Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marcowy numer miesięcznika „W drodze” o spowiedzi, której się obawiamy, o postanowieniu poprawy, z którym mamy problemy, o nienawiści niszczącej nasze relacje, o czytaniu i nieczytaniu, a także rozmowa z reżyserem filmu „Nowicjusz”.
Po co nam spowiedź
Spowiedź to dla większości z nas trudny sakrament. Wstyd bywa większy niż chęć otrzymania rozgrzeszenia. Dlatego ją odkładamy. Szukamy dziury w całym: dlaczego mamy się spowiadać z intymnych spraw obcemu człowiekowi?
Stąd prosta droga do stwierdzenia, że przecież wystarczy spowiedź powszechna, Pan Bóg i tak zna wszystkie nasze grzechy, więc po co nam pośrednik. Po co? W Na ucho odpowiada Wojciech Ziółek SJ.
Ze spowiedzią mamy jeszcze ten problem: grzechy wciąż te same, postanowienie poprawy nie działa. Co robić, żeby za słowami szły konkretne działania? Radą służy wieloletni spowiednik Paweł Kozacki OP.
O trudnych sytuacjach, o których w Kościele trzeba rozmawiać i które trzeba rozeznawać, pisze Roman Bielecki OP.
Nienawidzę cię
Czy nienawiść jest grzechem? Czy może ją uzdrowić jedynie przebaczenie? To kolejny temat, który prezentujemy w tym numerze. Mierzą się z nim teolog Paweł Krupa OP i psychoterapeuta Tomasz Srebnicki.
Modern family
Ile razy słyszeliśmy, że rodzina jest najważniejsza? Nie tylko z ambony. Ale najważniejsza jest ta chrześcijańska, na wzór Świętej Rodziny. A co, jeśli w tej rodzinie źle się dzieje? Czy Pan Jezus choć raz powiedział, że rodzina jest najważniejsza? Prof. Martin C. Putna napisał Kazanie przeciwko rodzinie, które wybija nas z tradycyjnego myślenia o rodzinie.
Jak będzie wyglądała za dziesięć, dwadzieścia lat? Nie wiemy. Jak mówi socjolog prof. Iwona Taranowicz tkwimy w myślowych stereotypach, na przykład o rodzinach wielopokoleniowych. Czym jest rodzina nuklearna? A rodzina atomowa? Przeczytajcie Potrzebujemy siebie.
Od deski do deski
Tym, którzy lubią czytać książki, i tym, którzy nie lubią, polecamy tekst Gdzie się podziały mole książkowe. „Nieczytanie to zagrożenie dla Polski. Jesteśmy dużo bardziej podatni na fake newsy, obniżają się nasze kompetencje społeczne” – pisze Dorota Ronge-Juszczyk.
Rozmowa w drodze
„Tak wygląda coś, czego nie znacie, tak wygląda droga do kapłaństwa, człowiek, który żyje obok was i którego czasami mijacie na ulicy. On mierzy się ze zwykłymi trudnościami, ale właśnie przez nie dojrzewa do swojego wyboru” – mówi Łukasz Woś OP, reżyser filmu Nowicjusz, w rozmowie z Katarzyną Kolską – Z kamerą za klauzurą.
I jeszcze…
W cyklu Mój rok z Teresą Krzysztof Popławski OP pisze o trudnym życiu we wspólnocie zakonnej i o znoszeniu cudzych słabości, a w cyklu Pytania w drodze Wojciech Surówka OP radzi, co zrobić, gdy ktoś nam mówi, że chce odejść z Kościoła, dokonać apostazji.
Jak zwykle Dominikanie na niedziele, recenzje i felietony.
ROZMOWA W DRODZE
Nowicjusz / z kamerą za klauzurą
rozmawiają Łukasz Woś OP, reżyser filmu „Nowicjusz”, i Katarzyna Kolska
PO CO NAM SPOWIEDŹ
Na ucho / dlaczego w konfesjonale
Wojciech Ziółek SJ
Postanawiam poprawę / od czego zacząć?
