41,50 zł
Wakacje w Toskanii już nigdy nie będą takie same... KLIMATYCZNY, TRZYMAJĄCY W NAPIĘCIU KRYMINAŁ ZE SZCZYPTĄ ROMANSU Sylvie, bogata i atrakcyjna rozwódka z nowojorskiego Manhattanu, wyjeżdża do Toskanii, żeby rozpocząć nowy etap w życiu. Planuje kupić zabytkowy dom, znaleźć włoskiego kochanka i poświęcić się pisarstwu. Niestety wchodzi w drogę bandytom, którzy mordują kobiety w miejscach związanych z okrutnymi procesami czarownic i sprzedają to widowisko online w darknecie. Mafia urzęduje w opuszczonej posiadłości, którą dziedziczą homofob z warszawskiej Pragi i mediolański gej celebryta. Gardzą sobą, ale będą musieli stoczyć wspólną walkę ze zbirami. Sprawę rytualnych morderstw próbuje rozwikłać inteligentna policjantka Emilia, a na pomoc Sylvie rusza jej były mąż, David, który okaże się kimś zupełnie innym, niż dotąd sądziła. Wciągająca intryga, wyraziści bohaterowie i dramatyczna akcja w malowniczej Toskanii, która wcale nie jest taka sielankowa jak na zdjęciach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 395
Copyright © 2024 by Grzegorz Kapla
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Magdalena Mierzejewska
Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-715-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024
w którym Sylvie wypija sporo wina, ogląda zachód słońca, przejeżdża przez bramę w murach obronnych i kupuje jeszcze więcej wina
– Więc postanowiłam rzucić wszystko, wyjechać do Toskanii, kupić wiejską posiadłość, poznać wspaniałego kochanka i zostać pisarką. – Przechyliła gliniany dzban, ale wszystkiego wystarczyło już tylko na dwa łyki dla niej, a dla Betty zupełnie nic. Podniosła rękę, żeby przywołać gospodynię. Włoszka stała w drzwiach trattorii, czujna jak kawka. Uśmiechnęła się i zrobiła gest ręką, jakby podnosiła kieliszek do ust, jednocześnie unosząc przy tym grube brwi. Sylvie pokiwała głową. Kiedy się odwróciła, miała przed sobą różowe ściany domów po drugiej stronie zatoki, górującą ponad nimi wieżę kościółka i nieskazitelnie błękitne niebo Toskanii. Było dokładnie takie jak w książkach: bezkresne, odwieczne, szczęśliwe.
Tutaj nie mogła się nie udać miłość.
– Naprawdę? Puściłaś go w skarpetkach? – Betty też zauważyła gest Włoszki. Była bystrą obserwatorką, nie tylko jeśli chodzi o wino. Co prawda wolałaby coś lepszego od vino di casa, ale szanowała zasadę, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Wino i grillowana ośmiornica to była dobra stawka za to, żeby ta dziwna Amerykanka mogła się wygadać. Betty była dobrą słuchaczką, choć o marzeniach spod słońca Toskanii słyszała już ze sto razy.
– Nie… ja nie jestem taka. Mieliśmy kilka dobrych lat. Wspaniałych… – Sylvie zawiesiła głos, a jej oczy z niebieskich na moment zrobiły się szare. – Poza tym, sama rozumiesz, Schleshinger, stara prawnicza rodzina, to raczej oni by mnie puścili z torbami.
Gospodyni przyniosła im nowy dzban wina. Nawet nie postawiła go na stole, tylko od razu nalała.
– No tak. – Betty bez ociągania wypiła spory łyk. – Rozumiem. Zostawił cię z niczym.
– Nie. On nie jest taki. – Sylvie można było zarzucić wiele, ale nie to, że była niesprawiedliwa. – Miał poczucie winy. Tak ogromne jak cena naszego apartamentu z widokiem na Central Park. Jestem bogata.
– Na Central Park? Jaja sobie robisz?!
– No… lubiłam to miejsce. Kiedyś mieszkał tam Lucky Luciano. Widok z okna rozpościerał się na Strawberry Fields. Ten sam widok miał Lennon. On zresztą mieszkał po przeciwnej stronie ulicy, w Dakota, wiadomo, nie wtedy, kiedy my, tylko jakieś czterdzieści lat wcześniej. Oczywiście wiesz, kim był Lennon?
– Tak. – Betty wydęła usta jak ryba, co przyszło jej nie bez kłopotu, bo jak większość dwudziestolatek miała już na swoim koncie powiększenie ust. Miała też tatuaże z Amy Winehouse, więc to chyba oczywiste, że wiedziała, kim był Lennon. – A ty widzisz, jak ten typ nam się przygląda?
– Jaki typ?
– No ten przy ostatnim stoliku.
Sylvie obejrzała się za siebie, nie dbając o dyskrecję.
Miał olśniewająco białą, pewnie lnianą koszulę i lśniące czarne włosy. Był ogorzały, barczysty, nieogolony. Nie miał wypielęgnowanej hipsterskiej barberbródki w typie wyznawcy islamu, ale porządny męski zarost.
Palił.
Kiedy Sylvie odwróciła się w jego stronę, uniósł ciemne okulary i spod półprzymkniętych powiek spojrzał jej w oczy. Bezczelnie. Nieustępliwie. Bez pośpiechu. Ile to już minęło czasu, odkąd patrzył tak na nią jakiś mężczyzna? Cztery lata? Pięć?
Lubiła swojego byłego męża, byli dobrymi przyjaciółmi, ale on od lat takim wzrokiem obdarowywał już pewnie tylko inne kobiety. Te młodsze, zgrabniejsze… Nie, jak to zgrabniejsze?! Sylvie miała idealną figurę kobiety, której pradziadkowie przybyli do Ameryki prosto z fiordów Norwegii, szlachetne, wiecznie młode spojrzenie córy wikingów, smukłe nogi i talię, jakiej mogły jej zazdrościć wszystkie kobiety antypodów.
Babcia zawsze jej to powtarzała.
– Ej! – Betty dała jej kuksańca w ramię i Sylvie odwróciła wzrok od nieznajomego. – Nie wolno się tak gapić.
– Mnie wolno. Właśnie się rozwiodłam, nie pamiętam już, kiedy ktoś mnie przeleciał, a jestem jeszcze młoda… No nie tak młoda jak ty, ale mam… – szukała w pamięci – „mam wiecznie młode spojrzenie córy wikingów, smukłe nogi i talię, jakiej mogły mi zazdrościć wszystkie kobiety antypodów”.
– Hi, hi, hi. – Betty uniosła malowane brwi. – Ty naprawdę jesteś pisarką, nie kłamałaś.
Sylvie sięgnęła po dzban i nalała im do pełna.
– Nie jestem, ale kiedyś będę. Zobaczysz. Kupię posiadłość, starą maszynę Olivetti, dokładnie jak Tiziano Terzani… Nie wiesz, kto to taki?
Betty pokręciła głową.
– Nie wiem, ale powiem ci, że Pod słońcem Toskanii już ktoś przed tobą napisał. Możesz napisać najwyżej drugą część.
– Wolę napisać nowegoGreya. – Sylvie wychyliła kieliszek do dna i uniosła dzban. Był pusty, więc zamówiła kolejny.
Szły potem via del Molo, która w Porto Santo Stefano pełniła funkcję promenady. Sylvie chciała dotrzeć do Punta Lividonia, żeby popatrzeć ze skalistego klifu na archipelag Wysp Toskańskich.
Przy La Caletta Betty powiedziała, że na nią już czas, że mieszkają tu jej znajomi, którzy pewnie będą się niepokoić.
Sylvie rozumiała, że nadużyła cierpliwości tej młodej dziewczyny, i była jej wdzięczna. Odkąd przyjechała do Włoch, nie miała zbyt wielu okazji, żeby porozmawiać w ojczystym języku. Aż do dnia, w którym poznała Betty. To było kilka dni wcześniej. Zwyczajnie. Na plaży.
