Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstępniak
•••
Roman Bielecki OP
na poziomie definicji katechizmowej wszystko jest proste: grzechem jest świadome i dobrowolne przekroczenie prawa Bożego w materii ciężkiej. W praktyce jednak dość często nurtują nas pytania, czy żal za grzechy był właściwy i wystarczający i czy czegoś przypadkiem nie zatailiśmy. Czy w wyznaniu grzechów nie skupiliśmy się bardziej na wyrażeniu emocji niż na ocenie swoich zachowań? I czy sens ma postanawianie poprawy, skoro ciągle wracamy do tych samych grzechów? Dodajmy do tego jednostkowe przykłady złego potraktowania przez spowiednika, uwagi o tym, że łatwo utwierdzić penitenta w chorym poczuciu winy, tropiąc grzech tam, gdzie go nie ma, a także myśl papieża Franciszka, który mówi, że konfesjonał to nie sala tortur, ale miejsce miłosierdzia. Problemów ze spowiedzią nie brakuje.
Paradoksalnie to wszystko pokazuje, że spowiedź jest sakramentem żywym i potrzebnym. A my ciągle dojrzewamy do zrozumienia go – bez względu na to, po której stronie kratek konfesjonału się znajdujemy. Ponieważ przy wszystkich powyższych zastrzeżeniach, stając w kolejce do spowiedzi, zawierzamy tym wszystkim, którzy byli przed nami i którzy dają świadectwo niesamowitego piękna, jakie się kryje w odpuszczeniu grzechów. Ci, którzy to wewnętrznie przeżyli, bez względu na okoliczności chcą iść dalej. Jest to nic innego jak spełnienie się słów, które słyszymy co roku w Środę Popielcową, pochodzących z Księgi Joela: „Rozdzierajcie wasze serca, a nie szaty”. Tak brzmi zwięzła definicja nawrócenia. Bo tylko wtedy coś może nas zmienić, gdy słowo Boże dotknie naszego serca.
Roman Bielecki OP – ur. 1977, dominikanin, absolwent prawa KUL oraz teologii PAT, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze", mieszka w Poznaniu.
Drodzy Czytelnicy,
Rozmowa w drodze
MOJE WIELKIE POLSKIE ODKRYCIE
Jak dobrze się spowiadać
CHCĘ ŻYĆ!
O POKUSACH, KTÓRE ZBLIŻAJĄ DO BOGA
NIEZNOŚNY DŹWIĘK ALARMU
CHOĆBY MNIE ZABIŁ WSZECHMOCNY
Sztuczna inteligencja
CZŁOWIEK - ROBOT, ROBOT - CZŁOWIEK?
MORALNOŚĆ PRALEK?
Sakrament dojrzałości?
ZA WCZEŚNIE, ZA PÓŹNO
Z WIATREM W ŻAGLACH
Nie taki Stary Testament
POTOP
Pytania w drodze
BĘBNY PODCZAS LITURGII
Orientacje
POKRZEPIENIA NIE BĘDZIE
NOBEL DLA WSZYSTKICH, PROSZĘ
OTO CZŁOWIEK
Dominikanie na niedziele
WOLNOŚĆ DARU
DROGA PRZEMIENIENIA
W DUCHU I PRAWDZIE
OŚWIECONY PRZERYWA MILCZENIE
OSWAJANIE ŚMIERCI
Felietony
BOJĄ SIĘ NAS
PONBÓCZEK NIE ROBI NA AKORD?
BUKIECIK JAŚMINU
SZE-PE-I
MAŁE ZBRODNIE Z ZAPOMNIENIA
RAJD PRZEZ ŻYCIE
Rozmowa w drodze
•••
Z TESSĄ CAPPONI-BORAWSKĄ, Włoszką mieszkającą od ponad trzydziestu lat w Polsce, autorką książek kulinarnych, rozmawia KATARZYNA KOLSKA
zdjęcie: ANTONINA SAMECKA
Katarzyna Kolska: Czy w pani kuchni wciąż pachnie bazylią?
Tessa Capponi-Borawska: Nie tylko bazylią, ale także rozmarynem i szałwią. Czyli nadal śródziemnomorsko.
Pytam, bo po 25 latach wznowiona została pani książka Moja kuchnia pachnąca bazylią. Tylko że kiedy pisała pani tę książkę i mieszkała już w Polsce, u nas bazylii nie było.
To prawda. Pamiętam, jak wracaliśmy z mężem w 1985 roku z podróży poślubnej i jechaliśmy samochodem z Florencji do Warszawy. Przez całą drogę trzymałam pod nogami doniczkę z bazylią. Dostałam ją od naszej ogrodniczki w Calcinai, która, żegnając mnie ze łzami w oczach, powiedziała: Bo ty jedziesz tam, gdzie jest tak zimno i pewnie tego nie ma. I miała rację.
Niestety, za mocno podlewałam tę moją bazylię, no i padła…
Zanim zaczniemy rozmawiać o kuchni i jedzeniu, proszę powiedzieć, co skłoniło Włoszkę z Florencji, żeby przyjechać do zimnej Polski? Bez bazylii.
Jedno: Miłość. Miłość do konkretnego człowieka.
A ten człowiek pojawił się na pani drodze…
…we Włoszech, gdzie przebywał na stypendium. Poznaliśmy się w archiwach akt dawnych we Florencji. Ja robiłam swoje badania, on robił swoje, no i pośród kurzu ze starych woluminów pojawiły się bardzo interesujące okulary. A za tymi okularami krył się mój przyszły mąż, który dość szybko postawił sprawę jasno: On z Polski nigdy nie wyjedzie na stałe, bo to jest jego miejsce na świecie.
