46,00 zł
BŁYSKOTLIWY KRYMINAŁ UKAZUJĄCY WSPÓŁCZESNĄ POLSKĄ RZECZYWISTOŚĆ SKAŻONĄ POLITYKĄ Podkomisarz Olga Suszczyńska, wśród policjantów znana jako Serbia, prowadzi sprawę zabójstwa Piotra Pawłowskiego, przedstawiciela firmy pośredniczącej w zakupie Pegasusa. Już pierwsze oględziny potwierdzają, że to robota zawodowca. Niewykluczone, że sprawa ma podłoże polityczne. Przełożony ma do Olgi całkowite zaufanie, ale pogubiona życiowo Serbia boryka się z własnymi problemami. Kiedy ginie kolejna powiązana z Pegasusem osoba, śledztwo nabiera tempa. Pojawia się jeszcze jeden trop, do którego kluczem jest kultowa zapalniczka z nietypowym grawerem. Olga musi ostrzec potencjalne ofiary, nie wie jednak, że sama będzie musiała walczyć o życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 376
Bez przebaczenia
Copyright © 2023 by Grzegorz Kapla
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Katarzyna Łopaciuk
Korekta: Joanna Habiera, Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc
ISBN: 978-83-8230-587-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Prezydent Stanów Zjednoczonych wszedł na mównicę i powitał go aplauz. Ochroniarze przy bramkach wyciągnęli szyje, ale nie, nie spojrzeli za siebie. Byli dobrze wyszkoleni.
– Proszę wyłożyć wszystko, co ma pan w kieszeniach – usłyszał.
Uśmiechnął się i skinął głową.
Uśmiech to skuteczna broń. Przynosi ulgę ludziom narażonym na niechętne prychnięcia przedstawicieli elit, nienawykłych do tego, żeby wykonywać cudze polecenia. Czasem potrafi zamienić obojętność w pożądanie. Odwrócić czas. Ukryć akcent, który mógłby cię zdradzić.
Znał swój uśmiech. Trenował go przed lustrem godzinami.
Włożył do wiklinowego koszyczka klucze, portfel, telefon, notatnik i długopis. Rano myślał, że weźmie pióro. Lubił pióra. Pióro jest narzędziem artysty, a długopis to jednak tylko plastik. Jest tandetny, banalny i tani. Ale za to anonimowy, a czasami to właśnie przesądza o jego wartości.
Agent ochrony – czarny garnitur, słuchawka w uchu, w klapie znaczek w kształcie skrzyżowanych sztandarów Ameryki i Polski, niebieskie lateksowe rękawiczki – spojrzał do koszyczka i, co było do przewidzenia, podniósł telefon. Obrócił go w dłoni. Nic szczególnego, zwyczajny smartfon. Ani najnowszy, ani z poprzedniej epoki.
– Thank you, thank you, thank you. Please, if you have a seat, be seated – zażartował Biden, a pięćset gardeł starannie wybranych gości, którzy mogą wysłuchać przemówienia prezydenta USA na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie, wybuchło śmiechem.
– Czy mogę jeszcze raz zobaczyć zaproszenie?
Mężczyzna przewrócił oczami i westchnął.
– Wiem, że pokazywał je pan już przed bramą, ale takie są procedury.
Zrozumiał słowo „procedury”. Słowo „zaproszenie” też, choć nie potrafiłby ich wypowiedzieć po polsku bez akcentu. Pokazał niebieski kartonik z imieniem i nazwiskiem, których nawet nie próbował się nauczyć.
Agent pokiwał głową. Nie poprosił o dokument tożsamości.
Uśmiech wystarczył.
– Zapraszam. – Wskazał dłonią miejsce, w którym trzeba się zatrzymać po przejściu bramki. Gość rozłożył ramiona, jeszcze zanim tamten poprosił.
– Be not afraid. – Prezydent Biden rozpoczął od cytatu z Jana Pawła II, a gość pochwalił w myślach kogoś, kto pisał to przemówienie. Musiał sporo wiedzieć o Polakach.
– Proszę. – Ochroniarz odsunął się na bok.
Zakończył swoją robotę. Mężczyzna pochylił się nad koszykiem i włożył do kieszeni jego zawartość. Ruszył w prawo. Gdzieś tam powinien być ten, którego spodziewał się tu znaleźć.
– John Paul brought the message here to Warsaw in his first trip back home as Pope – powiedział Biden, a mężczyzna pomyślał, że to prawie tak jak on. Też przybył do Polski pierwszy raz od dawna i też miał wiadomość dla świata.
Lustrował otoczenie spod półprzymkniętych powiek. Wysoki, elegancki, mógłby uchodzić za ambasadora swojego kraju. Ale nie. Ambasador siedział przecież w sektorze dla gości specjalnych. Choć właściwie wszyscy tutaj byli specjalnymi gośćmi.
Spoglądał ponad głowami. Tak, zatrzymał wzrok, to musi być on.
Tymczasem prezydent Biden zbliżał się do wielkiego finału.
To było dobre przemówienie: demokracja i wolność zwyciężą. Może nie od razu, bo to długa wojna, ale wojny z Ukrainą na pewno nie wygra Rosja.
– For God’s sake, this man cannot remain in power! – Biden zakończył z mocą, jakiej nikt nie spodziewałby się po starszym panu.
Na dziedzińcu wybuchła euforia. Jedni klaskali w przekonaniu, że oto zadziała się historia, inni musieli się pochwalić przed światem, że należą do elitarnej grupy pięciuset osób, którym PiS podarował zaproszenia, więc wykorzystali zamieszanie, żeby wysyłać do wirtualnej chmury selfie z Joe Bidenem w tle.
Pawłowski kątem oka uchwycił ruch ramienia, na którym były zawieszone kamery telewizyjne, i odruchowo schylił głowę.
– Co pan sądzi, mecenasie? – Nachylił się ku Ritterowi i podniósł głos, żeby przekrzyczeć wrzawę.
– Rzucił wyzwanie Putinowi. – Ritter poprawił okulary. – Pewnie cały Biały Dom gotuje się teraz, jak wytłumaczyć światu, że prezydent wcale nie miał tego na myśli.
– He, he. – Pawłowski pokiwał głową. – Mnie się też tak wydaje. Ale i tak nieźle mu poszło. Dobrze zaczął. Od tego, że słowa papieża odnowiły oblicze tej ziemi…
– Pisowcy pewnie są w euforii. – Ritter położył Pawłowskiemu rękę na ramieniu. – Będę szedł na Mariensztat, tam stoi mój samochód, jeśli masz ochotę, to zejdź ze mną, jeszcze pogadamy.
Pawłowski spojrzał za siebie. Przez całą uroczystość zdawało mu się, że ktoś mu się przygląda. Dwukrotnie, niby to przypadkiem, rzucił okiem za siebie, raz w lewo, drugi raz w prawo, błyskawicznie zlustrował otoczenie, ale nie, wszyscy gapili się na Bidena. Amerykański prezydent wykonał dłonią ostatni pożegnalny gest i zniknął za plecami swojej ochrony.
– Coś cię niepokoi? – zapytał Ritter.
– Mam to mrowienie w karku. – Pawłowski uśmiechnął się lekko.
– Jak przed robotą?
– Jak przed robotą. Jak wtedy, gdy coś miało się wydarzyć.
– Fantomowe bóle po czasach dawno i niesłusznie minionych – zażartował mecenas.
– Pewnie masz rację. A może to przez Agatę? Powiedziała, że karty nakazały jej dzisiaj ostrożność.
– Dość oczywista konstatacja w sytuacji, kiedy do Kaczogrodu przybywa Air Force One, nie sądzisz? Zawsze mnie dziwiło, że taka zdeklarowana liberałka, co nie wierzy w życie pozagrobowe ani w żadnego Boga, stawia sobie karty.