Uścisnęły się i Sylvie poszła dalej. Miasteczko wydało się jej nadzwyczaj gorące, rozpalone do utraty tchu, jakby wybuchało z nagłego pożądania, kiedy nie potrafi się już niczego ukryć i jest się bezwolnym i bezbronnym. Nie obroni cię ani sukienka, ani miejsce na ziemi czy mur ogrodu, ani religia, ani wstyd, nawet świadomość straty. Zresztą nie wiedziała, czy ten rozwód to strata, czy może jednak zwycięstwo. Lubiła Davida, to, co było między nimi, wystygło już lata temu, a ona przecież jeszcze chciała żyć, być kimś więcej niż tylko ozdobą słynnego męża na bankietach i wernisażach, na których oglądali tylko triumfy innych ludzi – bez znaczenia czy obcych, czy znajomych. To były sukcesy innych, a nie jej. Chciała żyć, oddychać, podejmować ryzyko. Pragnęła odpowiedzialności, decydować o czymś innym niż kolor tapet czy wybór restauracji.
Chciała żyć.
Pragnęła namiętności.
Mogłaby przecież jeszcze urodzić dziecko. Trzydzieści dziewięć lat i jedenaście miesięcy to nie za późno, prawda?
Westchnęła.
Coś ją tknęło.
Obejrzała się.
Ludzie siedzieli przy stolikach w cieniu parasoli, rozchełstane koszule, pareo, okulary przeciwsłoneczne, śmiech. Niektórzy palili papierosy, to pewnie Francuzi… Nie… Nikt za nią nie szedł.
Szkoda.
Za ostatnim domem zaczynała się ścieżka pośród pinii rosnących na wysokim klifie. Postanowiła usiąść nad urwistym brzegiem, tak żeby widzieć morze, i czekać, ale ścieżką nie nadeszło nic złego ani, tym bardziej, dobrego.
Pół godziny później schodziła szybkim krokiem z klifu. Wiedziała, że co prawda toskański zachód słońca jest piękny, ale nie tak dostojnie powolny jak nowojorski, że słońce tutaj, zmęczone grzaniem, ucieka prędko za horyzont, dając kochankom szansę na upragnioną ciemność.
Zresztą w swoim mieście nigdy tak naprawdę nie doświadczyła ciemności, bo neony i reklamy nigdy nie gasły. Musiała teraz odnaleźć swoje auto i dojechać do Magliano, a droga jest przecież wąska. Dobrze, że nie prowadzi przez las. Choć prawo jazdy miała od dawna, to tak naprawdę nauczyła się jeździć samochodem dopiero tutaj, w Toskanii. W Ameryce miała automat. Teraz rozumiała, że to samochód dla dzieci. Dla maminsynków. Sam parkował, sam wiedział, dokąd jechać, wystarczyło, że wklepała adres do nawigacji. Tu miało być inaczej – idealnie. Jak z obrazków w starych czasopismach. Jak z okładek harlequinów, które czytała jako nastolatka. Nie chciała żadnej okropnej hybrydy. Marzyła o samochodzie ze ściąganym dachem. Niewielkim. I nienowym. Nowości miała wystarczająco dużo w Ameryce. Tutaj potrzebowała rzeczy pięknych. Uduchowionych. Takich, jakie powinna mieć na podorędziu prawdziwa pisarka. Prawdziwy stary dom, prawdziwy stary samochód, prawdziwy młody kochanek. I pies. Właściwie czemu nie? Skoro ma zamieszkać na wsi, pies mógłby być dobrym kompanem i obrońcą, jeśli oczywiście nie będzie nastręczał zbyt wielu kłopotów.
Kiedy wynajęła kancelarię, żeby znalazła jej dom gdzieś w południowej Toskanii, wiedziała o tym miejscu tylko tyle, że są tu najpiękniejsze krajobrazy w całych Włoszech i najbardziej łagodne zimy. Powiedziała im także o samochodzie. Marudzili, że najlepiej sprawdziłaby się mała hybrydowa toyota, ale ona wiedziała swoje. A kiedy kobieta czegoś chce, nie ma najmniejszej szansy, żeby nie mogła tego mieć.
Piętnaście lat małżeństwa ze starszym od niej prawnikiem to doskonała szkoła negocjacji.
Znaleźli samochód. Ale nadawał się jedynie do remontu.
– Na chodzie – usłyszała. – Oczywiście, że na chodzie, ale to zabytek, choć może lepiej powiedzieć „staroć”. Nie ma oryginalnych części i w związku z tym wśród znawców uchodzi za niewiele warty.
– Proszę przysłać zdjęcie.
Zobaczyła niebieską francuską „żabę” 2CV i nie marudziła wcale.
Odpisała zaraz, że samochód jest idealny.
Tak naprawdę miał same wady. Był powolny, ciasny, brakowało mu klimatyzacji i GPS, ciężko było zakręcać i wcale nie tak łatwo zwinąć dach w pojedynkę. Przynajmniej jednak nie obawiała się, że przegapi to swoje autko na parkingu przy przystani. Zeszła z leśnej ścieżki wprost na promenadę i wtedy go zobaczyła.
Okulary, rozchełstana koszula, męski zarost. W świetle latarni koszula wydawała się delikatnie pomarańczowa.
Dopiero teraz, kiedy tak stał, zauważyła, że są niemal tego samego wzrostu. Może nawet była od niego wyższa. Pomyślała, że jej to nie przeszkadza.
– Zabłądziła pani?
Miał niski głos ze śpiewnym włoskim akcentem.
– Nie, skąd ten pomysł?
Nie zatrzymała się, ale zwolniła.
– To nie jest bezpieczna okolica.
– Taaak? Co pan sugeruje? Mafiosi, bandyci, przemytnicy narkotyków?
Westchnął.
– Psy. Kiedy jest ich kilka, potrafią nieźle napędzić stracha.
– Ach… o tym nie pomyślałam.
– I co z tym zrobimy?
Trzymał metrowy dystans i pomyślała, że to bardzo miłe z jego strony.
– Z czym?
– Są ludzie, którzy potrafią rozpoznać winnicę tylko po tym, jaki wino ma kolor, zapach i gęstość. Inni umieją rozpoznać kogoś, komu potrzeba pieniędzy. Albo opieki. – Wymawiał „r” twardo i gardłowo, cedząc słowa jak przez durszlak. Miał wspaniały akcent, jakby był arabskim księciem, pomyślała.
– A pan? Jaki pan ma talent?
– Ja potrafię rozpoznać, kiedy kobieta potrzebuje miłości.
– Ale z pana impertynent. Nie wierzę.
Zmarszczył brew, a ona na ten widok parsknęła śmiechem.
On też się roześmiał.
– Impertinente? – Rozłożył ramiona, pokazując na własną pierś palcami wskazującymi obu dłoni. – O no, no, no! Gentiluomo!
Ukłonił się, nie przestając wpatrywać się jej w oczy.
Wiedziała, że ma piękny uśmiech, i nie zamierzała tego ukrywać.
– Francesco – powiedział – to nie jest dla mnie bezpieczne, ale jutro będę na panią czekał w tej samej tawernie co dzisiaj.
– Nie jest bezpieczne? Mamma nie pozwala panu wychodzić z domu?
Pokręcił głową.
– Mamma nie wie, gdzie jestem. Pewnie płacze. Pewnie nawet nie ma pojęcia, czy żyję. Kiedyś, kiedy to wszystko minie, wynagrodzę jej to.
– A… Ukrywa się pan. – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – „That don’t impress me much” – zanuciła refren przeboju Shanii Twain.
– Tak. – Sięgnął do kieszeni i wyjął pudełko papierosów. – Przechadzam się w samym sercu najurokliwszego kurortu Toskanii w białym garniturze, gawędząc z angielską pięknością. Kto by wpadł na to, że ja to ja?
Miał ładne zęby.
– Jestem Amerykanką.
– Jutro. Ta sama godzina. Bądź sama, Angelico.
– It’s Sylvie.
