Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Ta książka powstawała w drodze – w schroniskach i barach, w cieniu drzew i chwilach przerw u studni. Jest zapisem podróży do Santiago de Compostela. Nie jest książką o religii, choć trudno nie otrzeć się o Absolut na szlaku, którym od tysiąca lat podążają pokutnicy. To opowieść o wydeptywaniu własnej drogi w świecie, który nie wierzy w Boga, ale ufa horoskopom, jodze i ceremoniom kakao. Grzegorz Kapla spotyka na Camino wierzących i takich, co idą dla sportu. Niektórzy dźwigają ze sobą jakieś prośby albo wdzięczność, idą przeżyć przygodę, schudnąć, poznać kogoś, zapomnieć o kimś lub odnaleźć samego siebie.
J.W. Goethe pisał, że Droga św. Jakuba „zbudowała europejską wspólnotę”, a w 1987 roku, kiedy Rada Europy stworzyła kategorię Europejskiego Szlaku Kulturowego, Camino uzyskała ten zaszczytny tytuł jako pierwsza.
Ci, którzy nią szli, mówią, że nauczyli się czytać znaki. Czasami, że dała im to, czego potrzebowali. Jeśli byliście już w drodze do Santiago, odnajdziecie tu własne ślady. Jeśli nie, to dobry sposób, by wreszcie wyruszyć.
[o autorze]
Grzegorz Kapla – autor powieści i książek z gatunku literatury faktu. Publikował w: „National Geographic Polska”, „Travelerze”, „Poznaj Świat”, „Zwierciadle”, „Twoim Stylu”, „Tatrach”, „Gazecie”, „Tygodniku Powszechnym” czy „Elle MAN”.
Dotarł na Bora Bora, Borneo, Nową Gwineę i Ziemię Ognistą, w Andy i do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Spotkał Dalajlamę w Himalajach, jadł obiad z Georgem Clooneyem i poznał osobiście astronautów, którzy wylądowali na Księżycu. Odkrył, że każdy człowiek nosi w sobie jakąś niesamowitą historię, ale nie każdy ma komu ją opowiedzieć. Dlatego słuchaniem innych zajmuje się zawodowo. Swoją własną podróż przez życie spisuje na facebookowym profilu Kapla w drodze. Autor książki Nad rzekę, której nie ma (Lira 2022), Państwa–miasta. Raport z rajów nieutraconych (Lira 2024).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak
Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw
Korekta: Emilia Zwoniarska, Dagmara Ślęk-Paw
Skład: Igor Nowaczyk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski
Projekt makiety: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Igor Nowaczyk
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: archiwum autora, freepik.com
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68342-66-6 (EPUB); 978-83-68342-67-3 (MOBI)
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port do Santiago de Compostela jest około ośmiuset kilometrów. Trzeba przekroczyć Pireneje, kilka innych pasm górskich, wysuszoną w słońcu Mesetę i przede wszystkim – czas.
Z Porto jest o wiele bliżej. Idzie się wzdłuż oceanu, nie ma męczących podejść, słońce nie wysusza człowieka na wiór.
O tej wędrówce można opowiedzieć na tysiąc sposobów. Można w ten mistyczny sposób, który podjął Paulo Coelho, można w strukturze fabularnej, bardzo sensualnej opowieści Marii Wiernikowskiej. Można użyć formuły przewodnika.
Ta książka nie podąża żadną z tych ścieżek.
Jest opowieścią o przyjaźni, miłości, utracie i przemijaniu. Trochę o samotności i poszukiwaniu celu. Dzieje się w drodze do Santiago, a powstawała po drodze – pisana w schroniskach i u wodopojów, w barach i w cieniu drzew, kiedy można było moczyć nogi w rzece.
Napisałem w ten sposób kilka książek, niektóre zdobyły prestiżowe nagrody. Tym razem jednak nie zamierzam z nikim dzielić się notatkami. Może dlatego, że wędrówka w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka podstawowych pytań, z jakimi musi zmierzyć się człowiek naszych czasów, jest zbyt intymna.
To nie jest książka o religii. Jest o wydeptywaniu własnej ścieżki w świecie, który nie wierzy w Boga, ale ufa horoskopom, jodze i ceremoniom kakao.
Ale od pytań o Absolut nie da się uciec w drodze, którą od tysiąca lat przemierzali pokutnicy albo ci, co nieśli prośby – własne i obce. Prośby o pokój czy ocalenie od zarazy. Szli przez ziemie Słowian, kraje, w których mówią po niemiecku, włosku, przez krainę Franków, Portugalczyków i Hiszpanów. Poznawali się nawzajem i uczyli się siebie słowo po słowie.
Dwa wieki temu Goethe napisał o Drodze Jakubowej, że „zbudowała europejską wspólnotę”. W 1987 roku Rada Europy nadała jej tytuł Europejskiego Szlaku Kulturowego.
Spotkam na niej wierzących i tych, co idą dla sportu. Ludzi niosących prośby albo idących dziękować czy przeżyć przygodę, schudnąć, poznać kogoś – a może samego siebie. Młodych i starych, kochanych i niekochanych, biednych tak, że nawet jedno czy dwa euro datku za nocleg to dla nich dużo, i bogatych, którzy wybrali żebracze pielgrzymowanie, śpiąc tylko w darmowych noclegowniach i jedząc to, co po drodze dostali od innych.
Droga przez Portugalię jest wspólna – dzielona z kimś, kto miał poważne, osobiste powody. To niepojęte, z jakimi sprawami ludzie muszą się czasem zmierzyć...
Droga przez Francję jest wspólna tylko do pewnego momentu. Wędrówka od jednej żółtej strzałki do drugiej to chyba najlepsze, co możesz dać tym, których kochasz.
Potem to już droga w samotności.
Ci, którzy się z nią zmierzyli, powtarzają, że można dzięki niej nauczyć się czytać znaki. I że dała im to, czego potrzebowali.
Książki są po to, żeby dotrzeć do głowy i serca drugiego człowieka. By poznać sposób postrzegania świata przez kogoś, kto myśli inaczej, pragnie inaczej i inaczej chciałby urządzić świat.
Ta książka sprawi, że czytelnik będzie musiał iść w nieswoich butach, ale jeśli był już w drodze do Santiago, może odnajdzie w niej własne ślady. Jeśli nie – to dobry sposób, by wreszcie zrobić pierwszy krok.
Dobrze, kiedy wszystko trafia na swoje miejsce. Stopa na stopień, pragnienie na spełnienie, deszcz na wyschniętą ziemię, słońce na pranie, któremu nie można dać więcej czasu niż do świtu, bo wtedy trzeba przecież nałożyć coś na grzbiet. Nieważne, suche czy mokre.
I dobrze, że to, o co masz do kogokolwiek żal, możesz zostawić na Płocie Krzyży.