– Sobie jak sobie. Ona je stawia mnie. Pewnie wciąż myśli, że kiedy znikam, to musi być romans.
Obaj się uśmiechnęli.
Ewakuacja szła dużo sprawniej niż zajmowanie miejsc kilka godzin temu, kiedy zmuszony do poniżającego oczekiwania w kolejce do bramek bezpieczeństwa Pawłowski zastanawiał się, czy warto w ogóle tam iść. Nie miał złudzeń co do przemówienia. Nadzieje Ukrainy, że Biden pośle do nich natowskie myśliwce, były mrzonką. Przyszedł, bo się umówił z Ritterem, a każda okazja, żeby się spotkać oko w oko, jest dobra. Po tej całej pandemii tęsknił do ludzi, on – z upodobania samotnik, jak panda, której wystarczają w roku trzy dni rui, a przez kolejne trzysta sześćdziesiąt dwa może żyć tylko sama ze sobą. Pod warunkiem że ma telefon, komputer, książki i jakąś pustą przestrzeń, żeby sobie postrzelać. I że żona da mu spokój.
– Nasi przyjaciele progresywiści będą rozczarowani – westchnął mecenas, kiedy ruszyli do bramy po niebieskim dywanie, rozwiniętym rano dla prezydenta Ameryki, a teraz ogólnodostępnym, bo nikt go nie pilnował.
– Papieżem?
– Nie tylko. Tymi „ukraińskimi mężczyznami i kobietami”, przecież lewicowy prezydent powinien był wiedzieć, że trzeba mówić o „osobach ukraińskich”.
– Nie bądź złośliwy. – Pawłowski chrząknął zadowolony. – Wystarczy im, że przywołał papieża, który nie reagował na pedofilię.
– Swoją drogą, musisz przyznać, Piotrze, że z papieżem to była znakomita operacja.
– Montaż. – Pawłowski się uśmiechnął.
– Tak – potwierdził Ritter. – Rzeczywiście. Montaż przełomu wieków. Gdyby ktoś piętnaście lat temu… czy ile już ten papież gryzie ziemię?
– Siedemnaście.
– Co ty powiesz? – Ritter postawił kołnierz. W tunelu bramy zamkowej poczuli przeciąg.
– No… siedemnaście, siedemnaście. Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem.
– Mów za siebie, moje studentki nie narzekają.
– Mówiłeś o papieżu.
Skręcili w lewo, w stronę kościoła Świętej Anny.
– A tak, tak, więc gdyby wtedy, jak zde… jak opuścił już ten padół łez, ktoś ci powiedział, że za kilkanaście lat będzie się ludziom kojarzył przede wszystkim z pedofilią, memami i z żałosnymi pomnikami, to nawet ty byś nie uwierzył.
Pawłowski milczał.
– Wiesz co, wiedziałem, że to trzeba będzie zrobić, ale, owszem, zwątpiłem, chociaż tylko na chwilę.
– Jak wiatr zamknął księgę, co?
– Dokładnie. Kiedy wiatr zamknął mu na trumnie księgę, pomyślałem, że czarni dostali od losu taki prezent, że się ich już nie zatrzyma. Zresztą dobrze zaczęli. To pokolenie JPII, Dni Młodzieży, ktoś to dobrze wymyślił.
– Widać nie dość dobrze. – Ritter ujął Pawłowskiego pod rękę. Skręcili w lewo na schody przed kościołem Świętej Anny. Były strome, a Ritter tego nie lubił.
– Nie docenili przeciwnika.
– Pycha kroczy przed upadkiem. Powinni lepiej odrabiać własne lekcje. Budowali sobie Lichenie, kupowali rozgłośnie, gazety i czasopisma, a teraz ilu Polaków uważa papieża za autorytet?
Szli przez park. W powietrzu na skarpie, w dawnych ogrodach pałacu Kazanowskich, czuć już było wiosnę, ale pąki na drzewach jeszcze pozamykane. Pawłowski pomyślał, że zima nie powiedziała ostatniego słowa, a drzewa jakby się bały mroźnego oddechu syberyjskiego niedźwiedzia.
Ritter zapytał go o interesy.
– Świetnie – odparł. – Nigdy nie szło nam lepiej.
– Pan prezydent wolnego świata powiedział, że wojna potrwa, więc pewnie umrzemy jako nieprzyzwoicie bogaci ludzie.
– Pewnie tak. Gdzie zaparkowałeś?
– Dojdziemy na róg Bednarskiej i tej, jak się ona nazywa… no tu, na dole, i przyjedzie po mnie pan Kazimierz.
– Wciąż jest u ciebie kierowcą?
– To dla niego doskonały kamuflaż.
Ritter sięgnął po telefon, żeby zadzwonić po samochód, a Pawłowski znowu poczuł ten impuls, który w dawnych czasach był dla niego dowodem na istnienie we wszechświecie jakiejś tajemnej siły, może nawet absolutu, czegoś pozazmysłowego, ale jednak będącego, w sensie epistemologicznym, rozumnym bytem wysyłającym mu sygnał ostrzegawczy. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, ale nauczył się z niego korzystać.
Na rogu Bednarskiej i Sowiej zapalili jeszcze papierosy.
Pawłowski wyjął elegancką, ale podniszczoną zapalniczkę.
– Nadal tego używasz? – Mecenas się uśmiechnął. – Sentymentalny jesteś, a to się mści w naszej robocie.
Zaciągnęli się obaj i chwilę palili w milczeniu.
– Podwieźć cię? – Ritter zdeptał niedopałek.
– Dziękuję, ale spacer dobrze mi zrobi. Samochód mam pod pomnikiem Piłsudskiego.
– Kawał drogi pod górę.
– Nie spieszy mi się do telewizora. – Pawłowski machnął ręką. – Zadzwoń we wtorek, umówimy się, przejrzymy papiery.
Pan Kazimierz wyhamował idealnie. Miał niezwykłe wyczucie czasu.
Pawłowski odwrócił się na pięcie i poszedł Bednarską w górę, przyglądając się odrapanym murom. Zadziwiające, pomyślał, że w życiu ulic tak samo jak w ludzkim życiu przychodzi moment, kiedy telefon dzwoni jedynie we wtorki i nie musisz już nic robić, żeby trwać. Może tylko jakaś kosmetyka, ale bez przesady. Jedyne, co sobie zoperował, to powieki, bo nie lubił tych ciężkich worów, które nadawały twarzy pozór uśpienia. Co innego żona. Ona mogłaby nie wychodzić od doktora Mirackiego. Była zupełnie jak ta ulica. Wystarczy odpicować fasadę i znowu wyglądasz jak w czasach młodości.
Kiedyś się tędy jechało do mostu. Czytał gdzieś, że pradziadek tego pisarza Kalinowskiego miał na Bednarskiej przed wojną knajpę. Jak mu było na imię? Nagle znowu poczuł ten impuls, odwrócił się i zrozumiał, że już jest za późno.
Mężczyzna był szybki jak kot. Pawłowski nawet nie zauważył, kiedy wbił mu coś w podgardle.
Nóż! To musiał być nóż. Pawłowski zesztywniał. Ból był potworny, ale w ułamku sekundy adrenalina stłumiła lęk. Cofnął prawy bark, żeby wziąć zamach do ciosu w splot, ale tamten musiał to odczytać. Wciąż zaciskając lewą dłoń na tym, co wbił w podgardle swojej ofiary, pchnął Pawłowskiego w podcień kamienicy.
– Abu Daoud nie może się doczekać – powiedział z dziwacznym akcentem i przekrzywił głowę jak szczeniak, kiedy przygląda się zabawce.
Pawłowski zmrużył oczy. Szarpnął się jeszcze raz, ale zrozumiał, że to na nic. Jasna cholera, pomyślał, bałem się, że to będzie w łóżku, a to jednak na Bednarskiej… Napastnik wnętrzem prawej dłoni uderzył w końcówkę zwyczajnego, plastikowego długopisu, który tkwił do połowy w gardle Pawłowskiego. Usłyszał, jak plastik przebija kości czaszki.
