Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grzegorz Kapla – dziennikarz i podróżnik – zabiera nas w fascynującą podróż do świata śmierci, wierzeń i rytuałów. Myśl o własnej śmierci odsuwamy od siebie z wielką starannością i zaangażowaniem. Ale coraz bardziej fascynuje nas śmierć innych ludzi. Przyciąga naszą uwagę w wiadomościach, literaturze i kinie.
Czym była Księga Umarłych? Dokąd po śmierci wędrowali Grecy? Jak długo Żydzi obchodzą Sziwę, czyli żałobę? Na kogo czekają dziewice w raju muzułmanów? Kto może bliskim zdobyć odpust?
Każda ludzka kultura musiała znaleźć sposób, żeby uporać się ze śmiercią. Czyniła to i wciąż czyni za pomocą opowieści i rytuałów czasami bardzo odległych od tego co znamy z własnego świata. Ta książka nie jest encyklopedią. Jest podróżą pośród cieni. Ale, jeśli nie pobłądzisz, na końcu być może jest światło...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim niewierzącym przyjaciołom.I wierzącym też.
WSTĘP
Żył raz ubogi krawiec, który miał dwanaścioro dzieci. Kiedy urodził mu się kolejny syn, nie było nikogo, kto mógłby trzymać chłopca do chrztu.
Zapytam pierwszego, który będzie przechodził – postanowił krawiec i wyszedł na drogę. Pierwszy szedł Pan Bóg.
Nie, jego nie poproszę, Bóg błogosławi tylko bogaczom – pomyślał ojciec i czekał dalej.
Drugi szedł Diabeł.
Nie poproszę go, bo jest kłamcą, kusicielem i sprowadza ludzi na złą drogę – stwierdził krawiec.
Trzecia szła Śmierć.
Ona wszystkich traktuje równo, bogatych i biednych. Ona jest uczciwa – pomyślał i poprosił o pomoc Śmierć.
Tak, stara opowieść braci Grimm dotyka jednej z najważniejszych prawd o śmierci – wszyscy jesteśmy wobec niej równi. W każdym razie tak nam się wydaje, bo w różnych kulturach i różnych czasach bywało z tym... różnie. W Egipcie faraonów każdy wiedział, że śmierć faraona i śmierć zwykłego fellacha nie mają ze sobą nic wspólnego – religia starożytnego Egiptu służyła w zasadzie temu, żeby władcy, który sam jest bogiem, urządzić wygodną, bezpieczną i dostatnią wieczność.
Ci, którzy pozostają po naszej stronie życia, muszą sobie poradzić ze śmiercią i tak na dobrą sprawę trudno określić, czy rytuały żałobne potrzebne są bardziej nam czy tym, którzy odeszli. Czy kiedy starzy bogowie uczyli pierwszych kapłanów ludzi, co mają mówić i co czynić, chodziło im bardziej o spokój tych, co muszą pozostać, czy też o to, żeby ci, co odchodzą, potrafili odnaleźć właściwą drogę? W społeczności ludów Papui, żyjących do dziś nieomalże w epoce kamienia, skoro nie znali żelaza jeszcze pół wieku temu, pożegnanie zmarłego wojownika wymaga od wszystkich, od całej społeczności, żeby płakali.
To rozdzierający płacz.
Rytuały żałobne należą do najbardziej podstawowych w ludzkich kulturach. Spełniają trzy zasadnicze funkcje: mają przygotować umierającego do odejścia ze świata żywych, mają pozwolić mu na zorientowanie się w zaświatach, a tym, co pozostają, mają pomóc w pogodzeniu się ze stratą i ułożeniu sobie życia na nowo.
W niektórych kulturach są niezwykle rozbudowane. W innych – na przykład w naszej współczesnej, szybko laicyzującej się kulturze pośpiesznej tandety – stają się powierzchowne i zdawkowe.
Jeśli nie należymy do ludzi wierzących, pozostaje nam uczcić zmarłego minutą ciszy i zamieścić emotikon smutnej buźki na fejsie.
Kiedyś sądziliśmy, że kulturę tworzyć mogą tylko ludzie, dzisiaj nauka przeczy temu poglądowi. Niektóre zwierzęta też to potrafią.
Zwierzęta stadne bez wątpienia rozpoznają śmierć. Psy towarzyszą choremu, kładą się przy nim, liżą go, ale na tę ostatnią, ostateczną chwilę odchodzą. Potem nie wyją. Nie wspominają i nie rozpamiętują. Naukowcy uważają, że kiedy pies kładzie się na grobie swojego pana, czyni to dlatego, że stracił przewodnika stada i utracił wszelkie więzi społeczne, ale czy rozpacza z powodu utraty, czy własnej samotności – nie umiemy stwierdzić z całą pewnością.
