Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Jest gdzieś wyspa zamieszkała przez poetów. I przez wieloryby – pisze niestrudzony podróżnik Grzegorz Kapla w swej najnowszej książce „Włóczęga z Archipelagu”. Książce, która zabiera w podróż po wyspach Indonezji: wielkich, oczywistych, i takich, które trudno wypatrzeć nawet na najdokładniejszych mapach.
Jak poznawać kraj, który rozrzucony jest na 17 508 wyspach? Którego ludność to 146 narodów i grup etnicznych? W którym religią dominującą jest sunnicki islam, ale specjalny status państwowy mają tu i hinduizm, i buddyzm, i konfucjanizm, i protestantyzm, i katolicyzm? W którym jednego dnia można zagubić się w na wskroś nowoczesnym megamieście, a następnego – w nietkniętej przez cywilizację dżungli, wśród plemion żyjących wedle tych samych reguł od tysięcy lat? Którego historia sięga głęboko w pradzieje, a na jej kartach pojawiają się postaci legendarne, wielcy władcy, wojownicy, przybysze i najeźdźcy z Chin, Japonii, Indii, Europy? W którym mnogość zwierząt, różnorodność świata roślin, bogactwo kuchni mogą zwrócić w głowie? Jak to wszystko opowiedzieć…?
Grzegorz Kapla ma metodę na poznawanie Indonezji: na luzie, z lekką nonszalancją włóczy się po Archipelagu. Od wyspy do wyspy. Z Jawy przeskakuje na Sulawesi (zapomnijmy o jej starej, kolonialnej nazwie Celebes), z Bali płynie na Lombok, na Moluki i na wyspy, których nazwy trudno spamiętać. Snuje się po portowych dzielnicach, nurza w siarkowych wyziewach wulkanów, tapla w błocie w wioskach w dżungli. Nurkuje na rafie, wspina się skalnych ścianach pod wodospadem, by trafić do raju. Czy trafia…? Sieczą go monsunowe ulewy, tarmoszą tajfuny – a on idzie dalej: do miejsc nieznanych, zapomnianych, magicznych i do ludzi – rozmawia, poznaje, stara się jak najwięcej widzieć i rozumieć. I jak najmniej planować.
„Włóczęga z Archipelagu” Grzegorza Kapli to kolejna książka z serii Opowieści podróżne, którą Oficyna Wydawnicza Kontynenty publikuje od 2018 roku. Nie można jej przeoczyć.
Rekomendacje
Dr Paweł Cywiński, Wydział Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego, post-turysta.pl:
Jeżeli wybierasz się do Indonezji, a w plecaku masz miejsce tylko na jedną jedyną książkę, to zostaw w domu przewodnik turystyczny, a koniecznie zapakuj „Włóczęgę z Archipelagu”. Kapla opowie Ci o podróżowaniu po indonezyjskich szlakach oraz bezdrożach o wiele ciekawiej, mądrzej i bardziej przenikliwie niż jakikolwiek bedeker. W języku indonezyjskim takie książki opisuje się magicznym słowem bagus! (czyli: znakomite!).
Dariusz Fedor, redaktor naczelny „Kontynentów”:
Jest raj na ziemi. I piekło. Kapla tam był. Wierzę Kapli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Projekt graficzny okładki, projekt layoutu, skład:
Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski
+48 501453924
Ilustracja na okładce:
Tomasz Fedor
Mapy:
Opracowano na podstawie Adobe Stock 802320369
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
Copyright © by „Kontynenty” 2024
Copyright © by Grzegorz Kapla 2024
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2024
ISBN: 978-83-961233-9-8
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Konfucjusz powiadał, że są trzy drogi poznania prawdy. Pierwsza, najszlachetniejsza, wiedzie przez refleksję. Druga prowadzi ku prawdzie przez naśladowanie. I ta jest najłatwiejsza. Trzecia zaś to doświadczenie – to droga gorzka i ciernista. Może dlatego mówią, że jeśli nie możesz mieć szczęśliwego życia, to staraj się przynajmniej, żeby było ciekawe.