To zwyczajny płot, kilka kilometrów za Puente de Reina. Gdzieś w północnej Hiszpanii oddziela zwykłą ścieżkę od drogi szybkiego ruchu. Słupki z rur, pomiędzy nimi rozciągnięta druciana siatka. Kiedyś, nikt nie wie, jak dawno temu, ktoś wsunął pomiędzy oka z drutu niewielki, drewniany krzyż.
– Dlaczego to robisz? – zapytali.
– Bo nie mam siły dłużej tego nieść.
Może to tylko jeden z mitów. Droga do Santiago pełna jest takich opowieści, wydają się zabawne, czasem niewarte nawet machnięcia ręką albo po prostu dziwne. Ale kiedy już idziesz wzdłuż ogrodzenia, w którym tkwią dziesiątki, setki, pewnie nawet tysiące krzyży, myślisz sobie, że może coś w tym jest. Coś przecież skłania ludzi wielu kultur, ras, z innymi doświadczeniami, różnym wykształceniem, wierzących i niewierzących, żeby akurat w ten płot wetknąć dwa skrzyżowane patyki na znak, że zostawiają coś, z czym już dłużej nie chcą się mierzyć.
Niektóre z tych krzyży zrobiono daleko stąd, w domach z betonu wielkich miast, drewnianych willach bogatych przedmieść. Może w zamknięciu, wszak nie każdy ma przywilej życia na wolności. Ktoś je przywiózł z daleka, żeby właśnie tu pozostawić. Niektóre są efemeryczne, jak mój. Z przydrożnych patyków. To krzyże ze śmieci. Brak im godności. Może przetrwają do najbliższej zimy, a potem tylko Ten, który jest, jeśli w ogóle jest, będzie o nich pamiętał. Może, kiedy się rozsypią, powróci wszystko, co chciałeś zostawić i znowu dopadnie cię jak kruk, jak wrona.
A może, kiedy zostawiasz taki krzyż, jesteś wolny już na zawsze?
Słyszałem o tym miejscu, ale kiedy dotarliśmy, nie było w tym nic mistycznego, bo wycieczka dzieciaków z Hiszpanii krzyczała wniebogłosy, łapiąc wreszcie oddech po długim podejściu.
Mój patykowy krzyż był zwyczajny. Ale też nie chciałem zostawić za sobą niczego wielkiego. Nie chciałem zapomnieć o żadnej ze spraw, które niosłem. Wszystkie te winy, błędy i nawet choroby – to przecież ja. Nawet o miłości, która o mało mnie nie zabiła, nie chciałem zapomnieć.
Gdyby tak się stało, nie byłbym już sobą.
Dwa skrzyżowane patyki wystarczą, żeby zostawić małe sprawy. Wredne i brzydkie. Wetknąłem swój krzyż między druty obok zdjęcia dwojga starych ludzi wspólnie patrzących na ocean.
Nie wiem, które z nich tu przyszło, a które jest już po drugiej stronie.
Znam ludzi przekonanych, że mieli w tej drodze dar. Poznałem taką dziewczynę, która spotkała gdzieś w górach chłopaka i ot tak zaczęli gadać po francusku. Uczyła się francuskiego piętnaście lat wcześniej, w liceum, ale zapomniała wszystko. A teraz, nagle, wszystko sobie przypomniała. Przez następne trzy tygodnie spotykali się w schroniskach albo u studni, albo zażynali się razem do utraty tchu na jakimś srogim podejściu lub zajmowali plamy cienia w trawie, zanim znalazł je ktoś inny.
Dobrze jest wyprostować plecy w chłodnej trawie.
Tuż przed Santiago okazało się, że jej się tylko wydaje, że mówią po francusku. On myślał, że po portugalsku. Pokręcili głowami ze zdziwienia, a kiedy doszli na miejsce, nagle wszystko ustało.
Odtąd się już nie rozumieli.
Kiedy szedłem do Santiago pierwszy raz, z Przemysławem Wiaterem, specjalistą od średniowiecznych manuskryptów, moim przyjacielem od lat, mieliśmy nadzieję, że odnajdziemy dar. Może dar uzdrowienia. A może radości. Albo odnajdywania tego, co warto odnaleźć.
Nic takiego się nie wydarzyło.
Nie miałem żadnego daru. On chyba też go nie znalazł. Przecież by mi powiedział. W tej drodze ludzie nie mają przed sobą sekretów.
Sypiałem wtedy źle. Dziewczyny, które kiedyś kochałem albo tylko lubiłem dotykać ich skóry, śniły mi się w czasie teraźniejszym, ale nie znałem żadnego numeru telefonu, zresztą w moim smartfonie nie było karty SIM. Wyjąłem ją specjalnie, żeby nie kusiło. Żeby nikt nie wiedział, gdzie jestem.
Ale każdego dnia chudłem – i to było dobre. Widziałem to po pasku od spodni. Dobrze być choć raz w życiu szczupłym, żylastym i opalonym. Może to był mój dar? A może chodziło o to, że nie bolało mnie wtedy nic oprócz wspomnień?
Wszystko, nawet odciski, goiło się na mnie jak na psie, od razu, tej samej nocy. Plecak, który zawsze ciążył mi w różnych światach, na pustyniach, w górach albo w dżungli, nie ugniatał pleców, nawet jeśli dorzuciłem do środka ser i wino, a czasem wziąłem coś od Przemka. Nawet wtedy nie ważył więcej niż dziesięć kilo.
Ale kiedy obiecywaliśmy komuś ponieść jego intencje – nagle tężał. Wpijał się w plecy. Ugniatał.
Szliśmy przez Portugalię wzdłuż oceanu, bo z powodu pewnych chorób nie wolno opalić skóry, a tam słońce jest zawsze z tyłu. Przemek miał specjalnie przygotowaną czapkę, z płóciennym kołnierzem opadającym na kark. Czasami wkładał też rękawiczki. I nie wolno mu się było skaleczyć.
Szliśmy przez ciernie i w wielkim słońcu, a jednak nie stało się nam nic złego. Nie spadł na nas nawet deszcz.
Może to był ten dar?
A teraz wcale nie chciałem iść do Santiago. Miałem plan, żeby polecieć na Madagaskar. Wreszcie bilety były w ludzkiej cenie. Już miałem kliknąć „kupuj”, kiedy zadzwonił telefon. To była moja córka.
– Mam wolne trzy tygodnie – powiedziała.
Ale mnie nie było stać na dwa bilety do Antananarywy.
– Może pójdziemy do Santiago? – spytałem nagle jakby sam siebie.
Niektórzy mówią o drodze do Santiago, że to nie ty ją wybierasz, ale że to ona cię woła.
– Może to dobry pomysł?
Nie miałem z Olą dobrego przebiegu. Przez ostatnie kilkanaście lat widywaliśmy się rzadko i nie wiedzieliśmy nawet dobrze, kto kim jest.
