Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Słownik języka polskiego opisuje zaufanie jako przekonanie o tym, że czyjeś słowa są prawdziwe. I że ktoś ma konkretne umiejętności, które potrafi odpowiednio wykorzystać. Jak łatwo zauważyć, dziś zaufanie stało się towarem deficytowym w wielu przestrzeniach naszego życia. Ostatni rok – stojący pod znakiem ujawniania kolejnych skandali kościelnych, polityków zmieniających zdanie w zależności od słupków sondaży i braku przewidywalności w walce z epidemią – tworzy obraz, w którym trudno o stabilność i pewność.
Kłopot w tym, że brak zaufania, kwestionowanie wszystkiego, co znamy, dystansowanie się od świata prędzej czy później prowadzą do sytuacji, którą wykorzystują wszelkiego rodzaju pseudonaukowcy, pseudospecjaliści, tropiciele spisków czy celebryci. A nawet internetowi kaznodzieje, którzy z bezkrytyczną pewnością mówią, jak powinno być – nierzadko w oderwaniu od nauczania i tradycji wspólnoty Kościoła.
W efekcie przyzwyczajamy się także do braku prawdy w naszym komunikowaniu się. Przyjmujemy jako oczywistość, że to, co widać w sieci czy w telewizji, jest kwestią umowną i polega na pokazywaniu siebie od wykreowanej strony. A to, co się mówi jednego dnia, następnego można już odwołać – bez względu na to, jak ważnych i świętych kwestii dotyczyło.
Dla chrześcijan taka sytuacja to poważne duchowe wyzwanie. Żyjemy w takim, a nie innym świecie. Ale nie trzeba przypominać, że kłamstwo niszczy przekaz Ewangelii. A brak przejrzystości w osądzaniu sprawców przestępstw w Kościele podkopuje wiarę we wspólnotę i pasterzy. O tym, jak się w tym odnaleźć, przeczytają Państwo w tym numerze miesięcznika.
Nie tracąc z oczu spojrzenia na rzeczywistość, jednocześnie patrzymy też na Ewangelię – królestwo Boże pośród nas jest. Nie kiedyś, w przyszłości, ale dziś. ¶
Komu pan najbardziej ufa?
Swoim najbliższym – żonie, matce, przyjaciołom. Z nimi mam relacje intymne i osobiste. Ufam też racjonalności i nauce. Każde zaufanie to wysiłek, który musimy wykonać, by w tym trudnym i skomplikowanym środowisku, w którym przyszło nam żyć, zbudować bezpieczną przestrzeń.
Czy to znaczy, że zaufanie nie jest nam dane od urodzenia? Musimy się go nauczyć?
W psychoterapii mówi się o zaufaniu pierwotnym jako podstawowym warunku pomyślnego życia psychicznego. Dziecko, aby się rozwijać i zbudować w sobie jakiś rodzaj stabilności, musi doświadczać przewidywalności świata. Musi mieć pewność, że kiedy zrobi dwa kroki, to się od razu nie przewróci, albo że kiedy matka wyjdzie z pokoju, to później wróci. I kiedy ten rodzaj zaufania zostaje zakłócony, prowadzi to do poważnego cierpienia.
Z kolei filozofia, w szczególności egzystencjalistyczna, widzi kondycję człowieka naznaczoną lękiem, brakiem poczucia bezpieczeństwa i bezradnością. Zaufanie jest więc zadaniem, czymś, co dopiero musimy wypracować.
Gdzie pan jest w tym sporze?
Bliżej mi do myślenia o wpisanej w nasze życie niepewności. A o zaufaniu myślę jako o rodzaju bezpieczeństwa, które wypracowujemy.
A w którym momencie zaufanie jest zachwiane? Czy wtedy, kiedy bezpieczeństwo zostaje podważone, nie ma zaufania?
Mam wrażenie, że w dzisiejszym świecie dominuje fantazja o bezpieczeństwie absolutnym. Marzenie o raju na ziemi, gdzie wszystko jest przewidywalne i nic nam nie zagraża. Do osiągnięcia takiego stanu dążymy w sposób mniej lub bardziej świadomy, intensywnie do tego zachęcani przez potężny rynek usług, które obiecują, że nam taką pewność zagwarantują. Zastosujesz odpowiednią dietę, zestaw ćwiczeń, odbędziesz odpowiednie szkolenie i warsztaty, przejdziesz przez określone terapie, coachingi…
… i nic ci się nie stanie.