Pani jednak zostawiła piękną, ciepłą Florencję… Ogromna miłość z pani strony.
To prawda. Ale też ogromna miłość mojego męża do swojego kraju.
Rodzice nie rwali włosów z głowy, że ich córka chce opuścić dostatnie życie we Florencji i zamieszkać w Polsce?
Powiedzieli: To jest twoje życie, skoro musisz tam jechać, to jedź. Chociaż nim doszło do naszego ślubu, mama wysłała mnie na jakiś czas do pracy w Anglii, mając pewnie nadzieję, że może poznam tam kogoś innego. To są te subtelne rodzicielskie manewry. Dziś wiem, że oni po prostu umierali ze strachu o mnie. Mój przyszły mąż miał mnie przecież zabrać do kraju za żelazną kurtyną. A opowieści o tym, co się w tym kraju dzieje, były wręcz nieprawdopodobne. Nie zawaham się powiedzieć, że ludzie, szczególnie w moim wieku, którzy ze mną o tym rozmawiali, byli zupełnymi ignorantami.
Kiedy pani po raz pierwszy przyjechała do Polski?
We wrześniu 1983 roku.
Pamięta pani pierwszy smak?
Oczywiście!
To jest dobre wspomnienie?
Fantastyczne. Mąż jest bardzo dobrym kucharzem i na mój przyjazd przygotował danie, które już nigdy potem nie miało takiego samego smaku. To był forszmak, czyli rodzaj gulaszu zrobionego z różnego rodzaju podsmażanych mięs i wędlin. Do tego jest sos pomidorowy, a na końcu dodaje się kiszone ogórki, których nigdy wcześniej nie jadłam. Podobnie jak kiszonej kapusty. Kiszonki to jest moje wielkie polskie odkrycie i wielka miłość w kuchni polskiej.
Coś jeszcze w polskich smakach panią uwiodło?
Pierwszy obiad rodzinny był u siostry mojego męża. Na stole pojawił się kurczak pieczony z borówkami domowej roboty. Ja nie znosiłam kurczaka. Ale to było coś wyśmienitego. Tak więc polskie kiszonki i borówki skradły moje serce.
We Włoszech gospodynie nie robią przetworów w słoikach?
Jedyna rzecz, którą pamiętam z naszej posiadłości w Calcinai, to przecier pomidorowy i koncentrat. Robiło się je pod koniec sezonu pomidorowego. I bakłażany w oliwie. Czyli grube plastry bakłażana bez skórki, które zanurza się na chwilę w gorącej wodzie z octem, suszy, a potem układa warstwami, z miętą, czosnkiem oraz innymi przyprawami i polewa oliwą. Jest to świetny dodatek na przykład do pieczonych mięs czy różnych innych dań.
Czy opuszczając Włochy, była już pani dobrą kucharką?
Nie wiem, czy dobrą, ale na pewno byłam kucharką z pasją. Lubiłam gotować, był to dla mnie sposób na odprężenie się, na stresy, bo w kuchni koncentruję się na tym, co robię, i zapominam o wszystkim innym. Mam tak do dzisiaj. To znaczy obecnie jest tak, że jak mówi mój mąż: On gotuje, ja piszę. Jestem też na takim etapie mojego życia, że lubię potrawy, które są gotowane przez innych. Ale kiedy mam kryzys w pisaniu, to wkraczam do kuchni, gotuję coś i wtedy się odprężam.
Uczyła się pani gotowania od innych?
Tak. Na szczęście miałam kogo podglądać. Zarówno we Florencji, jak i na wsi mieliśmy fantastyczne kucharki – genialne kobiety. Z ich mądrości, a zwłaszcza z mądrości mojej włoskiej niani, słynnej Marcelli, oraz Antoniny korzystam do dziś. Marcella już, niestety, nie gotuje, ale Antonina, mimo że ma już prawie 90 lat, kiedy latem przyjeżdżamy do Włoch, przychodzi do naszego domu i gotuje dla nas. Lubię wtedy siedzieć w kuchni i podpytywać ją o różne rzeczy.
No dobrze. Przyjechała pani do Polski, był początek lat 80., w sklepach puste półki. W jaki sposób Włoszka prowadziła polski dom?
Po pierwsze, musiałam się nauczyć stać w kolejkach! To była lekcja pokory, cierpliwości i frustracji. Nauczyłam się nawet rozpychać łokciami. Gotowałam głównie makarony, które były, niestety, różnej jakości, a do tego dodawałam na przykład zrobioną pod koniec lata pommarolę, czyli gęsty sos ze świeżych pomidorów i marchewki z zieloną pietruszką i cebulą. Gotuje się go długo, potem się przeciera i wkłada do słoików. Bez problemu można też było kupić zielony groszek albo jakieś inne warzywa i śmietanę. Od czasu do czasu przychodziła też do nas, jak się mówiło, „baba z cielęciną”. Ale sprawy mięsne zostawiałam mojemu mężowi. W sklepach przez jakiś czas królował mrożony morszczuk w kostkach. Strasznie śmierdział, więc marynowałam go w soku z cytryny, kupowanym w plastikowych małych butelkach. Potem piekłam tego morszczuka pod beszamelem w piekarniku. I było to całkiem jadalne.
Czy były takie chwile, gdy miała pani tego dosyć i chciała wracać?
Czasami miałam, ale nie z powodu jedzenia. Ja się bałam głównie o dzieci.
Czy rodzina przysyłała pani jakieś produkty z Włoch?