Pawłowski osunął mu się w ramiona, a on przyjął ten nagły ciężar z szacunkiem należnym ludzkiemu ciału i delikatnie ułożył je pod oknem sklepu optycznego. Wyszeptał kilkanaście słów, wyjmując z kieszeni staromodną, płócienną chusteczkę, w którą dokładnie wytarł dłonie z krwi. Nie było jej dużo. Pomyślał, że może powinien wyjąć długopis. Nie lubił wypisywać autografów byle czym, ale przecież nie każdy autograf zasługiwał na pióro.
Nie każdy autograf zasługuje na pióro, pomyślała i odłożyła Pokorę na stosik książek, których nie odda, choć pewnie drugi raz nie przeczyta. Książek o tym, że tylko ktoś, kogo kochasz, może cię tak do spodu skrzywdzić, miała na razie dość.
Pewnego dnia to wszystko spowszednieje, myślała. Pewnego dnia zdjęcia zabitych dzieci przestaną budzić silne emocje i świat powróci do zachwytów nad tym, kto i za ile kupił sobie torebkę na galę Oscarów. Kiedyś tak się stanie. Poważni ludzie na to pracują. Najtęższe umysły świata zaprzęgnięte do kołowrotu nieustannej sprzedaży. Kiedyś znowu będą królować komedie romantyczne, ale to nie dziś. Zresztą teraz, gdy wojna, to czy w ogóle wypada się śmiać? Rozmawiać o dziecku, o zwyczajnych chorobach w rodzinie, o pracy, o kinie, teatrze czy książce? Czy jeszcze wypada oglądać filmy, czy tylko śledzić wiadomości?
Nie miała pewności, co myśleć. Nie każdy może być korespondentem wojennym, a inne zajęcia wydawały jej się zwyczajnie nieadekwatne.
Widziała, jak powoli mijał zapał jej rodaków z pierwszych dni wojny. Matka powtarzała, że goście są jak ryby – po trzech dniach masz ich dość. Wiedziała, że przyjdzie moment zmęczenia i pewnego dnia wszyscy będą mieli po dziurki w nosie wieści z Ukrainy, wydań specjalnych, że przestaną oglądać, co się dzieje w Charkowie czy Mariupolu, i wrócą do plotek, seriali, telewizji śniadaniowych. Potem zacznie ludziom przeszkadzać, że samochód na ukraińskich blachach może parkować za darmo, a oni muszą płacić, jeśli w ogóle znajdą miejsce.
A jednak nie wahała się i kiedy Nastia, dziewczyna, która przychodziła zajmować się jej dwuletnią córką, powiedziała, że siostra przywozi matkę do Polski, Olga od razu zaproponowała, że odda im jeden pokój i że sama będzie mieszkać z małą. Wyrzuciła z szafy wszystkie ubrania i te, co się jeszcze nadawały, wyprane i wyprasowane zawiozła na Zachodni, do punktu pomocy dla uchodźców. I butki dla dzieci. Dziecięce buty stają się za małe już po kilku tygodniach. A teraz pakowała książki. W pokoju dziecka, kiedy przeniosły tam szafę, nie było już miejsca na półki. Trzeba się pozbyć książek i płyt. To, co najbardziej kochasz, wyrzucasz jako pierwsze.
Zabrzęczał domofon. Dopiero kiedy się podniosła, poczuła, jak bolą ją plecy. Wyminęła stosy książek. W korytarzu porozrzucane zabawki. Nie miała sił, żeby nad tym zapanować. Podniosła słuchawkę i wcisnęła kluczyk. To musiały być dziewczyny.
Weszła do kuchni i korzystając z ostatniej wolnej chwili, nalała sobie setkę żubrówki. Nie miała wyrzutów sumienia.
W południe była na Narodowym, żeby pomóc w ochronie wizyty Bidena. Widziała, jak brał na ręce dzieci, które chciały sobie zrobić z nim selfie, jak słuchał opowieści tych, którym udało się uciec. Z daleka, ale przecież znała te opowieści. Nastia każdego dnia opowiadała, co tam u matki…
Kiedy prezydent USA powiedział, że Putin to rzeźnik, musiał naprawdę tak myśleć. Ale czy to coś zmieni?
Gardło paliło ją od wódki. Pomyślała, że zasługuje na kolejną setkę, ale usłyszała już dzwonek i stukanie do drzwi. Nastia by nie stukała, więc to albo Szymon, albo Bielski. Z jednym miała córkę, ale choć ewidentnie lgnęli do siebie, to nie potrafili zaryzykować wspólnego domu. Drugi czasami żartował, że gdyby już miał mieć z kimś dom, to właśnie z Olgą. Dwa razy ocalił jej życie. Był cierpliwy, dobry i o nic nie pytał.
Dzwonek odezwał się po raz drugi.
Olga poczuła ukłucie w sercu. Szkoda, że serca nie da się sformatować jak twardy dysk.
Przygładziła włosy, a potem spojrzała przez judasz. To był Kosiński. Jej partner z roboty.
– Kurwa, wolne przecież mam. – Powitała go miną, która miała mówić „Sam sobie wybierz karę”, ale Kosiński był już do tego przyzwyczajony.
– Wciągaj spodnie. – Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. – Robi się chłodno.
Dopiero teraz się zorientowała, że jest w samych majtkach.
– Ledwo wróciłam. – Stropiła się. – Z godzinę temu. Muszę dziecku kolację naszykować.
– A co, twoja Ukrainka pojechała walczyć o Kijów?
– O Charków, Nastia jest z Charkowa.
Przymknęła drzwi do pokoju, który jutro nie będzie już do niej należał, i otworzyła komodę. Pusto. No tak, przecież prosiła Nastię, żeby przeniosła wszystkie jej ubrania do pokoju dziecka. No nie, nie będzie teraz szukać rzeczy, wyciągnęła z pralki spodnie, które wrzuciła tam przed godziną.
– Mów, co jest?
– Trupa mamy.
– Kurwa, nie może się za to wziąć ktoś inny? Przecież dopiero co obstawialiśmy Bidena.
– Wiem, ale decyzja jest taka, że my się mamy wziąć. Co tu się u ciebie dzieje, wyjeżdżasz? – Kosiński nie bardzo wiedział, gdzie się podziać w tym bałaganie.
– Remont robię. Czemu my?
– Nie wiem, ale pewnie jest jakiś powód.
– Co mu się stało?
– Leśmian wywołał mnie trzy kwadranse temu, nie znam szczegółów. Ale zabity na amen.
– Trzy kwadranse?
– Randkę miałem.
Pokiwała głową. Zabrzęczał domofon. Zanim Nastia wniosła na górę Kasię, Olga zdążyła wciągnąć kurtkę. Minęły się w drzwiach. Całus dla małej i wyrzuty sumienia, że nie dała jej ani taty, ani nie daje jej czasu, ani nie umie jej chronić przed wojną. Pewnego dnia dziewczynka powie „mamo” do Nastii i Olga nie będzie mogła nic z tym zrobić.
Nic.
Jechali w milczeniu. Warszawa w ciężkim zmierzchu, ruch niewielki, nikt nie chciał ryzykować korków, a w dniu wizyty prezydenta USA to przecież nie do uniknięcia.
Plac Wilsona pusty. Minęli dom, w którym mieszkał Kuroń, potem podziemnego weterynarza na Inwalidów, szkołę Lindy, potem w lewo, pomnik Poległym, Sąd Najwyższy…
– Dobrze, że nie ma tych od Tulei. – Kosiński odezwał się pierwszy.
– Co mówisz?