– No to załatwione.
– Kiedy lecimy?
– Myślę, że pojutrze byłoby dobrze.
– Nie mam żadnych rzeczy – przestraszyła się. – Nie mam butów, nie mam ubrań.
– Znajdziemy wszystko, czego będziesz potrzebować – obiecałem. Tyle nauczyłem się za pierwszym razem. Znajdujesz w tej drodze wszystko, o co potrafisz poprosić.
Ola przyjechała wieczorem i rozłożyła karimatę w małym pokoju przy Piwnej 16 naprzeciwko kościoła św. Marcina. Kiedy siedzieliśmy przy stole, mieliśmy na wysokości oczu figurę biskupa Stanisława ze Szczepanowa, który akurat mówi do Piotrowina z Janiszowa, żeby wyszedł z grobu. Rycerz, który przecież nie żyje od trzech lat, zbiera się, chudy, zarośnięty, i wychodzi z mogiły, żeby zeznawać przed królewskim trybunałem w sprawach własności ziemi.
Zawsze, kiedy patrzyłem na tę rzeźbę, kac mijał mi jak ręką odjął.
Pod nogą Piotra z Janiszowa budowlańcy umieścili szczotkę ostrych drutów na pohybel gołębiom. Z okna wyglądało to tak, jakby wskrzeszeniec bał się postawić na nich stopę.
Taksówkę zamówiliśmy na wpół do piątej, potem Ola zasnęła, a dla mnie to było już za późno, żeby się kłaść. Wypiłem resztki whisky skitranej w szafce na górze na czarną godzinę.
Szkoda zostawiać za sobą cokolwiek, skoro nie wiadomo, kiedy wrócisz.
Okno było otwarte, ale nie słyszałem nic, bo Stare Miasto przed północą zasypia na amen. Gdyby to było Świnoujście, słyszałbym buczki przeciwmgielne. To do dziś mój ulubiony dźwięk. Otwierało się okna, a ich tęskne buczenie przenikało tamtędy razem z sinoniebieską nadmorską mgłą. Wtedy spałem jak zabity.
Dziś też musiałem jednak zasnąć, bo obudziło mnie szuranie. Jedna z sióstr od Świętego Marcina zamiatała chodnik przed świątynią wierzbową miotłą na długim kiju.
Było piętnaście po czwartej. Pobiegliśmy, żeby potem stać na skrzyżowaniu Senatorskiej i Podwala i bezradnie patrzeć, jak cień kolumny Zygmunta robi się coraz krótszy. Było pusto jak podczas epidemii, a taksówka nie przyjeżdżała. Pięć minut.
Dziesięć.
Kurwa mać! Ja też nie lubię trzymać się planu. Nie umiem jednak zatrzymać czasu ani sprawić, żeby zaczekały samoloty. Wiem przecież, że życie w mieście wymaga odpowiedzialności – wobec wskaźników i terminów, które nie znoszą opóźnień.
Odpowiedzialność najwyraźniej nie dotyczy taksówkarzy.
Zaczynamy się denerwować, ale wreszcie spóźniona o kwadrans czerwona toyota toczy się zaspana po bruku Senatorskiej.
Machamy na kierowcę.
– Ciśnij pan – wsiadam z przodu – bo czasu mamy niewiele.
Nie słyszy albo ma to w dupie. Jedzie powolutku, oszczędza podwozie, bo na Długiej bruk jak z filmu o dziewiętnastym stuleciu.
– Jeśli macie zdążyć, to zdążycie, a jeśli macie się spóźnić, to się spóźnicie – mówi filozoficznie. – O tej porze nie ma ruchu, nie ma powodu do niepokoju.
Rośnie we mnie wściekłość. Mamy dwadzieścia minut do odprawy, może dwadzieścia pięć, a on, zamiast dać po garach, staje na żółtym koło pomnika lotnika.
– Patrzcie – mówi – co to ma być? Niby lotnik, a bez samolotu.
Potem dorzuca w gratisie dwa dowcipy o tym, jak mąż robi żonie dobrze.
Wbiegamy na odprawę w ostatniej chwili. Wrzucamy plecaki na bagaż. Mają po dziewięć kilogramów. Nic nie mówię.
Kiedy odchodzimy od kontuarów, Ola odkrywa, że jej dowód osobisty został w plecaku. Nie wiemy, czy będzie potrzebny, żeby przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, pewnie nie, ale czy nie należy pokazać jakiegoś dokumentu, kiedy wchodzisz na pokład?
Wracamy do odprawy.
Agentka właśnie pakuje swoje rzeczy do dużej torby Hilfigera. Kiedy mówimy, co i jak, robi zafrasowaną minę.
– Dziesięć minut temu bagaże pojechały taśmociągiem. – Rozkłada ręce. – To duże lotnisko. To musiałby być cud.
– No właśnie – mówi Ola. – O to nam chodzi.
Kobieta wzywa kogoś przez radiotelefon i odnajdują nasz plecak.
Z okien samolotu Warszawę w pełnym słońcu widać było jak na dłoni, ale potem pojawiły się chmury. Całe morze chmur. Półtorej godziny lotu do Bordeaux, a ja nie umiałem zasnąć. Myślałem o tym, jak ruszałem do Santiago pierwszy raz. Byliśmy w górach, potem Waldek Druid zrobił nam kolację, przenieśliśmy rzeczy z mojego auta do małego, niebieskiego citroena C2 i ruszyliśmy prosto spod domu Przemka Wiatera w Szklarskiej Porębie Dolnej. Najpierw w lewo w dół, potem przez miasto, w prawo, przez Zakręt Śmierci i całe Niemcy. Mieliśmy kanapki, kawę w termosach i muzykę z radia.
Gadaliśmy o tym, że dobrze jest w życiu mieć plan. Jeśli nie masz własnego, musisz realizować to, co wymyślają inni ludzie. Tylko pięć procent z nas ma jakiś plan. Jakikolwiek. Więc jeśli stworzysz nawet najgorszy, wstąpisz do elitarnej grupy, która ma własne dążenia. I nawet jeśli ich nie zrealizujesz, wciąż jesteś w tej elitarnej grupie.
Plany to coś zupełnie innego niż marzenia.
My marzyliśmy o Santiago od dawna, mówiliśmy, że mamy to w planach, ale marzenia są przecież zaledwie mrzonkami umysłu, a plan posiada zupełnie inną strukturę, zupełnie inną substancję. Jest spisany. Jest bytem, a nie mrzonką. Nasz plan świecił nam na niebiesko linią GPS-u w telefonie nastawionym tak, żeby doprowadził nas gdzieś w okolice katedry w Porto. Ustawiliśmy algorytm, żeby nie korzystać z płatnych dróg. Wyszło prawie trzy tysiące trzysta kilometrów. Wymyśliliśmy, że ruszamy w piątek wieczorem i jeśli będziemy cisnąć cały czas i nie zaśniemy, to uda nam się przejechać Niemcy i Francję, zanim ruszą ciężarówki.