Tak. Będziesz odporny na wszystkie niedogodności wynikające z faktu narodzin. Będziesz w pełni zarządzać sobą.
Podobny mechanizm wykorzystują różnego rodzaju używki, z których korzystanie jest po prostu jeszcze jedną formą poszukiwania poczucia bezpieczeństwa i błogości. Realnie doświadczamy dziś jednak czegoś zupełnie przeciwnego, a mianowicie całkowitej nieprzewidywalności życia, świadomości, że w każdej chwili może się ono wywrócić do góry nogami albo że już się wywróciło. Mam wrażenie, że właśnie tego rodzaju wgląd zafundowała wielu z nas pandemia. Z powodu jednego małego wirusa struktura codzienności została dosłownie wysadzona w powietrze.
Próba odnalezienia się pomiędzy iluzją całkowitego bezpieczeństwa a radykalną rozpaczą, czyli wypracowanie w sobie elementarnej stabilności, pomimo że współczesny świat jest radykalnie niestabilny, to ideał, do którego, myślę, chcielibyśmy wszyscy dążyć.
Wspomina pan o pandemii. Trudno uciec od tego tematu. Czy dzisiaj musimy się nauczyć na nowo budować zaufanie, czy raczej powinniśmy się przyzwyczaić do życia w świecie, w którym bezpieczeństwa nie będzie?
Moim zdaniem – choć może to zabrzmieć paradoksalnie albo nawet prowokacyjnie – najbardziej potrzebujemy głębokiego i uczciwego przeżycia żałoby i poczucia straty. Skonfrontowania się z tym wszystkim, co z dzisiejszego świata jest wypierane i niewidoczne. Późnokapitalistyczna kultura głosi mit omnipotencji, wyrażający się w przekonaniu, że przy odpowiednim nastawieniu można wszystko, że będziemy wiecznie młodzi i zdrowi. No i że uda nam się uzyskać całkowitą kontrolę nad własnym życiem. Skala frustracji, której doświadczamy w chwili, kiedy się okazuje, że jest to niemożliwe, jest wprost proporcjonalna do wyobrażenia o tym, że uda się nam to uzyskać.
Czy to znaczy, że sami jesteśmy winni temu, co się stało? Za dużo sobie wyobrażaliśmy i teraz ponosimy tego konsekwencje?
Jesteśmy raczej ofiarami procesów ekonomicznych i kulturowych, które są ze sobą ściśle połączone i które powodują, że świat wygląda tak, a nie inaczej. One nie zaczęły się w minionym roku, po prostu teraz bardzo wyraźnie widzimy ich efekty. Ze współczesnej kultury dawno już zniknęły niezbywalne składniki ludzkiej kondycji – śmierć, przemijanie, starzenie się, choroby. To wszystko zostało wyparte z głównego nurtu życia, schowane za szpitalnymi parawanami, a dodatkowo uznane za coś w rodzaju wiecznego potępienia, na które człowiek zapracowuje sobie własnymi grzechami. Skoro sobie nie radzisz, z pewnością jest to efekt twoich indywidualnych zaniedbań. Jeśli umierasz, chorujesz, starzejesz się, to dlatego, że paliłeś papierosy, źle się odżywiałeś, nie uprawiałeś sportu. Innymi słowy, popełniłeś cały szereg współczesnych grzechów ciężkich. Zgrzeszyłeś przeciwko religii zdrowego trybu życia, rytuałom diet, fitnessu i zabiegów upiększająco-estetycznych.
Jak można byłoby te elementy wprowadzić na nowo do krwiobiegu społeczno-kulturowego? Nikt przecież nie lubi być bezradny, nikt nie lubi chorować. Gdzie w tym wszystkim mieści się przesłanie chrześcijańskie o tym, że życie się zmienia, ale się nie kończy? Wyczerpało się? Nie daje bezpieczeństwa?
