Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zerwanie toksycznej relacji to długi i żmudny proces, często przebiegający bardzo emocjonalnie, choć tego możemy nie dostrzegać na początku. Z tego powodu zdecydowałam się opisać moje przeżycia w trakcie odnajdywania siebie po kilkunastu latach spędzonych w toksycznym związku. W książce pokazuję, jaką drogę przeszłam w odkrywaniu swoich umiejętności oraz radzeniu sobie z mnóstwem ograniczeń, które na początku wydawały się bardzo trudne do pokonania. Mam nadzieję, że dzieląc się moimi emocjami, pomagam innym zrozumieć, jak ważne jest zawalczyć o siebie.
Droga Czytelniczko, chciałabym, aby ta książka była Twoim partnerem na drodze do nowego życia, ma dać Ci siłę i pokazać, że jeden krok do tyłu nie oznacza poddania się.
Magda Pawłowski
Jestem certyfikowanym terapeutą i dyplomowanym coachem, matką trójki dzieci, z których dwoje jest w spektrum autyzmu. Moje najważniejsze odkrycie na drodze do wolności i pewności siebie to zrozumienie, że nigdy nie zadowolę toksycznej osoby. W pracy największą satysfakcję daje mi widok metamorfozy, jaką przechodzą moi klienci na moich oczach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kiedy każde doświadczenie to lekcja,
by być ekspertem na końcu drogi.
WSTĘP
Pierwotnym celem napisania tej książki jest pokazanie zawiłości emocjonalnych, które towarzyszą nam podczas wychodzenia z toksycznej relacji. Takiej, która z pozoru wygląda na udany i dobrze prosperujący związek, a jak się przyjrzymy, to dostrzegamy wiele niepokojących oznak. Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej, że przez czternaście lat byłam podporządkowana drugiej osobie i żyłam w ciągłym poczuciu braku własnej wartości, może odeszłabym wcześniej, a tak proces ten trwał znacznie dłużej. Każdy jednak jego etap przepracowałam zgodnie ze swoimi potrzebami.
Chciałam, żeby moja historia zabrzmiała jak rozmowa przy kawie czy winie, jakbym mówiła do przyjaciółki, jaką jest dla mnie każda czytelniczka. To ma być z jednej strony przestroga, a z drugiej podpowiedź, jak zauważyć czerwone flagi w związku. Chciałabym, żebyś wyciągnęła wnioski, przeanalizowała swoją sytuację, być może znajdziesz w niej podobieństwa do mojej.
Nie wdawałam się w detale, pominęłam wiele faktów i historii – nie dlatego że nie są istotne, ale dlatego że są tematy i zdarzenia, które lepiej pozostawić niedopowiedziane dla własnego bezpieczeństwa.
Dla kogo jest ta historia? Dla kobiet, które w związku straciły siebie, zapomniały o sobie. Dla tych, które tak jak ja kiedyś zadają sobie pytanie, czym jest szacunek do siebie samej i czy jeszcze komuś na nich będzie zależało. Dla tych, które płaczą na widok tego, jak ludzie okazują sobie ciepło, i marzą o tym, aby je ktoś przytulił i powiedział, że wszytko będzie dobrze. Bo będzie, jeśli mnie i wielu innym kobietom się udało. Tobie też się uda!
Nigdy nie jest za późno i żadna sytuacja nie jest nie do rozwiązania. Powoli małymi krokami da się zmienić mindset i nauczyć się pokonywać własne granice. Zabrzmiało bardzo cheesy, ale to jednak tak działa.
ROZDZIAŁ 1
Big Bang
Pod koniec sesji coachingowej pani Iwona zadała mi pytanie: „Co takiego by się stało, gdyby twoje dzieci nie poszły do szkoły za granicą”.
W sumie proste pytanie, ale niełatwo było mi na nie odpowiedzieć. Dwoje dzieci ze spektrum autyzmu z problemami w relacjach społecznych i edukacją, a trzecie z kompleksem, że nie ma spektrum. Jak to mówi mój najmłodszy syn: „Mamusia wygrała jakpota”. Jak miałam im znaleźć odpowiednie liceum, jeśli ze szkołą podstawową było tak trudno? I do tego jest ich trzech, choć Oakley nie jest w spektrum.
Sesja z panią Iwoną się skończyła, a ja miałam tydzień na zastanowienie. Wracając do domu, tylko to pytanie chodziło mi po głowie. Powoli zaczęło do mnie docierać, że przejęłam oczekiwania mojego męża i bronię ich jak swoich, bo po prostu w nie wierzę.
Miałam chwilę wątpliwości. Czy to jedyne rozsądne wyjście? Jeśli nie, to co z moją zmarnowaną przyszłością? Jack i jego matka wmawiali mi, że tylko zagraniczne szkoły dadzą moim dzieciom realną szansę na lepsze życie. Nagle zaczęło do mnie docierać, że nic takiego się nie stanie, jeśli nie pójdą do takiej czy innej szkoły, że to nie koniec świata. Że dzieci i ja sobie poradzimy – i cały strach, który czułam co najmniej przez 12 lat, nagle ze mnie zszedł. Fizycznie poczułam ulgę – bardzo dziwne uczucie, którego chyba jeszcze nie doświadczyłam. Dopiero później zorientowałam się, że rozpatrywałam nawet realną możliwość rozwodu.
Wrzesień 2019 roku – to była jedna z pierwszych sesji z panią Iwoną, kilka tygodni przed wyjazdem na koniec świata na najważniejsze dla Jacka zawody. Nie pamiętam, czy zostało do nich dwa, czy trzy tygodnie. Wyjazd na fantastycznie piękne Hawaje, nic tylko się cieszyć, prawda? Ale nie było mi do śmiechu ze względu na wydarzenia z poprzednich tygodni.