Dobrze być w drodze. Człowiek nie zadaje sobie wówczas zbyt wielu pytań. Nie musi podejmować decyzji, tych najtrudniejszych, od których potem zależą lata w smutku albo w szczęściu. W drodze odpowiedź na każde pytanie znajduje się za kolejnym zakrętem. Po chwili wiesz, czy wybrałeś dobrze i będziesz miał szczęście, czy też źle i nie ma powrotu.
W życiu jest o wiele trudniej. Musisz w kilka chwil podejmować decyzje, których skutki poznasz dopiero po wielu latach. Na przykład decyzja o kredycie. Albo o tym, na jakie iść studia. Skutki tego, z kim się wiążesz, to nawet całe życie. Przemek spał, a mnie przypomniała się rozmowa z M.
– Czasami wydaje mi się, jakbym w całym świecie istniała tylko ja – powiedziała. – Jakby wszyscy inni ludzie byli tylko snem. Spotykam ich, rozmawiamy ze sobą, czasami się nawet uśmiechają, ale tak naprawdę przecież mnie nie widzą. Jakbym zupełnie nie istniała.
Radio gadało po niemiecku, mijałem kolejne drogowskazy i miałem pewność, że to lubię. Że lubię jechać we dwóch taką drogą, bo kiedy Przemek się obudzi, zobaczy mnie i na pewno będę istniał.
Na stacji benzynowej zamieniliśmy się miejscami, a po kilku godzinach Przemek obudził mnie na jakiejś bocznej drodze. Było jasno.
– Francja – oznajmił – pora na kawę.
Zjechaliśmy na przydrożny parking i odwinęliśmy folię z kanapek Druida. Milczeliśmy, bo co tu gadać. Zbierało się na deszcz.
Zanotowałem to, co chciałem zapamiętać.
Kiedy kolejny raz się obudziłem, byliśmy w Troyes. Przemek kluczył wąskimi uliczkami, żeby dojechać do katedry. Dobrze być w takim miejscu z ekspertem od średniowiecznej sztuki.
– Mury w przyziemiu sięgają V wieku, zbudowano je, zanim Hunowie najechali Rzym, a biskupem był Lupus, ten, co przepowiedział małej Genowefie, że kiedyś zostanie świętą. Podobno w żadnej innej katedrze Francji nie ma aż tylu witraży, a kamieniarkę pełną alegorii można by było studiować tygodniami, ale nie mamy czasu.
Na nic w życiu nie ma dość czasu, a jednak jesteśmy mistrzami w tym, żeby go marnować na byle co. Oglądamy więc jeszcze słynne emalie z Limoges, jeden z najważniejszych skarbów dwunastowiecznej Francji – miniatury ryte w metalu i wypełniane szklistą emalią o barwach tak intensywnych, że nie ma startu nawet współczesny Photoshop.
Teraz moja kolej na prowadzenie.
Siadam za kierownicą i cisnę aż do granicy z Hiszpanią.
Budzi mnie szarpnięcie. Lądujemy w Bordeaux. Do dworca Saint-Jean, skąd powinien być jakiś pociąg do Bayonne, jeździ miejski autobus. Ale okazuje się, że francuskie koleje są diabelnie drogie i dwa bilety na krótką trasę dokumentnie zrujnują nasz budżet. Na szczęście działa internet. Ola mówi, że międzymiastowy BlaBlaCar kosztuje dziesięć razy mniej niż pociąg. Niestety musi być zamówiony przez francuską aplikację, a nie przez polską. Obdzwania swoich francuskich kolegów z Erasmusa i ktoś się zgadza, żeby ogarnąć nam podwózkę. Straciliśmy trzy kwadranse. Zatrzymujemy się dwa razy na sikanie, lecz dzięki temu wiem, że w zachodniej Francji mają dużo lasów, a drzewa mają liście grube i lśniące. W lasach mieszkają sójki, a w górach nad rzekami czaple i całe mnóstwo jastrzębi.
W Bayonne kierowca wiezie nas do dworca. Do Saint-Jean-Pied-de-Port jeździ stąd zwyczajny podmiejski pociąg. Bilety nie są drogie i pewnie dlatego nie dla każdego starcza siedzących miejsc. Rozkładamy się w korytarzu razem z parą Koreańczyków. Oni też jadą na początek drogi. Zresztą wydaje mi się, że wszyscy tam jedziemy, z wyjątkiem czwórki dzieci pana maszynisty. Pozwala im siedzieć w kabinie, bo to pewnie jedyne miejsce z klimatyzacją. Jest bardzo gorąco. Dzieciaki przez przednią szybę patrzą, jak pociąg wspina się pod górę, mijając miasteczka o białych domach. Maszynista otwiera drzwi kabiny tak, żeby chłodniejsze powietrze dotarło choć do kilku pasażerów.
To pierwszy raz od kilkunastu lat, kiedy spędzam z Olą więcej niż parę godzin jednego dnia.
Ocieram twarz. Gorąco jak w piekle.
Koreańczycy otwierają drzwi, do środka wpada wiatr i od tej pory siedzimy jak w klimatyzacji. W ramie drzwi pojawiają się tablice z nazwami małych stacyjek, krowy, ule, sady jabłoni.
Potem, po drugiej stronie kamiennego średniowiecznego mostu, Hotel du Pont d’Enfer. Potem znowu stacyjki. Le Gateau Basque, Jatxou, Itxassou, Saint-Martin-d’Arrossa i już.
Wysiadamy. Nie wiemy, dokąd iść, więc ruszamy tam, gdzie wszyscy. Ktoś sprawdza kierunek w aplikacji, ktoś zna drogę, bo to już kolejny raz. Mieszają się języki i uśmiechy. Jeszcze zakręt, dwa i lądujemy na końcu kolejki w biurze dla pielgrzymów.
Jest tam stół na środku, a za nim dwie kobiety i pan w średnim wieku. Na ścianie wyszywanka ze świętym Jakubem. Wygląda na radosnego grubaska. Nie ma w sobie nic z pogromcy muzułmanów, a przecież ta rola przyniosła mu sławę w świecie chrześcijańskiej wówczas Europy.
Na ścianie po lewej ktoś powiesił schemat trasy przez Pireneje do Hiszpanii. Zwracają na nim uwagę czerwone nadruki „Danger! Danger!”.
Kiedy przychodzi nasza kolej, wpisujemy się do księgi, a oni dają nam paszporty pielgrzyma i gęsto zadrukowaną kartę z adresami schronisk, zwanych alberque, liczbą miejsc i ceną. Niektóre schroniska są za darmo. Pewnego dnia takie małe literki będę mógł przeczytać tylko z lupą. Pewnego dnia nie będę miał siły, żeby iść pod górę cały dzień w słońcu.