Chrześcijaństwo nie tyle zanika, ile przybiera inną formę. Nasze bazowe pojęcia, wartości są wciąż chrześcijańskie. Wizja życia wiecznego została dziś po prostu zeświecczona. Przecież kult sprawności to nic innego jak fantazja o życiu wiecznym tu i teraz, skoro innego życia nie ma i nie będzie. Dlatego trzeba ze wszystkich sił konserwować ten cielesny wehikuł, żeby jak najdłużej mógł przetrwać w jak najlepszej kondycji, bo to jedyne, co mamy.
W tym jeszcze nie ma nic niepokojącego.
Mam wrażenie, że ta ideologia jednostkowej sprawczości i omnipotencji jest tak naprawdę okrutna. Funduje nam depresję i zdruzgotanie, bo, czy chcemy, czy nie, wszyscy kiedyś umrzemy, a konfrontacja z tą bolesną prawdą jest tym dotkliwsza, im mniej kultura pozwala nam o tym myśleć i mówić. Ponadto pozbawia nas empatii, czyni bezdusznymi, obojętnymi i niezdolnymi do tego, żeby w drugim człowieku, który cierpi, starzeje się, umiera, zobaczyć kogoś takiego jak my – bezradnego, potrzebującego pomocy i współczucia. Przez pryzmat ideologii sprawczości widzimy w nim przede wszystkim znak czegoś, co i nas czeka, ale czego do siebie nie dopuszczamy, w związku z tym staramy się to od siebie odsunąć i nie mieć z tym nic wspólnego. Dlatego zaczynamy takich ludzi postrzegać jako tych, którzy sami sobie na to zapracowali i sami są winni temu, co ich spotkało. Bo przecież jeśli się wystarczająco postarasz, to nie umrzesz.
Tyle tylko, że do głównego przekazu informacji przebija się głos celebrytów zachęcających do dbania o siebie i przekonujących do myślenia, o którym pan mówi. To oni są traktowani jak zbawiciele na czas marny – mamy pandemię, ale nie narzekaj, dbaj o siebie, wirus nic ci nie zrobi. To jak alternatywna rzeczywistość w stosunku do tego, co się rozgrywa w szpitalach na całym świecie, gdzie realnie budowane jest zaufanie do ludzi, którzy podają leki, kroplówki i troszczą się o chorych.
Zapatrzenie w celebrytów to wyraz dziecięcego pragnienia zdania się na jakąś figurę rodzicielską, idola lub boga, który zagwarantuje mi ochronę, absolutne bezpieczeństwo i brak frustracji.
W kulturze zachodniej skuteczną odpowiedzią na realia ludzkiego doświadczenia pozostaje w dużym stopniu chrześcijaństwo. Jest to narracja, w której otwarcie się mówi o śmierci i o tym, że człowiek nie może wszystkiego, nawet mimo swoich najszczerszych chęci.
Późnokapitalistyczna kultura utraciła tego rodzaju perspektywę. Niezwykle mocno skoncentrowana na konsumpcji, maksymalizacji zysku i sprzedaży, nie znalazła miejsca dla choroby i bezradności. O tym się nie mówi, tego nie ma, to jest wypchnięte poza nawias życia. Co oczywiście nie znaczy, że nie istnieje. Wręcz przeciwnie – to jest bodaj najbardziej rzeczywisty wymiar istnienia. Kiedy język, kultura i jej instytucje odmawiają pomocy, stajemy się wobec choroby i śmierci jeszcze bardziej bezradni.
To jakieś błędne koło.
To przede wszystkim straszna samotność. Slogany w stylu: „Będziesz bezpieczny, wszystko będzie w porządku, będziesz miał fantastyczny związek – tylko kup tę książkę, weź udział w seminariach i warsztatach, zażywaj suplementy… A skoro to nie działa, kup jeszcze jedną książkę i jeszcze jedną tabletkę i po tej kolejnej to już naprawdę będziesz w raju”. I tak bez końca. A frustracja się pogłębia.