– No, że nie zaczęli tego swojego protestu. Że łamanie demokracji, wiesz, na pewno chcieliby, żeby ich CNN pokazało. A my, co byśmy wtedy zrobili? Pokazaliby nas, jak rozpędzamy demonstrację.
– Co to za randka? – zmieniła temat.
– E tam, tak tylko ci powiedziałem. Kolega wyjeżdża z misją humanitarną, więc go żegnaliśmy.
– A… my, to znaczy kto?
– No on i ja. Ale zdążyliśmy wypić tylko po piwie i Leśmian zadzwonił.
– To ty mnie pijany wieziesz? – Uśmiechnęła się do niego i poczuła, że opuszcza ją wreszcie stres.
– Zaraz pijany. Jedno piwko, to nie pijany.
Minęli kościół Bazylianów, teraz to ukraińskie centrum życia społecznego w Warszawie, a dalej już tylko ostatnie światła. Pojechali prosto w kierunku kościoła Świętej Anny i Serbia uświadomiła sobie, że nie zapytała nawet, dokąd jadą. Tymczasem podjechali do bariery zagradzającej przejazd. Ciekawe, czy Biden jest jeszcze na zamku?
Kosiński otworzył okno.
– My z fabryki. – Pokazał blachę.
– Do zamku? – zapytał funkcjonariusz.
– Do sztywnego – odparł Kosiński. – Na Bednarską.
– A, no tak… – Chłopak odsunął wreszcie właściwą barierę i udało mu się ich przepuścić.
Zasalutował.
– Ciekawe, skąd ich nawieźli? – Kosiński zasunął szybę. – Pewnie ze Szczecina.
Bednarska była stromym grzebieniem bruku z przedwojennego łamanego kamienia. Koła dudniły w wąwozie ulicy niczym czołg. Zatrzymali się nieco powyżej policyjnego kordonu.
– Zostaw na biegu – powiedziała Kosińskiemu, kiedy zgasił silnik.
Na dworze było chłodno. Ludzie palili papierosy. Rozejrzała się. Nikogo znajomego. Tylko w podcieniu budynku rudowłosa asystentka Grzegorczyka opierała się o parapet sklepu z okularami. Ze starym poczciwym doktorem, specjalistą od badania przyczyn zgonu, podkomisarz Olga Suszczyńska przyjaźniła się od lat i miała do niego stuprocentowe zaufanie. Ale ta dziewczyna? Nie mogła pojąć, co takiego ją pchnęło do tego, żeby się zajmować trupami.
Ruda podniosła wzrok, a Olga skinęła jej głową.
– O, Serbia przyjechała. – Mundurowi się rozsunęli, jeden rzucił niedopałek. Suszczyńska mruknęła coś w podziękowaniu. Zasłużyła na to, żeby każdy w mieście wiedział, kim jest, i nie zamierzała się z tego tłumaczyć. W fabryce rzadko kto mówił o niej inaczej niż Serbia.
– Dobry wieczór, pani Olgo. – Ruda strzepnęła popiół do papierowego kubeczka.
– Nie dla każdego dobry.
– Ano nie dla każdego – przyznała tamta.
– Dawno przyjechałaś?
– Z pół godziny. Zdążyłam zmarznąć.
– Mam cię przepraszać?
– Tak. Mogłam mieć dobry wieczór, wino, makaron z sosem truflowym, a potem seks… No nie, co pani. – Roześmiała się. – Żartowałam.
Odgarnęła włosy z czoła. Miała duże oczy. Powinna pisać wiersze, a nie sprawdzać, czy denat cierpiał na marskość wątroby.
– Przepraszam, byliśmy w obstawie wizyty Bidena, nie sądziłam, że jeszcze nas ktoś będzie potrzebował.
Pochyliła się nad ciałem.
Mężczyzna wyglądał, jakby spał. Przystojny. Nie umiała powiedzieć, ile miał lat. Może pięćdziesiąt pięć, ale może z dziesięć więcej. Ogolone policzki, szpakowaty, ale przystojny. Mogłaby się za takim obejrzeć na ulicy. Szczupły, dobrze ubrany. Powiedziałaby, że… pokornie. Żadnych ostentacyjnych logotypów, ale wszystko pasowało tak, jakby było na niego uszyte. Leżał w tym swoim płaszczu, pewnie z wełny, skulony jak dziecko, jakby ktoś go ułożył do spania, a nie zabił. Olga wiedziała doskonale, jak wygląda człowiek, którego układasz do snu.
– Co myślisz? – Spojrzała na rudą dziewczynę.
– Zawodowiec. – Ruda wygrzebała z kieszeni gumę do żucia i zaczęła odwijać papierek, ale szło jej opornie. Guma musiała leżeć w kieszeni dość długo, aż wszystko się polepiło.
– W jakim sensie?
– Nie jest łatwo wbić dorosłemu, sprawnemu człowiekowi długopis w gardło. – Odwinęła wreszcie. – Chce pani?
Olga pokręciła głową.
Ruda wzruszyła ramionami i wsadziła sobie gumę do ust.
– Nie lubię smaku nikotyny – powiedziała. – Nie umiem się powstrzymać, ale nie lubię.
– Dobrze, dobrze, mów, co myślisz.
– Zawodowiec. W zeszłym roku był taki przypadek w białoruskim sądzie. Jeden z ich dysydentów próbował się wtedy zabić długopisem, ale nie był w stanie przebić gardła. To może nie jest najlepszy przykład, bo samobójstwo za pomocą długopisu to wyższa szkoła jazdy, ale on był zdesperowany. Uszkodził krtań, to wszystko. A tu ma pani precyzyjną robotę. Ktoś doskonale wiedział, co robi. Gdzie przyłożyć, jeśli pani wie, co mam na myśli.
Olga pomyślała, że dziewczyna ma rację. Wbić komuś, kto stawia opór, nóż w gardło, byłoby problemem, a tu… Pochyliła się, ale było za ciemno. Uruchomiła latarkę w smartfonie. To był zwyczajny kawałek plastiku. Tkwił bardzo głęboko. Precyzyjna robota. To nie był przypadek i nie zrobił tego byle kto.
– Myślisz, że się bronił? – zapytała.
– Nie ma śladów. Więcej pani powiem. Nie wiem, jak to możliwe, żeby ciało się samo tak ułożyło. Niech pani popatrzy, to jest dość dziwne, co nie?
– Pomyślałam o tym samym.
– Że go podtrzymał, nie? Zabił, a potem położył na ziemi?
– Mogło tak być. Ale po co?
– Nie chciał, żeby ktoś usłyszał, że ciało pada na chodnik?
– Nie wiem. Kto by to mógł usłyszeć? Trzeba popytać tych, co tu mieszkają. Może ktoś coś jednak słyszał…
– Kosa! – Olga zawołała swojego towarzysza. – Wiesz, kto zawiadomił o trupie? No, i trzeba tu rozpytać ludzi, może ktoś coś widział, monitoringi posprawdzać… A! Skąd wiadomo, że on był na tym przemówieniu Bidena?
– Zaraz się dowiem. – Sięgnął po telefon.
– Jeden z tych po cywilnemu, on tu był pierwszy. Jak przyjechałam, to nasi już przeszukali kieszenie. – Ruda wskazała brodą trzech gości.
– Kurwa. – Olga wyprostowała się i podeszła do policjantów. Rozumiała, dlaczego patrzą na nią z niechęcią.
– Kto tu dowodzi? – zapytała.
– No, skoro cię wezwali, to znaczy, że ty – powiedział niski gość w czerwonej czapce z pomponem. – Znamy się z odpraw, ale pewnie nie pamiętasz.
Rzeczywiście nie pamiętała. Ale pomyślała, że nic w tym złego, wręcz przeciwnie. Jeśli ona nie pamiętała, inni też nie będą, więc taki ktoś świetnie nadaje się na operacyjnego. Nie rzucać się w oczy w takiej czapce to naprawdę coś.