Utarło się przekonanie, że słonie mają swoje cmentarzyska i że odprowadzają tam starsze osobniki, ale nie jest to prawdą, lecz legendą z opowieści o Tarzanie. A jednak słonie rozumieją, czym jest śmierć, bo kiedy umiera dominująca samica, schodzą się, żeby ją pożegnać, i zmienia się ich zachowanie. Powiedzielibyśmy, że stają się smutne. A kiedy znajdują szkielet innego słonia, zatrzymują się i dotykają go trąbami.
Szympansy zabierają ze sobą zmarłe młode. Matka nosi je przez długi czas, choć to bardzo utrudnia jej życie. Jeśli to pojedynczy, indywidualny przypadek, możemy mówić o żałobie, ale jeśli robią tak wszystkie samice – naukowcy mówią o kulcie. W Gwinei małpy nauczyły się mumifikować ciała młodych zmarłych, choć wymaga to długiej pracy, bo nie wolno pozwolić owadom, żeby złożyły w ciele jaja. Profesor Dora Biro opisała badania nad tą populacją w 2010 roku.
Nie tylko my, ludzie, musieliśmy znaleźć sposób na uporanie się ze śmiercią.
Każda ludzka kultura czyniła to, i wciąż czyni, za pomocą opowieści i rytuałów, czasami bardzo odległych od tego, co znamy z własnego świata. Wikingowie mieli osobne zaświaty dla tych, co polegli w boju, dla bogatych wojowników, którzy nie dostąpili tego zaszczytu, no i dla zwykłego pospólstwa.
Śmierć jest obecna w dziejach człowieka od jakichś 100 tysięcy lat, czyli od momentu, w którym zdaniem naukowców pojawił się homo sapiens, istota obdarzona świadomością, zdolna rozpoznać, kim jest, zrozumieć, że jest odrębna od otaczającego ją świata, i doświadczyć nie tylko tego, że żyje, lecz także tego, że pewnego dnia to się skończy.
Skończoność życia pozwoliła ludziom odkryć jego piękno. Oczywiście nie wszystkim. Niektórzy wciąż marnują czas na smartfony i Instagramy, zupełnie nieświadomi tego, że czasu jest mniej, niż im się wydaje.
Świadomość tego, że wcześniej czy później każdemu z nas przyjdzie się zmierzyć ze śmiercią, miała poważne kulturotwórcze skutki. Rytuały dotyczące narodzin, inicjacji i umierania legły u podstaw tworzenia się ludzkich cywilizacji. W ciągu tych wszystkich lat, setek pokoleń, śmierć była stale obecna w życiu każdego człowieka. Wojny, zarazy, polowania czy choćby wiejskie życie dzieci, dla których śmierć zwierząt rzeźnych nie była niczym dziwnym i niezrozumiałym.
Wszystko zmieniło się w naszej, zachodniej części świata wraz z końcem II wojny światowej. Dorosły kolejne pokolenia ludzi, dla których pierwszy kontakt ze śmiercią to chwila, kiedy przychodzi właśnie po nich. Żyjemy dziś, zdaniem badaczy, w kulturze zaprzeczania śmierci. Nie zabieramy dzieci na pogrzeby, głosujemy w sejmie ustawy o tym, żeby zakazywać im udziału w polowaniach, mamy diety i zestawy ćwiczeń, które pomagają nam zachować wieczną młodość, czterdziestka to nowa osiemnastka, a kiedy ktoś umiera, mówimy, że „odszedł do wieczności”, „przeszedł na drugą stronę tęczy” albo że „zasilił grono aniołków”, choć to kłamstwo, bo ludzie nie mogą stać się aniołami ani za życia, ani po śmierci. Zmieniają się żałobne rytuały. Dziś, żeby pożegnać tego, który już nie powróci, nie pamiętamy o tym, aby zasłaniać lustra; wystarczy, że pamiętamy numer do domu pogrzebowego, a oni już się tam wszystkim zajmą, z księdzem, rabinem, pastorem czy imamem w razie potrzeby.
O dodatkowym wigilijnym nakryciu mówimy, że jest dla zbłąkanego wędrowca, choć przez całe stulecia wszyscy wiedzieli, że jest dla tych, co zmarli w ciągu minionego roku.
Z jednej strony myśl o własnej śmierci odsuwamy od siebie z wielką starannością i zaangażowaniem. Ale z drugiej strony fascynuje nas coraz bardziej śmierć innych ludzi. Przyciąga naszą uwagę w wiadomościach, literaturze i kinie. I to nie tylko w wersji fantasy, jak te wszystkie opowieści o zombie, ale też obyczajowej – serial Sześć stóp pod ziemią, poświęcony perypetiom rodziny prowadzącej zakład pogrzebowy, miał kilka udanych sezonów.
Z atrakcyjności przekazu dotyczącego śmierci szybko zdali sobie sprawę choćby terroryści, i do propagowania swoich żądań zaprzęgli dziennikarzy, posyłając im w zamian filmiki z egzekucjami zakładników.