Uśmiechnęła się i ruszyła szybkim krokiem wzdłuż wybrzeża, i nie obejrzała się za siebie ani razu. Następnie wsiadła do auta i odjechała. Kiedy wyplątała się z labiryntu jednokierunkowych uliczek Santo Stefano i skręciła w lewo na groblę w Giannelli, gdzie kilka dni wcześniej na plaży spotkała Betty, zdawało się jej, że ktoś za nią podąża. Jakieś duże białe auto, ale to mogło być tylko złudzenie. Gdy dotarła do głównej drogi, do ronda koło supermarketu, zobaczyła w lusterku białe bmw.
Skręciła na parking, ale tamten samochód pojechał jednak prosto. Westchnęła i wróciła na drogę. Minęła zabudowania, skręciła w lewo na ostatnim rondzie i kiedy już się dobrze rozpędziła, miała pewność, że to wszystko jej się tylko zdawało. Nikt za nią nie jechał. Żadnych świateł.
Po kwadransie była już koło maleńkiego cmentarza, zwiedziła go trzy dni wcześniej, a potem, klucząc między winnicami i gajami oliwnymi, dotarła pod masywne mury obronne. Magliano jest jedynym miasteczkiem w całej Toskanii, które ma takie potężne mury. Czytała o tym, że nikt właściwie nie wie, dlaczego je postawiono. Czego miały bronić? Może ktoś ukrył tu skarb? Skręciła w prawo i dojechała wzdłuż murów do ulicy Manciniego. W tym miejscu w murach obronnych była brama. Niska i wąska. Z ostrym gotyckim łukiem. Wóz zaprzężony w osła zmieściłby się w niej bez problemu, natomiast żadna nowoczesna ciężarówka nie miała szans się tamtędy przecisnąć. Nie ułatwiało to życia mieszkańcom, ale też nie narażało ich na uciążliwości związane z zatłoczonymi ulicami. Większość współczesnych SUV-ów i limuzyn była za szeroka.
Sylvie pewnie skręciła. Jej malutki citroën był stworzony do takich przesmyków.
Mieszkała tu już dziesięć dni i wiedziała, jak trafić do sklepu Elisy i Lorenza przy via della Madonna pod numerem 5. Było to jedyne miejsce na tej ulicy, na którym potrafiła zaparkować, choć to naprawdę nie było łatwe, bo zawsze, ale to zawsze, ktoś miał interes do właściciela sklepu i stawał tu autem. Przynajmniej parking na pięć samochodów był płaski, a nie piął się pod górę jak wszystkie okoliczne uliczki. Ruszenie pod taką górę jej samochodem było naprawdę sztuką i Sylvie robiła wszystko, żeby uniknąć tego wyzwania.
– To co zwykle? – zapytała Elisa.
– Tak. – Sylvie nie zamierzała zmieniać dobrych nawyków. – Lepsze jest wrogiem dobrego, a hortos jest naprawdę dobry.
Elisa włożyła butelkę wina do papierowej torby. Do tego pół okrągłego chleba z brązowej mąki, ser, marynowane oliwki domowej roboty w małym słoiczku i kilka plasterków szynki.
– Mogę u was zostawić samochód na pół godziny? Chcę iść do zaczarowanego drzewa, a tam nie będę umiała zaparkować.
– L’amore? – zapytała Elisa.
Amerykanka skinęła głową.
– Poznałam kogoś i chcę zapytać drzewa, czy to dobrze, czy źle.
Elisa pokiwała głową ze zrozumieniem. Dziewczyny z Magliano zawsze radzą się drzewa w sprawach sercowych. Każdy o tym wie. Od kilku tysięcy lat. Naukowcy badali to drzewo i podobno jest najstarszym drzewem oliwnym w Europie. No i bez wątpienia jest jedynym na świecie, które kształtem przypomina starą kobietę.
Kiedy Sylvie zobaczyła zdjęcia tego drzewa na profilu instagramowym gminy Magliano, wiedziała, że to będzie jej miejsce. Potem usłyszała, że miejscowy obyczaj nakazuje dziewczynom chodzić do drzewa, opowiadać mu, co tam im leży na sercu, i czekać na odpowiedź. A ta zawsze przychodziła we śnie.
– No pewnie. Możesz zostawić samochód, ale nie na całą noc, bo rano będzie tu naprawdę tłoczno.
– Oczywiście, że nie na całą noc. Rano mam spotkanie z człowiekiem od nieruchomości. Ma mi pokazać jakiś stary pałac.
– Pałac? – zapytała Elisa. – Czy to nie Nido Aquilino?
– Hm… Możliwe… – Sylvie odwróciła się do wyjścia. – Możliwe, że Aquilino.
– Od roku stoi pusty, odkąd Francesca zmarła, świeć Panie nad jej duszą. – Podniosła oczy do nieba.
w którym Emilia żałuje, że nie zabrała ze sobą psa do pracy, ogląda z bliska drzewo, którym pani w jej szkole straszyła dzieci, i uświadamia sobie, kiedy Rzymianie obchodzili święto bogini miłości
Podniosła oczy do nieba. Było błękitne, świeże, rześkie i bez skazy. Od strony kościoła, widziała stąd jego czerwone dachówki ponad zieloną falą drzew, dobiegał wysoki, ale kojący odgłos dzwonu. Skowronek próbował przekrzyczeć go z całych sił. Cykady cicho grały swoje poranne staccato, może uspokojone słońcem, a może zmęczone tym, co musiały tu wyczyniać całą noc.
Nad gajem oliwnym unosiła się lekka niebieska mgiełka. Jeszcze kwadrans i zniknie całkiem, bo małe, sztywne, grube liście oliwnych drzew wysysały z niej każdą kropelkę wilgoci.
Święte drzewo było wyższe od wszystkich innych, czarne, poskręcane i dziwne. Emilia pamiętała, kiedy przyjechała tu pierwszy raz ze szkolną wycieczką, żeby zrobić sobie zdjęcie i wysłuchać opowieści nauczycielki na temat tego miejsca. Była to krwawa historia o dzieciach składanych w ofierze pod tym zaczarowanym drzewem. Z każdą ofiarą stawało się ono coraz bardziej ludzkie, coraz bardziej drapieżne. Podobno potrafiło mówić i umiało się poruszać, a jeśli ktoś podszedł zbyt blisko, chwytało nieszczęśnika, dusiło i pożerało.
Pamiętała, jak bali się zbliżyć do drzewa, mimo że nauczycielka zapewniała ich, że to tylko żart. Byli jednak młodzi, chodzili do drugiej klasy, więc wtedy naprawdę nikomu nie było do śmiechu.
Kilka dni później opowiedzieli księdzu na religii o tej historii. Duchowny nakazał, by następnym razem, gdy pojadą do oliwnego gaju, wzięli ze sobą wodę święconą. Trzeba nią polać święte drzewo. Jeśli naprawdę pożera dzieci, zacznie się od tej wody kurczyć, karleć.
– Merda! – Spojrzała na techników i na trupa. Powinna była przywieźć ze sobą flaszkę wody święconej. Może faktycznie ksiądz nie żartował?
Odetchnęła głęboko, ale to nie pomogło. Nie mogła stąd uciec. Nie mogła zniknąć. Nie mogła przestać istnieć. Mogła co najwyżej rzucić tę robotę w cholerę, ale co by jej zostało? Kochanek zapchajdziura i pies tak samo stary jak ona? Nie no, dla policjantki dziesięć lat służby to wcale nie jest najgorszy rezultat. Dla psa dziesięć lat życia to czasami aż nadto. Zwłaszcza dla psa z Florencji, którego dzisiaj nie ma kto wyprowadzić z domu.
Mogła go ze sobą zabrać. Podobałoby mu się tutaj. Tyle drzew. Wysikałby się za wszystkie czasy.
Na drodze zakaszlał silnik jakiejś ciężarówki i spłoszył chmarę szpaków. Rozsypały się po niebie jak wielki żagiel, ale zaraz znowu zbiły w gromadę. Czarną, złą.