Po 1989 roku przywoziliśmy oliwę i wino. Rodziców prosiłam jedynie o jednorazowe pieluchy.
Kuchnia włoska jest bogata w zioła. Dzisiaj można je kupić w każdym markecie, ale w latach 80. nie było to takie proste. To czym pachniało w pani kuchni?
Zieloną pietruszką i koperkiem, które były zawsze. Robiłam na przykład pesto z zielonej pietruszki, orzechów włoskich i czosnku.
Polubiła pani polską kuchnię?
Bardzo. Uwielbiam wszystkie zupy, przede wszystkim barszcz i żurek. I pomidorową, którą robiła moja teściowa.
Schabowy z kapustą?
Mniej. Chociaż jeśli jest dobrze zrobiony, to czemu nie. No i do tego zasmażana kapusta. Uwielbiam też pierogi – ruskie, z kapustą i grzybami, z kaszą gryczaną i bryndzą. Nasza zaprzyjaźniona kucharka Lesia robi też cudowne pierogi z surowym łososiem, trawą cytrynową i imbirem. Nie lubię jedynie pierogów z mięsem. Bo jest to mięso gotowane, które mi nie smakuje. Nie przepadam też za waszymi sosami, są zawiesiste i ciężkie. Natomiast jestem wielką fanką klusek śląskich z dziurką. No i muszę wspomnieć o polskich ciastach, które są niesamowite.
A które lubi pani najbardziej?
Przede wszystkim makowiec. Najlepszy robi moja szwagierka Lusia: cienkie ciasto, dużo maku, bakalii i konfitura z róży.
Ja chyba kiedyś przywiozę pani makowiec mojej mamy, to jest po prostu mistrzostwo świata.
Makowiec był moim kolejnym polskim odkryciem, bo we Włoszech mak jest używany jedynie jako ozdoba do posypywania chleba. No może poza częścią północną kraju przy granicy z Austrią – tam rzeczywiście mak jest znany. O dziwo, nie przepadam za popularnym w Polsce sernikiem. No i fantastycznym deserem jest kisiel żurawinowy, który w rodzinie mojego męża je się po wigilijnej kolacji. A skoro mówimy o słodyczach, to muszę jeszcze powiedzieć o waszych wspaniałych tortach. Uwielbiam tort orzechowy.
Umie pani ugotować jakieś polskie dania?
Chyba nie… Zawsze towarzyszył mi lęk połączony z respektem wobec kuchni polskiej, więc zostawiam to innym.
Nauczyła się pani kisić ogórki i kapustę?
Nauczyłam się kisić buraki. Uwielbiam je podjadać. I piję dużo soku z buraków. Ogórków nie robię, ale kto wie – może wszystko przede mną?
Czy jest jakiekolwiek podobieństwo między smakami kuchni polskiej i włoskiej?
To są zupełnie inne smaki. W Polsce używa się masła i smalcu, we Włoszech głównie oliwy. Dodajemy inne zioła, więc kuchnia włoska pachnie inaczej niż kuchnia polska. Inaczej kroimy i dzielimy mięso. W Polsce stosuje się też inne połączenia smaków, bardzo konkretne – słodko-kwaśne, niektóre przeszły z tradycji wschodniej związanej na przykład z wpływami tureckimi. Kiedy w Toskanii pieczemy schab, doprawiamy go dużą ilością rozmarynu, szałwii i czosnku. A w Polsce schab piecze się głównie z suszonymi śliwkami albo z kminkiem.
Czy kuchnia włoska jest zdrowsza niż kuchnia polska?
Każda kuchnia jest zdrowa, jeżeli się je wszystko pomału. Oczywiście istnieje mit kuchni czy też diety śródziemnomorskiej. Ale co to znaczy? Mamy kraje nad Morzem Śródziemnym, w których jada się bardzo tłusto. W związku z tym patrzę na to z dystansem i uważam, że każda kuchnia jest odpowiednia. Jestem przekonana, że sposób gotowania i odżywiania się jest w pewnym stopniu wpisany w nasze DNA. Jadło się tak, a nie inaczej przez pokolenia i organizm się przystosował. Proszę zobaczyć na przykład ludzi z krajów azjatyckich, którzy naprawdę ciężko trawią produkty mleczne, ponieważ nie są do nich przyzwyczajeni. Polska jest krajem, w którym się wędzi, żeby konserwować żywność, kisi się ją, wieprzowina jest wiodącym rodzajem mięsa, a występujące tu lasy spowodowały, że jest tradycja jedzenia dziczyzny. Niemiecka kuchnia w pewnym sensie jest podobna, rosyjska trochę też. Ale to kuchnia typowa dla pewnego obszaru. We Włoszech, a przynajmniej w ich środkowo-południowej części, skąd pochodzę, nie ma wędzenia – jest solenie i suszenie. I nie ma kiszenia – wszystko jest w oliwie albo w occie, ale winnym. Polska jest krajem wódki i piwa, Włochy są krajem wina. Więc siłą rzeczy nasze jedzenie jest inne.
Co jest pani popisowym włoskim daniem?
Moje dzieci lubią dwie rzeczy: po pierwsze, sos pomidorowy do makaronu. Córka Flavia, która dziś profesjonalnie zajmuje się kuchnią, zawsze mi mówi: Mamo, wiem, jak robisz ten sos, ale mnie nigdy nie wychodzi tak jak tobie. A druga rzecz, którą uwielbiam robić i dzieci bardzo ją lubią, to jest pasticcio di maccheroni.
Co to takiego?