Paweł Kozacki OP
Żołnierze sztabowi i frontowi / rozeznać, czyli szukając odpowiedzi
Roman Bielecki OP
MODERN FAMILY
Kazanie przeciwko rodzinie / na czym polegała rewolucja Jezusa
prof. Martin C. Putna
Potrzebujemy siebie / od domostwa do atomu
rozmawiają Iwona Taranowicz, socjolog, i Tomasz Maćkowiak
NIENAWIDZĘ CIĘ
Nasze złe emocje / uczmy się podważania faktów
rozmawiają Tomasz Srebnicki, psycholog i psychoterapeuta, i Michalina Kaczmarkiewicz
Barbarzyńcy i patrycjusze / czy trzeba przebaczyć?
Paweł Krupa OP
OD DESKI DO DESKI
Gdzie się podziały mole książkowe / dlaczego (nie) czytamy
Dorota Ronge-Juszczyk
MÓJ ROK Z TERESĄ
Piękna kolekcja starych panien / jak udźwignąć słabości drugiego
Krzysztof Popławski OP
ORIENTACJE
Wenus i Mars na Ziemi / w kinie i w domu
Magdalena Wojtaś
Nie ma dobrych stereotypów / „Jestem Żydówką” Miriam Synger, Wydawnictwo Znak
Aleksandra Przybylska
PYTANIA W DRODZE
Apostazja / co robić, gdy ktoś chce odejść z Kościoła
Wojciech Surówka OP
DOMINIKANIE NA NIEDZIELĘ
Jak zachować twarz? / Norbert Augustyn Lis OP
Miłość Boża rozlana jest w sercach / Grzegorz Chrzanowski OP
Badanie wzroku / Grzegorz Kuraś OP
Pobudka / Mikołaj Walczak OP
FELIETONY
Dignus vel idoneus / ks. Grzegorz Strzelczyk
Zakonnica i Harry Potter / Benedykta Karolina Baumann OP
Ułuda pozycji / Stefan Szczepłek
Drobna różnica / Paulina Wilk
Jeszcze jedno Boże Narodzenie / Wojciech Ziółek SJ
Media vita / Paweł Krupa OP
Ona jest / Dariusz Duma
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 179
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
spowiedź to nie jest łatwy sakrament. Nawet kiedy pominiemy publicystyczne przepychanki ostatnich miesięcy wokół zasadności i formy spowiedzi dzieci, to dalej pozostajemy w sferze trudności. Czemu ma służyć nieustające obwinianie siebie, mówienie na ucho obcemu mężczyźnie o swoich wadach; czy nie wystarczy, że wie to Bóg? Do tego jeszcze kwestia osobistego wstydu, poczucia winy i niepokoju, jakim człowiekiem okaże się ksiądz w konfesjonale. Niestety, wiemy dobrze, że spowiednik potrafi czasem być okrutny i niemiłosierny i w związku z tym niejedno odejście od konfesjonału stało się także odejściem od Kościoła i od Boga. Trafnie oddają to słowa wypowiedziane kiedyś przez papieża Franciszka o tym, że spowiedź może być albo miejscem tortur, albo duchowego uzdrowienia.
Poruszamy ten problem w wielkopostnym numerze miesięcznika, zastanawiając się nad formą spowiedzi, zasadnością wyznawania wciąż tych samych grzechów, a także kwestią rozeznania w kontekście coraz liczniejszych sytuacji niemieszczących się w prostych schematach teologicznych. Piszemy w końcu, że nie może dobrze spowiadać ten, kto sam nie doświadcza miłosierdzia. I choć spowiedź ma swój wymiar psychologiczny, pomagający w uzdrowieniu emocji, to ostatecznie nie to jest w niej najistotniejsze. Najważniejsze jest to, że od chwili wyznania grzechu nie niesie się go już samemu. Bo grzech został „objęty” przez Boga. Czy to wystarczy, by przełamać strach i ocalić w sobie sens przystępowania do kratek konfesjonału? Nie wiem, oby tak się stało. Dlatego życzę Państwu, zarówno jako spowiednik, jak i penitent, owocnego Wielkiego Postu i dobrych spowiedzi. ¶
Dlaczego zakonnik zabrał się do kręcenia filmów?