Rozgrywa się to w świecie mediów społecznościowych, które, gdy raz z nich skorzystasz, a nie masz narzędzi krytycznej oceny informacji, za pomocą algorytmów będą podsuwać ci to, co lubisz, zamykając cię jednocześnie w informacyjnej bańce. W niej jest bezpiecznie, bo wszystko jest nazwane od góry do dołu. I na tym bazują narracje spiskowe, które oferują to, co kiedyś dawała religia – spójną opowieść o świecie.
Wynika z tego, że podstawowy problem, który mamy, to pytanie, komu wierzyć, skoro w internecie słowo aktora waży tyle samo, co słowo profesora z wieloletnim doświadczeniem. Przeciętny odbiorca nie ma wyrobionego aparatu krytycznego i się zastanawia: „Szczepić się czy nie?”, skoro celebryci mówią: „Nie trzeba”. Czy rację ma lekarz, który mówi: „Jest pandemia i ludzie umierają”, czy trener personalny: „To wszystko jest wymyślone, a trumny w Bergamo są sztuczne”. Słowo za słowo. Czy da się z tego wyjść?
Niektórzy mówią, że taka sytuacja to wynik braku edukacji. Ludzie nie są w stanie właściwie ocenić, co jest prawdą, a co fałszem, bo nie nauczono ich tego w szkole. Nie rozumieją różnicy pomiędzy nauką a pseudonauką. Mamy w Polsce najniższy w Europie procent chętnych do zaszczepienia. A przecież ideologia antyszczepionkowa znacznie bardziej niż u nas kwitnie we Włoszech, Stanach Zjednoczonych czy we Francji. Mimo to zainteresowanie szczepieniami jest tam większe.
Trudno nam zaakceptować, że funkcjonujemy w zorganizowanym społeczeństwie, a to znaczy, że są nad nami instytucje, które przynajmniej w teorii działają w naszym interesie, na ich czele stoją ludzie, którzy mają określone kompetencje. I że my sami nie jesteśmy w stanie wszystkiego zrozumieć i ocenić.
I tu wracam do perspektywy statystycznego odbiorcy, który to wszystko, o czym pan mówi, mniej więcej wie. Tyle tylko, że na początku epidemii widzi w telewizji ministra, który wzbudza zaufanie – ma podkrążone oczy, widać, że jest zmęczony, pracuje, stara się tłumaczyć zachowania społeczne. A po kilku tygodniach się okazuje, że i jemu zdarzają się błędy, co skutkuje podaniem się do dymisji. Chcąc nie chcąc, świat odbiorcy zaczyna się układać w kluczu myślenia spiskowego, chyba coś tu jest nie tak.
Niewątpliwie jednym z istotnych elementów pandemii jest doświadczenie dysonansu poznawczego. To znaczy rozjeżdżania się tego, co słyszymy, z tym, czego doświadczamy. Coś nam się mówi, a w naszym życiu dzieje się coś zupełnie innego. Przykładem tego była pierwsza faza epidemii, kiedy wszyscy byliśmy w ogromnej mobilizacji i potraktowaliśmy poważnie zobowiązanie do pozostania w domu i zachowywania środków bezpieczeństwa. Warszawa pod koniec marca była wyludniona, a wszyscy pracowicie dezynfekowali każdy przedmiot.
A mieliśmy dwustu zakażonych.
I jednocześnie płynęły do nas informacje z różnych mediów zagranicznych o tym, co się dzieje w innych krajach świata. Żyliśmy w poczuciu, że już za moment będziemy mieli apokalipsę nad Wisłą i musimy się spodziewać naprawdę bardzo poważnej sytuacji. Tyle tylko, że do późnej wiosny rozgrywało się to wszystko prawie wyłącznie w sferze wirtualnej. Większość z nas nie znała nikogo, kto zachorował, były to jakieś pojedyncze przypadki. Więc całe to doświadczenie miało naturę marzenia sennego, z którego – kiedy tylko poluzowano restrykcje – się obudziliśmy i szybko uznaliśmy, że było zupełnie nierealne. Oniryczność pierwszej fali pandemii dopełniał szereg zupełnie absurdalnych restrykcji w rodzaju zakazu wchodzenia do lasów, który to zakaz został zresztą zniesiony w momencie, kiedy liczba zakażeń wciąż rosła. Logiki nie było w tym żadnej. Można było odnieść wrażenie, że działania rządzących mają w ogromnym stopniu charakter rytualny i nie wynikają z wiedzy, tylko z wiary w moc różnych gestów i zaleceń.