Makaron w sosie mięsnym, czyli w ragoût mięsnym i w cieście. A ciasto jest słodko-korzenne. To danie bardzo pracochłonne i czasochłonne. I jednocześnie jest to bardzo typowy przykład florenckiej kuchni średniowieczno-renesansowej. Robię je tylko na specjalne okazje i zawsze mam tremę. Ostatnio mi się ciasto rozpadło, więc byłam w rozpaczy. Ale smak wyszedł dobrze.
Jaka jest tajemnica tej potrawy?
Najpierw się przygotowuje ragoût, które powinno być robione pół na pół z mielonej wołowiny i z mielonej wieprzowiny z dodatkiem boczku. Do tego dodaje się bardzo dużo warzyw – tak zwane soffritto, czyli cebulę, marchew, czosnek, zieloną pietruszkę, seler naciowy. Posiekane warzywa podsmaża się z drobno pokrojonym boczkiem, potem się dodaje mięso i dalej podsmaża. Wlewa się kieliszek czerwonego wina i czeka, aż wyparuje. I w tym momencie dodaje się trochę koncentratu pomidorowego. We Włoszech mówimy, że coś ma być pobrudzone pomidorami… Ten sos gotuje się na małym ogniu co najmniej dwie godziny, aż stanie się gęstym koncentratem. Najlepiej przygotować go dzień wcześniej i odstawić na noc. Następnego dnia przygotowuje się kruche ciasto z dodatkiem cukru pudru oraz cynamonu i odrobiny gałki muszkatołowej. Tortownicę wykłada się połową ciasta, gotuje się makaron al dente. Miesza się go z sosem, wkłada do tortownicy, dodaje się gęsty beszamel i – jeśli są – czarne trufle. Na koniec całość posypuje się parmezanem i przykrywa drugą połową ciasta. I piecze godzinę w piekarniku. Ślicznie wygląda.
Brzmi bardzo smakowicie.
I takie jest.
Czy książka, którą napisała pani dwadzieścia pięć lat temu, była wynikiem tęsknoty za utraconymi smakami dzieciństwa i młodości?
Kuchnia była tylko pretekstem, by opowiedzieć historię mojej rodziny i mojego kraju. Zainspirowała mnie do tego Nika Hazelton, która była przede wszystkim wspaniałą pisarką, ale też świetną kucharką. Mieszkałam u niej przez jakiś czas w Nowym Jorku, bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Tam natrafiłam na jej książkę Reminiscence and ravioli, w której opowiadała o swoim dzieciństwie we Włoszech, bo była pół Włoszką, pół Niemką. Historie, które przytaczała, były niezwykle barwne i ciekawe. Pomyślałam: Może zrobię tak samo? Zaczęłam pisać niewielkie teksty dla „Gazety Wyborczej”, które potem stały się podstawą mojej książki.
Zaskoczyło panią zainteresowanie, z jakim polscy czytelnicy przyjęli tę książkę?
Tak. I do dziś mnie zaskakuje. To jest jedyny powód, dla którego zgodziłam się na jej wznowienie. Jestem zaskoczona serdecznością, którą mi okazywano. Czytelnicy pisali do mnie listy, ale przede wszystkim przychodzili tłumnie na spotkania autorskie. To szalenie miłe.
W sklepach jest już teraz niemal wszystko. Czy w związku z tym uzupełniła pani przepisy, pozmieniała je, wzbogaciła?
Między pierwszą a trzecią edycją tej książki była jeszcze druga, która wyszła w 2002 roku. Już wtedy wiele rzeczy zmieniłam, bo realia w Polsce były zupełnie inne. W najnowszym wydaniu dodałam wiele przepisów, na przykład ten, o którym przed chwilą opowiadałam. To potrawa, którą się je w naszej rodzinie i która ma swoją historię, dlatego chciałam, żeby się znalazła w mojej książce. A niektóre przepisy trochę zmodyfikowałam.
Czy ta modyfikacja wynika z tego, że dojrzała pani jako kucharka?
Oczywiście. W pierwszej wersji zamieściłam na przykład przepis na moją carbonarę, która zawiera także cebulę i śmietanę ku wielkiemu oburzeniu wszystkich – głównie polskich – purystów znających się na kuchni włoskiej. Teraz więc, żeby nie wywoływać tego oburzenia, zamieściłam przepis na tradycyjną carbonarę, a obok na tę w moim wykonaniu. Choć szczerze powiem, że bardzo się irytuję, gdy czytam różne blogi kulinarne czy artykuły w polskiej prasie, w których ktoś mi tłumaczy, jak ma być serwowana prawdziwa carbonara czy amatriciana i wznosi oczy do góry, jeżeli w restauracji jest inaczej. Ludzie! Niech każdy robi, co chce. Trzeba znać reguły, żeby je łamać. Nieustająco, także w kuchni.
Ogląda pani programy kulinarne?
Nie oglądam, ponieważ nie mam telewizora. Poza tym nie lubię patrzeć, jak inni gotują. Nie wiem, jak to powiedzieć… Wystarczy mi książka z przepisami. I to najlepiej bez zdjęć, bo to bardzo pobudza wyobraźnię. Nie mam oczywiście nic przeciwko temu, że pojawiają się pięknie wydane książki kucharskie ze zdjęciami. Każdy lubi przecież coś innego.
W 2017 roku wyszło tłumaczenie najważniejszej włoskiej książki kucharskiej, napisanej przez Pellegrina Artusiego (1820-1911), który był wielkim smakoszem. Przetłumaczyłyśmy ją z Małgorzatą Jankowską-Buttity i miałyśmy z tej książki ogromną frajdę, bo to jest podstawa kuchni włoskiej. Oczywiście trochę przestarzała, tak jak wasza Lucyna Ćwierczakiewiczowa, ale nadal jest tam wiele potraw, które lubię robić. I nie ma ani jednego zdjęcia. Czasami tylko są rysunki autora.