Bo odkryłem, że obraz mówi czasami więcej niż słowa. Patrzymy i dokładnie wiemy, co dana osoba przeżywa. Opowieść przez obraz rodzi pytania, prowokuje do myślenia, wczuwania się. Pomyślałem więc, że w ten sposób chciałbym opowiedzieć o życiu w zakonie tym, którzy nic o nim nie wiedzą. A ponieważ brakowało mi warsztatu, więc najpierw ukończyłem dwuletnie studia w Akademii Filmu i Telewizji w Warszawie, gdzie nauczyłem się podstaw sztuki operatorskiej, montażu i reżyserii, a potem poszedłem za ciosem i skończyłem Szkołę Wajdy, gdzie pokazano mi, jak opowiadać obrazem.
Nie zadrżała ojcu ręka przy pierwszym ujęciu? Dokumenty, które w ostatnich latach mogliśmy oglądać, dotyczyły skandali w Kościele.
I gdybym taki zrobił, to zapewne znalazłbym szybko producenta i dystrybutora. Ja natomiast wiem, że w Kościele dzieje się bardzo dużo dobra, którego sam doświadczam, ale o tym w ogóle się nie mówi. Widzę to między innymi w kontekście tego szczególnego czasu, jakim jest nowicjat. Chciałem to pokazać widzowi, który na co dzień nie ma z tym styczności. Ludzie poznają nas zazwyczaj dopiero jako ojców, czyli gotowy produkt wieloletniej formacji. Tymczasem w nowicjacie, a potem w czasie kolejnych lat studiów dokonuje się w nas olbrzymia przemiana. Ten pierwszy rok jest tak niewinnie piękny, a równocześnie tak trudny i ważny, że postanowiłem o tym opowiedzieć. I dlatego powstał Nowicjusz.
O czym jest ten film?
O tym, że każdy w swoim czasie, jeżeli jest cierpliwy i ma zaufanie do Pana Boga, znajdzie swoje miejsce w życiu.
Wszedł ojciec z kamerą w bardzo intymną sferę czyjegoś życia. Czy każda z osób zgodziła się na to, by śledziła ją kamera?
Oczywiście, że tak. O swoim pomyśle powiedziałem naszym prenowicjuszom, którzy mieszkali jeszcze poza klasztorem, ale byli już na pierwszym etapie formacji przed nowicjatem. To był 2018 rok. Każdy z nich powiedział: Dobra, spróbujmy. Oczywiście: „Dobra, spróbujmy”, powiedziane na początku, nie oznacza, że wszyscy są przez cały czas huraoptymistami. Sam czułem w niektórych momentach, że to jest bardzo trudne, że oni są zmęczeni kamerą. Dlatego czasami ją wyłączałem. Gdy po kilku latach film był już prawie gotowy, dałem im go do obejrzenia i akceptacji. Byli tak poruszeni, że niektórzy nie mogli z siebie wydusić ani słowa. Ktoś mi powiedział, że nie spał przez całą noc. Byli zachwyceni, że tak to wyszło.
Miał ojciec świadomość, że braci, którzy zaczynają nowicjat, w chwili ukończenia filmu może już nie być w zakonie?
Ani przez chwilę nie brałem tego pod uwagę.
Że ich nie będzie?
Tak. To ciekawe, teraz, gdy o tym z panią rozmawiam, dopiero odkrywam, jak mogłem o tym nie pomyśleć. Towarzyszyłem im z kamerą w różnych momentach, które wydawały mi się ważne, i nie analizowałem tego, że za jakiś czas któregoś z nich może już nie być w zakonie.
Ale przecież miał ojciec doświadczenie swojego nowicjatu. W czasie tego roku pewnie ileś osób się wykruszyło.
Tak, to prawda. Natomiast nigdy nie wiadomo, kto to będzie. Czasami odchodzą ludzie, po których w ogóle byśmy się tego nie spodziewali. W tym filmie też jest taka scena, dla mnie bardzo mocna. Gdy jeden z chłopaków wyjeżdżał, miałem łzy w oczach, bo to była ekipa, z którą się zżyłem, więc dla mnie osobiście było to bardzo trudne.