Popkultura karmi nas obcą śmiercią, bo to odsuwa myśl o naszej własnej. Odkąd rewolucja francuska wygnała z naszego świata Zmartwychwstałego, zastępując go czystym rozumem, odrzucającym wszelkie niemające naukowych podstaw opowieści, nie wolno nam wierzyć w życie wieczne, a lęk przed śmiercią musimy tłumić za pomocą alkoholu, narkotyków, zakupów, zabawy, zwłaszcza w piąteczek, i czarnego humoru w Halloween. Nowocześni, wykształceni, niewierzący ludzie uwierzyli, że przebranie się za ducha albo paradowanie z wydrążoną dynią po ulicach uchroni ich przed umieraniem.
Nadzieja umiera ostatnia.
To nie jest antropologiczna ani w ogóle naukowa książka. I nie rości sobie pretensji do tego, żeby wyjaśnić, czym jest tajemnica śmierci. Taką książkę mógłby napisać jedynie ktoś, komu udało się powrócić z tamtej strony – ot, choćby Łazarz z Betanii, jeśli wierzyć ewangeliście Janowi, Ozyrys, jeśli ufać egipskim kapłanom, Dionizos porozrywany na kawałki przez Tytanów i przywrócony do życia przez Reę czy Odyn samobójca, który powiesił się na gałęzi Yggdrasill – drzewa mądrości i przebił sobie włócznią bok, żeby jego dusza mogła poznać prawdę i dotrzeć do Źródła Mądrości, napić się i powrócić z martwych.
To książka o tym, co o spotkaniach ze śmiercią myślą ludzie różnych kultur, niekiedy bardzo odległych od siebie w czasie i przestrzeni.
Mam nadzieję, że okaże się ciekawa.
Ach, nie zapominajmy o chłopcu, którego Śmierć trzymała do chrztu.
Otóż niczego mu w życiu nie brakowało, bo Śmierć jest hojnym przyjacielem. Najcenniejszym darem była rada, żeby został lekarzem.
– Ile razy wezwą cię do chorego, sprawdź, gdzie stoję, jeśli u głowy łóżka, przepisuj lekarstwa, jeśli w nogach, powiedz, że wybiła już godzina chorego. Twoje diagnozy będą zawsze bezbłędne.
I tak się stało. Syn krawca został najlepszym medykiem swoich czasów. Kiedy wezwano go do króla, spostrzegł, że śmierć stoi w nogach łóżka. Kazał natychmiast je obrócić i podał choremu magiczne zioła.
– Nigdy więcej ze mną nie igraj – powiedziała Śmierć. – Drugiego ostrzeżenia nie będzie.
Tymczasem świętowali ozdrowienie króla i młody doktor zakochał się w jego córce. Wirus wszakże nie próżnował i w tydzień zachorowała księżniczka. Doktor zobaczył Śmierć w nogach łóżka i wiedział, że to koniec, ale zakochany człowiek traci przecież rozum, więc obrócił łoże i podał dziewczynie lek.
Śmierć zawiodła go do jaskini życia. Płonęły tam świece wszystkich ludzi. Kiedy któraś się dopalała, Śmierć wiedziała, że nadszedł jego czas.
– Proszę cię, chrzestna matko – błagał lekarz – pozwól mi wrócić.
– Kocham cię, ale mówiłam ci, że nie wolno igrać ze Śmiercią – odparła i dwoma palcami zgasiła jego świecę.
Niech wasze płoną jak najdłużej.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Śmiertelne CV
Kiedy jako czteroletni chłopiec stałem w kościele na mszy wielkanocnej, musiałem już słyszeć o śmierci, ale nie wiedziałem jeszcze, kim jest. Miałem mnóstwo czasu, żeby się dowiedzieć.
Wciąż noszę w sobie to dziecięce złudzenie, że czasu mam pod dostatkiem. Inaczej przecież nie mógłbym go marnować na samotność, na Facebooki, Instagramy, na gry, na flirt, na wódkę, czytanie o polityce, oglądanie ofert kabrioletów, na filmy niewarte oglądania. A jednak jest go mniej, niż mi się wydawało jeszcze wczoraj. Kiedy byłem dzieckiem, sądziłem, że jest nieskończony. Że wystarczy na wszystkie książki i płyty. I że na filmy można chodzić do kina po kilkanaście razy. Kiedy Iwona zadecydowała, że nasza młodzieńcza miłość się wypaliła, nie potrafiłem tego zrozumieć. Nie rozumiałem jej „nie ma więcej czasu”. A kiedy Jurek Hirszowski, mój nauczyciel wspinaczki, człowiek, z którym wiązałem się wspólną liną, zginął w górach, pojąłem, że życie ma kres. Wcześniej widziałem zwłoki, ale śmierć nie dotykała mnie mocno, bo nie byłem dość blisko z ludźmi, którzy odchodzili. Zresztą kiedy odchodzili ci, co mieli w życiu dość czasu na wszystko – na wojnę, na miłość i na opowieści, nie bolało. Bolało, kiedy odchodzili ci niedokonani. Albo ci, którym nie zdążyłem powiedzieć „dziękuję”.