– Porca puttana! – odwróciła się w kierunku techników. – Długo jeszcze?
Dwaj mężczyźni w białych fartuchach i rękawicach klęczeli na ziemi. Wiatr dmuchał w ich niedopięte kombinezony i napełniał je niczym balony posklejane niebieską taśmą. Gdyby założyć im maski, wyglądaliby jak załoga covidowego ambulansu.
– Chwila, jeszcze kilka minut, ispettore.
Emilia potarła przekrwione oczy. Była niewyspana. Tęskniła za czasami, kiedy mogła przytulić się do kogoś, kogo kochała. Wtedy spała jak zabita. Nie nawiedzały jej żadne koszmary. Teraz, w pustą i samotną noc, mogła tylko pić i głaskać psa. Pieprzony pudel. Jej największa miłość. Test dla facetów, z którymi sypiała. Żaden nie chciał wstawać o szóstej rano, żeby iść z psem na podwórze. A to tylko trzy piętra w starej kamienicy. Nigdy nie będzie miała cellulitu.
Tylko jeden wstawał skoro świt i wyprowadzał jej psa. Dlatego wygrał.
Powinna mieć kota. Kobieta z kotem to prawie jak Mona Lisa. Dystyngowana, ekskluzywna, wyniosła.
Gianfranco, ten, który wyprowadzał jej psa, stał niedaleko z prokuratorem i dwoma facetami z urzędu. Palili.
Ona też sięgnęła po papierosy. Na pudełku widniało ostrzeżenie, że palenie w ciąży szkodzi dziecku. Cazzo! Za późno na dziecko. Wyciągnęła zapalniczkę i zapaliła. Nie znosiła ohydnych, tandetnych, plastikowych chińskich zapalniczek i kiedyś kupiła sobie prawdziwą, starą, pewnie ze dwudziestoletnią, metalową używkę, z którą musiała chodzić do zegarmistrza, żeby ją napełniał co jakiś czas. Zaciągnęła się. Znowu to samo. Papieros smakował jej słono.
Technik robiący zdjęcia podniósł się i Emilia nie mogła już udawać, że to wakacje. Widziała rozrzucone szeroko, długie białe nogi brudne od zakrzepłej krwi. Niebieska sukienka porozdzierana w strzępy. Stopy poranione, jakby ofiara biegła boso po ostrych kamieniach czy suchej i twardej trawie. Rozejrzała się. Trawa sterczała pomiędzy drzewami oliwnymi, krótka, ostra szczecina ziemi. Dalej, ku wzniesieniom, leżały wokół drzew siatki o rzadkich oczkach do zbierania opadłych owoców. Tutaj jednak ich brakowało.
Nikt nie chciałby oliwy ze świętego drzewa.
Znowu spojrzała na zwłoki. Kolana brudne, poobdzierane. Klęczała czy uciekała na czworaka? Wyjęła notes i strzepnęła do niego popiół, a potem, kiedy poczuła, że żar parzy jej palce, włożyła niedopałek między strony i zatrzasnęła. Nie może przecież go wyrzucić na miejscu zbrodni.
– Hej, kolego, długo jeszcze?
– Już prawie kończę.
Technik oglądał paznokcie kobiety, używając do tego szkła powiększającego.
– Nie możesz się tym zająć w laboratorium?
– Tu, na miejscu, od razu wiem, czy ziemia za paznokciami jest stąd, czy zwłoki tu po prostu przywieźli i wyrzucili.
– I co widzisz?
– Moim zdaniem to się stało tutaj. Ta krew… – Rozejrzał się dookoła.
Emilia podeszła bliżej. Teraz widziała całe zwłoki. Sukienka wokół podbrzusza była przesiąknięta krwią. Ziemia wokół bioder kobiety była ciemna. Zła.
– Nie mogli jej przywieźć? Rzucić, żeby się wykrwawiła?
Pokręcił głową.
– Wydaje mi się, że nie. Pod paznokciami ma glebę stąd… Te ślady tam – wskazał palcem – od świętego drzewa aż tutaj… Pewnie próbowała uciekać. Ale pies ją dorwał.
– Jaki pies?
– Biały. – Technik stęknął, dźwigając się z kolan. Był spocony. Niski, krępy gość z nadwagą. Powinien bawić wnuki, grać z nimi w państwa-miasta, a nie oglądać zwłoki kobiet w cieniu oliwnych drzew.
Podał jej plastikowy woreczek z zipem. Spojrzała pod światło. Kilka długich włosów. Grubszych niż ludzkie.
– To pies?
Technik pokiwał głową.
– Biały, duży.
– Duży?
– No chyba duży, pysk miał wielki. Gdy to zbadam w laboratorium, wtedy powiem dokładnie.
– To skąd pan wie, że to duży pies?
Gdyby to był jej człowiek, z Florencji, nie musiałaby pytać, ale tego widziała po raz pierwszy. Był z Sieny. Sprawę powinna prowadzić tamtejsza placówka, ale ktoś uznał, że potrzebna będzie pomoc z góry, więc przysłali ją. Niewyspaną, wkurzoną, o krok przed klimakterium.
Starała się nie okazać złości.
– Kto ma oczy, niechaj patrzy. – Technik wzruszył ramionami i sięgnął do sukienki. Odwinął strzęp zakrywający łono i Emilia zobaczyła w podbrzuszu wielką krwawą ranę. Drugą ranę kobieta miała na twarzy. Właściwie to już nie było tam twarzy.
Zrobiło jej się niedobrze. Widziała topielców, po których przepłynął skuter wodny, zapomnianych wisielców wyschniętych w lesie, widziała dziurę po kuli w czole i podcięte gardło. Nawet pentagram wypalony żelazem na nagiej piersi. Ale jeszcze nigdy nie miała okazji zobaczyć czegoś, co sprawiłoby jej tak potworny ból już od samego patrzenia.
– Co to, kurwa, jest?
– Rany szarpane po pogryzieniu przez duże zwierzę. Ziemia jest tutaj sucha i twarda, nie ma tropów, więc nie wiem, jakie miał łapy. Zanim pani przyjechała, już się tu rozejrzeliśmy. Ale to są ślady zębów. Musiał mieć pysk jak wilk. Duża rzecz.
– Może to był wilk?
– Tutaj? Tu nie ma wilków.
– Więc co?
– Dowiem się, pani inspektor. Dowiem się, jak to zbadam.
Podniósł w górę woreczek z włosami.
Pokiwała głową, odwróciła się i ruszyła w kierunku grupki mężczyzn stojących pięć metrów dalej pod tym pieprzonym, olbrzymim starym drzewem. Trzy tysiące lat. Zasadzone przez Etrusków. Najstarsze oliwne drzewo Italii. Czasami pisali o nim, że to w ogóle pierwsze oliwne drzewo przywiezione na półwysep z Bliskiego Wschodu. Powinna była wziąć wodę święconą. Wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć, że coś z nim było nie tak. Pień jak ciało starej, grubej kobiety z krzywym nosem i powykręcanymi reumatyzmem palcami. Strega. Wiedźma.
– Zbierały się tu na swoje szatańskie tańce, wysysały krew z niemowląt, smarowały ludzkim łojem miotły i odprawiały na nich ten swój opętany taniec Złego Ducha – mówił jeden z urzędników. Pewnie jakiś sekretarz od marketingu. Emilia wolała słowo „propaganda”. – Oddawały się szatanowi. Pod korzeniami drzewa zakopywano nienarodzone dzieci, bo strzygi zajmowały się aborcją w tej szczęśliwej krainie wina, oliwek i łagodnych złotych pól.
– I jak, pani inspektor? – Ten w lepszym garniturze spostrzegł ją pierwszy.
– Ispettore superiore – bąknął Gianfranco.
Podniosła tylko na niego oczy z niemym wyrzutem.
– Dlaczego musiałam tu przyjechać? – zwróciła się do prokuratora. – Nie mogli tego zbadać ludzie z Pizy?