Ilu z tych chłopaków, z którymi w 2018 roku zaczynał ojciec kręcić film, jest jeszcze w zakonie?
Czterech.
A ilu zaczynało?
Jedenastu.
Czy któryś z tych siedmiu powiedział potem, że wycofuje swoją zgodę i nie chce, by jego wizerunek został wykorzystany w filmie?
Nie. Mam z nimi kontakt do dziś. Oni cały czas są szczerze poruszeni tą historią, przyjmują ją jako etap swojego życia. Czas spędzony w zakonie to nie jest coś, czego się wstydzą albo przed czym uciekają. Był to dla nich czas dojrzewania do tego, kim są dziś. Więc dla każdego z nich był to ważny okres życia.
Czy to jest film o życiu duchowym?
Tak! To jest historia tego, co każdy z nas przeżywał w nowicjacie i co przeżywa każdy kolejny rocznik. Jestem już w zakonie ponad dwadzieścia lat i dokładnie widzę, że wszyscy na konkretnych etapach przechodzimy ten sam proces. W tym sensie jest to bardzo duchowa opowieść o tym, przez co przechodzi nowicjusz do momentu, w którym odkrywa, gdzie jest jego miejsce.
Czasem odkrywa, że tym miejscem nie jest zakon.
No tak. Dochodzi do wniosku, że jego miejsce jest gdzie indziej. Na tym polega proces poznawania siebie. Dla mnie to jest fascynujące.
Ojciec Czesław Bartnik, który przez trzydzieści lat był magistrem nowicjatu, mówił: Jeśli nowicjusz przetrwa w zakonie Boże Narodzenie i Wielkanoc, to już raczej zostanie do końca nowicjatu. Bo święta to jest czas bardzo dużej tęsknoty i walki z samym sobą. One coś w nas otwierają, prowokują do decyzji. I niezależnie od tego, czy to było pięćdziesiąt lat temu, dwadzieścia czy teraz, ten proces nowicjatu ma dokładnie te same etapy.
Powiedział ojciec, że to jest film o życiu duchowym. A pokazanie życia duchowego – czy to zakonnika, czy osoby świeckiej – to jest strasznie trudna rzecz, chyba najtrudniejsza.
Dlatego, gdybym nie był w Szkole Wajdy, to pewnie zrobiłbym z tego taką cukierkową opowieść. Tam mnie nauczono, że to, co chcę powiedzieć, trzeba pokazać przez zwykłość codziennych wydarzeń, w których widz odkryje uniwersalne rzeczy.
Do filmu może się przykleić łatka: powołaniowy, banalny, cukierkowy, nieprawdziwy…
Każdy widz będzie go sobie interpretował po swojemu i przyklei mu taką łatkę, jaką będzie chciał przykleić. Natomiast po kilku latach pracy nad tym filmem wiem, że opowiedziałem o czymś, przez co sam przeszedłem i przez co przechodzą kolejne pokolenia tych, którzy wstępują do nowicjatu. Jednocześnie widzę uniwersalność tej historii, wchodzenia w rzeczywistość, która nas zupełnie przekracza, powoli się jej uczymy, jesteśmy nią zafascynowani, zaczynamy się czuć pewnie, a później ona nas męczy, nudzi, chociaż tak naprawdę na początku bardzo tego chcieliśmy. Przez takie procesy przechodzimy nie tylko w zakonie. To jest bardzo ludzkie. Myślę, że małżonkowie mogą o swoim życiu powiedzieć podobnie.
Film wejdzie na ekrany kin dopiero za kilka dni (rozmowa odbyła się w połowie lutego, film wszedł na ekrany 24 lutego – przyp. red.). Czy boi się ojciec fali hejtu, która może się na ojca wylać?
Wszystko, cokolwiek dzieje się obecnie w Kościele, z zasady jest od razu hejtowane. Dlatego się boję. Ale to dziecko trzeba już urodzić, pozwolić mu wyjść na świat. Niech żyje swoim życiem.