Wydawało mi się, że życie i śmierć są dwiema stronami tego samego medalu. Okazuje się, że to nieprawda. Życie jest o wiele starsze. Naukowcy zgadzają się obecnie, że nasza planeta, Ziemia, istnieje już jakieś 4,5 mld lat. Życie zaczęło się na niej kształtować 3,8 mld lat temu, cichutko i bez eksplozji, kiedy węgiel, wodór, azot, tlen, fosfor i siarka znalazły odpowiednie warunki, żeby wejść między sobą w reakcje chemiczne i stworzyć protokomórki. Jak to poetycko ujmuje António Damásio, życie było taką komórką. Kiedy zużywała się jakaś jej część, nauczyło się ją naprawiać, czerpiąc energię z zewnątrz i wydalając tam to, co było już jej zbędne. Metabolizm jest esencją życia. Drugim krokiem jest zdolność do reprodukcji. Aby komórki istniejące w pierwotnej, chemicznej zupie nauczyły się istnieć w stabilny sposób i wytworzyły mechanizmy powielania własnej struktury z jądrem komórkowym, potrzebowały znowu niemal 2 mld lat. Oczywiście komórki ginęły. Możemy powiedzieć, że spotykała je śmierć, ale przecież nie były tego świadome.
A jeśli nie jesteś świadomy śmierci, to ona nie istnieje. Do pojawienia się świadomości droga była jeszcze bardzo daleka.
Komórki eukariotyczne, wyspecjalizowane, posiadające jądra i zdolność reprodukowania swojej struktury pojawiły się jakieś 2 mld lat temu. Organizmy wielokomórkowe – 700 mln lat temu, po kolejnych 200 mln lat wielokomórkowce miały już pierwotny układ nerwowy, a więc stały się zdolne do podstawowej analizy swojego stanu. Można w wielkim uproszczeniu powiedzieć, że stały się świadome własnego życia, ale oczywiście nie miały pojęcia o tym, że istnieje śmierć. Nasz daleki przodek Homo erectus żył już około 1,9 mln lat temu, ale nasz gatunek, Homo sapiens, ma historię liczącą sobie dopiero 100 tys. lat, choć niektórzy uznają za słuszną teorię Leakeyów, którzy szacują wiek naszego gatunku na prawie 200 tys. lat. Jakkolwiek liczyć, dopiero człowiek rozumny potrafił uświadomić samemu sobie istnienie śmierci. W dodatku za tę świadomość człowiek musi zapłacić wysoką cenę. Jest nią życie w nieustannym lęku, że śmierć w końcu nadejdzie.
W każdym razie życie i śmierć nie mają wspólnego rodowodu. Życie na Ziemi jest starsze od śmierci o jakieś 3,8 mln lat. Wedle kalendarza żydowskiego jest nieco inaczej – wszystko zdarzyło się w ciągu 5780 lat.
Narodziny śmierci opisane są w Genesis, Księdze Rodzaju. Kiedy Stwórca urządził już wszystko w Edenie i dał Adamowi żonę, żeby nie musiał wszystkim cieszyć się w osamotnieniu, Zły pod postacią węża skłonił Ewę do nieposłuszeństwa. Pierwszym grzechem było sięgnięcie po wiedzę. Zdobycie świadomości o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiek nie chciał posłuchać Stwórcy. Chciał decydować samodzielnie. Właściwie kiedy obserwujemy spór zwolenników prawa przyrodzonego z entuzjastami prawa stanowionego, widzimy, że niewiele się w tej kwestii zmieniło do dziś.
Karą za uzyskanie samoświadomości jest śmierć.
„Oto człowiek stał się taki jak My – myśli sobie Stwórca – zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki”.
Aby temu zapobiec, Stwórca wypędza człowieka z raju, skazując go nie tylko na śmierć, lecz także na konieczność zarabiania na jedzenie, ubrania, domy, samochody, a przede wszystkim na spłaty kredytów, odtąd bowiem Bóg błogosławić będzie niektórym bardziej, obdarowując ich wszelkimi dobrami, a innym będzie błogosławił mniej.
Żeby ludzie nie wrócili do Edenu i nie odnaleźli drzewa życia, Bóg stawia na straży ogrodu cherubinów uzbrojonych w ostre miecze.
Zauważmy, że śmierć jest tu jeszcze zjawiskiem abstrakcyjnym, a nie kostuchą uzbrojoną w kosę. Ta personifikacja jest pomysłem średniowiecznych iluminatorów i do jej powstania musi jeszcze upłynąć kilkadziesiąt stuleci.