Zaczęło się na początku września na zawodach, na które Jack pojechał beze mnie, bo organizowałam konferencję VC w Warszawie, i wrócił do picia. Jedno piwo, a potem już poszło. Znów sięgnął po mocny alkohol.
Przez całe nasze małżeństwo zachowywał trzeźwość – a przynajmniej nie pił w mojej obecności. Nigdy nie widziałam go pijanego, choć przez kilka lat podejrzewałam, że popija, ale nie złapałam go za rękę. Dlatego ta sytuacja nie była dla mnie łatwa.
W pewien wrześniowy poniedziałek odebrałam telefon od Jacka – to znaczy od mojego męża – jakbyś się jeszcze nie zorientowała. Na dźwięk jego upojonego alkoholem głosu powróciły lęki z dzieciństwa. Tłumaczył, że nie poleciał do Londynu i chciał, żebym mu pomogła usprawiedliwić nieobecność na ważnym spotkaniu w pracy. W takim stanie sam nie mógł tego zrobić. Nie spanikowałam, ale obudziła się we mnie mała dziewczynka, która tłumaczyła własną matkę. Po chwili jednak napisałam maila do szefa Jacka z informacją, że się zatruł i trafił do szpitala.
Miałam mętlik w głowie i czułam wewnętrzny bunt, ale to tylko glitch in matrix. Wiedziałam już, że Jack sam nie będzie w stanie wrócić do domu, więc musiałam o to zadbać. Pewnie zadajesz sobie pytanie czemu? Po co? Trzeba go było zostawić. Odpowiedź jest prosta – Jack to jedyne źródło utrzymania moje i dzieci. Pragmatyzm i bezpieczeństwo były moim mottem.
Pierwsza część działania była w miarę prosta, co prawda zadzwonili z biura Jacka z pytaniami, ale udało mi się jakoś wybrnąć. Gorzej z drugą częścią – musiałam poprosić kogoś o pomoc i do tego nie zdradzić tak dobrze skrywanego sekretu rodzinnego.
Na szczęście wraz z Jackiem na zawody pojechało kilku naszych bliższych znajomych. Przede wszystkim bałam się ich reakcji na tę fatalną sytuację, a jeszcze trzeba było zaangażować ich do pomocy. I to nie byle jakiej, bo ktoś musiał zaopiekować się pijanym człowiekiem, mającym na celu jedynie uzupełnienie alkoholu we krwi. Dla porównania jest to trochę jak próba uśpienia zmęczonego do granic możliwości dwulatka. To nawet dla doświadczonych w tych kwestiach osób byłoby wyzwaniem.
Wykonałam telefon, najpierw było oszołomienie i niedowierzanie, a potem zderzenie z rzeczywistością. Jakoś się udało. Mimo że noc i lot nie należały do spokojnych, moi przyjaciele dali z siebie wszystko, dostarczyli mojego męża do Polski. Cieszyłam się, że nie ja odbierałam go z lotniska – tę „przyjemność” przejął jego tak zwany sponsor z AA. Kiedy Jack dotarł do domu, ten koleżka próbował tłumaczyć jego zachowanie, ale nie znał całej prawdy. Ja zresztą również odkrywałam ją kawałek po kawałku przez kolejne pół roku.
Resztę września spędziłam na pilnowaniu Jacka, a on na przekonywaniu mnie, że to się więcej nie powtórzy, że da sobie radę. Przed nim były najważniejsze zawody w jego życiu, a trzeźwość była warunkiem, że w ogóle będę brała je pod uwagę. Nawet jego trener zaangażował się i nakłaniał mnie na wyrażenie zgody na ten wyjazd. W końcu uległam. Nie wiem, co mnie bardziej przekonało, czy poprawne zachowanie Jacka, jego fanklub dzwoniący do mnie w tej sprawie, czy perspektywa wyjazdu na tropikalne wyspy. Te cztery tygodnie minęły wyjątkowo szybko.
Pracę z panią Iwoną, moim coachem i terapeutą, zaczęłam dosłownie tydzień przed całym tym wydarzeniem. Potem co tydzień płakałam przez godzinę. Wyrzucałam z siebie nagromadzone przez lata emocje, żale. Bez tego nie mogłam zacząć pracy nad sobą. Nie bez powodu te dwie rzeczy zbiegły się w czasie. Bo życie dokładnie wie, gdzie powinniśmy być i które drzwi powinniśmy otworzyć. Za każdym razem było mi lżej i coraz wyraźniej widziałam, co powinnam zrobić, brakowało mi tylko pretekstu.
Wyjazd jak wyjazd, nie różnił się od innych organizowanych do tej pory. Jack z reguły był skupiony na sobie, ale tym razem wykazał się szczególną powściągliwością. Wstydził się być blisko mnie, wymienialiśmy się tylko zdawkowymi komunikatami i ewentualnymi odpowiedziami na pytania.