– Sądzimy, że to może być rytualne morderstwo – prokurator Montefiori skubał sobie nerwowo koniuszek ucha. Emilia znała ten gest. Montefiori miał tam jakąś starą bliznę.
– Dlaczego? Czy to nie pies ją zagryzł?
– Najpierw dostała w głowę ciężkim narzędziem – powiedział prokurator. – A psy nie noszą ze sobą narzędzi. Ktoś ją walnął, a potem poszczuł na nią psa. Jakby nie chciał sobie sam brudzić rąk.
– Kurwa, jak mogłam to przegapić…
– Spokojnie. Umarła, leżąc na plecach, tak jak ją pani widzi. Rana jest z tyłu głowy. Tomaso obejrzał ją i znalazł. Włosy polepione krwią… Kazałem jej nie przenosić, żeby pani sobie wszystko obejrzała. To może być zwykły przypadek, z pewnością tak właśnie jest, ale wie pani, to miejsce, to drzewo… ułożenie ciała, nie da się wykluczyć, że ktoś chciał ją zabić tak, żeby nie splamić się krwią. Żeby własnoręcznie nie przelać czyjejś krwi. Żeby uniknąć przekleństwa.
– Żeby uniknąć przekleństwa? – Nie wierzyła własnym uszom. – To jakieś średniowiecze?
– To właśnie chcielibyśmy wiedzieć. A tylko pani miała do czynienia z rytualnym morderstwem.
No tak. Internet nie zapomina. Jedyne zdjęcia, jakie miała w sieci, to te obok pentagramów wypalanych dziewczynom na piersiach przez zboczeńca, za którego schwytanie dostała wtedy awans.
Pokiwali głowami.
– Co z ułożeniem ciała?
– Tomaso! Długo jeszcze? – krzyknął Montefiori.
Tamten wzruszył ramionami. Dopiero kiedy obaj technicy podnieśli się z kolan, Emilia podeszła do nich. Teraz mogła spokojnie obejrzeć zwłoki.
Kobieta leżała na plecach z rękami rozłożonymi na boki i nogami rozsuniętymi pod kątem czterdziestu, pięćdziesięciu stopni. Gdyby obrysować ją kołem – dłonie, stopy i głowa idealnie wpisywałyby się w pentagram. Jak człowiek witruwiański Leonarda.
– I co? – Prokurator stanął za jej plecami jak duch.
– Nie jestem w formie – powiedziała. – Gdybym była w formie, zobaczyłabym to od razu.
– Nie mamy nikogo lepszego od takich spraw.
– Nie jestem w formie – powtórzyła i pokręciła głową. – Powinnam to zobaczyć od razu. Pentagram, kobieta, wiedźma, jasne włosy, noc z piątku na sobotę…
– Co to ma do rzeczy?
– No jak to co? Sabat. Zlot czarownic – zakpiła.
– Przecież sabat jest w sobotę. – Prokurator był śmiertelnie poważny.
– De Lancre i Boguet powiedzieliby, że w piątek.
– Co to za jedni?
– Prokuratorzy. W siedemnastym wieku tropili kobiety oskarżane o czarnoksięstwo.
– No dobrze, a co mają do tego jasne włosy?
– Nie wiedział pan? Aradia, najsłynniejsza wiedźma z Toskanii, była blondynką.
– A więc dobrze. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Sama pani widzi, że nie mamy nikogo lepszego do tych spraw.
w którym stringi schną na wietrze, a samochód Sylvie wciąż stoi przed sklepikiem Elisy
– Nie mamy nikogo lepszego od tych spraw, powiedział, wyobrażasz sobie? – Zrobiła telefonem kilka zdjęć martwej kobiety. I tego, co zostało z jej twarzy.
Gianfranco milczał.
– No co milczysz, kurwa, mów coś.
– Co chcesz usłyszeć? – Tarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. Zmęczony, nieświeży. Niedomyślny w tych sprawach. Nie miał w sobie nic z romantycznego włoskiego kochanka, na jakiego zasługiwała silna, zdrowa, inteligentna kobieta w średnim wieku… Jakim średnim, do jasnej cholery?! Wciąż była atrakcyjna, fajna, najfajniejsza w mieście. Mądra. Za mądra dla tych wszystkich karierowiczów, a to jej nie pomagało.
– Co, co, tylko co i co… – warknęła na faceta, któremu zawdzięczała kilka spraw. Na przykład to, że mogła się zdrzemnąć, kiedy tu jechali, bo to on prowadził. – Gówno. Pożałuj mnie. Powiedz: „Mogli wziąć kogoś z Pizy, ta sprawa nie ma nic wspólnego z rytualnym mordem”.
– A nie ma?
– Nie wiem. Odgarniesz jej włosy? Zanim założę rękawiczki, minie pół wieku.
Gianfranco wyciągnął z kieszeni białe rękawiczki, dmuchnął w jedną, wsunął w nią dłoń i pochylił się nad ciałem zabitej kobiety. Zrobiło mu się niedobrze i zakrył usta ręką.
– No kurde, proszę cię! – Przestraszyła się, że zapaskudzi wszystko i technicy nie dadzą im potem żyć.
Opanował się i odsunął włosy denatki.
To był zły widok. Bardzo zły. Zrobiła trzy zdjęcia. Ale na każdym widać było tylko krwawą miazgę. Jedyne, co mieli, to te jasne włosy.
– Jedziemy.
– Dokąd?
– Do miasteczka. Popytamy, pokręcimy się. Nic tu po nas. Karabinierzy przeszukają okolicę, jak się im poszczęści, znajdą jakieś ślady. Może wyrzuciła gdzieś telefon, może coś zgubiła. Chodź.
– To pani już skończyła, pani inspektor? – Tomaso stał pod drzewem. Cierpliwy. Cichy. Łagodny. Pomyślała, że jest taki, jaka powinna być śmierć.
Pokiwała głową, a on się uśmiechnął.
– No to ją zabieram.
Szli potem w milczeniu. Gianfranco w białej koszuli, a ona w swoim porozciąganym swetrze, wciąż niepewna, czy powinna była powiedzieć prokuratorowi, że pomysł z rytualnym morderstwem jest co najmniej dziwny.
Kiedy doszli do drogi, obejrzała dokładnie płot, który odgradzał od szosy gaj oliwny, szeroka brama wjazdowa była zamknięta na kłódkę, ale mała pordzewiała furtka tuż obok otwarta. Wyglądało na to, że nigdy jej nie zamykano, inaczej wycieczki nie mogłyby przychodzić, żeby fotografować święte drzewo.
Ich fiat, nieoznakowany czarny staruszek, ale jak trzeba całkiem szybki, stał pokryty pyłem na poboczu drogi.
Gianfranco otworzył przed nią drzwi.
– Dokąd?
– Nie mam pojęcia. Kawiarnia, sklep, jakiś ośrodek zdrowia, kościół, pokażemy te zdjęcia, może ktoś ją skojarzy. Takie jasne włosy to rzadkość.
– Nie lepiej, żeby zrobił to ktoś miejscowy?
– Zanim przeszukają teren, minie sporo czasu, a my, jeśli będziemy mieli szczęście, coś znajdziemy. Poza tym muszę wypić kawę. I może bym coś zjadła.
Przypomniało się jej, że zostawiła w domu psa. Nie pamiętała, czy miał suchą karmę.
– Jedź już.
Żadne z nich nie znało miasteczka, więc było wszystko jedno, którędy pojadą. Przy kościele prosto, a potem za znakami w lewo, pośród niskich domów zalanych słońcem. Na górze było rondo, a za nim brama w murach miasteczka. Za wąska, żeby zdołali się wcisnąć. Zaparkowali byle jak, przekonani, że miejscowi policjanci przymkną na to oko.
– Od czego zaczynamy?
– Ja bym weszła tutaj. – Emilia wskazała szyld. Kaleidos. Ciastkarnia kryła się w niszy murów obronnych tuż na lewo od bramy. – Jeśli kobieta jest stąd, nie mogłaby oprzeć się ciastkom.
– Przecież teraz wszystkie się odchudzają.