Portret Boga ze słynnej Trójcy Andrieja Rublowa (fragment, obecnie w Galerii Trietiakowskiej)
Cmentarz przy świątyni Wang, Karkonosze
Oczywiście judaistyczna opowieść o pochodzeniu śmierci nie jest jedyną znaną ludzkości. W mitach afrykańskich ludów pojawia się przekonanie o tym, że śmierć jest karą za ludzkie przewinienia i gdyby nie skłonność do zła, ludzie byliby nieśmiertelni. A jednak śmierć zaistniała. Ludy Bantu opowiadają swoim dzieciom, że to wszystko przez kameleona. Najstarszy ze starszych posłał do ludzi dwóch posłańców. Kameleon miał im powiedzieć, że nigdy nie umrą. Jaszczurka zaś miała przekazać wieść, że będą śmiertelni. Pobiegły. Kameleon był szybszy, ale zobaczył nagle owoce na drzewie ubukwebezane, wlazł tam i zaczął się objadać. Jaszczurka natomiast biegła jak szalona.
– Umrzecie! – krzyczała. – Wszyscy umrzecie!
Wtedy nadszedł kameleon i powiedział, że to nieprawda. Że nikt nigdy nie umrze. Ale było już za późno, bo ludzie zdążyli uwierzyć w złą nowinę.
Ciekawe. Śmierć zależy więc od tego, czy się w nią wierzy, czy nie.
Opowieść znana jest też w Afryce Wschodniej, ale zamiast jaszczurki występuje w niej drozd, oraz w Zachodniej, ale tam posłańcem śmierci jest żaba. Hotentoci i Masajowie znają opowieść o księżycu i o zającu. Księżyc wiedział już o tym, że znika i że się pojawia, ale ludzie byli na ziemi całkiem nowi. Księżyc posłał więc zająca, żeby powiedział ludziom: „tak jak ja znikam i odżywam na nowo, wy umrzecie, a potem wrócicie do życia”. Zając, zwierzę pełne lęku, powiedział jednak: „tak jak ja znikam i nie wracam, tak i wy umrzecie i nigdy nie ożyjecie”, bo nie chciał, żeby ludzie żyli i na niego polowali. Dlatego ludzie umierają. Kiedy księżyc ożył i zrozumiał, co się stało, walczył z zającem i rozciął mu wargę. Zając zaś podrapał księżyc i do dziś widać na nim te rany.
Ludy Ameryki Północnej o pojawienie się śmierci winią kojota. Kojot ma w mitologii indiańskiej różne role, także prometejskie, bo to on wykrada bóstwom sekret uprawy roli. Ale w sprawie śmierci się nie popisał. Na początku w ogóle nie było śmierci. Ludzi wciąż przybywało i przybywało, a jedzenia było coraz mniej i mniej, i nie mieli już się gdzie pomieścić na ziemi. Zebrali się więc i uradzili, że część z nich będzie musiała umrzeć na jakiś czas, żeby zrobić miejsce innym, a potem czarownicy będą przywracać ich do życia. Kojot powiedział wówczas, że to zły pomysł, bo od tego, że niektórzy będą martwi przez jakiś czas, jedzenia ani ziemi nie przybędzie. Ludzie nie chcieli go słuchać, bo żal im było istnieć bez swoich ukochanych i bliskich. Kiedy więc ktoś umierał, stawał się duchem i w postaci wiatru wędrował do namiotu czarownika, żeby ten przywrócił go do życia. Kojot obserwował to, aż pewnego dnia, kiedy wiatr chciał się wedrzeć do namiotu, kojot zasznurował wejście i duch pobłądził. Od tamtej pory ludzie umierają na zawsze, ich duchy krążą po świecie w postaci wiatru, a kojot zawsze ogląda się za siebie, sprawdzając, czy któryś nie chce mu odpłacić za taki los.
Swoją opowieść o śmierci mają też ludy Polinezji, które zawiódł Maui. Gdyby potrafił umknąć ze świata umarłych, ludzie nie musieliby umierać, ale nie dał rady uciec, bo zdradziły go śmiejące się mewy. Opowieść o śmierci stała się fundamentalna dla kształtowania kultury, tożsamości, religii, albo jej braku, dla formowania naszych osobistych przekonań. António Damásio w swojej książce Dziwny porządek rzeczy. Życie, uczucia i tworzenie kultury poświęconej ewolucji i pracy ludzkiego umysłu pisze, że mityczna opowieść jest dowodem osiągnięcia najwyższego stopnia ewolucyjnego rozwoju mózgu. Opowieść o śmierci dla każdej z kultur stanowi jeden z mitów podstawowych.
Przyjrzyjmy się jeszcze personifikacjom śmierci. Dla żydów ma ona postać Anioła Śmierci. Do wykonywania swoich zadań używa czarnego miecza, który wedle jednej z opowieści miał mu w drodze w zaświaty skraść Joszua ben Lewi i przeskoczyć z nim przez bramę Raju. Ponieważ Anioł Śmierci nie może odbierać życia bez swego miecza ani też nie może wejść do Raju, Joszua w pewien sposób pokonał śmierć. Stwórca, któremu nie spodobał się ten uczynek, nakazał sprytnemu rabinowi, aby oddał miecz. Joszua zgodził się, w zamian za to, że pozna imię Anioła Śmierci. Zapisał je sobie na przedramieniu, ale kiedy oddał miecz, napis zniknął. Anioł Śmierci bywa czasami utożsamiany z Samaelem lub Azraelem.