To nie pomagało w budowaniu zaufania. Bo jeśli mówimy, że źródłem zaufania są kompetencje tych, którzy są wyżej od nas i umieją je wykorzystać dla dobra wspólnego, to w tym wypadku nie zaczęło się to składać.
Cechą podstawową zaufania jest przewidywalność i poczucie, że nawet jeżeli ktoś popełni błąd, to potrafi się do niego przyznać i skorygować swoje dalsze działania. Tymczasem działania rządzących były od pewnego momentu z jednej strony chaotyczne, a z drugiej strony jawnie podporządkowane interesowi politycznemu, co było bardzo widoczne w momencie zarządzenia wyborów przy jednoczesnym ogłoszeniu, że wirusa udało się pokonać.
Drugi rodzaj dysonansu poznawczego, o wiele bardziej dotkliwy, wziął się z tego, że po raz pierwszy w historii, i to na taką skalę, mogliśmy na bieżąco obserwować proces poznania naukowego. Pojawił się nowy wirus, w mediach zaroiło się od epidemiologów, którzy na gorąco stawiali różne hipotezy i omawiali wyniki badań. No i się okazało, że nauka nie jest dziedziną jednorodną, która daje natychmiast stuprocentowo pewne odpowiedzi na każde pytanie. Zobaczyliśmy, że jeden ekspert mówi tak, a drugi inaczej. Jeden model głosi, że wirus będzie się rozprzestrzeniał tak, a inny, że siak. Jeden mówi, że szczepionka będzie, drugi, że może nie będzie. Słowem, nagle odkryliśmy, że kiedy naukowcy rozpoznają jakąś nieznaną dotąd rzeczywistość, stawiają wiele różnych hipotez, testują rozmaite modele. Jedne są weryfikowane pozytywnie, inne negatywnie. I to dla wielu osób było bardzo trudne do przyjęcia.
W efekcie część osób założyła, że będzie się kierować własnym zdrowym rozsądkiem. W końcu całe życie dawała radę, to dlaczego teraz ma być inaczej.
To myślenie jest zakorzenione w specyficznie polskiej mentalności naznaczonej historią. Zaufanie do instytucji państwa od zawsze było u nas dość ograniczone, bo albo tego państwa nie było, albo było fasadowe jak w czasach komunizmu. I dlatego dominująca postawa głosi, że polegać można na sobie albo na szwagrze – ale nie na instytucjach.
Musimy sobie też uświadomić, że nauka nie operuje pewnością, ale prawdopodobieństwem. Jej historia to proces nieustannej autokorekty, poprawiania i weryfikowania po pięćdziesiąt razy tych samych rzeczy i dodawania doń nowych elementów. To nie jest ogłaszanie prawdy objawionej, czego część ludzi się po nauce spodziewa. Na tym stereotypie żerują pseudonauka i pseudomedycyna, różni mniej lub bardziej samozwańczy głosiciele cudownych terapii, a także ci, którzy mówią o istnieniu światowego spisku. W ich opowieści otaczająca nas rzeczywistość jest jedną wielką mistyfikacją, a za wydarzeniami, w których uczestniczymy, stoją siły chcące zniewolić całą ludzkość.
Łatwo byłoby takie pseudoteorie podważyć, gdyby ci, którzy je propagują, nadawali swoje programy z piwnicy, w zamaskowanych twarzach. Ale kiedy się na nich spojrzy, to są to ludzie dobrze ubrani, wzbudzający zaufanie, posiadający często tytuły naukowe przed nazwiskami. Mówią spokojnym głosem. Nie wyglądają na szaleńców.