– Nie odchudzają, po prostu nie chcą, żeby jakiś dupek mówił im, jak mają żyć.
Pchnęła drzwi. Pachniało świeżą śmietaną i cynamonem. Dziewczyna za ladą miała śniadą cerę, ładne duże usta i wielkie czarne oczy. Mogła być Sycylijką, pomyślała Emilia, ale z tymi oczami to raczej urodziła się w Tunezji albo Libii. Warto mieć takie oczy, jeśli całą resztę musisz ukrywać pod czadorem.
– Piękny dzień, prawda? Co dla państwa?
Emilia pokazała zdjęcie ofiary na ekranie smartfona i zapytała ekspedientkę, czy kiedykolwiek ją widziała.
Dziewczyna zbladła, ale nie odwróciła wzroku. Długo nie potrafiła się zdecydować.
– Nie. Jednak nie – powiedziała w końcu. – Nie mogę być pewna, bo twarz taka pokrwawiona, ale te włosy bym zapamiętała.
Tak. Włosy były złote jak słoma na początku sierpnia.
– A pies? Widziała tu pani kogoś z wielkim psem?
– Jakim psem?
– Białym, dużym, w kagańcu.
– Nie. Tu raczej, wie pani, koty. Koty to lubią do nas przychodzić.
Dalej poszli piechotą. Miasteczko było jak z bajki. Małe kamienne kościoły, wysokie białe pałace, zielone okiennice, kaskady pelargonii, koty, gołębie, słońce i zapach kawy. Tu i ówdzie na sznurach rozpiętych od balkonu do balkonu schło pranie. Gianfranco zagapił się na wiszące tak czerwone stringi.
– Co? – zapytała.
– Dziwne. Sześć sztuk. Powinno być siedem.
– Cazzo. – Pokręciła głową. – To co? Dzisiaj chodzi bez majtek?
Uderzyła go w ramię otwartą dłonią na znak, że dąsa się już trochę mniej.
Szli wąską uliczką pełną zieleni, choć każde z drzewek pomarańczy tkwiło w donicy. Miejscowe koty były rude, pręgowane i leniwe. A restauracje miały ładne nazwy. Guido, Scarsellini Federico, Magliano i Mamma Mia. Gdyby Emilia nie musiała wyciągać telefonu w każdej kawiarni czy restauracji, czułaby się jak na wakacjach.
Kelnerzy stukali palcami w ekran telefonu i zdawało się im, że mogli widzieć tu kogoś takiego o jasnych włosach. W zasadzie to był jedyny niepodlegający dyskusji element rysopisu. A przecież ragazza bionda wcale nie jest takim częstym zjawiskiem w miasteczku, zwłaszcza teraz po tej całej pandemii. Ale pewności nie mają. Może miała coś do załatwienia na poczcie? To tylko kawałek stąd, trzeba wrócić i skręcić w prawo.
Emilia poczuła się zmęczona. Znała ten moment, kiedy adrenalina nagle znika z krwiobiegu i dopada znużenie, zniechęcenie, potrzeba schowania się w jakiejś norze i wylizania futra.
Koty dobrze znają się na życiu.
– Muszę kawę – powiedziała.
Gianfranco pokiwał głową. Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzynasta. Byli na nogach od piątej. Zwłoki odnalazły jakieś dzieciaki, które wybrały się o północy zobaczyć święte drzewo oliwne. Ciało kobiety podobno było jeszcze ciepłe. Któryś z chłopaków go dotknął. Dzieciaki były w szoku. Odwieziono je do komendy w Pizie, sprowadzono psychologa. Zanim prokurator ogarnął sprawę, wykonał swoje telefony, i zanim padło na Emilię – minęło dość czasu, żeby mogli się wyspać. Ale Emilia rzadko zasypiała przed trzecią. Znał ją. Czasami dzwoniła, żeby wpadł, a kiedy przyjeżdżał, kochała się z nim, jakby nie był człowiekiem. Jakby nie miał serca, nie miał duszy, pragnień, marzeń. Jakby był maszyną.
– Może tutaj?
Stoliki zostały umieszczone na zewnątrz na specjalnych podestach, dzięki którym stały prosto i stabilnie na mocno pochyłej ulicy. Wytarte drewno miało niezaprzeczalny urok dawno minionych czasów. Nogi okrągłych stolików były spiłowane na skos. Dwie krótkie i dwie długie. Cantina di Cecco.
Emilia usiadła, a on poszedł zamówić kawę. Dla niej espresso, dla niego wielki kubek kawy z mlekiem. Nikt w tym kraju nie rozumiał, jak można pić mleko z kawą i wodą.
– I co tam, wciąż się gniewasz? – Emilia wystawiała twarz do słońca, ale słońce nie było zbyt łaskawe i zmarszczki na jej czole oraz wokół nosa nie chciały się wygładzić.
– O co?
– No ja nie wiem o co. To ja powinnam się gniewać, prawda?
Wzruszył ramionami.
– Widziałam to.
Wzruszył ramionami po raz kolejny.
Kelnerka przyniosła im kawę.
– Znikasz na trzy dni, nie odbierasz moich telefonów, nie mówisz, gdzie byłeś.
– Miałem wolne dni, mogłem pojechać, dokąd chciałem.
– Nie pytam jako twoja szefowa. Pytam jako… – Zawahała się.
– No właśnie. Jako kto?
Właściwie miał w dupie, że nazwała go zapchajdziurą. Taka prawda. Gdyby jej żołnierz wrócił z misji, nie dzwoniłaby do Gianfranca. Ale nie wracał.
Emilia zamknęła oczy.
– No nie gniewaj się już. Przepraszam.
– Za co? – Chciał to usłyszeć, ale się nie doczekał, bo Emilia weszła do kawiarni, żeby pokazać telefon kobiecie, która przygotowała im kawę.
Wyłoniła się z budynku.
– Idziemy, zapłaciłam już.
Pociągnęła go za ramię.
– Co jest? – Omal nie rozlał resztki swojej kawy.
– Podobno ta kobieta bywa tutaj w sklepie. Amerykanka. Sklep u Elisy przy via della Madonna – wyjaśniła. – Dziewczyna od kawy mówi, że widziała tam kilka dni temu taką Amerykankę z jasnymi włosami.
Doszli do ronda. Emilia sprawdziła GPS w telefonie i skręciła w lewo. Przed sklepem pomiędzy mercedesami stał brzydki jak noc zabytkowy francuski samochód z płóciennym dachem.
W środku pięć kobiet gadało jak najęte o nowym sezonie Luna Nera. Serial o miłości młodej wiedźmy i łowcy czarownic był prawdziwym hitem.
– To nie są żadne brednie, co ty gadasz! Moja babka była wiedźmą i wiem, co mówię. Dziedziczy się po dziadkach zdolności, a nie po mamie. – Starsza pani miała zafarbowane na czerwono końcówki włosów. – Mama nie pozwoliła mi się od babki uczyć, ale swoje wiem i równie tyle potrafię.
– Taaak? – zdziwiła się sprzedawczyni. – A nigdy nie mówiłaś.
– A zawsze jak mój, świeć Panie nad jego duszą – przeżegnała się – przychodził pijany, to mówiła „a żeby cię pokręciło, chamie, pijaku”, i co?
Pokiwały głowami i Emilia nabrała pewności, że musiało go spotkać coś złego, ale nie chciała czekać na koniec historii, bo miała robotę do wykonania. Próbowała przebić się przez tłumek, ale bezskutecznie. Sprzedawczyni nie zwracała na nią uwagi.
– Policja, policja. – Użyła łokci i to w końcu pomogło.
– No wreszcie. – Sprzedawczyni się uśmiechnęła. – Czekam na was od rana. To prawda, pozwoliłam, żeby samochód został na godzinę wczoraj wieczorem, ale nie żeby stał cały dzień. A dzisiaj wciąż stoi, choć jest znak, że można parkować pół godziny. Przecież wszyscy wiedzą, jaki tu jest kłopot z parkowaniem, i to mi odstrasza klientów. A teraz nie dość, że pandemia, to jeszcze ta inflacja, oby wojna nie nadeszła… Naprawdę ciężko nam się żyje…
– Ja w innej sprawie – przerwała jej Emilia. I pokazała zdjęcie na smartfonie.