Dla muzułmanów śmierć też ma postać anioła. W chwili śmierci dobry człowiek widzi go w postaci pięknej istoty, a złoczyńca – w skórze ohydnego potwora. Po śmierci dwa kolejne anioły, Munkar i Nakir, zadają zmarłemu trzy pytania, a od odpowiedzi na nie zależy, jak spędzi wieczność: „kto jest twoim Bogiem?”, „jaką wyznajesz religię?”, no i „kim jest Mahomet?”. Każde dziecko wie, jak odpowiedzieć.
Dla bogobojnych wyznawców hinduizmu śmierć ma postać bóstwa Jamy i podróżuje na grzbiecie czarnego bawołu.
Chińczycy wyobrażają sobie śmierć w postaci Yan Luo, bóstwa ubranego w tradycyjną chińską długą szatę i czapkę cesarskiego urzędnika. Wszyscy znają jego twarz, bo często jest nadrukowana na pieniądzach dla duchów.
Japończycy mają dwie personifikacje śmierci – boginię Izanami i władczynię potworów i demonów Shinigami.
Koreańczycy nie spotykają ani anioła, ani bóstwa, lecz ducha. Nazywa się Joseung Saja i jest posłańcem niosącym Jeokpaeji – listę umarłych zapisaną na czerwonym płótnie. Rozwija ją, odczytuje trzykrotnie twoje imię i umierasz.
Archanioł z fresku Trionfo Della Morte Buonamica di Martino, Piza, Campo Santo
Mieszkańcy Skandynawii swoją boginię śmierci nazywali Hel. Była córką Lokiego i Angerbody. Miała twarz i ciało żywej, pięknej kobiety, ale od pasa w dół była zgniłą mumią.
Starożytni Grecy czcili Tanatosa, Celtowie znali śmierć pod imieniem Angau lub Ankou. Był to duch zmarłego widziany w postaci szkieletu z długimi białymi włosami pod czarnym, obszernym kapeluszem. Mieszkańcy Irlandii znali Banshee – siwą kobietę w bieli, ducha zapowiadającego, że ktoś wkrótce umrze. Po praprzodków Szkotów przychodził wielki, śnieżnobiały pies.
Dla Słowian, w czasach, gdy jeszcze nie nauczyliśmy się pacierzy, była Marzanną lub Marą i miała swoje święto, kiedy to na znak jej odejścia w Jare Święto topiło się w wodzie jej kukłę wykonaną ze słomy. W tamtych czasach Litwini i Łotysze sądzili, że bogini śmierci, Giltine jest starą, brzydką kobietą o sinym nosie i długim, zatrutym języku. Kiedyś była piękna jak jej siostra Laima, bogini życia, ale przeleżała siedem lat w grobie i stąd na jej ciele ślady rozkładu.
Kiedy nadeszło chrześcijaństwo, wszyscy w Europie zaczęliśmy wyobrażać sobie śmierć jako kościotrupa z kosą. We wczesnośredniowiecznej ikonografii był najpierw rozkładającymi się zwłokami. Kiedy mistrz Polikarp spotyka Śmierć na kartach manuskryptu spisanego w Płocku około roku 1465, jest ona płci żeńskiej, obdarta i brzydka:
Chuda, blada, żółte lice,
Łszczy się jako miednica;
Upadł ci jej koniec nosa,
Z oczu płynie krwawa rosa;
Przewiązała głowę chustą,
Jako samojedź krzywousta;
Nie było warg u jej gęby,
Poziewając skrżyta zęby
[..............................].
Jeszcze w XIX wieku w polskiej literaturze Śmierć ma inny kostium niż tylko szkielet kostuchy. W Konradzie Wallenrodzie Mickiewicza mówi się o niej tak:
Nieraz na pustych cmętarzach i błoniach
Staje widomie morowa dziewica,
W bieliznie, z wiankiem ognistym na skroniach,
Czołem przenosi białowieskie drzewa,
A w ręku chustką skrwawioną powiewa.
[.....................................................]
A ile razy krwawą chustką skinie,
Tyle pałaców zmienia się w pustynie;
Gdzie nogą stąpi, świeży grób wyrasta.
W tradycji germańskiej i angielskiej śmierć jest Mrocznym Żniwiarzem. Jest rodzaju męskiego. Dla nas, podobnie jak dla Hiszpanów, Włochów czy Francuzów, bez wątpienia jest kobietą. Najczęściej kobietą z kosą.