Bo tak to właśnie działa. Tacy ludzie najpierw tworzą karykaturę nauki, mówiąc: „Zobaczcie, przecież naukowcy tak naprawdę sobie przeczą. Mówią rzeczy, które w ewidentny sposób się nie sprawdziły. W marcu mówili, że w czerwcu będzie źle, mamy czerwiec i jest dobrze. To znaczy, że oszukują”. To jest oczywiście robienie z nauki systemu quasi-religijnego, który ma dostarczać zawsze pewnych odpowiedzi i mówić, jak jest. W każdym razie zaraz potem mówią: „Tak naprawdę to my mamy rację. To my damy wam pewność. Wystarczy, że weźmiecie wyciąg z pestek moreli, dwie dawki witaminy C, nie będziecie się szczepić i wykonacie cały szereg czynności, po których będziecie bezpieczni. Nie będą was kontrolować, nie będą nad wami trzymać władzy i nie będziecie chorować. Może nawet nie umrzecie. Albo będziecie żyli do później starości w świetnym zdrowiu”. Taki przekaz odpowiada na bardzo głęboką potrzebę pewności, pragnienie zdrowia, szczęścia i długiego życia.
I to naprawdę działa jak narkotyk, bo nie zapominajmy, że żyjemy w świecie, w którym wszystkie stałe rozpłynęły się w powietrzu. W którym marzenia o spokojnej egzystencji, rozwoju i lepszej przyszłości dla naszych dzieci pękły po World Trade Center, a później po kryzysie finansowym lat 2008–2009. To wszystko, co było cechą charakterystyczną społeczeństw Zachodu przez kilkadziesiąt lat po drugiej wojnie światowej, nagle się załamało.
Czyli było i nie ma. Mogliśmy latać, zwiedzać świat, wyjeżdżać na wakacje, cieszyć się życiem i ktoś nam to ukradł – czy tak?
Żyjemy w świecie, w którym dominującą jakością stała się nieprzewidywalność – a więc przeciwieństwo zaufania. W świecie, w którym się boisz, czy będziesz miał jutro co jeść, w którym nie jesteś pewien, czy dostaniesz za miesiąc pieniądze i dasz radę zapłacić ratę kredytu albo czy ten kredyt za chwilę nie poszybuje pięciokrotnie w górę. W świecie, w którym coraz mniej zarabiasz, a twoja praca jest coraz mniej ceniona, i w którym pogłębia się przepaść pomiędzy wąską klasą najbogatszych a całą resztą. Do tego ochrona zdrowia jest niefunkcjonalna, podobnie jak system edukacji publicznej. A jednocześnie słyszysz od elit, że wszystko jest super. Że liczą się zaradność, twoja silna wola i twoje kompetencje. I jak będziesz bardzo chciał, to na pewno dopniesz swego. Bo na szczycie są ci, którzy pracowali najuczciwiej i najmocniej. A ty przecież widzisz, że to nieprawda. W efekcie coraz bardziej dojmujące staje się poczucie głębokiego rozdwojenia jaźni.
Jak więc żyć w świecie, w którym zaufanie jest notorycznie podważane?
Konieczna jest gruntowna reforma na poziomie politycznym. Obecny model funkcjonowania demokracji liberalnych oparty na narracji, w której każdy jest kowalem swojego losu, a ci, którzy osiągnęli sukces, po prostu byli lepsi od tych, którzy go nie osiągnęli, ewidentnie się wyczerpał i przestał odpowiadać na emocje społeczne. Dziś mamy całą masę zmęczenia, gniewu i frustracji, których nie da się zignorować.
Do czego to doprowadzi?
Narracje funkcjonujące tak po lewej, jak i po prawej stronie sceny politycznej, operują wizją świata, w której podstawową aktywnością regulującą relacje między ludźmi jest walka o dominację. Z jednej strony mamy opowieść prawicowo-radykalną o porządnych i sympatycznych ludziach chcących normalnie żyć, którym zagrażają jakieś bandy degeneratów pragnące zdeprawować ich dzieci i wymazać historię narodu polskiego. Z drugiej strony mamy narrację lewicowo-radykalną, w której każdy odmienny światopogląd jest automatycznie definiowany jako przemoc albo faszyzm. Relacje między kobietami a mężczyznami, białymi i niebiałymi, hetero- i homoseksualistami są widziane wyłącznie w kategoriach dyskryminacji i dominacji. Tworzy się obraz wojny wszystkich ze wszystkimi, w której pomiędzy grupami tożsamościowymi nie ma łączności.