Dzień zawodów – kibicowanie, do tego upał, człowiek jest na nogach od 3–4 rano, bo zawody zaczynają się o świcie, a kończą późnym wieczorem. Nie wiem, czy bycie kibicem nie jest bardziej wykańczające, niż sam udział. Ale ja jako kibic po tylu godzinach na słońcu, skupiona na wynikach i liczeniu czasu, monitorowaniu konkurencji – byłam wycieńczona. Następnego dnia tradycyjnie była kolacja dla całego teamu i rodzin. Celebrowaliśmy zakończenie zawodów i zamknięcie sezonu. Przez cały wieczór Jack był dla mnie nieprzyjemny do granic możliwości. Starałam się nie zwracać na to uwagi, chciałam spędzić jeden fajny wieczór na tym wyjeździe, bo w poprzednie wbijał mi szpileczki. Za to rano przeszedł sam siebie. Nie zdążyłam jeszcze się dobrze obudzić, a już mój małżonek wyrzucał z siebie mnóstwo słów. Słuchając obelg i pretensji, uniosłam się na łóżku i zadałam mu proste pytanie, czy chce kontynuować nasze małżeństwo? Patrząc na jego zachowanie, miałam ogromne wątpliwości. Po wysłuchaniu przytyków dotyczących mojego zachowania poprzedniego wieczoru, ilości pochłoniętego jedzenia oraz jakichś nieprzyjemnych wspomnień z początków naszej znajomości poczułam się pozbawiona jakichkolwiek cech kobiecych. Na koniec podsumował: „Jak schudniesz, to będę z tobą!”. Nic fantastyczniejszego kobieta nie mogła usłyszeć z samego rana – nieprawdaż? E-e-e, słyszałam to już kilka razy w czasie naszego małżeństwa, ale w bardziej zawoalowany sposób, teraz padło prosto z mostu. Moja reakcja tego poranka była inna niż zazwyczaj. Wstałam, ubrałam się i odparłam bez zastanowienia: „NIE”. Dopytywał, co mam na myśli. Wyjaśniłam, że moje „nie” znaczy koniec naszego małżeństwa. Roześmiał się przez zęby. Nie wiem, skąd i dlaczego przyszła mi do głowy taka odpowiedź, bo w środku trzęsłam się jak liść na wietrze. Jedno wiedziałam na pewno – to był koniec. Koniec naszego małżeństwa. Koniec mojego podporządkowywania się.
Do powrotu do domu pozostał tylko jeden dzień i unikałam jakichkolwiek kontaktów z Jackiem, nie informowałam nikogo o tym zajściu, zresztą kogo? Nikogo z obecnym moja czy jego sytuacja nie interesowała. A ja miałam jedną przyjaciółkę w tamtym czasie.
Przez pierwsze kilka dni po powrocie do domu Jack zachowywał się, jakby nic się nie stało. Ja na odwrót, dla mnie zmieniło się wszystko. Podjęłam decyzję, teraz trzeba tylko ją zrealizować i doprowadzić do rozwodu.
Jack miał dobrze płatną pracę i perspektywę szybkiego wzbogacenia się pod koniec roku. Moje przypominanie mu o rozwodzie drażniło go coraz bardziej i to do tego stopnia, że zaczął mi grozić. On będzie milionerem, a ja przez swoją decyzję zostanę biedna i będę go błagać o pieniądze. Przecież zarabiam tylko „trzy tysiące” (jak twierdził) i jak mam zamiar się z tego utrzymać. To prawda, pracowałam na niecały etat, była to moja pierwsza praca, bo wcześniej przez 12 lat wychowywałam dzieci. Teraz to nie było najważniejsze. Jack na szczęście nie pił i chodził na mitingi AA. Niewiele pamiętam z tego okresu, oprócz maksymalnego stresu związanego z podjętą decyzją i uczuciem poniżenia i złości. Raz na jakiś czas docierało do mnie, co Jack robił za moimi plecami przez ostatnie kilka lat. Bolało jak skurczysyn, ale było potrzebne, motywowało do działania.
W pracy nie układało mi się najlepiej. Moja dysleksja i brak wiary w siebie odbijały się na poziomie dostarczanych materiałów. Po prostu nie zwracam uwagi na szczegóły, a praca wymagała skrupulatności. Wszystkie złe sytuacje nakładały się na siebie. Pod koniec listopada dostałam wypowiedzenie. Popłakałam się, było tego za dużo. I proszę nie mów sobie: „o Boże, biedna kobieta, tyle na głowie i jeszcze to”. Nie przeczę, prawda była taka, że chodziłam jak zombie. Wiedziałam, że lepiej wszystko naraz niż po kolei – co nie umniejszało mojego bólu. To spowodowało, że byłam jeszcze bardziej zdeterminowana.
Po powrocie z Hawajów zaczęłam szukać adwokata. Trzeba sprawdzić, co jest możliwe, jakie faktycznie są możliwości i perspektywy. Pierwszy adwokat chciał rozpętać wojnę w sądzie i oczekiwał wysokiego wynagrodzenia. Drugi z kolei nie obiecywał zbyt wiele, ale stawkę miał dość wysoką. Do trzeciego trafiłam z polecenia. Powiem jedno: lepiej poszukać takiego prawnika, z którym się człowiek czuje dobrze. Rozwód to bardzo osobista sprawa i lepiej mieć po swojej stronie kogoś, kto dokładnie wie, na czym ci zależy.
Tak minął grudzień i święta. Cały czas towarzyszyły mi nerwy, ale i coś jeszcze – ja to nazywam przebudzeniem. Zaczęłam sobie powoli zdawać sprawę z tego, jak działa Jack, widziałam, jakie stosuje triki, aby dostać to, co chce.
Interes, na którym Jack miał się wzbogacić, nie szedł po jego myśli, a wręcz przeciwnie, nie było perspektyw na powodzenie. Ta sytuacja sprawiła zmianę jego stosunku do mnie – czyli zamiast uprzykrzać mi życie, zaczął być miły. Z mojej strony nic się nie zmieniło. Wytyczyłam sobie cel, nie miałam zamiaru ulegać jego słodkim słówkom.
Wiadomości na temat tego, co Jack wyprawiał poza domem, powodowały, że zaczęłam się zastanawiać, jak mogłam żyć z takim człowiekiem i jak on mógł prowadzić podwójne życie. I tu możesz zapytać, skąd czerpałam te informacje. No cóż, mogę powiedzieć jedynie, że mój mąż mistrzem elektroniki nie był, a ja może nie byłam orłem, ale zdecydowanie plasowałam się o kilka poziomów w IT wyżej niż on. Telefon jest kopalnią informacji.