– Rozumiem, że sprawa jest twoja?
– Miała być moja, ale ściągnęli ciebie, więc już nie jest.
– Przepraszam, nie prosiłam się.
Lipiński strzyknął śliną.
– Naprawdę się nie pchałam – powiedziała łagodniej.
Pokiwał głową, jak to czynią Hindusi.
Milczała.
– Tak, wiem, Serbia, wiem… jesteś pupilką naszego szefa. Co chcesz wiedzieć?
– Co mi zechcesz przekazać.
Lipiński sięgnął po komórkę. Kliknął kilka razy i zaczął czytać notatki.
– O dziewiętnastej dwanaście dyżurny odebrał zawiadomienie od Ludwiki Skrzyńskiej, zamieszkałej niedaleko, przy Karowej, przyszła tu z psem na spacer, długi, bo wcześniej obawiała się, że wszędzie będzie pozagradzane. O dziewiętnastej dwadzieścia byliśmy na miejscu, jak wiesz, obstawiamy wizytę, byliśmy tuż obok, przy Pałacu Prezydenckim w nieoznakowanej skodzie, stoi niżej, możesz sama sprawdzić ten czerwony brzydki samochód, który udaje Ubera…
Olga chrząknęła.
– No, wygłupiam się, przepraszam. Przyjechaliśmy. Kobieta z psem powiedziała nam, co już wiesz, nikogo nie widziała, nic nie słyszała, ta ulica zawsze taka pusta chyba… No i co… Wezwaliśmy prokuratora i trupiarę. – Spojrzał na Rudą i mrugnął do niej.
Serbia kątem oka pochwyciła cień uśmiechu. Musieli być zaznajomieni.
– No i trzeba było podjąć czynności.
– Nie czekałeś na lekarza?
– Przecież widać, że trup. Z tym czymś w gardle? Zajrzałem mu do kieszeni. I należało dzwonić do szefa.
– Co znalazłeś?
– Najważniejsze wydaje się to. – Lipiński założył lateksową rękawiczkę, a potem sięgnął do kieszeni i wyjął spory foliowy woreczek na dowody. W środku znajdowała się biała koperta.
Serbia nie lubiła tych rękawiczek, ale co zrobić…
Na sztywnej kopercie wykaligrafowano: „Szanowny Pan Piotr Pawłowski”.
Otworzyła.
Wewnątrz zobaczyła niebieski, elegancki kartonik. Zaproszenie na przemówienie prezydenta Bidena.
– Zaproszenie na przemówienie Bidena? – Kosiński aż podszedł bliżej.
– Zadzwoniłeś z tym do Leśmiana? – Olga spojrzała na Lipińskiego.
– A co miałem zrobić. Płaszcz z drogiej wełny, portfel w kieszeni, zegarek na ręce. Jakieś drobiazgi, klucze. Nie chodziło o rabunek. Od razu wiadomo, że gościu to jakaś szycha.
– Wyguglowałeś go?
– Właśnie, czekałem na Rudą i coś musiałem robić. Ale nie za bardzo jest co. – Wywiadowca podrapał się za uchem. – W sumie Piotrów Pawłowskich w internecie od metra. Aktorów to nawet kilku. I ten świętej pamięci założyciel fundacji Integracja, jacyś naukowcy i przedsiębiorcy. Siedziałbym w tym kilka dni. Ale przejrzałem zdjęcia i elegancki pan trup wyświetlił mi się na kilku zdjęciach. Na jednym z Tuskiem, na innym z Morawieckim. Nawet z Macierewiczem.
– Polityk?
– A nie… w podpisie było, że członek zarządu. – Zerknął do notatek w telefonie. – Em Fields Investments.
– Co to za firma? Sprawdziłeś?
– Nie zdążyłem, bo Ruda przyjechała stwierdzić zgon.
– Ale Leśmianowi powiedziałeś, z kim jest na zdjęciach?
Lipiński przytaknął głową.
– A Gruby pomyślał, że sprawa polityczna, i kazał wołać nas – powiedział Kosiński zadowolony, że przynajmniej jedna kwestia się wyjaśniła.
– Czyli co? Mogę jechać, czy mam czekać na prokuratora? Ja też od rana na nogach.
– Tak, jedź. Dobrze się spisałeś. Naprawdę mi przykro, że to nie będzie twoja sprawa.
– Chuj tam. Jakbyś co potrzebowała, to wiesz, mam biurko w przedostatnich drzwiach. Ten sam korytarz co wy.
Lipiński podał Kosińskiemu woreczki dowodowe z tym, co denat miał w kieszeniach. Niezbyt gruby, brązowy, skórzany portfel, smartfon, klucze do mieszkania, drugie do samochodu i stara, kiedyś pewnie elegancka, metalowa zapalniczka z grawerunkiem. Kosiński nie potrafił odczytać przez folię, a wyjmować nie było już czasu, bo przyjechała pani prokurator i należało zająć się czynnościami, które pozwolą im wszystkim wrócić do domu.
Olga wróciła przed północą. Kasia spała. Nastia siedziała w kuchni. Oglądała telewizję na starym tablecie. Oczy miała zaczerwienione.
– Dziękuję, że zostałaś, naprawdę, zapłacę ci za nadgodziny.
– No cóż, pani. Herbaty się pani napije najpierw. – Nastia odłożyła tablet i nastawiła czajnik.
Olga pomyślała, że to raczej ona powinna zrobić herbaty Nastii. Uśmiechnęła się i opadła na krzesło. Zaczęła sobie rozmasowywać kark bez ściągania kurtki.
– Ciężki wieczór?
– Znowu zabity człowiek…
– U mnie też. Dużo, dużo zabitych ludzi. Na filmikach z Charkowa, z Mariupola, oglądam je raz po raz…
– Po co?
– Czy nie zobaczę znajomych twarzy. Pani wie, pani Olgo, mi jest bardzo niezręcznie ze wszystkim teraz. Że mama będzie mogła u pani zamieszkać. Wiem, powinnam wziąć do siebie na Solidarności…
Nastia wynajmowała pokój w sublokatorskim mieszkaniu na Woli.
– Do tego pokoju trzy na trzy metry? Nie wygłupiaj się, wypowiedzieliby ci umowę.
– Może nie? Teraz w Polsce wszyscy pomagają.
– Może nie, ale tak będzie lepiej. Ale stracisz u mnie robotę, bo teraz twoja mama będzie się zajmowała dzieckiem. – Olga puściła do dziewczyny oko.
– No, ona umie. – Nastia wcale się nie stropiła.
Poznały się rok temu, kiedy dziewczyna odpowiedziała na ogłoszenie o pracy w charakterze opiekunki do dziecka. Wtedy była wesołą studentką psychologii, kaleczącą polski w dziwaczny, twardy sposób. Uczyła się bardzo sumiennie i dzisiaj mówiła doskonale, ale odkąd wybuchła wojna, już się nie śmiała. Nawet się nie uśmiechała.
Olga zdjęła wreszcie kurtkę.
Herbata była bez cukru. W kubku z napisem Wroclove. Dotknęła napisu opuszkiem. Trochę parzył, ale nie cofnęła palca. Szymon przywiózł kiedyś ten kubek. W tekturowym kartoniku. Nie pomyślał o wstążeczce. Przytulił ją wtedy, ale nie poszli do łóżka. Chciała, ale nie przeszło jej przez gardło. Nie będzie prosić. Nigdy nie będzie już o nic prosić żadnego faceta, który sam niczego nie rozumie.
Szymon przez pierwsze pół roku po covidzie nie był sobą. Wydolność organizmu jak u staruszka. Nie wracał do służby. Rehabilitacja się przeciągała. Wiedziała, że rozmowy telefoniczne niewiele dają, ale nie pojechała do Wrocławia. W firmie potrzebne były na pokładzie wszystkie ręce, pracowała, dopóki nie zaczęła się bać o dziecko.