Mam wrażenie, że to się dalej będzie rozwijać. Wylano już morze atramentu, żeby te procesy powstrzymać. Bezskutecznie. Gdzie możemy szukać czegoś, co daje bezpieczeństwo i czemu możemy ufać? Jak się z tego zamkniętego kręgu wyrwać?
Moim zdaniem należy przede wszystkim odejść od rozpowszechnionego współcześnie kultu emocji i prawdy emocjonalnej. Prowadzi to między innymi do pogłębiania się antagonizmów, bo czyni z subiektywnych przeżyć główne kryterium wszystkiego. Jeśli czuję się urażony, to znaczy, że ty mnie uraziłeś. Czy miałeś taką intencję, czy nie, czy chciałeś tak zrobić, czy nie, nie ma żadnego znaczenia, ponieważ moje emocje są ostatecznym kryterium oceny. To prowadzi do podważenia pojęcia prawdy i przekonania, że obiektywna rzeczywistość nie istnieje. Myślę, że w ogromnym stopniu właśnie stąd się bierze nasz brak zaufania. Straciliśmy pojęcie wspólnej rzeczywistości, a więc wspólnoty w ogóle. Zaczęliśmy uważać, że doświadczenie każdego z nas ze względu na naszą indywidualność i niepowtarzalność jest jedyne i nieprzekładalne na inne języki.
Czy możemy to zmienić?
Widzimy coraz wyraźniej, że chowanie się w swoich bańkach przy jednoczesnym założeniu, że każdy spoza plemienia jest złym człowiekiem, prowadzi donikąd.
Przywołam myśl francuskiego antropologa René Girarda, który pod wpływem swoich badań naukowych przeszedł w życiu drogę od ateizmu do katolicyzmu. Twierdził on, że w każdym antagonizmie działa zasada naśladownictwa, czyli tam, gdzie jest konflikt, tam jego strony nieświadomie upodabniają się do siebie. To, jak sądzę, powinien być nasz elementarz intelektualny. Powinniśmy pamiętać, że im bardziej jesteśmy z kimś w konflikcie, tym bardziej jesteśmy podatni na to, żeby stać się tacy, jak nasz przeciwnik. Nikt z nas nie jest wolny od przemocy. Nikt z nas nie jest z gruntu dobry, szlachetny, wspaniały i nikt nie ma stuprocentowej racji we wszystkim. ¶
Jakoś tuż po Bożym Narodzeniu, pewnie na skutek standardowego wówczas stanu przejedzenia, zapałaliśmy (mój nieoceniony wikariusz i ja) ochotą na żur. Sięgnąłem więc po bonclok i przygotowałem zakwas. Dla niewtajemniczonych: bonclok to kamionkowe naczynie zazwyczaj w formie garnka z jednym lub dwoma uchami. Na Śląsku bonclok używany jest do przyrządzania wszystkiego, co się kisi. Czyli na przykład do domowej kiszonej kapusty albo właśnie żuru. Naczynie to zatem cenne, przechowywane pieczołowicie i czasem przekazywane przez pokolenia. Jako dziecko przez pewien czas otaczałem boncloki czcią wręcz bałwochwalczą. Dlaczego? To nieco dłuższa historia, ale postaram się ją sprawnie opowiedzieć.
Otóż miałem jakieś cztery, pięć lat, kiedy powierzona mi została w domu pierwsza dorosła misja. Dostałem bodaj pięć złotych i słoik z zadaniem przyniesienia żuru. Oznaczało to wyprawę do domu oddalonego o jakieś trzysta metrów od naszego, gdzie mieszkała nosząca się „po chopsku” (czyli chodząca na co dzień w tradycyjnym śląskim stroju, z chustką, zapaską itd.) kobieta, która kisiła żur dla całej okolicy. Była połowa lat siedemdziesiątych. Żuru ani mąki na żurek nie było w sklepach. Owa kobieta miała wtyki na wsi, które zapewniały regularne dostawy mąki i czosnku. Nie miałem wtedy rzecz jasna pojęcia o zawiłościach globalnej polityki, dzięki którym moja misja była konieczna – w niczym jednak nie odbierało to jej wagi.