Podróż była długa, cała noc w samolocie, ale lądowaliśmy godzinę po świcie i mogłem zobaczyć wschód słońca nad oceanem – jakby czerwonym niebiosom, nabrzmiałym niedokonanym deszczem, pękło nagle serce.
Nie pamiętam już, od jak dawna nie śpię. A teraz w dodatku nie umiem ogarnąć zmiany czasu. Siedzę na skwierczącej w południowym słońcu werandzie hotelu Kosenda w samym centrum Dżakarty i w ciągu dwóch butelek piwa chyba z milion skuterów przejechało mi przed oczyma. Tym razem Dżakarta jest tylko przystankiem, bo jak marzył Terzani[2]: jest gdzieś wyspa zamieszkała przez poetów. I przez wieloryby. Jest gdzieś poza głównym nurtem życia ukryta pośród wszystkich lądów zamieszkałych przez ludzi zajętych pomnażaniem i gromadzeniem zysków, kosmetykami, tipsami, modą, zajęciami z trenerem osobistym, sferą beauty, tańczeniem z gwiazdami i molekularną kuchnią przeliczaną na gwiazdki.
Myślę sobie, że dobrze jest wrócić do miejsca, które znasz i takiego, które zna ciebie. Otwieram laptop, a on sam z siebie rozpoznaje wi-fi. Minęło pół roku i nie zmieniło się tutaj nic, poza obsadą recepcji. Dobrze, że zasady są niewzruszone – o dziewiątej rano, jeśli taka wola, można sobie siedzieć na tarasie w samym sercu muzułmańskiego miasta i patrzeć, jak nagrzewa się omszała jeszcze od chłodu butelka piwa bintang[3]. Nagrzewa się szybko, więc zupełnie jak z miłością – nie można tracić czasu.
Pająki, które czuwały całą noc wokół lamp, teraz czmychają przed słońcem. Z ulicy wchodzisz na taras po stromych schodach. Pod schodami jest staw. Mieszkają w nim ryby koi koi, idziesz, a one wystawiają pyski w nadziei, że dostaną smakołyk. Czasami wpada z wizytą kot z sąsiedztwa, pije wodę, ale na ryby tylko patrzy, karpie są zbyt wielkie, żeby spróbował któregoś wyciągnąć.
Inwentarz żywy uzupełnia mysia rodzina, która mieszka w barze na dachu pośród tysiąca roślin upchniętych w donicach na kształt podniebnej dżungli.
Dobrze, że w barze można dostać coś do zjedzenia, a nie tylko do wypicia, bo tutaj przed północą mój brzuch myśli, że jest pora obiadu.
W ciągu minionego pół roku wieżowiec na drugim krańcu horyzontu urósł o jakieś dwadzieścia pięć pięter.
Przespałem całe pięć godzin i to pomimo różnicy czasu, a rano, w palącym słońcu i dusznym tchnieniu smogu drugiej co do wielkości metropolii świata, poszedłem przez całą Wahid Hasyim, a potem przez Jalan Jaksa aż do Galerii Narodowej.
Jalan Jaksa była najsłynniejszą ulicą Dżakarty w czasach, kiedy nawet w Indomarecie[4] można było kupić alkohol. Dzisiaj w mieście obowiązuje coraz więcej uregulowań zgodnych ze stylem życia wyznawców islamu. Kawa zamiast rumu, gry zamiast domów publicznych, z jakich kiedyś słynęła. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku w hostelach i pensjonatach na Jaksa mieszkało sto tysięcy backpackersów rocznie.
Dzisiaj na przydrożnym straganie kilku facetów wycina tłuszcz ze świeżej baraniny. Nie ma już klubów z dziewczynami i alkoholem. Nie ma też meczetów, ale słychać z oddali nawoływania do modlitwy.