Weszłam w dane, w których znajdowały się zdjęcia, czaty, esemesy. Były one dla mnie (mało powiedziane) szokiem. Wiedziałam, że Jack nie jest aniołem. Kobiety mają szósty zmysł, wiedzą, że coś jest na rzeczy. Ale tego się nie spodziewałam. Co innego zdrady z koleżanką z pracy, ale wyjazdy dla „sprawiania sobie cielesnej przyjemności z przygodnymi panienkami”, to już mną wzdrygało. Wywoływało obrzydzenie i poczucie oszustwa. Wzbierał we mnie naturalny gniew, ktoś żył swoim odrębnym życiem moim kosztem. Nie, nie sypaliśmy ze sobą, jeśli takie pytanie przyszło ci do głowy. Łóżko California king pozwalał na niedotykanie się. Zresztą nasze ostatnie lata tak zwanej intymności właśnie na tym polegały. Tak między nami mówiąc, miałam fizyczne obrzydzenie na jego widok. Nie było tak zawsze, choć seks z nim nie był górą fajerwerków, tak więc nie było za czym tęsknić.
Po świętach pojechaliśmy na narty. Ten wyjazd mieliśmy zaplanowany znacznie wcześniej. Człowiek inaczej się czuje, gdy podchodzi do wszystkiego na luziku i wie, że nie musi się wysilać. To niesamowite, jak ten wyjazd różnił się od poprzednich. Bez nerwów i przejmowania się opinią Jacka. Z reguły już w czasie podróży zaczynał się czepiać, ustalał absurdalny plan. W ten sposób przygotowywał mnie i dzieci do spełniania jego wymagań, a oczekiwania miał spore. Nie lubił płacić za karnety narciarskie i nie wykorzystać ich do końca. Nie reagował na zmęczenie ani marudzenie dzieci. Opinie, że jest strasznie, też puszczał mimo uszu. Chłopcy w tym czasie jeździli na nartach już lepiej od nas. Przerwa? Jack zaś wybierał trasy jak najkrótsze i tylko te, na których on się czuł dobrze. Mimo to mnie i dzieciom udawało się czerpać z jazdy przyjemność. W końcu było nas 4 do 1. To była moja pierwsza obserwacja, że jeśli człowiek zmieni swoje nastawienie do osoby – może zmienić całe doświadczenie. Na tym wyjeździe odważyłam się nie zgadzać z mężem. Wprawdzie robiłam to ostrożnie, ale niezwykle konsekwentnie. Oczywiście, nie wszystkie uwagi miały sens, ale był to dobry początek.
Styczeń zaczął się spokojnie, miałam już umówione spotkanie z adwokatem i przygotowane dokumenty. Jak się później okazało, dobrze, bo na początku pandemii większość urzędów była niedostępna. Pod koniec stycznia Jack miał zaplanowany wyjazd służbowy, chłopcy zaczynali ferie zimowe, a ja miałam jechać na skitour w polskie góry na trzy dni. To było wyzwanie, bo fizycznie nie byłam gotowa. Najbardziej stresujące trzy dni w moim życiu, ale nie z powodu pogody czy warunków, tylko ze względu na Jacka. On wyjechał w niedzielę, ja zaś po nim w piątek wcześnie rano, dzieci w sobotę.
Aby poszło sprawnie, przyjechała teściowa, by odstawić dzieci na ferie i popilnować psa w czasie mojej nieobecności. Jack odezwał się we wtorek rano, kompletnie pijany. Powiedział, że jest w hotelu, że zgubił portfel i dokumenty. Nie był w stanie odtworzyć tego momentu, co mnie dodatkowo przeraziło. Zachowałam się jednak jak robot znający procedurę. Ale mimo wszystko było mi źle – zawsze, jak planowałam coś dla siebie bez niego, wywijał mi jakiś numer. Chociaż wracania do nałogu jeszcze nie było. Trzęsłam się ze złości i stresu, a to był też początek miesiąca, czas płacenia rachunków. Od ponad 10 lat nie mieliśmy wspólnego konta, Jack przelewał mi pieniądze na utrzymanie domu, dzieci, według pliku excel, który po wypełnieniu musiałam mu przesyłać raz w miesiącu. Gdy mi na coś zabrakło kasy, prosiłam go o dodatkowy przelew. Najważniejsze było to, że właśnie czekałam na te „stałe” pieniądze, od nich zależało nasze przetrwanie do kolejnego przelewu. W głowie miałam najgorszy scenariusz i mnóstwo praktycznych rozwiązań, ale i tak potrzebowałam sprowadzić Jacka do Polski, sama prawnie nic nie mogłam załatwić.
Jack upił się na bankiecie, w takim stanie poleciał do Londynu, tam po kolejnym dniu picia i spaniu w podejrzanych miejscach zgubił portfel. A kiedy dotarł do hotelu, poprosił kolegę z biura o pomoc. Ja przekonałam recepcjonistkę, aby zadzwoniła po karetkę i by go zabrano na odwyk. Kolega zjawił się w tym samym czasie. Mój wewnętrzny robot działał bez zarzutu – w sytuacji kryzysowej zawsze włącza się natychmiast. Nie obchodziła mnie opinia innych. Dla mnie liczył się efekt. Nie, to nie koniec historii, a raczej początek.
Jack uciekł ze szpitala, potem wymeldował się z hotelu, dotarł na lotnisko, ale nie wsiadł do samolotu. Z lotniska policja zawiozła go do hotelu, gdzie spędził dwa dni. Ja w tym czasie wychodziłam z siebie. Wisiałam na telefonie, gadałam z osobami z Londynu, które próbowały pomóc mojemu mężowi. A on przesyłał mi zdjęcia kolejnych trunków, jakie właśnie sobie kupił, z informacją, na jakim jest dnie. Im więcej dostawałam wiadomości tego typu, tym bardziej się stresowałam. W głowie układałam sobie scenariusz, co muszę sprzedać, żeby mieć na rachunki, ile dni przeżyję za odłożone pieniądze. W kółko analizowałam wszystkie opcje, co jest, a co nie jest możliwe, nie byłam w stanie słuchać, co do mnie mówią inni. Chociaż starałam się skupić na górach i śniegu, było mi strasznie ciężko. Nie wiem, kiedy w moim życiu bałam się bardziej o przyszłość moją i dzieci.