A czy pani jako młoda gospodyni żyjąca w Polsce miała naszą słynną Kuchnię polską?
Oczywiście! Jeśli chodzi o dania polskiej kuchni, mam też wspomnianą już Ćwierczakiewiczową w różnych edycjach. Ale na mojej półce stoi też Kucharka litewska napisana przez Wincentę Zawadzką. To niebywałe, że ta książka miała tylko jedno wydanie w 1987 roku, bo to jest prawdziwy skarb! Niedawno dzięki Jarosławowi Dumanowskiemu i wydawnictwu Muzeum Pałacu w Wilanowie ukazało się Compendium ferculorum albo zebranie potraw, pierwsza polska książka kucharska.
Co jest najważniejsze w każdej kuchni, bez względu na to, czy ona jest polska, włoska czy hiszpańska?
Przede wszystkim dobre produkty oraz umiejętność przygotowania ich i łączenia. Przy tym wszystkim konieczna jest cierpliwość i koncentracja: kiedy kroję, podsmażam, piekę i gotuję, skupiam się tylko na tym, tu i teraz.
Pani już dłużej mieszka w Polsce, niż mieszkała pani we Włoszech.
No tak…
Czy pokochała pani nasz kraj i nasze smaki?
Owszem.
Gdybyśmy miały teraz iść na typowy polski obiad, to co by pani zjadła?
Najpierw śledzia, którego robi mój mąż, z drobno pokrojoną sałatką z białek, szarej renety i dymki z sosem z żółtek i śmietany.
Potem jakaś zupa?
Najchętniej żurek z jajkiem i z kiełbasą. Świetnie smakuje też żurek gotowany na grzybach, wtedy bez jajka – wystarczy kiełbasa i esencjonalność grzybów. Lubię też biały barszcz, ale musi w nim być dużo majeranku.
A na drugie danie?
Dobre pytanie. Bardzo lubię ryby słodkowodne. Może sandacza bym zjadła. Albo pstrąga. Natomiast rybą, do której trudno mi się przekonać, jest karp. Musi być bardzo dobrze zrobiony.
No i jeszcze deser. Co pani proponuje?
Chyba mój ulubiony makowiec. A do tego herbata. Mieszkając od tylu lat w Polsce, nauczyłam się pić herbatę z konfiturą, co wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia. Ach, te wasze konfitury…
Tessa Capponi-Borawska – pochodzi z Florencji. Ukończyła studia historyczne na tamtejszym uniwersytecie. Do Polski przyjechała w 1983 roku. Przez wiele lat wykładała na Uniwersytecie Warszawskim. Autorka książek: "Dziennik toskański"; "Moja kuchnia pachnąca bazylią" oraz "Smak kwiatów pomarańczy. Rozmowy o kuchni i kulturze". Ma pięcioro dzieci i czworo wnucząt. Mieszka w Warszawie.
Katarzyna Kolska – dziennikarka, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "W drodze", absolwentka filologii polskiej i teologii, przez 13 lat pracowała w poznańskim oddziale "Gazety Wyborczej", autorka kilku książek, m.in. "Modlitwa poranna i wieczorna" (Olimp Media 2008) i "Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach" (Znak 2011, Wydawnictwo W drodze 2016). Jest mężatką, ma dwóch synów, mieszka w Poznaniu.
Jak dobrze się spowiadać
•••
Norbert Augustyn Lis OP
zdjęcie: MATEUS CAMPOS FELIPE / UNSPLASH.COM
W mocnym postanowieniu poprawy zaskakuje słowo mocne. Tym bardziej zaskakuje, im bardziej mamy świadomość naszej niemocy. Sakramentalna obietnica spotyka się z kruchością jej trwania. Niekiedy graniczy z bezradnością, a nawet ze złością wobec samych siebie, bo znów nam nie wyszło. Święty Paweł doświadcza podobnej sprzeczności i daje temu wyraz: „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę” (Rz 7,19), „nieszczęsny ja człowiek!” (Rz 7,24). Skoro tak wielki święty boryka się z własną słabością, to tym bardziej my, słuchając tego wyznania, możemy ulec pokusie, by się poddać, a co gorsza – zdyspensować.
Mamy siedem sakramentów. Jednym z nich jest spowiedź. Każdy sakrament to najpełniejsze spotkanie z Bogiem na ziemi. Nie spotykamy Boga nigdzie tak mocno i tak bardzo obecnego, jak w sakramentach. Choćbyśmy zmówili tysiąc różańców i tysiąc koronek czy przeszli setki dróg krzyżowych w najbardziej podniosłej pobożności, to jeden sakrament jest jak słońce wobec ledwo tlącej się świecy różańców, koronek czy dróg krzyżowych, skąd- inąd bardzo ważnych i karmiących naszą wiarę. Co bynajmniej nie oznacza „niekonieczności” tych ostatnich. Przeciwnie – doświadczenie duchowe pokazuje, że aby ucieszyć się świadomie choćby jednym z sakramentów, często trzeba najpierw zanieść owe „tysiąc” różańców i przejść „setki” dróg krzyżowych. Zatem każdy sakrament to sprawa Boża. Stąd spowiedź w poszczególnych jej warunkach i w następujących po sobie etapach powinna być świadomym spotkaniem z Bogiem, nigdy bez Niego.