Spotkali się, kiedy Kasia miała trzy miesiące. Przywiózł ten kubek, trzy róże i wielkiego pluszowego Puchatka.
Wyglądał źle. Skórzana kurtka wisiała na nim jak na wieszaku. Miał zapadnięte policzki, przekrwione oczy i ogoloną czaszkę. Pachniał tak, jak pachniały pociągi, kiedy była nastolatką.
– Cześć – powiedział.
Kiedy wzięła kwiaty, zobaczyła, że drżą mu ręce.
Pokazała mu dziecko. Spało. Milczał. Nie uśmiechał się, nie powiedział ani słowa. Nie wyciągnął ręki. Po prostu patrzył. Dziesięć minut. Jedenaście. Ścierpła od tego stania w jednej pozycji. Chciała, żeby ją przytulił, żeby objął, chciała usłyszeć, że jest z niej dumny i że wszystko będzie dobrze, że zostanie i że nie musi już donikąd wracać. Chciała, żeby się nachylił nad kojcem i wziął Kasię na ręce. Żeby powiedział, że przyjadą jego rodzice i żeby może ochrzcili ją w tym kościele obok, w tym, gdzie Popiełuszko… Tam, gdzie na ścianach wiszą zdjęcia z czasów, gdy ksiądz Jerzy był w wojsku, albo jak był na Helu na wakacjach. Angielski podpis brzmi „Popiełuszko in Hel…”.
Przecież wiedział, nad czym pracowała. Wiedział, że odkąd rozwikłała sprawę zmumifikowanych zwłok narzeczonej lidera antypisowskiej opozycji, Olga mogła załatwić z ministrem spraw wewnętrznych wszystko, nie tylko przeniesienie swojego mężczyzny z Wrocławia do stolicy. Mieliby tutaj razem dom. Wystarczyłoby, żeby teraz powiedział: „Chodźmy się kochać”. Albo żeby wziął Kasię na ręce. Ale on wciąż tylko patrzył. Szkliły mu się oczy.
– Jeśli nie chcesz, nie musi być twoja – powiedziała wreszcie.
– Co? – Nagle się obudził.
– Jeśli nie chcesz, nie musi być twoja. – Olga mówiła powoli, ale pewnie. – Sama ją urodziłam i sama mogę wychować.
Nie podniósł wzroku. Zdawało jej się, że kręci głową, ale może to tylko złudzenie.
– Rozumiem – powiedział i zawrócił do drzwi. Nie obejrzał się i nie trzasnął. Alimenty przysyłał pierwszego każdego miesiąca, ale częściej niż on dzwoniła jego matka.
Olga nie naciskała. Pierwszy rok był trudny. Najczęściej po prostu czekała, czy zadzwoni telefon. Szymon dzwonił czasami. Pytał o Kasię, ale nie miała pewności, czy jej słucha, kiedy mu opowiadała o beknięciach i wzdęciach. Nigdy nie komentował. Czasami mówił jej, że musi kończyć, bo znowu pracuje i trzeba to czy tamto, że zadzwoni za godzinę, ale mijały dni i częściej dzwonił jednak Bielski. Bielski wpadał bez zapowiedzi, nigdy nie podała mu kodu do domofonu, ale widać nie potrzebował. Walił w drzwi, a potem wyjmował z plecaka kaszki dla dziecka, pampersy i czekoladę. Czekoladę dla niej. Zawsze taką z orzechami. Wiedziała, że się spieszył, ale nigdy tego nie mówił, nie patrzył na zegarek, słuchał jej, kiedy mówiła, milczał, kiedy milczała, patrzył, jak się bawi z dzieckiem. Jak Kasia uczy się chodzić podtrzymywana za palce. Nie opowiadała mu o Szymonie, a Bielski nie pytał o nic. Czasem, kiedy się już zbierał, przytulał ją tylko mocniej, niż powinien. Dłużej, niż trzeba. Ale może tylko jej się zdawało.
Nie miała czasu, żeby się martwić. Było jej dobrze z Kasią.
A potem Leśmian jej powiedział, że trzeba wracać. I Kosiński dzwonił każdego dnia: kurwa, robota jest, epidemia, nie epidemia, zbóje się panoszą, wracaj, Serbia, przepraszam, niech szefowa wróci.
I tak w domu pojawiła się dziewczyna z Ukrainy.
Szuranie krzesła po podłodze obudziło Olgę z zamyślenia.
– Zmęczona pani? – Nastia usiadła teraz naprzeciwko ze swoim kubkiem i sięgnęła po cukier prosto z torebki. Oldze nie przyszło do głowy, żeby mieć w domu cukiernicę. Dziewczyna posłodziła dużo, ale kiedy masz dwadzieścia lat, nic nie może sprawić, że przestaniesz być piękna.
– Mama wszystko umie, zobaczy pani, pani Olgo, wszystko. No i ja nie będę już potrzebna – uśmiechnęła się – ale dużo jest teraz pracy, pójdę na Wschodni, przydam się, język znam, wiem, co te kobiety teraz myślą, wiem, czemu płaczą. Tam straszny chaos, straszny, tyle ludzie nawieźli wszystkiego, ale jak pociąg przyjeżdża, to dla tych z Ukrainy szok. Szok. A jak przyjeżdża pociąg z rannymi, to dla Polaków szok. Przydam się.
Mówiła coraz szybciej.
Olga dotknęła jej dłoni.
– Przecież jesteś Kasi potrzebna.
– No, ja rozumiem to. Ale mama nie będzie umiała nie robić nic. Nie będzie przecież siedziała cały czas. Jeśli będzie mogła pomóc, to się poczuje lżej. Ona wszystko potrafi. Wypierze, ugotuje, posprząta, wszystko. Sama wychowała nas troje. Całkiem sama.
– Troje? To musimy materac kupić – powiedziała Olga.
– Czemu?
– Nie mówiłaś, że troje, tylko że przyjadą dwie, mama i siostra…
– Brat nie przyjedzie. On na wojnie.
Nastii zaszkliły się oczy, ale nie zapłakała. Olga chciała wyciągnąć rękę, ale wyczuła, że nie trzeba. Nie teraz. Czasem wystarczy z kimś po prostu milczeć.
Nastia siorbnęła herbaty, jakby była dzieckiem.
Olga czekała.
– Tata zginął osiem lat temu – powiedziała dziewczyna. – On muzyk. Miał takie skrzypce po swoim dziadku. To były zaczarowane skrzypce. Dziadek opowiadał. Było w nich coś niezwykłego. Może mieszkał tam duch? Ale nie zły duch, tylko taki dobry. Jak się grało na nich, to człowiek zapominał wszystko. Były u nas długo, ale były o wiele starsze od taty… z innych czasów. Kiedyś, w czasie wielkiej wojny ojczyźnianej, jak przyszli Niemcy, to od razu Żydów zagonili do zamku w Łucku i zabili jednego dnia trzy tysiące mężczyzn, pani wie, pani Olgo? I oni nie uciekali. Nie uciekali. To i teraz mama z Charkowa też nie chciała uciekać, no bo jak? Zostawić wszystko? Ale jak Rosjanie zaczęli zabijać zwykłych ludzi, to się dała namówić. Jak nie masz życia, to już niczego nie zmienisz, nie odbudujesz, a Żydzi nie uciekali. Jakby naprawdę uwierzyli, że jak Niemiec zabił tych mężczyzn, to reszcie pozwolą żyć… Dziadek mówił, że dopiero jak się listopad zaczął, zrozumieli, że nie będzie życia, że do obozów ich wywiozą. Śnieg już się zaczął, ludzie po lasach szli, wzdłuż rzek, przejść nie przejdziesz, bo jeszcze lodem nie skute, w lesie się nie schowasz, bo nie ma liści. Wyłapywali ich, chociaż nie mieli dronów, min nie stawiali, nie były potrzebne bombowce ani satelity. Psa puścisz i głodnego człowieka w lesie zaraz znajdzie. Ale niektórym się udawało. Dziadek był jeszcze dzieckiem, jak przyszli.