W drodze powrotnej z gór kupiłam Jackowi bilet, sam nie miał już dostępu do własnego konta. W sumie kupiłam dwa bilety w ciągu tygodnia. Na szczęście wsiadł w drugi samolot. Miałam być w domu przed nim, by mieć chwilę na przygotowanie planu działania.
Jack był alkoholikiem od 15. roku życia, więc jego matka wiedziała dokładnie, jaki jest schemat jego działania, ale mimo wszystko traciła głowę. Nie chciałam ryzykować kolejnego zniknięcia męża, i pojechałam go odebrać z lotniska. Skubany zdążył kupić piwo w barze.
Droga do domu była bardzo krótka, mieszkaliśmy tuż przy lotnisku. Wiedziałam, co chcę powiedzieć, miałam to wyryte w pamięci. Sama byłam zaskoczona determinacją, z jaką przedstawiłam mu plan na kolejne kilka dni. Takie warunki nie przyszłyby mi do głowy jeszcze rok temu. Scenariusz był prosty: najpierw notariusz, abym miała upoważnienie do kont i majątku na wypadek podobnych sytuacji. Potem psycholog, psychiatra, który skieruje go na odwyk. Jeśli to by mu nie pasowało, mógł radzić sobie sam. Nie miał wyjścia. Nie pozwoliłam mu spać w sypialni, nocował w pokoju chłopców. Niewiele miał do powiedzenia, chociaż w samochodzie miał moment buntu.
Rano umówiłam nas z notariuszem. Znalazłam psychologa, a ten polecił psychiatrę. To wszystko załatwiłam w pierwsze trzy dni po przylocie Jacka, kiedy jeszcze był w ciągu alkoholowym. A ja tak trzeźwo nie myślałam chyba nigdy. Po tym wszystkim Jack przelał mi całą ostatnią pensję. Trochę mnie to uspokoiło.
Oczywiście stracił pracę i szukał nowej. Pandemia w tym nie pomagała, ale udało mu się umówić na dwa czy trzy spotkania w Londynie. Nie mógł polecieć sam, jak się domyślasz, to byłoby zbyt ryzykowne. Musiałam lecieć z nim. Zapytasz dlaczego? No cóż, nadal był jedynym żywicielem rodziny i jeśli on poszedłby w tej chwili na dno, to ja i dzieci również. Nie pracowałam od początku lutego i sama szukałam pracy. Niewiele miałam opcji.
Na podróż do Londynu musiałam się dodatkowo uzbroić w cierpliwość. Jack zawsze oczekiwał, że w momentach jego dołka psychicznego lub stresu wesprę go i postawię do pionu, że strzelę mu tak zwany pep talk, dzięki któremu jego ego odzyska siłę do działania. Wiedziałam, że bez tego żadna rozmowa o pracę nie będzie miała sensu. Ja byłam w stanie to zrobić po tym wszystkim, czego doświadczałam. Po pierwsze, nadal wierzyłam, że jest specjalistą w swojej dziedzinie, więc wcieliłam się w coacha, tak jak przez ostatnie 12–13 lat.
W drodze powrotnej zabraliśmy rzeczy, które zostawił w hotelu poprzednim razem. Musiał spojrzeć kobiecie z recepcji prosto w oczy, tym razem trzeźwy. Jeśli zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie, to nie dał tego po sobie poznać, zachowywał się, jakby nigdy nic się nie stało. Pandemia dosłownie deptała nam po piętach, bo dwa czy trzy dni po powrocie lotniska były już zamknięte – jak również procesy rekrutacyjne.
Im dłużej Jack był trzeźwy, tym bardziej przeszkadzały mu postawione warunki. Wiem, że nałożyło się na to wiele rzeczy: brak pracy, non stop w domu bez możliwości spotykania się z kim chce oraz bezradność, choć ja bym to nazwała brakiem kontroli. Byłam w stanie to zrozumieć, ale nie zmienić. Moje warunki nie podlegały negocjacji. Nasze rozmowy stawały się coraz bardziej bezpośrednie. To, co czasem padało z jego ust, wprawiało mnie w osłupienie. Nasze potyczki słowne dotyczyły głównie jednego tematu – rozwodu, a właściwie tego, co on myślał na ten temat. Byłam nieugięta, wiedziałam, że jeśli będę przypominać o tym, to w końcu on to zaakceptuje. Adwokat miał już gotowe dokumenty, czekałam tylko, kiedy Jack dojrzeje do tego, aby można było z nim ustalić podział majątku i alimenty. Nie było sensu robić tego na siłę, kosztowałoby to mnie jeszcze więcej stresu i skomplikowałoby cały proces. Dlaczego Jack nie chciał się zgodzić na rozwód? Straciłby dwie ważne rzeczy – przytulne gniazdko, do którego może wracać, naładować baterię życia. Nazwijmy to po imieniu, tego typu osobowość czerpie energię z kontroli nad innymi. A drugą rzeczą było utrzymanie wizerunku wspaniałego ojca rodziny, odnoszącego sukces na wszystkich polach.