Kogo, kręcąc film, widział ojciec na sali kinowej – ludzi wierzących czy niewierzących?
Niewierzących. Chciałem im pokazać fragment rzeczywistości, której nie znają, o której nie mają pojęcia, kawałek Kościoła, do którego być może nigdy nie będą mieli dostępu. Ten film jest przestrzenią, w której chciałbym się z nimi na chwilę spotkać. Oczywiście oni mogą wyrazić swój gniew na Kościół, natomiast dla mnie istotne jest to, że pokazuję im prawdę, mówię do nich: Tak wygląda coś, czego nie znacie, tak wygląda droga do kapłaństwa, człowiek, który żyje obok was i którego czasami mijacie na ulicy. On mierzy się ze zwykłymi trudnościami, ale właśnie przez nie dojrzewa do swojego wyboru.
W 2018 roku, kiedy brał ojciec kamerę do ręki i zaczynał kręcić film, Kościół w Polsce był jeszcze przed turbulencjami, których teraz doświadcza. Wasz zakon też był jeszcze przed głośną sprawą Pawła M. Te pięć lat wiele zmieniło. Czy dziś zrobiłby ojciec ten film inaczej?
Nie. Ten film nie jest krojony pod ten konkretny czas, nie analizuję tego, co się w danym momencie wydarza w Kościele. Ja opowiadam tę historię w sposób uniwersalny, by była ona niezależna od tych wszystkich turbulencji. Ani przez chwilę nie odnoszę się do rzeczywistości w sensie trudnych tematów, które przetaczają się przez Kościół. Być może ktoś poczuje nawet z tego powodu jakiś zawód. Ale ja nie robiłem filmu o Kościele, tylko o procesie zmagania się z samym sobą, z trudnymi wyborami życiowymi, które domagają się konkretnych decyzji.
Widz zobaczy gotowy produkt, godzinny film. Wyobrażam sobie, że godzina filmu to niezliczone godziny za kamerą, a potem trudne decyzje, co pokazać, co wyciąć. Często przeprowadzam wywiady, dobrze znam te dylematy.
Rzeczywiście, była to dla mnie szkoła życia. Nagrywałem sam, ponieważ nikogo postronnego nie mogłem wpuścić za klauzurę. Poza tym wiedziałem, że gdyby kamerę trzymała obca osoba, to wielu moich współbraci, nie tylko nowicjuszy, nie zgodziłoby się na kręcenie jakiegokolwiek filmu.
Pewne sceny, które zobaczymy w filmie, powstały tylko dlatego, że przez pięć dni chodziłem za jednym z ojców, mówiąc mu: Słuchaj, bardzo chciałbym wejść z kamerą na spotkanie, które będziesz prowadził. On mówi: Nie. Ja następnego dnia przychodzę i mówię: Słuchaj, ja wiem, że nie, ale to jest bardzo ważne dla tego filmu. A on mówi: Nie. Więc ja piątego dnia przychodzę i mówię: Słuchaj, tu mam mikroport, podepnę cię, bo to musi być w tym filmie, to jest ważne dla tej opowieści. On mówi: Dobra, ale… I już po chwili zapomina o tej kamerze. Ale były takie dni, kiedy na starcie dostawałem komunikat: Nie zgadzam się, żebyś dzisiaj nagrywał. No i rzeczywiście musiałem wyłączyć kamerę, czułem, że opór jest zbyt duży, że nie wolno mi tej granicy przekroczyć.
Ile było nagranego materiału?
Ponad 150 godzin.
A została godzina.
Tak.
Nie żal ojcu tych 149 godzin, których widz nie zobaczy?