Saint-Jean-Pied-de-Port to średniowieczne miasteczko u stóp twierdzy, która broniła Nawarry przed najazdami wojsk francuskich i każdego, kto próbował przejść przez Pireneje. Pod koniec XII wieku Ryszard Lwie Serce spalił to miejsce do szczętu, ale królowie Nawarry potrzebowali fortu, który broniłby mostu na Nive, więc miasto odrodziło się jak feniks z popiołów, tym razem już nie z drewna, lecz z kamienia. Minęło osiemset lat i nagle w plebiscycie Les Plus Beaux Villages Francja uznała Saint-Jean za jedną z najpiękniejszych miejscowości w całym kraju.
Bramę d’Espagne umieszczono na liście światowego dziedzictwa ludzkości, choć nie jest szczególnie piękna. To po prostu symboliczny początek drogi do Santiago. Źródła mówią, że pierwszym, który ją pokonał, był biskup Godescalc, w 951 roku wyruszył z Le Puy-en-Velay. Wszyscy, którzy podążyli jego śladem, musieli przechodzić przez tę bramę. Ich stopy wyślizgały bruk na lustro.
Jutro my też się w nim przejrzymy.
Ale na razie szukamy noclegu. W tym miasteczku to nie jest trudne.
Nad drzwiami domu, w którym mieszkamy, widnieje data 1720, a jak się wychylić z okna, widać księgarnię. Księgarnia nazywa się Kukuxka. Czyta się Kukuczka i nie wiem, czy to przypadek.
Ludzie mają ładnie w tych kamiennych domach, chłodno, przewiewnie, niebiesko. Drewniane schody skrzypią, pokoiki są maleńkie, na ścianach fototapety udające półki z książkami, ale obrazy oryginalne. Najlepszy jest portret z czasów młodości naszej gospodyni w czerwonej sukience.
W baskijskich restauracjach drogo. Zostaje nam sklep, bagietki są tanie, w końcu od ich ceny zależy, czy Francja rozpęta jakąś kolejną rewolucję. Siedzimy na kamiennym progu i jemy bułki z jogurtem, a potem ser. Schudnę, jeśli tylko będę umiał się przyzwyczaić.
Napisy w sklepach są po baskijsku, a w kościele droga krzyżowa nie jest malowana, a opisana słowami, stacja po stacji. Też po baskijsku. Dobrze, że Zbawiciel zna ten język, bo inaczej nie wiedziałby, kiedy upadać, a kiedy powstawać.
Ludzie mają tu po psie i po kilka kotów. Zwierzęta wyglądają z okien na ulice w nadzwyczajnej zgodzie. Nie szczekają, nie miauczą. Patrzą tylko. Ktoś chce nam sprzedać baskijską sól, to miejscowa przyprawa z suszonych ziół i pomarańczowej krystalicznej grubej soli, ktoś się uśmiecha, ktoś zaprasza, żeby odwiedzić jego galerię rzeźby. Nie kupujemy niczego, bo wszystko trzeba byłoby przecież nieść na grzbiecie pod górę.
Zbliża się wieczór i trzeba się zdecydować na jakieś jedzenie. Nóżka z kurczaka i pieczone ziemniaki. Nie dają do tego żadnej surówki, ale kurczaka polewają bladym sosem. Potem okazuje się, że ciepła woda jest w Saint-Jean tylko do dwudziestej drugiej. I że nie zdążyliśmy.
Ola zasypia. Ja nie umiem zasypiać. Piszę. Terzani uważał, że żyjemy w świecie, w którym wszyscy handlują, ale nikt już niczego nie produkuje. Ludzie przemierzają świat w poszukiwaniu przedmiotów, które mogą kupić tanio i odsprzedać z zyskiem... Z książką jest tak, że połowę ceny inkasuje księgarz tylko za to, że ją postawi na półce. Właściwie mógłbym się oburzać, ale co w takim razie ma powiedzieć dziewczyna z Apayo robiąca płótno z kory drzewa, malująca na tym płótnie magiczne znaki swojego ludu tylko po to, żeby zmarły, którego owiną w ten całun, mógł stać się wielkim sumem? Sprzedaje to płótno za dziesięć dolarów komuś, kto weźmie je do Europy i sprzeda za tysiąc marszandowi, który zna się na rzeczy...
A przecież wszystko i tak przeminie. Nic nie jest na zawsze. Tylko książki. Kiedy nas już nie będzie, ktoś otworzy ten świat z papieru, a papierowi ludzie znowu będą mówić i myśleć. A może nawet kochać.
Jest wifi, więc sprawdzam, co i jak z naszą małą planetą. Moody’s podniósł rating polskiej gospodarki, bezrobocie spada, a jabłka drożeją. Żadna z dziewczyn, które kiedyś kochałem, nie napisała mi ani słowa.
Saint-Jean-Pied-de-Port o świcie brzmi podobnie jak warszawskie Stare Miasto. Najpierw ptaki, potem dzwony, potem ogłuszający turkot walizek na kółkach w kamiennym wąwozie ulicy i wreszcie coś, czego nie znam. Wyglądam na dwór – to skrzypienie okiennic. Ludzie otwierają okna, żeby nałapać trochę chłodu poranka, bo po dziewiątej sierpień w Pirenejach stanie się lepki i żółty jak gorący olej. Potem znowu ptaki i nagle „klik-klak” – człapanie konia.
Jakiś gość dwa domy dalej pakuje na grzbiet zwierzęcia toboły. Pomyślałem, że to plecaki tych, którzy nie mają siły ich nieść. W biurze caminowego wolontariatu powiedzieli, że za kilka euro plecaki mogą pojechać do Hiszpanii, a my pójdziemy na lekko, ale odparłem, że nie, że przecież nie po to idziemy, żeby sobie ulżyć, ale żeby zrozumieć, jak niewiele spraw w życiu jest naprawdę koniecznych.
Pomachałem z okna gościowi od konia.
Uśmiechnął się i poszedł w kierunku bramy.
Wkrótce my też zwinęliśmy śpiwory, pościeliliśmy łóżka i jak najciszej zatrzasnęliśmy za sobą drzwi. Szliśmy przez uśpione miasto, przez Bramę d’Espagna i most na rzece, później drogą w góry. Nad rzeką wisiała mgła. Potem od razu robiło się stromo.
Pireneje są tutaj może niskie, niższe od Śnieżki, ale od razu stają dęba. Szliśmy, a słońce zmieniało nam skórę w popiół. Widzieliśmy jaszczurki, sępy, kanie, jastrzębie i całą resztę atlasu ptaków drapieżnych Europy. Piliśmy wodę ze źródeł i jedliśmy suchy chleb. Góry dawno nie miały już na sobie cienia drzew, gdzie tylko się dało, rosła trawa dla krów i owiec. Tylko w wąwozach panował ten srogi, mroczny cień, w którym mogły przyczaić się potwory z baskijskich legend. Opowiadają o tym, że w takich miejscach mieszka Basajuan, duch gór, ale nie błyskały z mroku białka jego oczu.