– No tak, to ona, przecież mówiłam, potargana jakaś, wypadek miała? – Wyglądało na to, że Elisa, choć tylko rzuciła okiem na ekran, nie ma wątpliwości. – To właśnie jej samochód. Nie wiem, jak go zabierzecie…
– Poznaje ją pani?
– No tak, tak, to ona, przecież mówię, miała zostawić samochód na godzinę, a tu proszę. Jak można tak komuś zaufać. No ale jak wypadek miała, to może niech samochód zostanie.
– Kiedy to było?
– Co kiedy?
– Kiedy zostawiła samochód?
– No wieczorem. Jakoś tuż przed zamknięciem. Może o dwudziestej trzydzieści? Kupiła wino, oliwki i ser. Taka była jakaś podniecona, jakby kogoś poznała.
– Zna ją pani? Turystka?
– Nie, ona chce, wie pani komisarz, dom kupić. Pisarką chce być. Jak każda z Ameryki napisać książkę Moja piękna Toskania.
– Chyba Krwawa Toskania – powiedziała Emilia. – Ona nie żyje. Znaleźliśmy ciało koło świętego drzewa oliwnego.
– Santa Madonna! To co teraz będzie z samochodem?
– A mówiłam wam, że drzewo znowu kogoś zabiło? Już rano wiedziałam. Od rana się tam policja kręci – wtrąciła jedna z kobiet.
– Który to samochód?
– Ten stary grat.
– Wie pani, gdzie ona mieszkała?
– Nie, ale Roma z biura nieruchomości ją zna.
– Daleko to biuro?
– A nie, tam w dół. Jakieś sto metrów…
Emilia wyszła, żeby obejrzeć samochód, a kobiety zaczęły gadać jak najęte. Wszystkie wiedziały, że to drzewo zabija, a Agostina, która pod miastem w gaju oliwnym widziała policję, pamiętała, jak dwadzieścia lat wcześniej para turystów, co się miała ku sobie, leżała pod drzewem, martwa jak bum-cyk-cyk. Inne nie pamiętały, ale ona się upierała, że tak właśnie było. Tylko władze to ukrywały. Władze zawsze kłamią, ale ksiądz od wizerunku Świętego Izydora wie swoje. No i musiał ich pochować w niepoświęconej ziemi, bo przecież jakby w poświęconej, to staliby się upiorami.
– Co też pani pieprzy, Agostino. Przecież to nie jest średniowiecze, a ksiądz stary, co on tam może pamiętać, pije, to mu się w głowie miesza.
– Nic mu się nie miesza, już ja swoje wiem. On z moim starym zaprzyjaźniony, na polowania jeżdżą. Wiem, co gada. Jak popiją, to zawsze opowiada, jak ducha widział tej dziewczyny i jak ten duch mu powtarza, że chce być pochowany na prawdziwym cmentarzu, bo jak nie, to się zwróci przeciwko ludziom w miasteczku i wtedy wszyscy umrzemy. I co?
– Co co? – zapytała ta z czerwonymi włosami.
– Jak co? Jak widział ducha ostatnim razem, to pandemia przyszła i mało żeśmy nie pomarli.
Elisa tymczasem się niepokoiła, co stanie się z samochodem tej Amerykanki. Czy policja teraz nie zacznie tu badać śladów. Jeśli tak, wtedy dzień handlu całkiem stracony. Pochyliła się i sięgnęła po otwartą puszkę soku z marchwi, który piła teraz zamiast śniadania, bo się od tego chudnie, a ona jeszcze przecież była całkiem apetyczna. Słuchała, co baby gadają o upiorach, podniosła wzrok, a tam duch tej Amerykanki podchodzi do samochodu. Jak go zobaczyła, to nie wiedziała, co było dalej, bo zemdlała.
w którym Santa Madonna nie widzi niczego przez brudną szybkę, a Ania trzyma w palcach szklankę z takiego materiału, że jak upadnie na podłogę, to się wcale nie rozpada na kawałki
– …no jak go zobaczyła, to nie wiedziała, co było dalej, bo zemdlała. – Chłopak aż pęczniał z dumy, że zna tę opowieść, chociaż na Stalowej wszyscy ją znali, bo to była ważna miejscowa legenda. Wszyscy oprócz Pyzy. Pyza był na Trójkącie całkiem nowy i ktoś musiał mu objaśnić co i jak.
– Chcesz być z miasta, musisz wiedzieć kto to Abgar. To tak samo ważne, jak żebyś wiedział, że dziesięć milionów litrów wódki płynęło rynsztokiem wzdłuż Ząbkowskiej, albo żebyś wiedział, gdzie sobie ksiądz biskup Głódź kazał herb wyrychtować na podłodze, największy herb w postaci mozaiki. A może to nawet ważniejsza historia, no bo teraz na Trójkącie rządził przecież Abgar.
– No i co? – zapytał Pyza. Mieszkał od kilku tygodni na parterze nowej kamienicy. Budynek był nowy tylko od frontu. Zburzyli starą część, tę od ulicy, i postawili ładną nowoczesną i otynkowaną na kolorowo. Właśnie tam mieszkali nowi. Od podwórka stara oficyna miała od przedwojny ten sam hardy mur z czerwonej cegły. Tam mieszkali warszawiacy.
Oprócz tego na podwórku mieszkała Maryjka na betonowym słupie z napisem „1905, Maryjo, ratuj”, stało sześć samochodów, bo więcej się nie mieściło, i sześć koszy na śmieci. Podnieśli ceny za wywóz śmieci i teraz wszystko z tych koszy się wysypywało aż pod murek, na którym siedzieli zawsze tylko warszawiacy. Od tygodnia Pyza też siedział. Choć dostał już swoje przepisowe trzy razy po gębie, popłakał się, zasmarkał, starym nie naskarżył, więc mógł już teraz siedzieć pod Maryjką. Nie za bardzo ją widział, bo Maryjka miała brudną szybę. Czyściło się ją zawsze dopiero w maju, na majówkę.
– No jak co? Jajco! Matula jemu zemdlała ze strachu, bo się urodził uduszony. Fioletowy i straszny.
– Jak to uduszony?
– Normalnie całkiem. Miał tego flaka dookoła głowy, oczy na wierzchu i dostał jednego abgara. Ale go uratowali konowały. Ale na początku całkiem nie żył, dlatego tak na niego mówią. Abgar.
– Co to abgar? – Julisia z drugiego piętra wydłubywała z nosa gile i rolowała w maleńkie kuleczki. Dopiero za rok szła do szkoły i był jeszcze czas, żeby ją oduczyć.
– No abgar to dają ci w szpitalu, gdy się urodzisz. Żywy dzieciak dostaje dziesięć, a trup ma zero. On miał jeden, ale przeżył, i dlatego teraz rządzi. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, no nie?
Julisia nie wiedziała. Pokręciła głową.
– A… Abgar. Fajnie – powiedział Pyza, bo bał się przyznać, że on też nie ma pojęcia, co to za punktacja.
– Fajnie to mieszkać z nim na Trójkącie. Mieszkasz tu, to nikt ci nie dokopie.
– Taaa – powiedział Pyza. – Żeście mnie lali jak głupki!
– Sam jesteś głupek. My możemy, bo jesteś z naszego podwórka, ale jak kto inny cię ruszy, to Abgar go zabije. Abgar nawet we więźniu każdemu umiał dokopać. On umie boks i karate.
– Aaa – powiedział Pyza i się ucieszył, bo do szkoły musiał iść przez inne podwórka. Trochę jednak wątpił, że Abgar pójdzie spuścić komuś manto za niego, grubego Pyzę z Konina, który mieszka w otynkowanej kamienicy i nie może spać w nocy, bo go budzi tramwaj, i czasami sika do łóżka. No jak go bili, to się naprawdę przestraszył.