Mimo wszystko spowiedź z jej mocnym postanowieniem poprawy wprawia świadomych siebie penitentów w zakłopotanie. Każdy z nas potrzebuje wierności danemu słowu – od strony psychologicznej czujemy się wtedy lepiej. Lecz gdy łamiemy obietnicę, doświadczamy odwrotności tego stanu. Czy zatem mamy się poddać, skapitulować, zrezygnować z wymagań stawianych samym sobie? Nic bardziej mylnego. Choć rozeznanie naszych ludzkich sił w tej czy innej materii zawsze bywa ułatwieniem w pracy nad sobą – zgodnie z zasadą, że łaska buduje na naturze – to nigdy nie należy zapominać, że spowiedź święta niesie ową łaskę Boga, wspomagającą nas w tych działaniach. Stąd nie wszystko zależy od nas. Pewnej intuicji w tym względzie możemy się doszukać u św. Pawła, gdy pisze: „Dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz [Pan] mi powiedział: »Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali«” (2 Kor 12,7–9). Absolutnie nie jest to zachęta do obojętności czy wręcz do akceptacji wad i grzechów, lecz zaproszenie do otwarcia się na osobowego Boga, który dzięki naszej otwartości na przyjęcie Jego łaski może w nas uczynić o wiele więcej, niż się spodziewamy, gdyż – jak uczy św. Paweł – „Bóg jest w was sprawcą i chcenia, i działania zgodnie z [Jego] wolą. Czyńcie wszystko bez szemrań i powątpiewań” (2,13–14). Psalmista zaś dopowie: „nawet opornych wprowadzasz do swojego domu” (Ps 68,19).
Jak zatem należy traktować mocne postanowienie poprawy? Dwojako i uzupełniająco: wpierw uprzedzająco w rachunku sumienia zakończonym żalem za grzechy, a następnie deklaratywnie w trakcie trwania spowiedzi świętej podsumowanej ze strony penitenta obietnicą poprawy. Zatrzymajmy się w pierwszej kolejności na działaniu uprzedzającym samą spowiedź. Rachunek sumienia nie jest tylko liczbowym i jakościowym przypomnieniem sobie grzechów od ostatniej spowiedzi. Bóg nie jest księgowym, a pamięć ludzka, choć ważna, nie jest tutaj nadrzędna. Nadrzędna jest zawsze łaska. W rachunku sumienia nie zamykamy się sami z własną pamięcią. Jest z nami Bóg. Nawet gdybyśmy nie wyrzucali sobie żadnych grzechów, to mimo wszystko należy prosić Boga jak psalmista: „Oczyść mnie z błędów przede mną ukrytych” (Ps 19,13), a św. Paweł dopowie: „Sumienie nie wyrzuca mi wprawdzie niczego, ale to mnie jeszcze nie usprawiedliwia. Pan jest moim sędzią” (1 Kor 4,4). Z drugiej strony, gdybyśmy nawet byli sprawcami grzechów „czerwonych jak purpura”, to Bóg uspakaja: „Chodźcie i spór ze Mną wiedźcie! – mówi Pan. Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją, […] staną się jak wełna” (Iz 1,18). Rachunek sumienia nie jest zatem matematycznym podliczeniem błędów, moralnym rachunkiem win, który sami sobie wystawiamy. Jest modlitwą. Jest zaproszeniem Ducha Świętego. Z Nim i w Nim mamy się znowu odnaleźć i prosić o życie z Niego i od Niego pochodzące. Mamy dostrzec i odwrócić się od tego, co nas od Niego oddala, co nam zabiera to życie. Jest zatem zwróconą do Boga prośbą o dobre sumienie (por. 1 P 3,21), gdyż poprzez chrzest jesteśmy w Nim zanurzeni i to On nas wspomaga i podnosi, obdarzając nas nieustannie swoją miłością, a miłość współweseli się z prawdą (1 Kor 13,6). Boża miłość i Jego prawda o nas nie odnoszą się tylko do wyznania grzechów, lecz również wspomagają nas w mocnym postanowieniu poprawy.
Owo postanowienie, choć ukierunkowane na Boga, bazuje również na tym, co w nas naturalne: po pierwsze – na rozumowym rozeznaniu naszych czynów i zachowań, a po drugie – na rozsądnym uznaniu naszych możliwości poprawy i stwarzaniu takich okoliczności i warunków, które temu sprzyjają. Odnosząc się zatem rozumowo do oceny naszych negatywnych czynów i zachowań – korzystając z analizy ks. prof. Amadea Cenciniego – można wyróżnić trzy zbiory, raz zachodzące na siebie, a raz nie, a do nich należą: błędy, winy i grzechy (por. Żyć w pojednaniu. Spojrzenie psychologiczne, tłum. E. Kilmas-Kuchtowa, Kraków 1995, s. 14). Trzeba jedynie nadmienić, że grzechów nie rozpoznaje się tylko i wyłącznie rozumowo, ale także w relacji do Boga i z Nim.
Myśląc o błędach, mam tu na myśli taką ocenę naszych negatywnych decyzji, wyborów i czynów, która jest wynikiem wiedzy post factum i do której nie mieliśmy wcześniej dostępu. Dopiero w konsekwencji i po zaistniałych już zdarzeniach jesteśmy w stanie ocenić, że dana decyzja, wybór i czyn były błędne. Stąd częstym usprawiedliwieniem w takich wypadkach jest tłumaczenie: „Gdybym wiedział wcześniej, toby do tego nie doszło”. Mocne postanowienie poprawy w tym względzie dotyczyłoby dołożenia starań, by zdobyć potrzebną wiedzę, zwłaszcza jeśli zdobycie jej nie wymaga wiele trudu. A podczas rachunku sumienia należałoby prosić Boga słowami: „Oczyść mnie z błędów przede mną ukrytych” (Ps 19,13). Bóg nie jest przecież bierny i sam wstawia się za nami: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34).