Pierwsze miesiące lockdownu w pandemii były najgorsze. Po raz pierwszy od ponad 10 lat Jack był w domu z dziećmi dłużej niż kilka dni. Szkoła online nie pomagała w tym ani trochę. Tym bardziej że Jack właściwie nie miał do czynienia ze szkołą i nauką swoich synów. Interesowały go jedynie oceny. Mamy trzech synów: Hunter miał wtedy 12 lat, Liam 11 i Oakley 10. Syndrom u dwóch pierwszych chłopców nie ułatwiał życia ani im, ani mnie. Dodatkowo komplikowałaby je konieczność prowadzenia nauki w domu, przez co ja miałabym jeszcze etat nauczyciela. Chociaż w sumie nie pracowałam.
Któregoś dnia mieliśmy kolejną ostrą wymianę zdań na temat przyszłości rodziny, oczywiście z perspektywy Jacka. Ja byłam nieugięta i twierdziłam, że rozwód jest najlepszym wyjściem w naszej sytuacji. W trakcie Jack nie miał skrupułów wspomnieć, że to on wszystko finansuje i bez niego zostaniemy bez środków do życia. Nie pierwszy raz padały takie słowa, z tą różnicą, że tym razem wciągnął w tę dyskusję dzieci. Oakley dostał paniki, że będzie mieszkał pod mostem. W rezultacie nie chciał się ze mną rozstawać na dłużej niż jeden dzień przez następny rok, płakał przy każdej takiej sytuacji, mimo że wcześniej nie miał z tym żadnego problemu.
Takie zachowanie Jacka było na porządku dziennym. Kiedy czegoś potrzebował, był miły, a jak coś szło nie po jego myśli, robił się wręcz agresywny. Gdy potrzebował wsparcia w rozmowie o pracę lub przy załatwianiu jakichś formalności, których nienawidził, był słodki, nadskakujący. A innym razem straszył, że ucieknie na koniec świata i nigdy go nie znajdę ani jego pieniędzy. Każdą taką sytuację okupiłam nieprzespaną nocą lub dwoma. Wówczas drżał mi głos, ale byłam zdeterminowana, aby zacząć wszystko od nowa bez niego. Tym bardziej że sesje z panią Iwoną dawały rezultaty i miałam tego dowód podczas każdej rozmowy z Jackiem. Nie byłam już tą samą zaszczutą mamuśką, która bała się mieć inne zdanie niż mąż. Z dnia na dzień wyraźnie nabierałam pewności siebie, a moja głowa, fizycznie i w przenośni, w końcu podnosiła się do poziomu twarzy innych ludzi. Nie byłam jeszcze w stanie spojrzeć śmiało innym w oczy, ale przynajmniej nie patrzyłam już w ziemię jak przez ostatnie 13 czy 14 lat.
W czasie pandemii wsiadałam do samochodu i parkowałam dwie ulice dalej, aby swobodnie rozmawiać z terapeutą. W aucie płakałam prawie za każdym razem. Kolejne kłótnie były swego rodzaju sprawdzianem, czy już jestem w stanie poradzić sobie z następną trudnością. To był trening mojej pewności siebie i odbywał się na żywym organizmie i to moim. Teraz uważam to za najlepszą część mojej terapii. Jack panikował, ja budziłam się na nowo. Mimo że często robiłam dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, to progres był widoczny gołym okiem. Dlatego jak tylko nadarzała się okazja, Jack wyrywał się z domu. Już w maju mieszkał na półwyspie w wynajętej od kolegi przyczepie; zbyt małej dla 4 osób, ale jemu to nie przeszkadzało i zaprosił tam mnie i dzieci. To był pierwszy raz, kiedy został z chłopcami sam na sam bez wsparcia na całe dwa dni – i tylko z dwoma.
Ale mój świat nie kończył się na Jacku, dzieciach i pracy. W tym czasie rozwijałam swoją wiedzę w coachingu, w sieci trafiałam na wielu świetnych ludzi, kilku z nich miało naprawdę dobre spostrzeżenia. Jednak słowa Petera Crowne’a zadziałały na mnie chyba najbardziej – „każdy bierze sobie to, co jest mu akurat potrzebne”. Mnie potrzebna była siekiera, oddzielająca od przeszłości, abym nie ciągnęła ze sobą worka przykrych wspomnień, zranionej dumy i złamanego serca. Byłam dokładnie tam, gdzie miałam być. W drodze, gdzie mam być za kolejny rok, za dwa. „Co się stało, to się stało i nie mogło się stać inaczej, bo się tak nie stało”. Wystarczyło, że dopasowałam to sobie dokładnie do tego, co czułam. To nie była moja wina, że miałam takie małżeństwo, jakie miałam, przestałam obwiniać też Jacka o to, jaki jest czy jaką mieliśmy relację i wszystko wokoło. Ale chyba głównym elementem było to, że nie byłabym w tym miejscu, z tym doświadczeniem i bagażem pozytywnych i negatywnych przeżyć, gdyby nie to, co się zadziało w moim małżeństwie. Świadomie wybrałam, aby patrzeć na swoją przeszłość w pozytywny sposób. Cała zmiana, która zaszła we mnie, była widoczna na zewnątrz, byłam spokojniejsza, odporniejsza na słowa i zachowanie Jacka. Mam wrażenie, że zauważył różnicę.