Na przełamaniu grzbietów stała tablica ze zdjęciem i nazwami szczytów, które rozciągały się przed nami: Arradoy, Baigura, Jara, Artzamendi. Pod nimi, w dolinie, leżało SaintJean. Byliśmy już dość wysoko, blisko schroniska Orisson. Okazało się, że to mały kamienny budynek, który obiecuje cień i wodę, może nawet piwo, ale jest tak ciasny, że nie ma szans, aby tam wejść bez długiego oczekiwania w kolejce, więc ruszamy dalej, to dopiero ósmy kilometr.
Daleko ponad łąkami widzimy ośnieżone, wysokie szczyty Pirenejów, a na rozstaju dróg stoi cementowa figura Matki Boskiej. Patrzy na wschód z jakimś smutkiem. Może dlatego, że ludzie poobwieszali jej ręce różańcami? Całkiem ją spętali. Różańcami porusza wiatr, więc nie przyleci do tych rąk żaden ptak.
Doganiamy kolejnych wędrowców, to dobry znak, nie jesteśmy najsłabsi na tej drodze. Na łące po prawej uczy się chodzić źrebak. Matka podpiera go pyskiem, żeby równo stał. Może to jego pierwszy dzień?
Przed granicą z Hiszpanią ustawił się foodtruck. Mają zimne piwo, ale nie na naszą kieszeń. Sto metrów dalej, na samej granicy, stoi krzyż. „Ni naiz bidea” głosi napis w języku, którego nie znam, ale zapisuję to sobie i kiedyś sprawdzę, że po baskijsku to znaczy „jestem drogą”. Po hiszpańskiej stronie nie ma już asfaltu. Dwa i pół kilometra dalej, zamiast iść w lewo zakosem jak wszyscy, idziemy prosto w ścieżkę, którą zagradza napis „Peligroso” i dopisane tam po angielsku „do not go that way”. Jest okrutnie stroma, więc spadamy na Hiszpanię niczym sęp albo i sam Napoleon, który zaskoczył Iberię, kiedy tańczyła, piła wino i jadła po rąbki. Las jest pełen cienia. Zsuwamy się śliskim zboczem pośród olbrzymich baskijskich drzew, a Basajuan, strażnik lasu, śmiertelnie groźny dla tych, którzy nie szanują drzew, jest dla nas łaskawy, nie zsyła deszczu ani błyskawic, ani swojego potwornego psa, Mastifa. Pozwala, żebyśmy dotykali jego drzew, a my zsuwamy się w pyle pokrytym milionami sosnowych igieł, hamujemy, rozkładając ramiona, opieramy się o drzewa, żeby się pod ciężarem plecaków nie pośliznąć, żeby nie upaść, nie rozpędzić się ponad miarę. Na dole jest wieś. Orreaga, czyli Roncesvalles.
Roncesvalles znaczy Dolina Cierni i jak każda szanująca się baskijska dolina ma swoją Matkę Boską. Matka Cierni nie jest tak słynna jak fatimska i nie jest królową świata, ale jest królową Basków i to jej wystarcza. Mieszka w kościele, który Sancho, król Nawarry, szwagier Ryszarda Lwie Serce, wybudował w 1215 roku w stylu zupełnie wówczas po zachodniej stronie Pirenejów nieznanym. Wzorował się na paryskiej katedrze Notre Dame, której nigdy nie widział, ale o której czytał, bo to potrafił, i miał sporą bibliotekę.
Kiedyś ten kościół był najstarszą gotycką świątynią Nawarry, a teraz jest najstarszy w całej Hiszpanii, bo z kraju, którym rządził Sancho VII, nie zostało nic poza wspomnieniem i baskijską dumą. No i grobowcem w królewskim mauzoleum. Sarkofag władcy spoczywa w krypcie pod bardzo współczesnym witrażem, który przypomina mi Bitwę pod Grunwaldem. U stóp ołtarza leży ciężki pordzewiały łańcuch, ułożony w kształt słońca. Ten łańcuch był namalowany na tarczy herbowej Nawarry.
To w Roncesvalles, broniąc Doliny przed muzułmanami, zginął Roland, bohater eposu rycerskiego, który czytało się kiedyś w szkołach w całym zachodnim świecie. Do dziś ją pamiętam. „Pieśń, którą Turold spisał”.
Roland ma tu swój pomnik, leży wsparty o swego umierającego konia, całkiem nagi, przebity włócznią, z otwartą dłonią, w której nie ma już miecza.
W kościele najważniejsza jest Matka Boska Cierniowej Doliny. Wykonana, jak poświadcza inskrypcja, w Tuluzie, w połowie XIV wieku, wystrugana w lipowym drewnie i pokryta srebrem. Unikalna, bo asymetryczna – a tak madonn wówczas nie rzeźbiono. Ludzie wierzą, że cudowna.
Pewnego razu pasterz pijący wodę ze źródła zwanego Fontanną Aniołów zobaczył jelenia, którego rogi świeciły niczym gwiazdy. Podszedł do niego, zwierz nie uciekał. Kiedy mężczyzna był o krok, usłyszał muzykę. Delikatną. Jakby śpiewał anielski chór.
Następnej nocy przyszedł z przyjacielem.
Kolejnej pojawiła się w lesie już cała wieś. Po tygodniu nowina dotarła do biskupa z Pampeluny. Aby położyć kres tumultowi, biskup nakazał wykopaliska w miejscu, gdzie pojawiał się jeleń. No i tam właśnie znaleźli tę rzeźbę.
Oglądamy to wszystko – pielgrzymi mogą wejść bez biletów – a potem mościmy sobie łóżka w olbrzymich klasztornych sypialniach. Jest dobrze, chłodno i cicho, dzięki murom o grubości dwóch metrów nie dociera tu skwar.
– No ale nie mam w czym jutro iść. – Ola patrzy na swoje zniszczone buty. Nie poradziły sobie na stromej ścieżce w wielkim lesie. Podeszwa pękła.
– Nie martw się. Mówią, że droga daje ci to, czego potrzebujesz.
– Gadanie.
Jest smutna.
– Wcale nie. Kiedy szliśmy z Przemkiem i byliśmy głodni, zawsze znajdował się ktoś, kto nam coś dał. A Ewa to nawet gadała obcym językiem...
– Czego potrzebujesz? – pyta ktoś z łóżka obok. – Butów? W głównym korytarzu stoją szafy z rzeczami, które ludzie zostawiają, bo zrozumieli, że nie będą mieli siły wszystkiego nieść. Są tam ze trzy skrzynie z butami.