Wina zachodziłaby wtedy, gdy wiedza o negatywnych moralnie skutkach naszych decyzji, wyborów czy czynów znana jest nam przed ich zaistnieniem, gdyż jest wiedzą uprzednią. Jesteśmy w jej posiadaniu, a mimo wszystko z premedytacją ją odrzucamy i nie chcemy jej użyć. Innymi słowy – znamy prawdę, lecz z pewnych względów jej nie przyjmujemy. Nie chcemy jej ulec i według niej żyć. Jesteśmy wewnętrznie sprzeczni. Dla przykładu: znamy dekalog, owe „dziesięć słów”, uznajemy je za nasze etyczne prawo, a nie stosujemy się do nich, dokonując konkretnych wyborów. Brakuje nam spójności, zintegrowanej tożsamości, co żywo przypomina sytuację, którą opisał św. Jakub: „Jeżeli bowiem ktoś przysłuchuje się tylko słowu, a nie wypełnia go, podobny jest do człowieka oglądającego w lustrze swe naturalne odbicie. Bo przyjrzał się sobie, odszedł i zaraz zapomniał, jakim był” (Jk 1,23n). Stąd w winie moralnej zauważalne jest z jednej strony zaniedbanie i lenistwo, a z drugiej strony dostrzega się swego rodzaju bezczelność, którą dla potrzeb duchowych można by nazwać pychą. Mocne postanowienie poprawy w tym wypadku polega na silnym i konsekwentnym powiązaniu wiedzy uprzedniej z decyzjami, wyborami i czynami, które tej wiedzy powinny być posłuszne. Wzmacnia to komfort zdrowia psychicznego i ułatwia rozwój osobistego życia w coraz bardziej spójnej tożsamości w wymiarze zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym.
Zanim przejdziemy do omówienia, czym są grzechy, wypada jeszcze wspomnieć o nałogach, co do których mocne postanowienie poprawy po ludzku w ogóle nie może mieć zastosowania. W kontekście nałogu należałoby przywołać pewne jednostkowe rozwiązanie katechizmowe i rozwinąć daną ocenę na wszystkie zmagania się z nałogami: „W celu sformułowania wyważonej oceny odpowiedzialności moralnej konkretnych osób i ukierunkowania działań duszpasterskich należy wziąć pod uwagę niedojrzałość uczuciową, nabyte nawyki, stany lękowe lub inne czynniki psychiczne czy społeczne, które mogą zmniejszyć, a nawet zredukować do minimum winę moralną” (Katechizm Kościoła katolickiego, nr 2352). To, co należy do obietnicy poprawy w tym kontekście, wyraża się w gotowości podjęcia starań, aby wejść na drogę wychodzenia z nałogu poprzez zastosowanie pomoc- nych sugestii i sposobów leczenia pod opieką specjalistów.
Przechodząc do grzechów, należy mocno na wstępie podkreślić, że świadomość grzechu nie jest aktywna u ludzi niewierzących. Często dochodzi do pomieszania pojęć. To, co ludzie wierzący nazywają grzechem, u niewierzących należy najwyżej do kategorii winy. Pomieszanie to jest o tyle trudne do odróżnienia, że zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku korzystamy z tzw. wiedzy uprzedzającej, lecz w odniesieniu do różnych osób. W wypadku winy – w odniesieniu do samego siebie i innych ludzi; w przypadku grzechu – w odniesieniu do Boga. Innymi słowy, grzech jest świadomością, że dane negatywne czyny, wybory i decyzje są uderzeniem w miłość kochającego nas Boga. I aby być świadomym tej miłości, trzeba być w osobistej relacji z Nim. Chodzi tu zatem o miłość, a miłość zawsze jest pytaniem o relację osób. Można to porównać do sytuacji w rodzinie: jeśli między mężem i żoną jest właściwa relacja, to wiedzą, że konkretne negatywne słowo czy zachowanie jest uderzeniem w miłość kochającego małżonka. Gdy do tego dojdzie, mają tego świadomość. Tak samo bywa w relacji z Bogiem: człowiek nie wie, czym jest owo uderzenie w serce kochającego go Boga, dopóki nie otworzy się na osobistą relację z Nim, a zatem nie wie, czym tak naprawdę jest grzech. Stąd często powtarzamy, że Bóg kocha grzeszników i raduje się jak miłosierny ojciec z powrotu syna marnotrawnego. Wynika to z tego, że grzech jest winą moralną tylko w relacji do Boga, zgodnie ze słowami psalmu: „Przeciwko Tobie samemu zgrzeszyłem” (Ps 51,6). Dlatego gdy Chrystus podczas ostatniej wieczerzy mówi uczniom, że pośle Pocieszyciela, to jednym z zadań Ducha Świętego jest przekonanie świata o grzechu (por. J 16,7–9). Przekonanie o grzechu nie jest upokorzeniem człowieka, a budowaniem relacji z Bogiem i uświadomieniem nam, w jaki sposób mamy korygować wybory życiowe i przyjmować miłość Boga, by w pełni żyć. W Trójcy Świętej Duch Święty jest właśnie tą Osobą, która otwiera nas na miłość Boga. Na początku buduje w nas relację, a potem uczy nas przyjmowania tej miłości. Grzech, który występuje w tej relacji, jest świadomością, że danym czynem odwracamy się plecami do kochającego nas Boga. Gdybyśmy nie mieli z Nim żadnej relacji, nie bylibyśmy w stanie tego poznać i zauważyć. Mocne postanowienie poprawyw tym kontekście oznacza odwrócenie się od wszystkiego, co nas odgradza od miłości Boga.