W Galerii Narodowej remont, ale w głównym budynku czynna jest wystawa na temat lat siedemdziesiątych. Bardzo pouczająca. Zaczyna się od tego, że prezydent Indonezji jedzie do Holandii z oficjalną wizytą i okazuje się, że Amsterdam, który okupował Indonezję kilka stuleci, w 1971 roku wciąż nie uznał niepodległości tego kraju. Piszą o tym gazety i efekt jest natychmiastowy – mieszkańcy Archipelagu zaczynają czuć się wspólnotą. Indonezyjczykami, a nie Asmatami[5], Jawajczykami[6] czy Sundajczykami[7]. W środowiskach studenckich Dżakarty budzi się wściekłość. Ci z uniwersytetów piszą manifesty, ci z akademii chcą stworzyć zupełnie nową sztukę, taką, która opowie o nowym, ale silnym poczuciu tożsamości. Trzy lata później odbywa się pierwsza wystawa sztuki nowoczesnej. Wszystkie pięć nagród dostają starzy ludzie, artyści z pokolenia urodzonego w niewoli. Jurorzy nie rozumieją przemiany. Młodzi publikują w prasie swoje nekrologi i ogłaszają śmierć sztuki. W historii kraju nazywa się to Czarnym Grudniem. A potem ci młodzi artyści organizują własną wystawę. Jest na niej między innymi rzeźba, której górną częścią jest posąg hinduskiej bogini, a dolną – współczesna dziewczyna w dżinsach. Rozporek rozpięty, widać jej brzuch i kępkę łonowych włosów. Albo jest inna rzeźba – to szafa z popiersiem generała. Popiersie nie ma głowy, ale w szafie, na półkach, leżą głowy ówczesnych polityków. Można sobie dowolnie wymienić generała.
Wtedy w Indonezji rządziła junta wojskowa. I wtedy narodziła się nowoczesna sztuka.
Do starego holenderskiego cmentarza trzeba iść na zachód od Medan Merdeki. Kiedyś szło się przez kampungi – osiedla maleńkich, jednoizbowych domeczków należących od wieków do tych samych rodzin. Dziś idzie się przez korporacyjne parkingi. Ziemia stała się zbyt droga.
Mijam parkingi i wychodzę po zachodniej stronie wieżowców. Jednak kawałek tego starego miasteczka ocalał. W knajpkach tłok. Ludzie palą i obstawiają zakłady w jakimś wirtualnym kasynie. Tylko pieniądze są prawdziwe.
Kuchnia Acehu[8] jest ostra i do wszystkiego dorzucają omlet.
Cmentarz Holendrów też ocalał. Kiedyś spał spokojnie pośród cieni banianów i palm, teraz zdobył certyfikat pomnika narodowej historii, ma prawną ochronę i kasę biletową. Muzułmańskie dzieciaki przychodzą się tutaj uczyć o pochówkach. Robią sobie selfie na tle dwóch gablot z trumnami ozdobionymi krzyżem. Przewodniczka opowiada im, czym jest krzyż i kim dla chrześcijan jest Zbawiciel, a potem oprowadza ich pomiędzy madonnami, aniołami i Zmartwychwstałymi. Nie każda figura przetrwała w dobrym stanie, ale wszystkie są oczyszczone i pobielone.
Myślę sobie, że kto potrafi okazać szacunek kościom okupantów, zasługuje na poważanie.
Wieczorem łapiemy bajaja[9] do starego miasta. Kierowca się nie pierdzieli – jak trzeba pod prąd, potrafi pod prąd, jak trzeba wbić się w ścianę samochodów z naprzeciwka, które ruszają z czerwonego – wbija się. Mają tu tylko jedno prawo ruchu: jeśli droga przed tobą wolna, ciśniesz. Wszyscy więc cisną, uważają jedynie na tych, co są przed nimi. Ludzie też się muszą do tego stosować: chcesz złapać taksówkę, musisz wbiec na trzypasmową ulicę, tuż przed jej maskę. Wtedy samochód zatrzyma się. Ci na chodniku mogą czekać do wiosny.
– A wy skąd? – pyta kierowca.
– Z Polski. Wie pan, Lewandowski...
– Z Polski to wiem – odpowiada. – Z Polski to jest Boniek.
Mijamy Monas[10]. Jej głowica-pochodnia płonie czystym złotem w zachodzącym słońcu. Prezydent Sukarno[11] kazał ten monument budować na trzy lata przed końcem swej kariery. Dlatego pomnik rewolucji pokątnie, choć powszechnie, nazywany jest Ostatnią Erekcją Pana Przywódcy.