No jest mi żal! Pracując z montażystami, przynosiłem im cudowne fragmenty, a oni mówili: Tu nie ma sceny, nic się nie dzieje, to jest nudne, nie ma opowieści, same obrazki… To była dla mnie niezła szkoła i lekcja pokory. Ale też oni pokazywali mi, że sceny, które dla mnie nie miały większego znaczenia, dla całej opowieści są bardzo istotne. Na przykład bracia robią pizzę, ktoś kroi oliwki, ale robi to bardzo nerwowo. Jako widz, znając wcześniejsze sceny, wiesz, że przed chwilą wydarzyło się coś trudnego i on to przeżywa. Wiedząc to, widzisz nie tylko kogoś, kto kroi oliwki, ale kogoś, kto z czymś się w sobie mierzy. Dla mnie to było odkrycie. Przy tych montażystach uczyłem się procesu widzenia w filmie czegoś więcej niż tylko tego, że ktoś coś kroi, spaceruje albo się modli. Sztuką jest tak to opowiedzieć, że ty wiesz, co on przeżywa. Co więcej, współprzeżywasz to z nim.
Nie zdradzając za wiele, proszę powiedzieć, które sceny były dla ojca najtrudniejsze.
Ta, gdy jeden z bohaterów odkrywa, że zakon to nie jest jego miejsce. Rozmowa, która się wtedy odbyła, bardzo mnie poruszyła. Trzymałem kamerę i łzy mi po prostu ciekły.
Jednym z bohaterów tego filmu jest stary zegar…
No tak, bo nasze życie toczy się w pewnym rytmie, ten zegar o tym przypomina. W naszych klasztorach dzwonek pięć minut przed danym wydarzeniem mówi nam: Wystarczy już tego, co robisz, przygotuj się do wyjścia, zamknij laptop, zamknij książkę, już nie zrobisz nic więcej, teraz wychodzisz. Ten zegar przypomina o tym. Inspiracją był dla mnie czarno-biały film z 1983 roku. Bracia w Poznaniu zdobyli kamerę i nakręcili Nowicjusza tamtych czasów! W ich filmie zegar odgrywał bardzo ważną rolę, ponieważ oni najpierw nagrali zegar w poszczególnych godzinach dnia i później podczas montażu wstawili odpowiednie sceny: na przykład: 5.45 – poranna gimnastyka przed klasztorem – i najpierw jest ten zegar z daną godziną, po czym widzimy, jak oni ćwiczą. Później widzimy kolejną godzinę na zegarze – idą na modlitwy, kolejna godzina – msza. W ten sposób opowiedzieli nam cały dzień.
Drugim bohaterem jest starość. To celowy zabieg?
Tak. Bo w każdym starszym ojcu, w każdym z nas jest cały czas nowicjusz. Nosimy w sobie te historie, wystarczy poprosić któregokolwiek z nas, aby opowiedział o swoim nowicjacie, i zaraz zaczynają się wspomnienia. Sami się śmiejemy z tego, co wtedy wyrabialiśmy. Jeden z ojców opowiadał, jak wiele lat temu pod Poznaniem bawili się w zdobywanie pociągu, niczym na Dzikim Zachodzie. Maszynista, który jechał i widział, że ktoś rzuca w niego szyszkami, nie mógł w to uwierzyć. Dziś jest im wstyd, że wpadli na taki głupi pomysł, ale wtedy mieli frajdę i poczucie, że jako grupa uczestniczą w czymś ważnym.
Ale wracając do filmu: tak, ten kontrast początku i końca, młodości i kresu życia był dla mnie bardzo ważny.
Mamy w pamięci filmy religijne: Pasję, Ludzi Boga, Wielką ciszę, Milczenie. Siłą rzeczy widzowie będą porównywali Nowicjusza z tymi obrazami, które już widzieli.
Nie przejmuję się tym. Dla mnie ten film ma w sobie wyjątkowość opowieści, która w autentyczny sposób pomaga widzowi zobaczyć coś ważnego, czego nie jest w stanie zobaczyć gdzieś indziej. Nie ma tam zbędnego kadru, każda scena jest po coś, żeby opowiedzieć coś ważnego – i w kontekście życia duchowego, i w kontekście dojrzewania do decyzji.
Czy praca nad tym filmem powiedziała ojcu też coś o sobie, o zakonie, o byciu dominikaninem?