Olga nie była pewna, czy chce słuchać opowieści o Żydach w środku nocy, zmęczona i śpiąca, ale Nastia miała ochotę do mówienia po raz pierwszy, odkąd się poznały.
– Dziadek myślał, że diabli przyszli, ale to ludzie byli. Czarni, brudni, opowiadał, że oczy mieli takie wielkie, jakby same oczy szły na nogach w tych brudnych płaszczach. Stary i chłopiec. Prababcia nalała im zupy, to nie mogli jeść, jakby ich brzuchy zapomniały. Potem stary poprosił, żeby chłopca zabrali, że jak wróci, to go odbierze. A jak się zgodzili, wyjął z worka, co go miał na plecach, skrzypce zawinięte w szmatę. Powiedział, że są zaklęte. Że jak się na nich gra, to się nie umiera. Ale on nie ma siły grać. Je też odbierze, jak wróci. Nie wrócił. Chłopca nazwali Dmytro, po wojnie szukał go Czerwony Krzyż. Pojechał do kogoś, kto mu ocalał z rodziny. Jak przyjechał po niego gazik z urzędu, to skrzypiec nie chcieli. No i zostały. Tata się na nich nauczył grać. Chce pani posłuchać, Olgo?
Nie czekała na odpowiedź. Znalazła na YouTubie filmik. Orkiestra. Ze sto osób. Na przedzie solista, frak, długie jasne włosy…
– Tata – uśmiechnęła się Nastia. – Gra koncert e-moll Mendelssohna, widzi pani? To właśnie tamte skrzypce, co były kiedyś warte miskę zupy. Kto wiedział, że to prawdziwy Glass? Pewnie warte były więcej niż całe gospodarstwo pradziadków. Zaczarowane. Kto na nich gra, ma szczęście. Ale na wojnę tata ich nie zabrał. Przecież nie są jego, powiedział, kiedyś ktoś o nie może zapytać, pani wie…
Olga usłyszała piknięcie esemesa. O tej porze? Było już po pierwszej. Nie, to nie Szymon.
„Nie mogłem spać – napisał Kosiński – i znalazłem, że ta firma Pawłowskiego to była zamieszana w sprawę Pegasusa”.
– Skoro ta firma Pawłowskiego jest zamieszana w sprawę Pegasusa… – Kazimierz Leśmian, szef Olgi i Kosińskiego, miał nietęgą minę. – To niech się za to weźmie Agencja Wywiadu.
– Niech pan nie przesadza. – Prokurator Bałucka wydęła usta, okazując znudzenie. – Ja wiem, że policja chciałby odsunąć od siebie wszystkie kłopotliwe sprawy, ale dobro państwa wymaga od nas szczególnego zaangażowania. Zwłaszcza w czasie brutalnej napaści Putina na sąsiedni kraj, i to w sytuacji, kiedy organy Unii Europejskiej nie rozumieją polskiej specyfiki i chcą nas karać za ideologiczne urojenia kilku sędziów nieprzyjmujących do wiadomości sensu demokracji.
Poprawiła apaszkę.
– Co mają do tego sędziowie? – zdziwił się Leśmian.
– Pan chyba sobie nie zdaje sprawy, jak rozdmuchałyby to tak zwane wolne media, gdyby się dowiedziały, że polska policja nie chce badać sprawy zamordowania legalnie działającego przedsiębiorcy, bo boi się powiązania ze sprawą rzekomego wykorzystania programów szpiegujących przeciwko liderom opozycji. To byłaby dopiero woda na polityczny młyn!
Leśmian wcisnął się w oparcie fotela, jakby w nadziei, że tam jej słowa będą mniej dotkliwe.
– To by zaszkodziło Polsce! – dodała zaczepnie. Leśmian patrzył na jej rozcapierzone palce. Każdy paznokieć w innym odcieniu żółci i błękitu.
Chrząknęła znacząco, więc podniósł na nią wzrok.
– Teraz, kiedy Putin u bram, panie młodszy inspektorze, nie pora na kopanie się pod stołem z jakimś…
– Inspektorze – bąknął Leśmian.
– Słucham?
– Inspektorze. – Leśmian wyprostował się odrobinę. – Za sprawę tej narzeczonej pana Roberta Kowalskiego otrzymałem awans, powinna pani o tym wiedzieć.
– Ach, to pan… – Rysy jej twarzy złagodniały.
– No. – Leśmian poprawił się w fotelu. – W zasadzie to moi ludzie. Ja im tylko zapewniam właściwe warunki pracy.
To była delikatna robota. Robert Kowalski, legenda walki o wolną Polskę, kandydował z poparciem opozycji w wyborach prezydenckich, gdy w zapomnianym bunkrze przypadkiem odnaleziono zmumifikowane ciało jego dawnej narzeczonej z młodości. Sprawę rozwikłali Serbia z Kosińskim, ale tak to już jest w mundurowej służbie, że awans dostają w pierwszej kolejności najbardziej potrzebni władzy, a w policji panował niedobór oficerów wysokiej szarży. Wysocy stopniem, doświadczeni policjanci odeszli ze służby kilka lat wcześniej, kiedy PiS wziął się za obniżanie emerytur funkcjonariuszom, którzy rozpoczęli służbę w słusznie minionych czasach reżimu Jaruzelskiego albo jeszcze wcześniej.
Awans Leśmiana, nowego w stolicy, nieobrosłego polipem prywatnych powiązań przybysza z Dolnego Śląska, bardzo poprawił Excela z wykazami promocji w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
– Nie będę ukrywał, że poczułbym się dużo lepiej, gdyby policja mogła od siebie odsunąć tę sprawę. – Leśmian wykorzystał chwilę, kiedy Bałucka opuściła gardę. – Skoro pojawia się w tle Pegasus, to są przesłanki, żeby zajęły się tym służby o innych niż nasze prerogatywach.
– Niech pan nie przesadza. – Bałucka zabębniła paznokciami w blat stołu. – Na razie mamy co? Jednego trupa w ubraniu szytym na miarę. Nie znamy motywu. Może to był zwykły napad rabunkowy?
– No, niech pani nie przesadza, przecież miał portfel, telefon, zegarek, kluczyki do samochodu. Zresztą byle obszczymur nie zabija człowieka długopisem, bo nie wie jak.
– Oj tam, oj tam, nie ma żadnych przesłanek, żeby sądzić, że zabójstwo ma związek z Pegasusem. To, że nazwa firmy pojawia się w jakichś artykułach prasowych w związku z zakupem oprogramowania przez uprawnione do tego organy Rzeczpospolitej, może nie mieć ze sprawą żadnego związku. Najpewniej nie ma.
– Skąd taka pewność?
– Bo cała ta sprawa z Pegasusem, przekona się pan, jest dęta. To polityczna zagrywka opozycji i ich ulubionego mecenasa, na którym zresztą ciążą poważne zarzuty.
Leśmian poczuł, że traci cierpliwość. Zaczął nerwowo pocierać czoło rękami.
– Ale ja mam złe przeczucia.
– A od kiedy to policja kieruje się przeczuciami?
– Od zawsze, nie czyta pani kryminałów? Netflixa nie ogląda? Nie wie pani, że dla psa najważniejszy jest nos?
– Ha, ha, ha – zaśmiała się nieszczerze. – No i co on panu mówi?
– Żeby go w tę sprawę nie wtykać. Co!? Premiera mam wzywać na świadka? – Rozłożył teatralnie ręce w geście bezradności. – Prezesa Kaczyńskiego?