Myślę sobie, że niektóre sprawy jednak nigdy się nie zmienią. Jeśli ktoś przynosi światu dobre emocje, świat będzie o tym pamiętał nawet na swoim końcu. Nawet po czterdziestu latach.
Do bintanga zamawiam meduzę i stuletnie jaja.
„Pociągi pełne są podróżnych. Kawiarnie pełne są konsumentów. Promenady pełne są spacerowiczów. Gabinety przyjęć znanych lekarzy pełne są pacjentów. Sale widowiskowe pełne są widzów. Plaże pełne są zażywających kąpieli. To, co kiedyś nie stanowiło żadnego problemu, a mianowicie: znalezienie miejsca, obecnie zaczyna być powodem niekończących się kłopotów. Tłum stał się główną postacią sztuki. Nie ma bohaterów. Istnieje tylko chór” – to Ortega y Gasset[12]. Masa. A masa to wszyscy, którzy nie przypisują sobie jakichś szczególnych wartości – w dobrym czy złym tego słowa znaczeniu – lecz czują się „tacy sami jak wszyscy”. Masa lajkuje to samo w internecie, idzie do kina na długą i różową reklamę lalki z plastiku, wybiera laicki wegetarianizm i przeważa szale w głosowaniach. Od pytania, czy naprawdę chcemy być tacy jak inni, zaczyna się słynny esej o upadku autorytetów i dyktaturze bylejakości. Ortega y Gasset napisał go siedemdziesiąt lat temu.
Kiedyś człowiek dążył do tego, żeby być innym od wszystkich. Żeby być mądrzejszym, albo przynajmniej lepiej wykształconym. Żeby więcej zrozumieć. Dziś chce po prostu wyglądać jak wszyscy. Mieć płaski brzuch, wydatne wargi, pomalowane paznokcie, najnowszy model smartfona. Do tego nie potrzebuje autorytetów. Wystarczą mu celebryci i reklamy.
Nasza cywilizacja traci energię, zajęta obroną przywilejów najbogatszych poprzez zakazy i nakazy, a nie poprzez inspirowanie do rozwoju, chociaż to właśnie było motorem postępu. Zamiast inspirować do rozwiązania problemu gazów cieplarnianych, wolimy opłaty za korzystanie z paliw kopalnych. Zamiast badań, które pozwoliłyby przerobić diesle na spalające ekologiczne roślinne oleje, wolimy zakazy używania starych samochodów. Odsuwamy problemy sprzed oczu i nie chcemy wiedzieć, kto i gdzie zdobywał metale ziem rzadkich, żebyśmy mogli cieszyć się nowymi smartfonami w ekologicznych, zielonych kolorach. Bogactwo Zachodu płynęło z eksploatacji kolonii. Czasem myślę, że niewiele się u nas zmieniło. A Wschód jest inny. Kiedy stał się wreszcie świadomy własnej siły, nie pokłada jej w zakazach, ale we wzajemnej inspiracji, w edukacji, w inspirowaniu do wyrywania się z masy, bo tylko to pozwala człowiekowi zmieniać świat.
Siedzę nad kawą w modnej „nowojorskiej” knajpie na szóstym piętrze Grand Indonesia Mall. Studenci prześcigają się, który pierwszy rozwikła problem, jakiego nawet nie umiałbym nazwać.
Łapię internet i mam chwilę, żeby sprawdzić, co tam w świecie. W BBC o pewnej celebrytce z Brytanii, która dzięki internetowi odkryła prawdziwą tożsamość, bo wcześniej nie wiedziała, że jest bi. W CNN o chińskich „zielonych ludzikach”, które z łodzi patrolowej ostrzelały filipińskich rybaków. W Fox o sześciu uchodźcach próbujących pokonać Kanał La Manche w małej łódce. Utonęli, zanim dotarli na brzeg Anglii. W „Gazecie Wyborczej” reportaż o tragedii pana Muhammada Hassana, wysokogórskiego tragarza niosącego za swoim klientem tlen i sprzęt na wierzchołek K2. Osłabł i umierał tam, siedząc na ścieżce, filmowany przez wszystkich zdobywców, bo każdy niesie teraz przecież kamerkę, żeby uwiecznić drogę na szczyt. Pan Hassan siedział na ścieżce trzy godziny, oczekując, aż ktoś się nad nim pochyli, ale ludzie robili po prostu większy krok przez jego nogi.