Ola wybiera nowe adidasy i sprawdza potem w internecie, ile mogą być warte, a ja myślę sobie, że to cud. Przeszliśmy przez grań Pirenejów i siedzimy razem z ludźmi z całego świata w ogromnym, klasztornym refektarzu przerobionym na restaurację. Przyjeżdżają do niej ludzie z odległych dolin, a my siedzimy tutaj przy pielgrzymim stole, za dwanaście euro za osobę, i mamy w tej cenie biały obrus, kelnera i czerwone Tempranillo z Roncesvalles, rocznik 2018 – nie mam pojęcia, czy to był dobry rok dla wina, ale to dobry wieczór dla mnie. Tak dobry, że powraca nagle ta dziecięca myśl, że na pewno na to wszystko nie zasługuję.
Całe życie w poczuciu winy.
– Będziesz pić to wino? – pytam.
– Nie. – Ola kręci głową. – Ja jakoś dzisiaj wolę wodę.
Nocą myślę o micie, że droga niby daje tym, którzy na nią wyruszają, wszystko, czego im potrzeba. Właściwie trudno powiedzieć, że to mit – ale z pewnością jest to ważna część obyczaju; kiedy kogoś spotykasz, to najpierw pytasz, skąd jest, a chwilę potem rozmawiacie już o tym, czego poszukujecie. Rzadko kto się wstydzi. Relacje tutaj są jakieś gwałtowne i ostateczne.
Tamta pierwsza droga nie była moja. Była Przemka. Potrzebował kogoś, kto będzie mu towarzyszył. Wszystko wymyślił i zaplanował. Szliśmy tak, żeby słońce zawsze było za plecami. Kiedy idziesz przez Portugalię, słońce jest z tyłu, a ocean po lewej ręce. Nie szedłem więc z żadną intencją, poza tym, żeby jakby co być w pobliżu. Niektórzy mają jakieś duchowe motywacje. Poszukują siebie. Albo proszą o zdrowie dla kogoś, albo chcieliby, żeby ten, kogo kochali, powrócił. Albo dziękują, że poukładali sobie wszystko od nowa. A niektórzy, tak jak ja, idą, żeby iść. Może, ale nie przyznawałem się głośno, szedłem po to, żeby schudnąć. Ale przede wszystkim – żeby być blisko, gdyby Przemek czegoś potrzebował. Wody, bandaża, wsparcia, tragarza, kogoś, kto powie: „dość, kurwa, wracamy”.
Nic z tego nie było potrzebne, więc moja pierwsza droga musiała mieć zupełnie inny powód, niż sądziłem.
Zeszliśmy do recepcji i zapytaliśmy o jakieś tanie, bezpieczne parkingi w Porto. Próbowaliśmy znaleźć coś przez stronę na fejsbuku, ale Polacy w Porto chcieli naprawdę dużo pieniędzy.
Dziewczyna pomyślała chwilę.
– Jest taki parking pod Praia de Luz – pokazała nam na mapie – strzeżony, po sezonie trzydzieści euro za miesiąc.
– Po sezonie...
– Kończy się wrzesień. Z pewnością jest już po sezonie.
Parking był podziemny. Wybraliśmy miejsce tuż pod kamerą. Spakowaliśmy plecaki i poszliśmy. Droga wiodła nad morzem. Plaże Porto są piękne, ale groźne. W Leixões w czasie burzy z 1 na 2 grudnia 1947 roku pięćdziesięciu dwóch rybaków utonęło na oczach swoich matek, żon i dzieci. Sztorm rozbijał ich łodzie próbujące dotrzeć do brzegu. Teraz stoi tam pomnik Tragédia no Mar. Surowy. Ciężki. Spiżowe oczy nie ronią łez.
Godzinę szliśmy stamtąd do Obelisco da Memória, słoneczny dotąd dzień nasiąkał mgłą. Obelisk stoi w miejscu, do którego przybiły okręty Pedra IV w czasie wojny dwóch braci, kiedy to chrześcijańscy konserwatyści króla Miguela przegrali z liberalnym, antyklerykalnym sojuszem Pedra IV i Anglii. Pedro powrócił z Brazylii specjalnie po to, żeby Portugalię podbić i zreformować w modnym wówczas na europejskich salonach duchu sekularyzmu.
Nie uczyli nas o tej wojnie w żadnej szkole, ale dla Portugalii była pewnie ważna.
Obelisco zniknął w tumanie mgieł, a my szliśmy po drewnianym pomoście i nawet nie trzeba było szukać żółtych strzałek. Ocean huczał z lewej, zupełnie niewidoczny w tej mgle, która stawała się coraz bardziej słona. Po prawej stronie też nie było nic widać. Ale jeśli czegoś nie widać, nie oznacza od razu, że tego nie ma.
Mieliśmy przecież pewność, że Portugalia tam jest.
Zapisałem sobie na którymś z przystanków, że każdy z nas niesie tu jakiś ciężar albo nadzieję. Zapisałem też, że ja niosę niewiarę i zwątpienie.
Mgła zaczęła znikać, zanim skończyły się plaże, i z drewnianego pomostu zeszliśmy na bruk rybackich wsi. Ktoś pokazał nam, jak ceruje sieci, a ktoś inny, jak czyści pułapki na homary. Szyper łodzi, która nazywała się Cordeiro de Deus, wybierał ryby z sieci i rzucał wprost na piach. Jego żona podnosiła je i po kolei rozcinała im brzuchy. Wskazujący palec był jak hak. Rybę rzucała do czarnych beczek, a wnętrzności wygarniała na piach albo wprost w powietrze.
Mewy są mistrzami latania.
Czasami ocierała pot z czoła, papieros kończył się jej raz dwa.
Domki przy plaży pomalowane były na pomarańczowo i miały tęczowe drzwi. W Villa Chã, pod pomnikiem załogi Lancastera, który rozbił się tu w czasie ostatniej wojny, koty spały wciśnięte pomiędzy ściany i ławeczki, a na murze jednego z domów ktoś pracowicie posklejał popękany w drobny mak portret madonny z Fatimy namalowany na płytkach azulejos.
I tak doszliśmy do Vila do Conde. Ludzie mieszkali tu już piętnaście tysięcy lat temu. Zabytki pochodzą jednak z czasów rzymskich, choć sławny czterokilometrowy akwedukt na dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu przęsłach, doprowadzający świeżą wodę ze źródeł Terroso do Fontanny św. Klary, jest z połowy XVIII wieku. Mają tu też renesansowy ratusz i kilka wybitnych świątyń, z absolutnie bajecznym kościołem św. Klary z 1312 roku. Piaskowcowe portale potraciły już wyrazistość, ale ściany wykładane ceramiką wciąż zachowują pierwotną świeżość. Kupujemy w wieczornym sklepie warzywa za pół ceny i gotujemy sobie schroniskowe jedzenie z cukinii, kiełbasy i pomidorów. Potem włóczymy się po mieście, żeby je obejrzeć, zanim zgaśnie słońce.