No pewnie. Od trzynastu lat jestem odpowiedzialny w zakonie za formację braci. Dzięki temu co roku jestem świadkiem cudów, które się wydarzają. Spotykam młodych mężczyzn, którzy wstępują do naszego zakonu, mają oczywiście różne pragnienia, różnie motywują te swoje decyzje, ale słuchając ich opowieści i tego, jak Pan Bóg w nich działa, umacniam się w swoim powołaniu. To jest coś, co mnie cały czas karmi, jeśli chodzi o moją wiarę.
Liczy ojciec na to, że po obejrzeniu Nowicjusza ktoś pomyśli: Może to jest moja droga?
Nie. I jeśli się coś takiego wydarzy, to będzie przy okazji. Dla mnie najważniejsze było to, żeby pokazać nas jako zwyczajnych chłopaków, którzy w ogóle się do tego nie nadają. Co więcej, przychodząc do zakonu, my naprawdę zdajemy sobie sprawę, że się nie nadajemy. Wiemy jedynie, że mamy tu być i że mamy się w to zaangażować. Czujemy, że Pan Bóg nas ku temu prowadzi… Gdybym teraz zaczął opowiadać historie, dlaczego niektórzy wstąpili, to mógłbym godzinami snuć tę opowieść i słuchając tego, mielibyśmy wrażenie, że to jest po prostu jakieś wariactwo. Bo dokładnie tak jest. To jest wariactwo działania Pana Boga. Każdy z tych chłopaków w różnych sytuacjach – na spacerze, podczas czytania książki, w kościele, na wykładzie na uczelni, na wycieczce nagle odkrywa, że ma wszystko zostawić i wstąpić do zakonu. To są naprawdę tak nieprawdopodobne historie, że ja cały czas jestem w szoku, kiedy tego słucham. Co wcale nie znaczy, że robiąc ten film, chciałem kogoś do nas zwerbować. Absolutnie nie.
Zależy mi natomiast na tym, by ci, którzy będą oglądali film, pobyli przez godzinę z nami, zobaczyli naszą zwyczajność, to siłowanie się z sobą samym, przechodzenie przez różne etapy dojrzewania do decyzji. Co więcej, myślę, że ten film może zniechęcić do wstępowania do zakonu.
Po obejrzeniu filmu muszę powiedzieć, że trochę pomogły ojcu wnętrza i otoczenie klasztoru na Służewie, po prostu magia.
Niektórzy uważają, że klasztor na Służewie jest nazbyt nowoczesny; woleliby, żeby było bardziej surowo, ale ja rzeczywiście bardzo lubię te wnętrza i otoczenie klasztoru.
Jak chciałby ojciec zachęcić ludzi, żeby poszli na ten film?
Mam nadzieję, że każdy, kto zobaczy ten film, doświadczy wewnętrznego pokoju, tego, że po dużym trudzie i zmaganiach można odkryć swoje miejsce w życiu. A może dojdzie do wniosku, że miejsce, które wydawało mu się jego, nie jest takie, i zacznie szukać gdzie indziej. Chciałbym też, żeby ten film był inspiracją, że czasami trzeba być cierpliwym, aby odkryć, że tu, gdzie jestem, jest mi dobrze, że nie ma co kombinować i szukać nie wiadomo czego. To jest chyba coś, czego bardzo potrzebujemy w naszej codzienności.
Będzie kolejny film?
Oczywiście, że tak. Już jestem w trakcie rozmów z producentką.
O czym?
O tym, że nie jestem pierwszy w zakonie, który robi film. Znaleźliśmy taśmy z ’37, ’38, ’39 roku i późniejsze nagrania, na których ojcowie w Krakowie, we Lwowie, w Warszawie i w Poznaniu rejestrowali na taśmie życie zakonu. To jest niesamowite! Dlatego marzy mi się opowieść o pasji robienia filmów przez naszych ojców, wydobycie tych mistrzów, którzy to zaczęli, i opowiedzenie przez nich o tym, że coś, co przez chwilę dawało komuś radość, po latach ma unikalną wartość i jest niezwykle ważne dla kolejnego pokolenia. Przeglądając te stare filmy, cieszę się, że mogę ich zobaczyć. A kiedy czytam kroniki i zagłębiam się w ich życiorysy, to widzę, że dzięki kamerze i obrazowi, który zostawili, mogę się z nimi spotkać i chwilę z nimi pobyć. I o tym chcę zrobić ten kolejny film.