Pieniądze z lutowej wypłaty Jacka starczyły na ponad dwa miesiące. W kwietniu jednak musiałam sprzedać samochód. Nie zastanawiałam się nad innymi opcjami, miałam zadbane małe auto i odkupił je mój mechanik. Gotówki wystarczyło na półtora miesiąca. Na szczęście w czerwcu Jack dostał nową pracę, wrócił też na terapię. W miesiąc po spotkaniach z terapeutą sam zaczął rozmowę na temat rozwodu. Ja byłam już do niej przygotowana od dawna. Nie pamiętam, jak się to zaczęło, ale na początku lipca podliczyliśmy wysokość alimentów. Wtedy Jack zdał sobie sprawę, jakie są koszty życia. Podczas faktycznych kalkulacji i wyliczeń byłam nieugięta. Godziłam się na spokojny rozwód bez orzekania o winie, w zamian za to oczekiwałam alimentów w takiej samej wysokości jak dotychczas. Na początku mąż nie chciał się zgodzić i próbował mnie zastraszyć, ale to już na mnie nie działało. Stanowczo powiedziałam, że możemy alimenty ustalić w sądzie, ale wtedy ja wyciągnę wszystkie brudy z naszego pożycia. Nie mam skrupułów. Moja odpowiedź trochę wbiła go w fotel. Zapytasz, co miałam na myśli. Przez ostatnie kilka lat zbierałam dokumenty, zdjęcia, nagrania rozmów na wypadek rozwodu. Całą wiedzę na temat tego prywatnego bałaganu, dziewczyn i paru innych spraw…
I tak doszliśmy do porozumienia. Od sierpnia poszłam do pracy, tym razem na pełen etat. Oakley poczuł się bezpieczniej, wiedząc, że mama też zarabia. W sierpniu załatwialiśmy formalności dotyczące podziału majątku. Głównie dlatego, że nie chciałam angażować się w kolejny zakup, tym razem miał to być kamper. Jack musiał się wyprowadzić do końca września, to był jeden z warunków. Ale nie miał gdzie. Wpadł na genialny pomysł kupna, a raczej zamówienia kampera. Dla mnie to było bez znaczenia, co zrobi, byle nie na mój rachunek. Szybko zrobiliśmy rozdzielność, a potem podział majątku. I tak Jack zabezpieczył sobie miejsce zamieszkania.
Wciąż planowałam złożyć pozew rozwodowy. Ale zanim do tego doszło, potrzebowałam jeszcze kilku zabezpieczeń, a między innymi samochodu. Od kwietnia radziliśmy sobie z jednym, ale po rozwodzie nie mogłam zostać bez środka transportu, nie tylko z uwagi na dzieci. W końcu znalazłam samochód, na który nas oboje było stać. Ja miałam zapłacić ponad połowę w miesięcznych ratach, Jack zapłacił równowartość swojego auta.
We wrześniu mieliśmy rodzinną imprezę, która zaczynała się od nabożeństwa w kościele. Pogoda dopisała. Słońce świeciło i było przyjemnie ciepło, ale nie gorąco. Mimo że nie zależało mi już na opinii Jacka na mój temat, to jednak „naście” lat małżeństwa i bycie podporządkowaną jednemu człowiekowi zostawia wgniecenie, jak w karoserii po latach eksploatacji. Potrzeba dobrego lakiernika, aby auto było jak nowe – przenośnia, dotycząca terapeuty. Ja byłam dopiero na początku tej odmiany i nie było mi łatwo pogodzić się z niektórymi jego zachowaniami.
Trochę o mnie. Otóż na początku 2017 roku miałam mały zabieg, którego obrotu nie spodziewałam się, ale w wyniku którego zrobiono mi histerektomię. Skutek? W wieku około czterdziestki medyczna menopauza. A jak menopauza, to wiadomo uderzenia gorąca i inne fantastyczne skutki. Taki właśnie los spotkał mnie na samym początku uroczystości kościelnej. Miałam piękną czerwoną sukienkę z bawełny, która w kilka minut wyglądała, jakby mnie ktoś oblał szklanką wody. Przykryłam to żakietem, ale nie umknęło to uwadze nie tylko teściowej, która bezpardonowo oznajmiła mi, że się pocę – jakbym nie wiedziała – ale też Jacka, który na ten widok zrobił minę obrzydzenia i rozczarowania w jednym. Wstręt pomieszany ze wstydem. Całość dopełniało jego zachowanie. Budowanie wyraźnego fizycznego dystansu, robiąc za każdym razem krok w bok lub do tyłu. Pod koniec ceremonii już nie było śladu na sukience, w odróżnieniu od twarzy Jacka. Na niej dalej malowała się niechęć aż do sesji zdjęciowej i obiadu.
Od momentu decyzji o rozwodzie unikałam jakiegokolwiek utożsamiania nas jako rodziny, nie chciałam żadnych wspólnych zdjęć, nie chciałam też mieszać w głowach dzieciom, które zaczęły nas już traktować jako dwa osobne istnienia. Jack miał jednak inne podejście i przy każdej okazji chciał mieć wspólne zdjęcie, a ja uporczywie odmawiałam. Tego dnia jednak nie omieszkał podkreślić, żebym nie stała koło niego. W duchu tylko myślałam: „Wytrzymaj to. To już ostatnia taka impreza, on nie jest wart twoich nerwów, wytrzymałaś tyle lat, wytrzymasz jeszcze te kilka chwil”. Całe nasze małżeństwo wyglądało właśnie w ten sposób, huśtawka zachowań i nastrojów, od „lubię cię” do „zejdź mi z oczu”.
W październiku przyszło zawiadomienie z sądu o wyznaczonej dacie rozprawy rozwodowej i wszystko stało się takie namacalne. Nadal żyłam z sercem na ramieniu, odliczając dni do jego wyprowadzki. A jeśli coś pójdzie nie tak? Co będzie, jak się nie wyprowadzi? Teraz, wracając do wspomnień z tamtego czasu, wydaje mi się to śmieszne. Wtedy też usłyszałam od kogoś słowa na mój temat, „ty to jak czegoś chcesz, to nic cię nie zatrzyma”. Tak było, bo bardzo zależało mi na tym, żeby Jack już z nami nie mieszkał.