Po zmierzchu restauracje wydają obiady dla pielgrzymów po pięć euro za danie z jednym darmowym piwem. Jest dobrze, choć następne piwa nie są już tanie.
Wymieniamy z ludźmi uśmiechy i pytania „skąd jesteś?”.
Choć pewnie lepiej byłoby zapytać „kim jesteś?”, bo to jest prawdziwe pytanie.
Rano w Roncesvalles słychać jak skrzypią łóżka, najbardziej gorliwi wędrowcy ruszają o wpół do piątej, żeby dotrzeć do końca kolejnego etapu przed sjestą. Sierpień to najgorętsza pora na drodze.
– Wstajemy?
– Miej litość, nie spałem pół nocy.
Źle sypiam od kilkunastu lat, odkąd zajrzałem za krawędź depresji.
– I tak nas wyrzucą o ósmej. – Ola musiała przeczytać regulamin schroniska.
– To nam daje jeszcze trzy godziny. – Nakryłem łeb poduszką, ale sen, raz spłoszony, jest jak górski kamień. Poszliśmy więc na puste brzuchy, nie mieliśmy żadnych zapasów, a wieś była jeszcze zamknięta na głucho.
Okiennice grube na pół palca.
Dolina była cicha jak serce ptaka. Przewalił się już pielgrzymkowy wymarsz i tylko krowy przy drodze szarpały trawę z tym swoim „blurp-blurp”. Na końcu wsi stał drogowskaz. Asfaltem do Santiago 790 kilometrów. Skręciliśmy w las.
Droga była chłodna i miękka.
– Kiedy ostatnio byłaś w lesie godzinę po wschodzie słońca?
– No... minęło sporo czasu.
Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Ale nie trzeba wszystkiego nazywać, żeby istniało.
Mijaliśmy baskijskie wsie. W jednej ktoś właśnie otwierał sklep. Kupiliśmy puszki tuńczyka, ale chleba nie było.
– Za pięć minut przywiozą – pokazał na zegarek sprzedawca – warto zaczekać.
Rano, kiedy jesteś jeszcze wypoczęty, pięć minut to kawał czasu.
Usiedliśmy przed sklepem. Było już dość ciepło, obsiadły nas owady. Po ośmiu minutach podjechał samochód z napisem „Pandaleria Okindegia Erburu”. Dostaliśmy świeży bochen, nie chcieli pieniędzy. Uśmiech za uśmiech.
Mieliśmy więc chleb i dwie puszki tuńczyka. Zjedliśmy na placyku przed siedzibą gminy w Auritz, tuż za Hotelem Barguete, w którym zatrzymywał się Hemingway, kiedy przyjeżdżał tu na ryby. Umieścił w tym miejscu kilka scen powieści Słońce też wschodzi. Ze wszystkiego, co napisał, tę książkę lubię najbardziej, ale teraz najbardziej lubię zimną wodę z kranu na głównym placu w Auritz.
Nie sądziłem, że potrafi dać tyle radości.
Idziemy potem w górę, żeby się przebić do sąsiedniej doliny. Po drodze stada krów – już nie żrą, tylko leżą w kępkach cienia.
Konie wolą w słońcu. Nad nami orły i kanie.
Podejście kończy się na przełączce Alto de Erro. Stoi tam zwykły kiosk, a przed nim skrzynka pełna używanych majtek. Tablica nad nią głosi w pięciu językach, że jeśli chcesz znaleźć kochanka, to zostawiasz tu gacie i czekasz, a magia na pewno zadziała, kiedy jego gacie dotkną w tym koszu twoich.
Poza tym mają kawę po półtora euro, a wodę po dwa i pół.
Schodzimy do wsi Zubiri. Większość tu kończy kolejny etap. To tylko dwadzieścia dwa kilometry, ale mają tu sporo miejsc w schroniskach i piękny, średniowieczny Most Gniewu.
Od początku świata rzeka była tu bardzo niespokojna, ale w czasie budowy mostu ludzie zamurowali w podporze kości świętej dziewicy, Quiterii. Od tej pory woda w rzece leczy rany ludziom i bydlętom.
Siadamy w cieniu mostu, pijemy wodę i patrzymy na kąpiące się dziewczęta. Jest tak gorąco, że niebieskim ważkom o aksamitnych skrzydłach wcale nie chce się uciekać. Siadają nam na palcach stóp. Jemy ostatki chleba z konserwą i postanawiamy iść znowu w górę, do kolejnej wsi. Za wcześnie, żeby tu zostawać. Droga wiodła w cieniu, po gładkim asfalcie, nie bolało mnie nic, ani brzuch, ani stopy, może tylko ten smutek w sercu.
Obeszliśmy kopalnię magnezytu i zobaczyliśmy szmaragdowe jeziora jej odstojników. Potem było w dół, ale w Ilarratz nie mieli noclegów. W Larrasoaña też nie. Nie mieli w Zulian ani w Zabaldika. Byliśmy już podle zmęczeni, kiedy dotarliśmy do Trinidad koło Pampeluny. Było trzydzieści pięć stopni w cieniu, wciąż wcześnie, bo dopiero wpół do czwartej, ogarnęliśmy się i pojechaliśmy autobusem miejskim do Pampeluny, żeby zjeść paellę albo pollo asado, albo zupę z pomidorów i jajek i napić się piwa.
Są takie miasta, które kocha się od pierwszego wejrzenia, a Pampeluna z pewnością do nich należy. Założona przez Rzymian, podbita przez muzułmanów, ocalona przez Karola Wielkiego, przez sześć wieków była stolicą Nawarry. Choć od tamtego czasu minęło kolejnych sześć stuleci, Baskowie nie zapomnieli o swojej historii. Niektórzy demonstrują to przywiązanie, pisząc wiersze, inni wstępując do ETA, a jeszcze inni, biorąc udział w encierros – kiedy to z okazji dnia świętego Firmina pędzi ulicami miasta stado rozjuszonych, a może tylko zdezorientowanych byków, które próbują brać na rogi każdego, kto znajdzie się na ich drodze. Mieć selfie z bykiem z Pampeluny, który właśnie przebija ci brzuch, to marzenie kandydatów do nagrody Darwina.
Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć z pomnikiem encierros – naturalnej wielkości byki tratują ludzi, ale wszystko w bezruchu, bo odlane ze spiżu. Potem zauważyliśmy tablice z zakazem wchodzenia pomiędzy figury byków i ludzi, na szczęście straży miejskiej nie było w pobliżu.
Mają w Pampelunie mnóstwo murali z bykami, a w sklepach ze starociami można trafić na bycze głowy z ostrymi rogami, osadzone na kółku z prętem, który trzymał nauczyciel. To właśnie z takim sprzętem pięcioletni chłopcy zaczynali trenować corridę. Teraz corrida jest zakazana.