W końcu umarł.
Bohaterami naszego świata nie są już samarytanie, ale celebryci – kto wejdzie na K2, zyska followersów, kto zrezygnuje, żeby pomóc komuś takiemu jak pan Hassan, jest frajerem. Przegra, bo nikt o tym nie wspomni. Nie mówię, że wspinanie jest gorsze od innych zjawisk w naszym świecie – od polityki, od krytyki sztuki, od gotowania czy podróży. Wcale nie jest. To ten sam egoizm. Emanacja upadku wartości, które pozwoliły kiedyś naszej cywilizacji stać się silną i dobrą. A jednak wierzę, że wciąż mamy w genach zapisane dobro i jeśli go nie stłamsimy, nie podepcemy zawiścią, głupotą czy brakiem zrozumienia świata, to nigdy nie wybierzemy zła.
Kiedy masz do dyspozycji już tylko jeden dzień, co wybierasz w tym olbrzymim mieście? Ja zawsze Ancol. Pamiętam tę dzielnicę z odległych czasów, kiedy pośród ubogich nadmorskich kampungów istniały w nadmorskiej dzielnicy tylko Sea World i park rozrywki z karuzelami i rollecoasterem. Sea World to było drugie oceanarium, jakie widziałem w życiu i do dziś pamiętam tamten naprawdę dziecięcy zachwyt, choć kiedy dziś patrzę na bramę wejściową z odpustowym, cementowym rekinem przebijającym skalną ścianę, to nabieram wątpliwości, czy będzie mi się podobać zabytkowa kolekcja ryb wymyślona pół wieku temu.
Niepotrzebnie. Tunel z ruchomym chodnikiem, którym jedziesz we wnętrzu monstrualnego akwarium pełnego rekinów, tuńczyków, płaszczek i żółwi, nic nie stracił ze swego uroku.
Jestem tu trzeci raz, ale po raz pierwszy mam okazję zobaczyć karmienie rekinów. Płetwonurek wskakuje do monstrualnego akwarium i karmi morskie potwory wprost z ręki kawałkami świeżej ryby wyciąganymi z pojemnika. Kiedy rekiny chwytają żarcie, tryska krew. W końcu stają się tak ożywione, że próbują przewrócić pojemnik, ale nurek jest czujny, zna się na swojej robocie, za każdym razem, kiedy odepchnie któregoś, wodząc rekina za nos, dostaje oklaski. Nie słyszy ich pewnie za pancerną szybą, ale i tak wie, że jest gwiazdą wieczoru.
Tyle że ktoś, kto pracuje w masce, nie może zostać królem internetu.
Naprzeciwko Sea World zbudowano Bird Park, w którym oswojone ptaki podchodzą pod sam nos, nie uciekają, nie chowają się w krzakach, nie boją się przysiąść człowiekowi na ramieniu. Wieczorem w porze ostatniego karmienia panuje tam taki harmider, że wszystkie w końcu nabierają odwagi i pchają się pod obiektywy – dzioborożce, papugi, żurawie, kormorany, czarny bocian, złoty bażant i święte szpaki balijskie o niebieskiej skórze.
Jest o nich taka opowieść, że Wisznu dał im śnieżnobiałe pióra i niebieską skórę, bo ich zadaniem jest przenoszenie duszy zmarłych w zaświaty.
Lubię tę opowieść i lubię te ptaki.
Na Bali bardzo trudne je spotkać, należą do wymierających gatunków, ale widziałem je w parku ptaków w Hongkongu, w zoo w Szanghaju no i tutaj.
Trzeba o nie dbać.
Jeśli ich zabraknie, Balijczycy przestaną chodzić do nieba.
[...]