Z tygodnia na tydzień dostawa kampera się opóźniała – druga fala pandemii pokrzyżowała wszystkim plany. Nie robiłam awantur, czekałam cierpliwie. Jack przy podziale majątku dostał działkę kupioną kilka lat wcześniej pod budowę domu. Z powodu błędu prawnego nic się na niej nie działo. Ja dostałam nasze mieszkanie – obydwie lokalizacje z kredytem. Jack postawił na działce kontener mieszkalny i tam zabierał swoje rzeczy i część mebli. Dzięki temu miałam możliwość zmiany naszego otoczenia, pierwszy raz tak jak chciałam. Pierwszy raz nie musiałam czekać na pozwolenie. Pierwszy raz mogłam robić wszystko. Było to dla mnie takie ważne i takie niesamowicie miłe. Powoli, pokój po pokoju. W listopadzie zamieniłam walk-in szafę w toaletę. I tak była tam wcześniej planowana. Dodatkowa łazienka przy trzech dorastających synach to jak zbawienie. Miałam znaną ekipę. Tomek zrobił mi to w trzy dni. To był prezent na moje urodziny. Zbiegło się to w czasie z ostatnimi dniami Jacka w domu, zresztą bywał w nim coraz rzadziej, zabierał rzeczy i znikał. O, przepraszam, regularnie zaglądał do lodówki i liczył na coś do zjedzenia. Ja gotowałam osobno dla chłopców i osobno dla siebie, więc rzadko kiedy załapał się na coś dla siebie. Nie chciałam być wredna.
Uff! Jakie to było fantastyczne uczucie. Kiedy zamknęłam za nim drzwi po raz ostatni, wieczorem usiadłam z lampką wina i pomyślałam: „Wow, zrobiłaś to, co wydawało się nierealne, zrobiłaś”. Na twarzy miałam dosłownie banana. Na chwilę wróciło to uczucie z czasów, zanim się poznaliśmy. Uczucie, kiedy zna się swoją wartość, kiedy ta wewnętrzna ja była ze mnie dumna.
Zapomniałam wspomnieć, że jakby tego wszystkiego było mało, poszłam na podyplomowe studia z coachingu, żeby się jeszcze trochę podrasować. Spotkania zaczynały się dopiero pod koniec listopada. Z uwagi na szalejącą drugą falę pandemii nie kolidowało to za bardzo z tym wszystkim, co się wokół mnie działo. Już wtedy, w listopadzie, podsumowałam szybko, co się zadziało u mnie w 2020 roku. W sumie pandemia była najmniej widocznym jego elementem. Odbudowywanie siebie po 14 latach było głównym celem.
Pytasz, czy nie bałam się zostać sama z dziećmi? Wszystko było lepsze od tego związku. Nie zrozum mnie źle, było wiele fajnych chwil i mam za co też być losowi wdzięczna. Jednak każda taka chwila była okupiona poniżeniem, krytyką i stresem. Patrząc teraz wstecz na to wszystko, sądzę, że koszty, jakie wtedy ponosiłam, były zbyt wysokie i niewarte utraty najwspanialszych lat mego życia.
W naszym mieszkaniu były trzy sypialnie, siłą rzeczy dwóch synów dzieliło ze sobą pokój. Hunter, najstarszy, mieszkał sam, a Liam i Oakley razem. Do tej pory dwóch ostatnich miało najmniejszą sypialnię z wielu względów, ale było, minęło. Tuż po wyprowadzce Jacka zamieniłam się z chłopcami pokojami. Duża sypialnia, która do tej pory była moja, pozwoliła im na spokojną naukę online bez siedzenia sobie na głowach. Chłopcy sami skręcali nowe łóżka, wybierali kolory ścian. Mieli realny wpływ na swoje otoczenie. Taka możliwość pozwala im poczuć odrobinę sprawczości i wpływu na swoje życie, kiedy ich otoczenie się rozpada. Wigilię organizowałam ja. Jack został zaproszony, jeszcze wtedy miałam wizję, żeby utrzymać poprawne stosunki, chciałam być ponad nasz rozwód.
Tuż po Nowym Roku, 4 stycznia, odbyła się rozprawa w sądzie. Surrealistyczna rzeczywistość, pracowałam na to ponad rok. Spokojne zakończenie tego etapu mojego życia, przynajmniej formalnie. Stojąc na korytarzu sądu z bratową jako świadkiem, czekałam na mojego adwokata i na Jacka. Byłam maksymalnie zdenerwowana. Pani adwokat pojawiła się dosłownie zaraz po nas, a Jack jak zwykle się spóźniał, no ale jeszcze nas nie wzywano. Przez cały czas pociły mi się ręce, a serce waliło, jak bym przebiegła maraton. Nagle drzwi się otworzyły i wyczytano naszą sprawę. Usiadłam z panią mecenas po jednej stronie, a Jack po przeciwnej. Bratowa siedziała w ławce niedaleko nas. Nie musiałam odpowiadać na żadne pytania, tylko świadek i Jack potwierdzali to, co było w pozwie. Po niecałych 30 minutach było po wszystkim. Nie mogłam w to uwierzyć. W duchu skakałam z radości. Zamieniłam jeszcze na korytarzu kilka słów z panią adwokat, podziękowałam jej za fachową opiekę i ruszyłam do samochodu. Tego wieczoru piłam lampkę wina z przyjaciółką, oblewając rozwód i rok pracy. Jack był zniesmaczony, kiedy się dowiedział o moim świętowaniu, z jego punktu widzenia to była moja życiowa porażka, ale z mojego triumf siły umysłu nad materią.
Te szesnaście miesięcy determinacji i łez w samochodzie nie brzmią imponująco, jeśli nie zna się kontekstu tych pozostałych 14 lat.
Copyright © Magda Pawłowski 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Anna Godlewska
Korekta: ERATO
Zdjęcie na okładce: Wuka Studio
Projekt okładki: Jolanta Herzog
DTP: Graph-Sign
BookEdit
tel.: 512 087 075
e-mail: [email protected]
www.bookedit.pl
facebook.com/BookEditpl
instagram.com/bookedit.pl/
ISBN 978-83-68032-65-9
Okładka tylna