– Jeżeli sądzi pan, że któryś z nich potrafiłby zabić dorosłego mężczyznę przy pomocy plastikowego długopisu, to chyba rzeczywiście powinien pan ich przesłuchać – zażartowała. – To ciekawa koncepcja. Naprawdę ciekawa. A poważnie, to niech pan pomyśli… Naprawdę pan sądzi, że możliwe jest w najjaśniejszej Rzeczpospolitej, żeby władza likwidowała opozycję przy pomocy wyszkolonego zabójcy? Bo tu się na pewno zgadzamy, że byle kto by tak człowieka nie urządził, prawda? Zresztą, jak słyszę, to pańscy ludzie mają doświadczenie w sprawach, w których nasz świat spotyka się ze światem polityki. Kim są ci pańscy ludzie? Czy to nie ta… Suszczyńska?
– Tak, to Serbia robiła tę sprawę.
– Serbia? Co za dziwne przezwisko. – Bałucka westchnęła z rozczarowaniem. – Że taka uciśniona jak kobiety w więzieniu na Pawiaku?
– A nie. Powiem pani, że nie. W przestępczej gwarze oznacza to po prostu kogoś, kto nie jest z miasta. Po cywilnemu to by było „słoik”.
– Aaaa… – Prokurator się uśmiechnęła. – Kolejna ambitna dziewczyna z prowincji, bez męża, bez dzieci, z psem i kubkiem latte na sojowym?
– Nie. Ona akurat ma dziecko. I pije chyba ze zwykłym mlekiem.
Bałucka wzruszyła ramionami.
– Ważne, że ma dobrą rękę do polityków. – Była zadowolona, że dobili targu i Leśmian nie będzie się już próbował wymigać od roboty. – I że potrafi rozmawiać ich językiem.
– To akurat prawda. Pyskuje tylko do swoich.
– No, widzi pan. I dyskretna jest, nie lata do telewizji, prawda?
Pokiwał głową po raz kolejny.
– I opozycja ma do niej zaufanie, bo sprawa tej narzeczonej Kowalskiego nie wypłynęła. Jest idealna.
Bałucka spojrzała na zegarek.
– Niech pan zamówi cztery kawy, dla mnie bez cukru, z mlekiem sojowym, zanim oni przyjdą, a zostało pięć minut, akurat tyle, żebym w spokoju wypaliła papierosa.
Bałucka zapaliła i ostentacyjnie sięgnęła po smartfon, żeby przejrzeć Instagrama. Leśmian poczłapał ciężko do sekretariatu, żeby zaordynować kawę i znaleźć jakąś popielniczkę. Był zły. Nie pozwalał nikomu palić w swoim gabinecie. Jeszcze bardziej zły, bo wygadał się Bałuckiej, że ma dzisiaj wysłuchać, co Kosiński ustalił w sprawie udziału firmy Pawłowskiego w rządowym kontrakcie na zakup Pegasusa.
A najbardziej zły był na siebie, że okazał się mało asertywny. Ale właściwie co miał powiedzieć? Wiedział, że gdzieś tam grzeją się już telefony i ani Agencja Wywiadu, ani żadna inna nie da sobie podrzucić tego trupa.
Szlag by to trafił.
Piętnaście minut później Leśmian słuchał prezentacji, którą przygotował Kosiński, i tęsknił za czasami, kiedy szef po prostu mówił ludziom, co jest do zrobienia, a oni mu raportowali, co się udało ogarnąć, i nie trzeba było siedzieć na prezentacjach jak w jakimś banku. Mieli już za sobą część teoretyczną. Kosiński przypomniał, że Pegasus to opracowany przez izraelskiego producenta NSO Group Technologies system szpiegujący niemal wszystkie aplikacje na smartfonach, na których jest zainstalowany. Że potrafi wykraść lokalizację, rejestr połączeń, wszelkie hasła dostępu, podsłuchiwać dźwięk i rejestrować obraz z kamerki. No i że pozwala na czytanie mejli, korzystanie z komunikatorów i przeglądanie wszystkich zapisanych w pamięci dokumentów, także zdjęć.
Potem było kilka kwestii technologicznych. Leśmian usłyszał, że aby program zainstalował się na telefonie, nie trzeba klikać żadnego linku, wystarczy wyświetlić komunikat w Messengerze czy WhatsAppie lub odebrać połączenie telefoniczne z sygnałem inicjującym jego działanie.
Osobny slajd o zapewnieniach, że system jest niewykrywalny wraz z informacją, że w styczniu 2022 roku prezes NSO Asher Lewi zrezygnował ze stanowiska po tym, jak interdyscyplinarne laboratorium z Uniwersytetu w Toronto, Citizen Lab, oświadczyło, że rządy i służby kilkudziesięciu krajów miały używać tego oprogramowania w celu inwigilacji działaczy NGO, dziennikarzy, prawników i, na przykład w Polsce, polityków opozycji.
Kosiński zrelacjonował, co Citizen Lab odkrył na temat Pegasusa. Pierwsze poważne ostrzeżenia dotyczyły śladów, że marokańskie służby podsłuchiwały prezydenta Francji, co spowodowało ochłodzenie stosunków bilateralnych pomiędzy tymi państwami. Potem pojawiły się podejrzenia, że ktoś podsłuchuje w Europie niezależnych dziennikarzy – Ursula von der Leyen wypowiedziała się oficjalnie na ten temat, ale sprawa szybko ucichła. Potem Kosiński wyświetlił slajdy z byłym ministrem Nowakiem, mecenasem Giertychem, prokurator Wrzosek i opozycyjnym posłem Brejzą, którzy także mieli być, zdaniem Citizen Lab, poddani inwigilacji za pomocą Pegasusa. Najpoważniejsze doniesienia dotyczyły posła Brejzy, bo w czasie, kiedy go podsłuchiwano, był szefem sztabu wyborczego największej opozycyjnej partii w parlamencie. Gdyby podejrzenia się potwierdziły, byłby to dla opozycji poważny argument do unieważnienia wyborów.
Kiedy Kosiński pokazał slajd ze składem senackiej komisji do zbadania afery Pegasusa, Leśmian musiał rozluźnić krawat. Znowu poczuł się źle. Było jasne, że sprawa przycichła tylko dlatego, że wybuchła wojna, ale przed wyborami opozycja do tego wróci. Następny slajd sprawił, że zabolał go brzuch. Dotyczył informacji o przygotowaniach do powołania komisji europejskiej do spraw Pegasusa. Kolejny slajd dotyczył źródeł finansowania Citizen Lab.
– Organizacja, która w błyskawiczny sposób doprowadziła do destabilizacji i tak napiętej wewnętrznej sytuacji w Polsce, jest finansowana z dotacji kilku funduszy i wpłat prywatnych osób. Nie można ustalić wszystkich źródeł finasowania, bo struktura Citizen Lab pozwala im na użycie formuły and others donators – referował Kosiński – ale jak wynika ze sprawozdań finansowych, jednymi z większych donatorów są Open Society Foundations George’a Sorosa i Ford Foundation.
Ostatni slajd był poświęcony Piotrowi Pawłowskiemu. Kosiński wyświetlił fotografie trzech członków zarządu Em Fields Investments. Prezes profesor Joachim Ziegler, członek zarządu Piotr Pawłowski i sekretarz zarządu mecenas Jakub Ritter.
– Po wybuchu afery Pegasusa dziennikarze prześcigali się w próbach rozszyfrowania szczegółów transakcji pomiędzy ABW a NSO – kontynuował Kosiński. – Przodowała w tym „Gazeta Wyborcza”, rzucając podejrzenia na spółkę Matic zaangażowaną w kwestie cyberbezpieczeństwa służb i armii. Chodziło o to, żeby przystosować system do działania w polskim środowisku językowym i zająć się kwestiami eksploatacyjnymi. W doniesieniach prasowych pojawia się także Em Fields Investments jako domniemamy pośrednik pomiędzy polskimi nabywcami a izraelskim operatorem Pegasusa.