W średniowieczu człowiek stykał się ze śmiercią o wiele częściej, niż dzieje się to obecnie. Kiedy dżuma szła przez Europę, kładąc trupem jedną trzecią populacji, szczątki ludzkie zalegały ulice miast. Dziś widzimy tylko kolorowe wykresy statystyk dotyczących koronawirusa. To w średniowieczu biorą początek takie przedstawienia śmierci jak danse macabre – alegoryczny taniec śmierci, w którym kościotrup prowadzi upiorny ludzki pochód złożony z przedstawicieli najbogatszych elit wymieszanych z pospólstwem, nędzarzami i prekariatem. Śmierć nie ma bowiem względu na osobę, a trumna nie ma kieszeni.
Wszystko zaczęło się od XV-wiecznego, ilustrowanego wydania Trionfo della Morte Petrarki. Na jednej z rycin Śmierć jako kościotrup powozi zaprzęgiem wołów i tratuje ludzi stojących jej na drodze. W 1485 Guy Marchand wydał drukiem zbiór drzeworytów z cyklu Danse Macabre i wywołał europejską modę – taniec śmierci stał się jednym z najpopularniejszych tematów średniowiecznego malarstwa. Do najwybitniejszych przykładów należą obrazy Bernta Notkego z kościoła Świętego Mikołaja w Tallinie i kościoła Mariackiego z Lubeki, obrazy Mikołaja Manuela Deutscha z klasztoru Dominikanów w Bernie czy wybitny fresk w kościele w słoweńskiej miejscowości Hrastovlje. W Polsce też mamy kilka znakomitych obrazów z tańcem śmierci, najlepszy jest zdaniem znawców sztuki obraz z krakowskiego kościoła Bernardynów. Tańczy na nim z kościotrupami dziewięć kobiet, między innymi: królewna, mieszczanka, chłopka, mniszka. Dookoła tej sceny jest czternaście innych, na których ze śmiercią tańczą: papież, cesarz, król, biskup, książę, szlachcic, kupiec, chłop, Żydzi, a nawet dziecko.
Obok tańca śmierci popularnym w europejskiej sztuce motywem jest wiersz Ubi sunt qui ante nos fuerunt? – co znaczy „gdzie są ci, którzy byli przed nami?”. Pojawia się nawet w słynnej pieśni Gaudeamus igitur.
Pierwszym wierszem Ubi sunt... są lamentacje z biblijnej Księgi Barucha:
Gdzież są zwierzchnicy narodów
i panujący nad zwierzętami ziemi,
ci, co igrają z ptakami powietrznymi,
ci, co gromadzą srebro i złoto,
w których ludzie złożyli ufność
[.........................................]
Zniknęli i do Szeolu zstąpili,
a inni stanęli na ich miejsce.
Motyw powracał u Villona, Szekspira, Macphersona, Tolkiena (Lament Rohirrimów w Dwóch wieżach) i w finałowym monologu filmu Łowca androidów.
Najsłynniejszy jest jednak motyw memento mori – „pamiętaj, że umrzesz”. Formuła ta, nawiązująca do biblijnej Księgi Koheleta, wyliczającej wszelkie marności doczesnego życia, miała przypominać człowiekowi o tym, co naprawdę jest ważne – o czystości duszy, dzięki której można będzie osiągnąć szczęśliwą wieczność. Motyw powracał nie tylko w literaturze czy malarstwie (w formie inskrypcji lub rekwizytów w postaci czerepu lub zegara), lecz także na przykład w architekturze.
Motywy średniowieczne powróciły z całą siłą w malarstwie Bruegla w epoce wojen religijnych w Europie, wracały także w malarstwie symbolistów, a śmierć powoli zadomowiła się w kulturze popularnej, skazując ludzkie zwłoki na poniewierkę eksponatu początkowo szokującego, a potem już tylko odartego z jakiejkolwiek godności rekwizytu, który budzi zadziwienie.
Nie jest to, o dziwo, wymysł naszych czasów, bo już w renesansie popularne stają się grafiki z ludźmi odartymi ze skóry. Taki wizerunek człowieka pojawia się też w pełnowymiarowym malarstwie. Na obrazie Lekcja anatomii doktora Frederika Ruyscha Jana van Necka oglądamy rozkrojone ciałko dwulatka, nad którym dumnie pozują ówcześni naukowcy. Rembrandt w Lekcji anatomii doktora Tulpa poprzestał na sekcji zwłok dorosłego mężczyzny.
W 1766 roku w Musée Fragonard d’Alfort na przedmieściach Paryża można było zobaczyć zarówno dziesięcionogą owcę, jak i obdarte ze skóry ciało człowieka na koniu. Był to Jeździec Apokalipsy. Zainspirowany grafiką Dürera upozowany ludzki trup z mięśniami wysuszonymi i poddanymi zabiegom mumifikacji był największą sensacją roku i sam król Ludwik XV przybył, żeby mu się przyjrzeć. Przez sześć lat Kościół starał się o zamknięcie tej wystawy w imię szacunku dla ludzkiego ciała.