Wybiera się ojciec do kina na premierę Nowicjusza?
Ależ oczywiście.
I będzie ojciec patrzył na film czy na ludzi?
No pewnie, że na ludzi! Na to, jak reagują, czy złapali to, co im chciałem przekazać, czy zrozumieli mój zamysł.
Są osoby, które miały już okazję obejrzeć ten film na pokazie przedpremierowym. Jakie były relacje zwrotne?
Najpiękniejszy był komentarz pewnej pani, która zapytała, czy może na takie przeszkolenie wysłać swoich dwóch synów po to, żeby ich ustawić życiowo. Bo ona czuje, że gdyby oni przeszli taki nowicjat, to odkryliby, co chcą robić w swoim życiu.
Był też na pokazie pewien mężczyzna, który wstąpił do naszego zakonu czterdzieści lat temu i podczas formacji odkrył, że to nie jest jego droga. Podziękował, że mógł to przeżyć jeszcze raz i coś ważnego domknąć w sobie.
Kiedy w 2018 roku zaczął powstawać ten film, w nowicjacie było jedenastu chłopaków, dziś jest ich tylko czterech, mają przed sobą jeszcze dwa lata formacji. Ma ojciec nadzieję, że dotrwają do święceń?
Ja naprawdę ani przez chwilę wobec żadnego z nich nie miałem i nie mam żadnych oczekiwań. Każdego z nich bardzo lubię i bardzo chciałbym, żeby byli w naszym zakonie, ale zostawiam to Panu Bogu i ich decyzji. ¶
Kiedy powstaje ten felieton, katolickie internety wielce zajmuje dyskusja na temat rezygnacji biskupa diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej ze sprawowanego urzędu. Nim się ten tekst ukaże, pewnie zdąży ucichnąć, przykryta jakimś nowym, rozpalającym emocje tematem. Ja jednak mimo wszystko nawiążę do tej sprawy. Wskazanie bowiem depresji jako przyczyny rezygnacji z urzędu wywołało u jednych niesmak graniczący ze zgorszeniem, u innych zadowolenie graniczące z zachwytem. Nie zamierzam analizować tych reakcji. Zdecydowanie ciekawsze jest – moim zdaniem – przyjrzenie się, jak w Kościele w Polsce postrzega się rezygnację duchownego z obowiązków, które wykonywał.
Nie, nie będzie pikantnie. Nie zamierzam rozważać odejść związanych z wątkami obyczajowymi, skandalami finansowymi itd. Szkoda czasu i energii na zajmowanie się cudzymi grzechami. Ważniejsze jest to, jak w Kościele reagujemy na sytuacje, kiedy ktoś rezygnuje, bo doszedł do wniosku, że nie jest w stanie wykonywać swoich obowiązków w sposób dostateczny albo ich wykonywanie jest dla niego jakimś rodzajem trudnego do zniesienia cierpienia lub wręcz poczucia krzywdy.
Nie znam niestety badań na ten temat (jeśli ktoś wie o takich, będę wdzięczny za informację), dlatego opieram się na obserwacjach: wydaje mi się, że nie mamy problemów, gdy osoba duchowna zrzeka się pełnienia swoich obowiązków z powodu choroby fizycznej. Oczywiście znajdą się zapewne tacy, którzy oczekiwaliby mimo wszystko heroicznego trwania na posterunku, ale będą w zdecydowanej mniejszości. Kiedy jednak przyczyną rezygnacji jest choroba natury psychicznej – depresja, przemęczenie, wypalenie – o czym świadczy najlepiej wspomniana na początku dyskusja, lud Boży nie jest już tak wyrozumiały i oczekuje, że duchowny weźmie się po prostu w garść, przestanie mazgaić i z radosną gorliwością będzie dalej robił to, co do niego należy.