– Za mnie też?
– No, kurwa, stary, my tu jesteśmy jak państwo w państwie. – Wojtuś wiedział, co mówi, zwierzył się kiedyś Abgarowi, że gach matki go uderzył w papę, i Abgar wybił gachowi zęba, i kazał mu spierdalać, by go więcej na mieście nie widział. I więcej go już nie spotkali, spokój jest, choć matka teraz więcej płacze, ale poza tym jest dobrze. Mają sobie wziąć psa ze schroniska, ale na wiosnę, bo w zimie kto by z nim wychodził. Matka nie chce i Wojtuś też się nie kwapi.
Tymczasem Abgar kończy trening, schodzi z ringu i chwyta zębami podszytą rzepem czerwoną skórę bokserskiej rękawicy. Szarpie w górę i słyszy ten szorstki, dziwny dźwięk, jakiego nie da się pomylić z żadnym innym. Zwłaszcza kiedy, na przykład, chcesz po cichutku zdjąć buty zapinane na rzepy, a matka zawsze usłyszy, wylezie ze swojego wyra, z tego pokoju pełnego szpargałów – skąd ona ma cierpliwość do tych staroci? – w zielonym szlafroku, papciach, z palcami żółtymi od nikotyny.
– No i gdzieżeś się szwendał, synku? Głodnyś? Zrobię ci co.
– Nie trzeba, matka, nie trzeba, jadłem na mieście.
Zawsze pamięta, żeby najpierw wrzucić do swego pokoju torbę, czy ma jakieś fanty, czy nie, to nieważne. Najpierw torba za drzwi, a dopiero potem ściąga buty.
Ale teraz nie musi się obawiać, że kogoś obudzi, bo jest dopiero piętnasta, a on zdejmuje rękawice i odwija z dłoni przepocone czerwone taśmy w szatni klubu bokserskiego Feniks w podziemiach pływalni przy Jagiellońskiej. Jest zadowolony, bo to był dobry trening. Musi jednak popracować, przytył trochę, ale kto nie przytył przez tę pieprzoną pandemię. Nie było co robić, tylko pizza i seriale. Myślał, że od razu zrzuci, ale waga trzyma jak zaczarowana. No nic. Może po prostu znowu nabiera mięśni, mięso jest cięższe niż tłuszcz. Patrzy na siebie w lustrze, no nie, nie jest dobrze, chyba będzie musiał odstawić piwo na dobre.
Rozprostowuje palce prawej dłoni. Kostki trochę popuchnięte. Nie oszczędzał się na workach, dziesięć serii po trzy minuty z minutą przerwy, a potem pięć serii na tarczach i sto brzuszków.
– Kurwa. – Oddycha zadowolony, bo już nie musi walczyć. Za chwilę do mózgu dostaną się endorfiny, zupełnie jak po seksie, ale Abgar nie pamięta już, kiedy mu się zdarzyło robić to z kimś prawdziwym, a nie tylko z obrazkiem w telefonie i własną ręką. Odkąd wyszedł z więźnia, był tutaj królem, ale dziewczyny jakoś go unikały. Jakby się bały. A przecież on by nigdy baby nie tknął, to nie w jego stylu.
Jeszcze przed covidem czasami się udawało. Wystarczyło wpaść do Hydrozagadki, na bazar albo na Ząbkowską i już. A potem, jak wszystko pozamykali, jak pozdychały kluby, wpadał tylko do To się Wytnie, ale tam bawiło się jakieś nowe towarzystwo, nikt się nie chciał przytulać.
Wkłada czystą koszulkę na przepocone ciało. Nic wielkiego w sumie, ciepło dzisiaj, a będzie gorąco. Kiedy idzie przez salę, wszyscy ludzie machają mu pierwsi, a on niektórym posyła uśmiech, innym nie. Jeśli kogoś nie zna, to znaczy, że nie musi na niego patrzeć.
– Cześć, Hubert, dzięki – rzuca trenerowi, który kurzy fajkę na dole schodów, i wybiega na górę.
– Cześć, Felek. – Hubert mówi już jednak do jego pleców.
Nikomu poza trenerem nie wolno nazywać Abgara Felkiem. Właściwie nikt o tym imieniu już nie pamięta. Może tylko psy, dzielnicowy i listonosz, bo na mandatach i wezwaniach też jest przecież Feliksem.
To niefartowne, jakby skrojone na inne czasy imię dostał Felek po profesorze Konecznym. Ojciec Abgara, absolwent historii na Uniwersytecie Warszawskim, Jan Nowowiejski, był bowiem wielbicielem teorii cywilizacji, wedle której my, Polacy, należymy do świata cywilizacji łacińskiej zbudowanej na greckiej sztuce, rzymskim prawie i chrześcijańskich wartościach, a Ruscy należą do turańskiej – cywilizacji niewolników trzymanych za pysk przez dyktatorów zamordystów wszelkiej maści.
Zdaniem Nowowiejskiego to właśnie wyjaśniało, dlaczego Ruscy nie potrafią sami niczego stworzyć, tylko kradną, gwałcą i myją się w muszlach klozetowych. Może nie teraz, ale po wojnie to się myli. Ojciec uważał, że imię Feliks, jako przynależące prawdziwie Polakom, pewien komunistyczny morderca – Dzierżyński – przybrał tylko po to, żeby uczynić Polsce jeden więcej afront i upokorzenie.
Dlatego w piątek, 17 listopada, w dzień słoneczny, chociaż zimny i wietrzny, Jan Nowowiejski poszedł na plac Bankowy, żeby zobaczyć, jak wieszają Krwawego Feliksa. Trzeba go było powiesić, żeby się dało obalić. Czterdzieści lat posąg mordercy stał w samym centrum miasta, kiedyś dumny i groźny, a ostatnie kilka miesięcy oszczany i obryzgany, wymazany napisami. Wtedy nie było jeszcze w języku polskim słowa „graffiti”, choć podwójna płyta Zeppelinów z graffiti była całkiem popularna.
Napisy nie sięgały cementowych, ale okutych w brąz butów Dzierżyńskiego. Pewnie trzeba byłoby przyjść na plac z drabiną. Żeby jednak nabazgrać coś na cokole, wystarczył kubeł farby. Hasła były zwyczajne, choć niektóre zaskakiwały celnością metafory: „Karwa precz” było niczym stempel anarchistów. Był też napis świadczący o europejskiej przynależności naszego narodu – na drugim stopniu od dołu ktoś napisał „Go Away”. Kojarzyło się to Nowowiejskiemu z piosenką Paula Younga, którą bez litości katowało go radio.
Na ramieniu podnośnika, który pracownicy służb miejskich sprowadzili, żeby podnieść figurę, też widniał napis. „Feluś, tak musi być”. Zaklęcie nie podziałało i wczoraj nie udało się oderwać Dzierżyńskiego od cokołu, ale dzisiaj szło lepiej, lina jęczała naprężona, kurz wydobywał się spod stóp monumentalnej rzeźby.
Nowowiejski zacisnął rękę na dłoni dziewczyny obok, nawet na nią nie patrząc. Po prostu ich ręce splotły się w nagłym oczekiwaniu, w napięciu nieodgadnionym, nie wiedzieli jeszcze, czy to na dobre, czy złe ten uścisk, ale obojgu się zdało, jakby im przeszedł przez ciało prąd.
Feliks oderwał się od cokołu, zawisł na moment nad nim, a potem rozpadł się na trzy kawałki. Nogi poleciały w lewo, głowa uderzyła w bruk tuż przed stopami Nowowiejskiego i dziewczyny, a korpus Krwawego Feliksa kołysał się na wietrze podwieszony do dźwigu.
– O Jezu – westchnęła dziewczyna i dopiero wtedy odważyła się popatrzeć na Nowowiejskiego. Wysoki, jasnowłosy, ładny był w tym płaszczu rozpiętym, rozchełstanym, czerwony od emocji, z tą książką pod ramieniem. Urodziwy niczym książę.