa­jąc już tylko głową.

Pięć mi­nut – po­ka­zała apli­ka­cja i po­my­śla­łem, że zwol­nię nieco, ale co to da? Dzie­sięć se­kund? Dzie­sięć se­kund to tak mało, że zu­peł­nie nie ma ten czas zna­cze­nia. Jak ten przy­cisk w win­dzie. Spo­ciły mi się dło­nie i za­czą­łem wpa­dać w pa­nikę. Pa­mię­tam, czy­ta­łem o tym kie­dyś, że wszystko, co się dzieje z czło­wie­kiem, to ja­kieś che­miczne re­ak­cje.

– No wła­śnie, wi­dzisz, dla­tego cie­bie po­le­ci­łam do tej se­sji, bo ty po­tra­fisz z ko­biety wy­do­być te emo­cje, któ­rych po­trze­bu­jemy, kiedy nie mo­żemy po­słu­żyć się ge­stem, pozą czy re­kwi­zy­tami. Ona ma po pro­stu pa­trzeć w taki spo­sób, żeby nie można się było temu oprzeć. Ro­zu­miesz, jakby była za­ko­chana, albo jakby wła­śnie miała z kimś bli­skość, wiesz, o co mi cho­dzi, coś ta­kiego nie­uchwyt­nego, de­li­kat­nego, zmy­sło­wego, ale co nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści... Ano tak, wiem, wiem, że ty to naj­le­piej zro­bisz. I żeby na­sza bo­ha­terka czuła się na tych zdję­ciach kom­for­towo. Nie chcia­łam jej zde­rzać z żad­nym z tych fo­to­gra­fów, co by ją zmu­szali do prze­kra­cza­nia gra­nic kom­fortu. Dla­tego chcia­łam cie­bie... A, nic, nic, co ty mó­wisz? To wła­ściwa opi­nia, za­pra­co­wa­łeś...

Dwie mi­nuty.

Zjeż­dżamy z es­ta­kady, a ona nie koń­czy. Zwal­niam, żeby sa­mo­chody z pra­wej mo­gły się wto­czyć na pas przed nami, ale ile mi to da czasu? Dwie se­kundy? Trzy? Zer­kam w lu­sterko i wi­dzę, że Marta Za­wadzka ła­pie moje spoj­rze­nie swo­imi wiel­kimi, nie­bie­skimi oczyma, te­raz, w pół­cie­niu wy­dają się one szare, ale znam je prze­cież le­piej niż kto­kol­wiek inny i wiem, że są nie­bie­skie.

Mi­nuta.

– Tak, tak... do piątku. Ja będę o dzie­wią­tej, pani Iga jest umó­wiona na dzie­siątą trzy­dzie­ści, zdą­żymy wszystko przy­go­to­wać. Pa, pa... – za­myka te­le­fon i pa­trzy na mnie w lu­sterku. Uśmie­cha się de­li­kat­nie.

– Prze­pra­szam – mówi – praca.

– To ja prze­pra­szam – mó­wię. – Wiem, że to bę­dzie pew­nie naj­bar­dziej dziwna rzecz, jaką usły­szy pani dzi­siaj, a może i w ca­łym ży­ciu, ale na tej woj­nie... – Milknę na chwilę, bo mu­szę się sku­pić, żeby skrę­cić w prawo po­mię­dzy au­to­bu­sem, który ru­sza z przy­stanku a tym, co chce tam wła­śnie za­par­ko­wać, rondo Unii Eu­ro­pej­skiej to dzi­waczne miej­sce. Za­wsze tłok. A po­tem kon­ty­nu­uję: – Na tej woj­nie, w oko­pach, pod ostrza­łem, o krok od śmierci, prze­trwa­łem tylko dla­tego, że mia­łem sen. Każ­dej nocy to był ten sam sen. Śniła mi się dziew­czyna, ko­bieta, nie wiem...

Za­jeż­dżam, za­trzy­muję się i pa­trzę na nią. Kła­dzie rękę na klamce, otwiera drzwi, ale nie wy­siada. Może z cie­ka­wo­ści, może przez grzecz­ność, za­wie­szona po­mię­dzy ta­jem­nicą i tym, ile ją to może kosz­to­wać.

– Nie wiem, jak to po­wie­dzieć. – Głos mi drży.

Ona nie wy­siada, ale pa­trzy już nie na mnie, już jest oczyma w in­nym świe­cie, to jak ze spa­do­chro­nem, je­śli nie po­wiem, ona sko­czy.

– Po­ko­cha­łem tę dziew­czynę i dla­tego tylko prze­ży­łem. I... pani Marto, to pani mi się śniła wtedy.

Za­my­kam oczy. Cze­kam, aż za­trza­śnie drzwi. Tak samo cze­ka­łem, kiedy by­li­śmy pod ostrza­łem moź­dzie­rzy.

Nie uciek­niesz przed tym, co wy­bu­cha ci przed oczyma, ale mo­żesz za­ci­snąć oczy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki