Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
o samotności mówi się, że jest chorobą cywilizacyjną XXI wieku. Dziś takie stwierdzenie nikogo nie dziwi. Jesteśmy mądrzejsi o dekady badań i analiz. Wiemy już, że bycie samotnym to jedno z największych wyzwań dla współczesnych społeczeństw. Wiemy też, że nowe technologie mniej zagrażają tym, którzy umieją podtrzymywać więzi międzyludzkie. Gorzej z osobami, którym nawiązywanie relacji przychodzi z trudem, które żyją w odosobnieniu, są nieśmiałe albo spotykają się z niezrozumieniem ze względu na poglądy czy życiowy wybór niezgodny z przyjętymi normami. One za postęp technologiczny, tempo życia czy gospodarcze transformacje, skutkujące często koniecznością emigracji, zapłacą najwyższą cenę. Ich izolacja będzie się pogłębiać. Trochę w myśl sloganu: Bogaci staną się jeszcze bogatsi, a biedni zbiednieją.
Wiemy w końcu, że samotność nie ma związku z płcią ani z metryką. Zmagają się z nią nie tylko ludzie w podeszłym wieku. Ona może dotknąć każdego. Nawet kogoś, kto otoczony jest wianuszkiem znajomych. Jest to stan, kiedy zaczynamy rozumieć, że do codziennego funkcjonowania nie wystarczą nam powietrze i jedzenie – o wiele ważniejsze jest poczucie, że ktoś nas kocha i się o nas troszczy.
Do pełnej egzystencji potrzebujemy również życia duchowego, bez niego nasz rozwój jest niepełny. Bo o ile to, co cielesne, zapewnia funkcjonowanie w wymiarach czasu i przestrzeni, o tyle dopiero życie duchowe dodaje mu głębi. I choć medytacja kojarzy nam się ze średniowieczną mistyką, nasi autorzy pokazują, że to wciąż aktualna metoda, której ostatecznym celem jest odkrywanie żywej obecności Boga. Medytując, możemy twórczo przeżywać swoje bycie samemu.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.
Drodzy Czytelnicy,
Rozmowa w drodze
EUROPA Z SIODEŁKA
Medytacja dla wszystkich
WYLEWANIE SERCA
WDECH I WYDECH
WEŹ TĘ KSIĘGĘ I ZJEDZ
POKUSA FAŁSZYWEJ DOSKONAŁOŚCI
Różne twarze samotności
POWOŁANI DO WSPÓLNOTY
IM BLIŻEJ BOGA, TYM CIEMNIEJ
ALTERNATYWNY KOŚCIÓŁ?
CHWILA PRAWDY
ZAMIESZKAJMY RAZEM!
Co robimy podczas mszy świętej?
ŻABKĄ CZY KRAULEM?
Pytania w drodze
ŚWIĘTOKRADZTWO, IGNORANCJA, PRAGNIENIE
Orientacje
ZAWÓD: SKLEPIKARZ
NIEZNANI SPRAWCY DOBRA
Dominikanie na niedziele
WŁADZA STĄPANIA PO WĘŻACH I SKORPIONACH
SANS SOUCI
SZTUKA ZATRZYMYWANIA
CHRZEST DLA SPRAWIEDLIWYCH GRZESZNIKÓW
Felietony
GRANICE AUTONOMII
NAGI SAD
ŻYCIE
DZWONEK PANA WOŹNEGO
BEZRADNOŚĆ
Rozmowa w drodze
•••
Z DARIUSZEM LIPIŃSKIM, autorem książki "Po kręgosłupie Europy. Rowerem z Paryża do Santiago de Compostela", rozmawia Piotr Świątkowski
FOT. ARCHIWUM PRYWATNE
Piotr Świątkowski: Ile było cudów na trasie?
Dariusz Lipiński: Na pewno cudem było pokonanie ponad 1700 kilometrów. Mój trzydziestokilkuletni wysportowany syn, z którym wybrałem się w tę podróż, nie miał z tym problemu, ale ja skończyłem sześćdziesiąt lat. Poza tym wcześniej poważnie chorowałem. Cudem właściwie było to, że wyszedłem z choroby i mogłem pojechać do grobu św. Jakuba. W średniowieczu Santiago de Compostela było, obok Rzymu i Ziemi Świętej, najważniejszym miejscem pielgrzymek. Drogą św. Jakuba, po hiszpańsku Camino de Santiago, szli ludzie wszystkich stanów. Często w ramach – dziś byśmy powiedzieli – resocjalizacji. Na Camino stało pełno schronisk. Dziś też jest wiele tanich albo czasem bezpłatnych albergues, ale są też hotele i inne miejsca noclegowe, które zarezerwowaliśmy z Tomkiem przed podróżą.
Rak trzustki. Bezwzględny morderca.
Rzeczywiście, podejrzewam działanie siły nadprzyrodzonej w moim życiu albo wystąpienie przynajmniej kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności.
Chcę posłuchać o pana chorobie. Bez tego nie zrozumiemy ani pana, ani pielgrzymki.
Kończyła się V kadencja Sejmu i pierwsze rządy Prawa i Sprawiedliwości. Ja byłem wtedy w Platformie Obywatelskiej. Koledzy posłowie powiedzieli mi, że jestem żółty. Przyleciałem samolotem do Poznania i słyszę od żony: Wiesz co, jesteś dziwnie żółty.
Diagnoza szybka i miażdżąca. Z chirurgią trzustki jest trochę jak z mistrzowską grą na fortepianie. Wirtuoz musi ćwiczyć wiele godzin dziennie, żeby utrzymać poziom. W Polsce operował trochę ten, trochę tamten. Nie było prawdziwego mistrza. Od znajomego lekarza dowiedziałem się, że w Heidelbergu znajduje się Europejskie Centrum Trzustki, gdzie operują wirtuozi na kilku salach jednocześnie. W piątek wieczorem napisałem do znanego profesora – akurat przenosił się do Monachium, a w poniedziałek rano dostałam odpowiedź, że mogę przyjechać.
Wiedział, że jest pan politykiem?
Nie chwaliłem się tym w listach. Dla niemieckich lekarzy nie miało to znaczenia. Potem żona mi powiedziała, że profesor operował osiem godzin i gdy skończył, padał ze zmęczenia na twarz, ale znalazł siłę, by przyjść i powiedzieć jej, że wszystko się udało. Chciałbym, żeby lekarze traktowali tak pacjentów również w Polsce. Pół roku później zdiagnozowano u mnie przerzuty na wątrobie.
I znowu cud?
Inaczej nie da się chyba tego nazwać. Na zdjęciach podobno było to widać. Widzieli je lekarze w Poznaniu i w Monachium. Ten sam profesor otworzył mnie, ale niczego nie znalazł. Przepraszał, że niepotrzebnie mnie operował. Był bardzo przejęty.
Pomyłka w badaniu i tyle.
Tomografia komputerowa to nie jest jedno zdjęcie. Przerzuty widziało kilku lekarzy. Na pewno cudem jest wczesne zżółknięcie. Guz uciskał przewód żółciowy. Gdyby trzustka mnie rozbolała, nie miałbym szans na przeżycie.
Chemia?
Przez rok w Wielkopolskim Centrum Onkologii. Raz czy dwa ktoś mnie rozpoznał i podejrzewał, że wchodzę bez kolejki. Szczerze mówiąc, nie pamiętam tego czasu. Centrum Onkologii to był wtedy kombinat. Konsultacje odbywały się na korytarzu. Pamiętam panią doktor, która zaproponowała, byśmy stanęli w kącie korytarza. I jeszcze ten koszmarny incydent z podawaniem leków.
Proszę mówić.
Niemcy ściśle rozpisali mi dawkowanie chemioterapii. Miałem je przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego. Po jakimś czasie polski lekarz mówi mi: Wie pan co, przerwiemy podawanie leków na miesiąc lub dwa i zobaczymy, co dalej. Zdziwiłem się: Chce pan sprawdzić, czy będę miał przerzuty? Uparłem się. Gdybym nie był posłem, nie wiem, czyby mnie posłuchali. Jakiś czas później młody lekarz, któremu jeszcze się chciało i chyba trochę było mu głupio, powiedział, że znalazł jakieś publikacje naukowe i że Niemcy skutecznie dobierają dawki. U nich medycyna to statystyka.
U nas medycyna to sztuka.
Nie ukrywam, że historia choroby zmieniła moje nastawienie do życia. Również zmieniła mnie pod względem religijnym. Nie przeszedłem spektakularnego nawrócenia, bo nigdy nie doświadczyłem utraty wiary, ale byłem katolikiem takim dość powierzchownym.
Jest pan fizykiem z wykształcenia. Nie wierzy pan w Wielki Wybuch?
Współodkrywca promieniowania reliktowego, bezpośredniego dowodu na Wielki Wybuch, laureat Nagrody Nobla Arno Penzias, jest człowiekiem bardzo religijnym. To odkrycie tylko utwierdziło go w wierze. Wielu innych laureatów Nobla z fizyki, chemii czy medycyny również było osobami religijnymi czy też nimi są. Max Planck był nawet teologiem luterańskim. Jeżeli fizyk mówi, że za Wielkim Wybuchem nikt nie stoi, to wychodzi ze swojej roli. Wychodzi z niej również, jeśli mówi, że stoi. Bóg nie jest przedmiotem badań fizycznych.
Rzucił pan politykę?
Polityka rzuciła mnie. Nie zostałem wybrany na kolejną kadencję. Oczywiście to bolało, bo porażki bolą i nikt ich nie lubi. Z perspektywy czasu uważam jednak, że dobrze się stało. Nie czułbym się komfortowo w dzisiejszym Sejmie. Poza tym prawdopodobnie nie zrobiłbym, czy nie doświadczył wielu rzeczy ważniejszych od bycia szeregowym trybikiem w maszynce do głosowania. Na przykład prawdopodobnie nie wpadłoby mi do głowy wyruszyć na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. To była najwspanialsza podróż mojego życia, chociaż na początku mało o tym szlaku wiedziałem.
Pana książka jest nie tylko zapisem podróży, ale również nienachalną lekcją historii, tradycji i filozofii.
Planowaliśmy wyjazd jako przygodę krajoznawczą, a skończyło się na pielgrzymce pełnej refleksji nad kondycją Europy. Zajmowałem się wcześniej Europą. Byłem wiceprzewodniczącym Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy i sejmowej Komisji do spraw Unii Europejskiej. Na Drodze św. Jakuba mogłem przyjrzeć się Europie i dziękować Bogu za zdrowie. Ale nie tylko. Po prostu chciałem sensownie się ruszać. Sport jest dziś bardzo modny. Jeśli ktoś nie może biegać po lesie, to biega po taśmie. Aplikacja mierzy wyniki, spalone kalorie i publikuje dane na Facebooku. Mój wysiłek był połączony z refleksją, namysłem nad naszą przeszłością, historią, doświadczeniami. Miał jakiś sens.
Pięknie brzmi, ale kiedy się przejedzie sto kilometrów w upale i do tego złapie gumę, to chyba nie myśli się o chrzcie Francji.
Myśli się o drodze, o Camino. Jeden dzień zwłoki, zboczenie z trasy i wszystko wali się jak domek z kart. Droga to zasady. Cytuję w książce Biblię Tysiąclecia: „Droga oznacza trzymanie się w życiu pewnych zasad etycznych, stylu postępowania”. Idąc do grobu św. Jakuba, nie można się cofnąć. Czasem trzeba odrobić stracone dzień wcześniej kilometry, a pogoda nieciekawa, mży, chłodno, ale trzeba to zrobić. W życiu również musimy robić różne rzeczy.
Też mamy swoją tradycję pielgrzymkową. U nas cesarz Otton III pielgrzymował do grobu św. Wojciecha. Uczy się tego każde dziecko.
No i pielgrzymki do Częstochowy, ale to są pielgrzymki wspólnotowe. Na Camino idzie się samemu albo w dwu-, trzyosobowej grupie. Spotkaliśmy w hotelu trójkę Holendrów, którzy również podróżowali na rowerach, i to właściwie była najliczniejsza grupa. Innym razem widzieliśmy dwie kobiety. Pokażę panu zdjęcie w książce. Widzi pan? Idą po lewej stronie. Ta pierwsza dziewczyna była kompletnie wyłączona. Na nic nie zwracała uwagi. Szła i pięknie śpiewała o Bogu.
Patrzę na zdjęcia i jestem zaskoczony ubogim krajobrazem. Francja wydawała mi się zielona, zacieniona, a tu droga jak przez pustynię.
Szczerze mówiąc, ja też byłem zaskoczony. Wydawało mi się, że dobrze znam Francję, którą odwiedzałem co najmniej kilkadziesiąt razy. We Francji mieliśmy jeden z najtrudniejszych etapów z Saintes do Bordeaux. Na mapie najwyższy punkt leżał 150 metrów nad poziomem morza, a najniższy 50 metrów. Niby płasko, a co chwilę lekki pagórek. I niesamowity upał. Dostaliśmy nieźle w kość.
Czy mamy się czego wstydzić, patrząc na Francję z siodełka? Jesteśmy ubogimi krewnymi Zachodu?
Jechaliśmy przez południe Francji. W XIX wieku nie było tu przemysłu. Same bagna i piachy. Bieda. Przy Bordeaux, wiadomo, wino, ale bliżej Atlantyku same nadmorskie piachy. Próbowano uprawiać morwę i tytoń. Wsie wymierały. Zasypywały je wydmy. Ludzi wybijała malaria. Południe Francji zaczęło wychodzić z biedy w połowie XIX wieku dzięki zasadzeniu drzew. Lasy ustabilizowały teren. Rozwinęła się gospodarka drzewna. Taki jest krótki rys historyczny, pokazujący, że Francuzom nie było łatwiej niż nam. A odpowiadając na pana pytanie, powiem, że nie widzę wielkiej przepaści między polską a francuską wsią. Na poziomie miasta też jest nieźle. To już nie jest PRL, gdy Polaka w Paryżu nie było stać na coca-colę. Jest za to różnica, i to spora, jeśli chodzi o religijność. W stutysięcznym Poitiers, kiedyś zwanym miastem stu kościołów, stolicy św. Hilarego, na jedynej niedzielnej mszy o jedenastej w pewnej dużej świątyni modli się siedemdziesiąt osób, przy czym większość to turyści. Ale bardziej od pustych kościołów zadziwiło mnie oznakowanie szlaku. Na tablicach informacyjnych nie ma słowa o św. Jakubie. Niech pan popatrzy na zdjęcie tablic w mojej książce. „Droga do Composteli”, „Droga Tureńska” i „Europejski Szlak Kulturowy”. Gdzie się podział św. Jakub?
Być może to wyraz szacunku dla niewierzących.
Pewnie tak by to Francuzi wytłumaczyli. Tydzień później jesteśmy w Hiszpanii. W Santo Domingo de la Calzada stoi piękna romańsko-gotycka katedra św. Dominika. Wiąże się z nią pewna legenda. Otóż pielgrzym z Niemiec został oskarżony przez miejscową niewiastę o kradzież. Powieszono go za karę, ale uszedł z życiem. Rodzice zdjęli go z szubienicy. Sędzia miał powiedzieć, że chłopak jest martwy jak kurczak na jego talerzu.
Niech zgadnę. Kurczak ożył?
Ożył, a na pamiątkę legendy w murze katedry jest klatka. Żyją w niej kura z kogutem. Jeśli kogut zapieje pielgrzymowi, oznacza to, że uda mu się dotrzeć do Santiago de Compostela. Jeśli nie zapieje, to może być z tym problem. Coś mi się pomyliło i poszedłem w niedzielę na mszę o dziewiątej do wspomnianej katedry. Katedra zamknięta na głucho, ale są strzałki wskazujące boczne wejście. Idę, patrzę, a tam napis „muzeum” i kasa biletowa. W katedrze działa muzeum, które na dwie godziny w tygodniu przerabiane jest na kościół, by można było odprawić mszę. Dla mnie to był szok. Zdarza się, że robi się z kościoła muzeum, by zbierać fundusze na utrzymanie zabytkowej architektury. Jestem to w stanie zrozumieć. Ale dzielenie w jednej przestrzeni sacrum i profanum? Przypomina się biblijne kupczenie w świątyni jerozolimskiej. Ktoś wydał na to zgodę. Jeśli nie hierarchia hiszpańska, to miejscowy biskup. Uważam to za błąd. Kolejna sprawa. Wiadomo, że w Hiszpanii panują dotkliwe upały. Kościoły powinny być otwarte tak jak w Polsce. Idzie pan z zakupami obok kościoła, ma pan ochotę i pan wchodzi.
Czasami patrząc na ołtarz przez szybkę zamkniętych drzwi.
Ale przynajmniej w kruchcie. Tam tego nie ma. Świątynie są zamknięte. Może się boją złodziei? Takie podejście nie służy praktykowaniu religijności. W Hiszpanii jeszcze można powalczyć o wiernych. Natomiast Francja wydaje mi się dla Kościoła stracona. Historia od rewolucji francuskiej po maj 1968 roku zrobiła swoje. Kraj, który penalizuje samą próbę przekonywania kobiety, by nie popełniała aborcji, zabrnął naprawdę daleko. Byłem zaskoczony, ale jest przepis, który mówi, że jeśli usiądzie pan z kobietą, która nosi się z zamiarem usunięcia ciąży, i powie: „Pomyśl, nie podejmuj tej decyzji pochopnie, może urodzisz i oddasz dziecko do adopcji albo zostawisz w szpitalu”, to za takie słowa może pan iść do więzienia albo zapłacić grzywnę. Chyba jeszcze nikogo nie skazali z tego paragrafu, ale taki zapis w prawie od niedawna obowiązuje.
Zmierza pan do tego, że w miejsce odrzuconej przez Francuzów religii powstała nowa, świecka religia?
Tak to widzę. Dla mnie świecka religia jest dowodem na to, że człowiek musi w coś wierzyć. Widzę to w języku politycznych zaklęć. Jednym z takich zaklęć są europejskie wartości.
Prawa człowieka. Co w nich złego?
W prawach człowieka nie ma nic złego. Przeciwnie, wszystkie powszechnie przyjęte konwencje są jak najbardziej słuszne. We wszystkich, na przykład, pierwszym i najważniejszym z nich jest prawo do życia. Ale świecka religia za prawa człowieka uznaje takie, których w tych konwencjach, na przykład ONZ, Rady Europy czy innych organizacji, nie ma. Nie ma tam prawa do aborcji czy tzw. małżeństw jednopłciowych. Te zaklęcia o europejskich wartościach, te długie preambuły do europejskich aktów prawnych są najwyraźniej po to, by przemieszać rzeczy ważne z nieważnymi, obowiązujące z nieobowiązującymi.
Trochę polityczna robi się nam wyprawa „po kręgosłupie Europy”.
Może pan mi nie wierzyć, ale ja o tym myślałem, jadąc rowerem z Paryża do Santiago de Compostela, choć wcale tego nie planowałem. Jechaliśmy z Tomkiem w szczególnym czasie. Wyruszyliśmy z Paryża 14 lipca 2016 roku, w dniu zamachu w Nicei. Ciężarówka wjechała w tłum ludzi na promenadzie. Zginęło 87 osób. Pamięta pan? Nasze żony bardzo się denerwowały, gdy jechaliśmy przez Francję. My na trasie nie odczuwaliśmy zagrożenia, ale nasze rodziny je czuły. Gdy przejechaliśmy granicę z Hiszpanią, mojej żonie, żonie Tomka i mojej mamie kamień spadł z serca.
Widzieliście uchodźców?
W Burgos w Hiszpanii na kostce brukowej znaleźliśmy wymalowany farbą znak. Coś w rodzaju stempla przykładanego do murów i chodników. Było tam napisane: „Uchodźcy, witajcie”, i namalowana uciekająca w popłochu rodzina. Problem uchodźców istnieje. Nie da się go ukryć. Rzecz jasna jestem za pomaganiem ofiarom wojny, ale jestem przekonany, że kolejne fale uchodźców pogłębiają dechrystianizację Europy. Myślę, że oni się z nas śmieją.
Z Europejczyków?
Z Europejczyków w spódnicach.
To mniejszość. Nie ma ich za wielu.
Ale jest wielu europejskich mężczyzn w spódnicach mentalnych. Ilu młodych Niemców, Francuzów czy Włochów umarłoby za swój kraj? Europa uznała, że nie ma jednej prawdy, a skoro każda prawda znaczy tyle samo, to jeśli przyjdzie ktoś z nożem, to ja wstanę i zwyczajnie odejdę. A to przecież jest moje miejsce. Chrześcijaństwo dało Europie niesamowity rozwój i pozycję. Co z nią robimy?
Pustka wartości i religii. Tak pan widzi zachodnią Europę. Smutna diagnoza.
Wystarczy przejechać rowerem z Paryża do Santiago de Compostela.
Co fizycznie nie jest proste.
Gdy dojechaliśmy do miasta św. Jakuba, staliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi przed oklejoną najróżniejszymi naklejkami tablicą wjazdową do Santiago de Compostela. Razem z nami dojechało dwóch Hiszpanów z Granady i Szwajcar z Genewy. Pojechaliśmy dalej dwupasmówką. Bałem się, że wpadnę pod samochód na trzy kilometry przed celem. W biurze pielgrzymów pokazaliśmy stemple zbierane po drodze. Dostaliśmy dyplomy. Poszliśmy na mszę. Do grobu św. Jakuba ciągnęła się gigantyczna kolejka. Postanowiliśmy odpocząć w hotelu i przyjść na drugi dzień. Przed chorobą powiedziałbym: Super, ale jestem silny, mam tyle lat, a dałem radę. Nad grobem św. Jakuba pomyślałem inaczej: Dziękuję, Panie, że dałeś mi to przeżyć. Miałem świadomość, że sam bym tego nie zrobił.
Święty Jakub był jednym z bliższych współpracowników Jezusa. Przybliża pan jego postać w książce.
W spisach Dwunastu zawsze wymieniany jest w pierwszej trójce, po Piotrze i Andrzeju. W Dziejach Apostolskich występuje na trzecim miejscu. Z Piotrem i Janem jest najgłębiej wtajemniczony przez Mistrza. Był świadkiem Przemienienia, agonii w Ogrójcu, wskrzeszenia córki Jaira, uzdrowienia teściowej Piotra w jego i Andrzeja domu oraz obfitego połowu ryb. Mamy dokładne informacje o śmierci św. Jakuba Większego. Zginął ścięty mieczem w 44 roku.
Według naukowców został pochowany z Jerozolimie.
Grób św. Jakuba w Galicji miał odkryć pustelnik Pelayo, czyli Pelagiusz, w pierwszym ćwierćwieczu IX wieku.
Akurat na początku odzyskiwania przez chrześcijan Półwyspu Iberyjskiego.
Fakty mieszają się z legendami. W każdym razie w trzech kamiennych trumnach spoczywały szczątki trzech mężczyzn. Ciało w największej z nich pozbawione zostało głowy. Uznano je za relikwie apostoła i jego uczniów: Atanazjusza i Teodozjusza. Chrześcijański król Asturii Alfons II Cnotliwy polecił wznieść kaplicę, wokół której z czasem rozbudowało się miasto. Santiago de Compostela.
Jaka jest pana najcenniejsza pamiątka z Camino?
Myślę, że potwierdzone naszą wyprawą przeświadczenie, że „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (Flp 4,13). I choć nadal nie wiem, dlaczego ja, po co i co konkretnie mam robić, wiem, że muszę pilnować znaków na drodze. A na Camino bardzo chciałbym wrócić, najchętniej rowerem spod własnego domu. Ale może rozpocznę skromniej i przejadę Wielkopolską Drogę św. Jakuba, z Gniezna do Głogowa?
Dariusz Lipiński – ur. 1955, doktor fizyki, poseł na Sejm V i VI kadencji i wiceprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, wcześniej znany poznański samorządowiec. W PRL-u działacz antykomunistycznej opozycji i więzień polityczny. Jest wykładowcą na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM. Mieszka w Poznaniu.
Piotr Świątkowski – ur. 1980, autor słuchowisk i audycji historycznych w Radiu Poznań, w 2017 roku w Domu Wydawniczym Rebis opublikował książkę reporterską "Polakom i psom wstęp wzbroniony. Niemiecka okupacja Kraju Warty". Razem z Jarosławem Burchardtem napisał książkę o agencie CIA z Leszna "Szpieg, który wiedział za mało. Tajemnice kontrwywiadu PRL". Jest żonaty, ma dwoje dzieci, mieszka w Skórzewie pod Poznaniem.
Medytacja dla wszystkich
•••
etapy duchowego wzrostu
FOT. NIKOLAY HRISTOV / UNSPLASH.COM
W opisie świadomego życia wiarą często posługujemy się metaforą drogi, która dobrze oddaje zawiłości rozwoju duchowego.
Mistycy naszkicowali mapę pomagającą pokonywać kolejne etapy duchowego wzrostu. Jednak wiele osób, które prowadzą pogłębione życie duchowe, nie ma odwagi na nią spoglądać, bo mają poczucie, że to lektura zbyt trudna dla zwykłych zjadaczy chleba. Jednocześnie te same osoby stawiają sobie pytania o to, czy modlą się dobrze i wystarczająco długo. Chcą rozmawiać z Bogiem, ale – przyznajmy to – rozmówca zazwyczaj milczy zamiast mówić. Choć szczerze wypowiadają przed Nim swoje intencje, rzadko słyszą słowa odpowiedzi. Chętnie poświęciłyby Bogu więcej czasu, ale nie wiedzą, czym wypełnić te dodatkowe minuty. Nuży ich odmawianie modlitw, a własne słowa zaczynają brzmieć jałowo i stają się nieznośnie przewidywalne.
Jeśli w tym, co napisałem, odnajdujesz siebie, czytelniku, to prawdopodobnie znaczy, że jesteś pociągany ku głębszej modlitwie, której celem jest zjednoczenie z Bogiem. Nawet jeśli te słowa wydają ci się przesadą i napawają niedowierzaniem, spróbuj posmakować medytacji, której przedłużeniem będzie kontemplacja. Żeby tego doświadczyć, trzeba ze śmiałością dziecka ruszyć przed siebie, czyli w głąb.
Czym jest medytacja? Mówiąc najprościej, jest smakowaniem objawionej prawdy. Dlatego słusznie wielu osobom kojarzy się ona z Pismem Świętym. Medytacja nie ogranicza się jednak do namysłu nad Słowem Bożym. Może przyjmować bardzo różne formy – od zachwytu kazaniem, przez odmawianie różańca, aż do wysiłku wypowiedzenia prawdy o Bogu w teologicznych spekulacjach. Zawsze jednak jest intelektualnym mierzeniem się z prawdami, które umysł poznaje dzięki wierze.
Człowiek wierzący odpowiada na to, co rozpoznaje jako objawienie się Boga. Najczęściej udzielenie odpowiedzi wiąże się z momentem osobistej decyzji, która w procesie wewnętrznego dojrzewania stanowi punkt zwrotny. Na początku wiara jest zlepkiem odziedziczonych lub zasłyszanych twierdzeń i wymagań. Jedną z wielu – często najważniejszą – opowieści fundujących obraz świata, określających hierarchię wartości i w konsekwencji dających narzędzia do rozstrzygania pomiędzy dobrem a złem. Stanowi lepszą, bo bardziej spójną i racjonalnie uzasadnioną wersję mitu, który wyjaśnia świat i określa w nim nasze miejsce. Dorastając do budowania więzi z Bogiem, dochodzimy do punktu, w którym musimy wybrać, czy objawienie się Boga (w Biblii i w Kościele) będziemy traktowali jako wzniosłą, piękną opowieść, czy też jako działanie realnego Stwórcy, Odkupiciela i Pocieszyciela. Niekiedy ów moment zwrotny przybiera postać zaskakującej oczywistości, innym razem jest owocem długich zmagań, a czasami nawet cierpienia, które rozjaśnia niezrozumiałe, a przecież wyczuwalne poczucie czyjejś obecności. Tak czy inaczej, ilekroć z powagą potraktujemy pytanie, czy objawienie jest mitem, czy rzeczywistością, dotrzemy do etapu osobistego zawierzenia. Wówczas działanie Boga stanie się pokarmem dla duszy. Zdaję sobie sprawę, że to sformułowanie brzmi dość górnolotnie i mgliście.
Życie wewnętrzne karmi się różnymi treściami. Do czasu osobistej decyzji wiary napełniamy swoje wnętrze (umysł, wolę i serce) przeróżnymi myślami, dążeniami i emocjami. W naturalny sposób hierarchizujemy ich ważność zarówno przez to, na ile cenimy ich treść, jak i przez siłę doznania. Niektórym problemom poświęcamy więcej uwagi, innym mniej, dla pewnych spraw jesteśmy w stanie podjąć wysiłek, a wobec innych wpadamy w apatię, jednych doznań szukamy, innych unikamy. Od chwili odkrycia, że Bóg jest rzeczywisty i taki, jaki sam siebie objawił, żadna myśl, dążenie lub doznanie, którego On nie jest przedmiotem, nie ma wartości absolutnej. To wcale nie znaczy, że Bóg zajmuje całą uwagę, wolę i odczuwanie. Mimo to jest jakby fundamentem wszystkiego, co ważne i pożądane. Przyjmując ustanowiony przez Niego porządek, harmonizując z Nim wolę i umysł, doznajemy nasycenia, które nie jest jedynie przelotną przyjemnością, ale coraz mocniejszą pewnością, zyskiwaniem integralnej tożsamości.
Stąd też smakowanie Bożych prawd łączy się nierozerwalnie z miłością. Ten, kto kocha, szuka zjednoczenia z kochanym. Pierwszym sposobem na zjednoczenie się z Bogiem jest przebywanie w kręgu Jego tajemnic. Tym właśnie jest medytacja.
Jak już wspomniałem, medytacja może przyjąć różne formy. Układają się one w pewien proces. Zacznijmy od medytacji nad tekstem biblijnym. Jezuici uczą, że żeby zagłębić się w dany fragment Biblii, należy użyć wyobraźni i postawić siebie w opisywanym wydarzeniu (np. rozpoznać swoje miejsce pośród tłumu zebranego wokół Chrystusa). Mnie samemu bliższa jest metoda wywodząca się z tradycji mniszej. Posługując się nią, należy najpierw zrozumieć tekst. Dla dominikanów zawsze, również w medytacji Biblii, ważne będzie zaangażowanie intelektu. Zrozumieć trzeba jak najwięcej, dlatego należy poznać znaczenie słów, kontekst historyczny i literacki, sprawdzić, czy tekst jest spójny, a wyciągane wnioski sobie nie przeczą. Następnie należy pytać, czego dany fragment uczy mnie o Bogu. I tu pojawia się pewna trudność, ponieważ to, co będziemy czytali, pozornie może burzyć nasze wyobrażenie o Bogu. W następnym kroku pytamy o to, czego ten tekst uczy mnie odnośnie do zasad postępowania. Na koniec zastanawiamy się, co zapowiada w stosunku do bliższej i najdalszej przyszłości. Przyznaję, że do tego momentu metoda prezentuje się jako mało romantyczna. Wymaga wysiłku, dyscypliny, niekiedy – tak miłego dominikanom – studiowania. Dlatego pomocne okażą się komentarze, słowniki, wykłady i artykuły egzegetów. Naturalnie z braku czasu można się ograniczyć do zrozumienia wewnętrznej logiki fragmentu.
Na szczęście pozostał już tylko jeden etap do przejścia. Skupienie i nasłuchiwanie. Skoro już wiem, co mówi tekst, pozostawiam go jakby na skraju świadomości. Uważnie staję natomiast wobec Słowa. Ono jest Królem. Nie jest literą, zbiorem słów, logiką wypowiedzi, wzniosłym pouczeniem, lecz Osobą. Skoro mówi, ja słucham. Umysł przygotowany przez badanie natchnionego fragmentu stał się głodny spotkania ze Słowem.
Ci, którzy podejmą się takiego sposobu medytowania, dość szybko zobaczą, że coś im przeszkadza w usłyszeniu Słowa. To, dlaczego tak się dzieje, często jest przyczyną unikania medytacji w ogóle. Nawet wówczas, kiedy odczuwamy wewnętrzne przynaglenie do zatrzymania się i skupienia na obecności Boga, wolimy pozostać na etapie czytania Pisma Świętego lub słuchania o Bogu. Dlaczego? Ponieważ pełno w nas złości, smutku, niepokoju, poczucia winy, wstydu… Zanim jeszcze pozwolimy Słowu, by mówiło do nas, unikamy skupienia i uważności, ponieważ przeraża nas to, co możemy dostrzec w sobie. Boga można poznać wyłącznie sercem, a nam brakuje odwagi, by wejść do serca. Jeśli prześladuje nas tego typu doznanie, tym usilniej powinniśmy się z nim skonfrontować: stanąć naprzeciw tego, co nas wypełnia, odsłonić wewnętrzny świat doznań przed sobą samym, by skierować go w stronę Boga. Mrok duszy potrzebuje Światła.
Wylanie serca przed Bogiem jest krokiem niezmiernie ważnym. Na różne sposoby starano się opisać i ułatwić ów proces, na przykład przez praktykę codziennego rachunku sumienia. W zasadzie wylanie serca przed Bogiem polega na uświadomieniu sobie własnych myśli, pragnień i uczuć, jakkolwiek byłyby mroczne, i prośbie, by Bóg je przyjął. Nieraz prawda o nas samych nie przypomina olejku, który pokutnica wylała na stopy Jezusa, lecz jest gorzka jak jej łzy. Bez względu na to trzeba nimi skropić stopy Pana. Wówczas, jeśli tylko nie ugrzęźniemy w egocentrycznym skupieniu na swojej małości, dokona się cud. Chrystus nie tylko zauważy gest skruchy, ale i nagrodzi pokorę. Ten, kto ma odwagę odsłonić prawdę, dostrzeże to, co się kryło pod rumowiskiem niepokojących myśli i uczuć – wielkość Bożego stworzenia. Pokora doprowadza go do właściwej miary samego siebie. Oto odkrywa, że jest darem, jaki otrzymał od Boga. Doskonałym dziełem Stwórcy. Owszem, zranionym przez krzywdę grzechu, ale zarazem odkupionym przez krew Zbawiciela. Glinianym naczyniem wypełnionym Duchem Boga. W konsekwencji szeregu odkrytych, a pewnie lepiej byłoby powiedzieć „przeżytych”, rewelacji (łac. revelatio oznacza objawienie), dziękczynienie rozbrzmiewa jako najprostsza i najwłaściwsza odpowiedź.
Etap stawania w pokorze jest kluczowy w otwarciu się na dar medytacji. Bez przyjęcia prawdy o sobie nie sposób postąpić w miłości. Jak można uwierzyć w Miłość, skoro skrywa się przed nią to, co w osobistym przekonaniu nie jest godne kochania? Jak można doświadczyć mocy przebaczenia, ukrywając winę? Jak dostąpić wywyższenia, skoro nie uznaje się własnego upadku?
Dla tych, którzy będą mieli odwagę przyjąć prawdę, medytacja staje się prosta. Przyjmuje kolejną formę, która nie wymaga już długich fragmentów tekstu, ale nasyca się pojedynczymi zdaniami. Poszczególne frazy objawionego Słowa zaczynają naturalnie zapadać w pamięć i towarzyszą w codzienności. Przy odrobinie wysiłku zamieniają się w modlitwę, którą tradycja nazywa nieustanną. Najpowszechniejsza jej forma to modlitwa Jezusowa polegająca na ciągłym powtarzaniu zdania: „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznym”, lub skróconej jego wersji. Można jednak na jej wzór odnajdywać słowa własne, choć zasłyszane czy raczej przeczytane. Poszczególne zdania Pisma, wezwania Modlitwy Pańskiej, wersety psalmów staną się refrenem powtarzanym w duszy w ciągu dnia.
Wówczas też odmawianie różańca staje się przyjemnością. Nie męczy monotonność, regularny rytm czy rutyna znanych formuł. Z biegiem czasu nie potrzeba nowych treści, a jedynie przebywania w Bożych tajemnicach. Najpierw na skraju wydarzeń, umysłem jakby jedynie zahaczonym o nie, a w większej jego części skupionym na treści słów kolejnych zdrowasiek. Później proporcja ulega zmianie. Umysł coraz bardziej się cieszy i smakuje obecność prawd Bożych. Świadomie posługuję się sformułowaniem „prawd Bożych”, ponieważ nie tyle mówią one coś o Bogu, ile należą do Boga. Wraz z pogłębianiem się medytacji okazuje się bowiem, że nie tyle zdobywamy większą wiedzę o Bogu, ile raczej zbliżamy się do Niego samego.
Wytrwałe przebywanie w prawdzie o Nim staje się byciem w Nim, który jest Prawdą. Wówczas też nowego sensu nabiera cicha adoracja Najświętszego Sakramentu. Coraz mniej słów, coraz więcej obecności. Ten specyficzny rodzaj medytacji przypomina coś z zachwytu pięknem przyrody. Każdy, kto mógł zasmakować w bezkresie i majestacie pustyni, oceanu czy gór, zna rozpierające poczucie zdumienia. Wówczas chce się milczeć w pełnym przejęciu i przyjemnym doznaniu trwogi, bądź też krzyczeć w odpowiedzi na zachwyt przepełniający umysł i serce. Adoracja Najświętszego Sakramentu w jej wzniosłej formie jest czymś podobnym. Dzięki doznaniu Obecności oczyszczone serce chce odpowiedzieć na miarę tego, który się przed nim objawia. Nie może jednak wykrzesać z siebie nic, co byłoby do Niego podobne. Dlatego najpierw popada w ciemność.