Otwarta ponownie w roku 1991 nie budziła już żadnych sprzeciwów, a jedynie zachwyt. Któż nie chciałby mieć selfie z oskórowanym trupem siedzącym na szkielecie konia?
Furta cmentarna, detal, Warszawa
Oczywiście dzisiaj eksponaty Honoré Fragonarda nie wytrzymują już konkurencji. Światowy sukces odniosła pokazywana także w Polsce ekspozycja Body Worlds, na której profesor Gunther von Hagens prezentuje 160 „instalacji” wykonanych z autentycznych ludzkich ciał w różnym wieku, poddanych plastynacji, upozowanych w przeróżnych konfiguracjach. Tańczą, biegają, jeżdżą na łyżwach, grają w piłkę, szachy czy robią sobie nawzajem sztuczne oddychanie. Von Hagens podkreśla, że wszystkie ciała pochodzą od dawców, którzy zgodzili się na ich wykorzystanie w takiej postaci. W meksykańskim mieście Guanajuato można obejrzeć mniej spektakularne, ale równie nieludzkie Muzeum Mumii wyjętych z grobowców na tutejszym cmentarzu, bo, jak się okazało, ciała świetnie się tam w naturalny sposób konserwują. Jeśli rodzina przestaje opłacać miejsce dla ciała swojego bliskiego, może on trafić na muzealną półkę. Szczególną popularnością wśród amatorów makabrycznej fotografii cieszy się młoda dziewczyna pochowana żywcem. Na jej dłoniach widać ślady walki – najwyraźniej próbowała rozdrapać trumnę.
Nie pierwszy to raz w historii, kiedy zaczyna panować moda na robienie zdjęć zmarłym. Wiktoriańskie zdjęcia nieboszczyków zapełniają w internecie tysiące stron i narosło mnóstwo mitów wokół tego, że fotografowani wówczas zmarli wyglądają jak żywi, a nie ma żadnego sekretu w tym, że w XIX stuleciu Europejczycy nie próbowali wypchnąć śmierci ze świadomości, nie tworzyli mechanizmów mających na celu zaprzeczenie jej istnienia, nie ostrzykiwali botoksem ust ani zmarszczek, nie zatrudniali psychoterapeutów i coachów, żeby wmawiali im, że pięćdziesiątka to nowa osiemnastka, i nie próbowali przekonywać samych siebie, że nigdy nie umrą.
Nie. Byli tego pewni, ale nie bali się umierania. Robili fotografie swoim zmarłym bliskim najpiękniej, jak potrafili.
O tym, jak dzisiaj traktujemy śmierć, najlepiej świadczą badania dr Agnieszki Olchowskiej-Kotali na temat sposobu umierania w obrazie telewizyjnym. Okazuje się, że w czasie osiemnastu godzin emisji programów dostępnych w polskich kablówkach można było zobaczyć śmierć 11 344 239 osób, z czego aż 98,8% to były zabójstwa, 1,2% zginęło w wyniku działania żywiołów, a 0,03% w wypadkach komunikacyjnych. Naturalna przyczyna śmierci stanowiła jeden promil przypadków.
W czasach sprzed epidemii koronawirusa nie wierzyliśmy, że można tak zwyczajnie, po prostu umrzeć. I nie obchodziła nas zwyczajna śmierć. Za to na wirtualnych grobach sławnych artystów, aktorów, piosenkarzy, zwłaszcza jeśli umarli młodo, paliliśmy miliony wirtualnych zniczy. Pamiętacie lament po śmierci Amy Winehouse czy Kobego Bryanta?
Epidemia sprawiła, że ten trend wypierania śmierci ze świadomości społecznej stracił rację bytu. Śmierć znowu stała się tragedią, która może dotknąć nas wszystkich, a co ważniejsze – każdego z nas osobiście. To nic nowego. Śmierć w różnych fazach kultury europejskiej bywała zawsze tragedią, ale zdarzało się jej, zwłaszcza w wiekach wzmożonej religijności, być także powodem do chwały. Taka była dziesięć wieków temu śmierć Rolanda w wąwozie Roncevaux. I taka, heroiczna i chwalebna, była – w każdym razie tak nam się wówczas wydawało – śmierć Jana Pawła II w świetle jupiterów i pod obstrzałem kamer. W relacji z pogrzebu papieskiego reporter „Gazety Wyborczej” Jan Turnau napisał wtedy, że papież wielokrotnie modlił się za życia słowami „niech Twój Duch wieje, kędy chce”. I dodał: „Na tym pogrzebie najważniejszy był dla mnie wiatr. Przewracał karty Ewangelii, powiewał kardynalskimi szatami. Zobaczyłem w tym Ducha Świętego: wiatr to po grecku pneuma, po łacinie spiritus”.
Dziś już tego nie pamiętamy, ale ewangeliarz na trumnie Jana Pawła II zatrzasnął się w czasie, kiedy kantor śpiewał słowa Psalmu 23: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego, pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć”.