Owocne rozeznanie swoich błędów, win i grzechów z mocnym postanowieniem poprawy jest nie tylko wysiłkiem rozumowym, ale i duchowym. Dokonuje się uprzedzająco w rachunku sumienia włączonym w modlitwę i relację z Bogiem. Nigdy bez Niego. Łączymy nasze zdroworozsądkowe myślenie z Jego łaską, światło ludzkiego rozumu ze światłem Ducha Świętego. W sakramentach przychodzi Bóg i przygotowujemy „całego naszego człowieka” na Jego przyjście, jak uczy św. Paweł: „Sam Bóg pokoju niech was całych uświęca, aby nienaruszony duch wasz, dusza i ciało bez zarzutu zachowały się na przyjście Pana” (1 Tes 5,23). I dodaje: „Wierny jest Ten, który was wzywa. On też tego dokona” (1 Tes 5,24).
Podchodząc do konfesjonału, zakładamy postanowienie poprawy. Celowo nie podkreślam mocne, gdyż może nam towarzyszyć pewien niepokój, czy podołamy temu. Z drugiej strony sama spowiedź może pokazać, że to, co wydawało się nam mocne, jest tak naprawdę złudzeniem i naszą niemocą. W każdym razie sama spowiedź jest o tyle ważna, że jest aktywnym sakramentem. Gdyby rachunek sumienia przeżyty na modlitwie z Bogiem z mocnym postanowieniem poprawy był wystarczający, sakrament nie byłby konieczny. Logika wiary, zmysł duchowy i tradycja Kościoła podpowiadają nam jednak, że konieczna jest spowiedź sakramentalna, gdyż w sakramencie „nie własną siłą człowiek zwycięża” (1 Sm 2,9).
Poza tym wypowiedzenie i nazwanie grzechów na spowiedzi z wyraźną deklaracją poprawy nie koncentruje nas na sobie, ale otwiera na Boga i Jego Kościół, na „krzew winny”, którego jesteśmy „latoroślami”. „Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości” (1 J 1,9). Wyznając grzechy, nie pozostajemy sami z naszym sumieniem, ale mamy wsparcie modlitewnej wspólnoty wiary, mimo duchowej intymności i nigdy niepodważalnej tajemnicy spowiedzi świętej.
Ważna jest też rola spowiednika, który może nas uspokoić, dodać nam sił i skorygować nasze myślenie o mocnym postanowieniu poprawy. Stąd tak bardzo ważni w naszym życiu są kapłani, którzy właściwie rozumiejąc swoją rolę w konfesjonale, potrafią otworzyć penitenta na miłość Boga, którego drugim imieniem – jak uczył św. Tomasz z Akwinu – jest „delikatność”, tak potrzebna w spowiedzi świętej. Pisała o tym w swoim Dzienniczkuśw. siostra Faustyna Kowalska: „Cierpliwość i łagodność spowiednika otwierają drogę do najgłębszych tajni duszy. Dusza niejako bezwiednie odsłania swą przepastną głębię i czuje się silniejsza i odporniejsza, tutaj mężniej walczy, więcej się stara, ponieważ wie, że musi z tego zdać sprawę” (Dzienniczek, nr 52). Zatem również i w postawie spowiednika jest po części ukryte mocne postanowienie poprawy penitenta.
Źródłem mocnego postanowienia poprawy w spowiedzi świętej są więc Bóg, penitent i spowiednik. Penitent powinien zgodnie z prawdą o sobie, otwartą na łaskę Boga w modlitwie, przeżyć rachunek sumienia zakończony obietnicą poprawy, w spowiedzi świętej zaś deklaratywnie to wypowiedzieć. Spowiednik natomiast, z jasnością umysłu, wspierany światłem Ducha Świętego, ma przyjąć tę obietnicę z całą delikatnością i rozumnym rozróżnieniem sił penitenta i łaski działającego Boga. Warto też przypomnieć, że mocne postanowienie poprawy jest warunkiem koniecznym do odpuszczenia grzechów i najczęstszym powodem braku rozgrzeszenia. Nie chodzi tu jednak wcale o stuprocentową realizację zakreślonego planu, lecz o trud, którego penitent jest gotowy się podjąć. Powodem braku rozgrzeszenia jest zatem duchowa pycha i stwierdzenie: Wiem, że to jest grzech, wiem, że zaciągam winę, ale nic z tym nie zrobię.
Na koniec chciałbym pocieszyć i uspokoić nas wszystkich – penitentów i spowiedników, przypominając przypowieść Chrystusa o pszenicy i kąkolu. Słudzy przybiegają do swego pana i mówią: „Czy nie posiałeś dobrego nasienia na swej roli? Skąd wziął się na niej chwast?”. I gdy już byli gotowi iść, by go wyrwać, gospodarz powstrzymał ich, mówiąc: „Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa; a w czasie żniwa powiem żeńcom: Zbierzcie najpierw chwast i powiążcie go w snopki na spalenie; pszenicę zaś zwieźcie do mego spichlerza” (por. Mt 13,24–30).
Norbert Augustyn Lis OP – ur. 1976, dominikanin, doktor teologii i misjologii, wykładowca w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów w Krakowie oraz na Uniwersytecie Warszawskim, mieszka w Poznaniu.